Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
94
KOSMOPOLIS.

tności, miał pewną poezyę w sobie, którą Dorsenne mimowoli odczuwał. Atmosfera przesiąknięta tytoniem ruskim i dymek błękitny unoszący się po pokoju, świadczył, w jaki sposób kochanek zdradzony oszukiwał swą niecierpliwość, a stojąca na biurku popielniczka staro-grecka, z bachantką namalowaną czerwono na tle czarnem, którą Julian bardzo się pysznił, dźwigała na sobie szczątki trzydziestu najmniej papierosów, prawie zaraz po zapaleniu rzucanych. Mundsztuki w nich były pogryzione z nerwowością, którą czytać można było na całej postaci młodego człowieka, przyczem powtarzał tonem straszliwie ponurym:
— Tak, oszaleję!...
— Uspokój się, kochany Bolesławie, proszę cię — odrzekł Dorsenne.
Gdzież się podział jego gniew, jaki nim owładnął na schodach? Ale czyż można gniewać się na człowieka, tak widocznie nieprzytomnego? Więc też Julian mówił dalej, jak gdyby mówił do dziecka chorego:
— Usiądźno i bądź spokojniejszym. Wszak jestem tutaj i miałeś racyę, licząc na mą przyjaźń... Mów, wytłumacz o co ci idzie. Jeżeli chcesz, bym ci poradził, jestem gotów; może ci w czem usłużyć? Ach, mój Boże, jakże ty wyglądasz...
— Prawda? — odrzekł Bolesław z pewną dumą szyderczą. Zadowolony był, że miał widza swych