Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
76
KOSMOPOLIS.

teraz napróżno rozweselić i spędzić chmury z jej twarzyczki. Nagle, na ostatnim zakręcie szerokich i długich schodów, łagodnie się zniżających, twarzyczka ta rozjaśniła się zdumieniem przyjemnem. Hrabianka wydała lekki okrzyk i zawołała:
— Otóż, moja mama!
I Julian spostrzegł tę panią Steno, którą przed chwilą widział w myśli w przystępie nierozumnego niepokoju, napadniętą, sponiewieraną, zabitą przez kochanka zdradzonego. Stała ona na mozajce szarej i czarnej przedsionka ubrana w wytworną i zręczną toaletę poranną z kortu angielskiego. Jej złociste włosy ukryte były pod wielkim kapeluszem z kwiatami, owiniętym w białą woalkę, palce bawiły się rączką srebrną i cyzelowaną parasolki białej i w odblasku tej białości, ze swą śliczną cerą jasną a oczami błękitnemi, w których drżała namiętność i inteligencya, z zębami śnieżnej białości ukazującemi się przy uśmiechu, z figurą zgrabną, mimo zbytniej wydatności biustu, wydawała się tak młodą, tak rześką, tak mało dotkniętą przez czas, że niktby nie przypuścił, że jest matką tej dorosłej córki, która już stała przy niej i mówiła:
— Co za nieroztropność! Byłaś tak cierpiąca dziś rano i wyszłaś na takie słońce. I dla czego?
— Dla tego, żeby cię zabrać i zawieźć do domu — odrzekła hrabina wesoło. — Wstydziłam się leżeć w łóżku, wstałam i przyjechałam tutaj, Dzień