Klejnot/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Klejnot
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski, S. Lewental
Data wyd. 1898
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Zima tego roku, wedle przepowiedni staréj Wilczycy, była dla zbóż fatalna. Olbrzymie śniegi spadły na niezamarzłą ziemię i leżały do lutego.
Gdy stopniały i spłynęły do rzek, wyjrzały z pod nich zagony spleśniałe, czarne, poplamione żółtemi płatami zgniłéj runi, i tylko chwasty poczęły się po nich zieleniéć, gdy słońce przygrzało.
Nad okolicą zawisła klęska nieurodzaju, a na domiar niedoli, poczęły deszcze lać, opóźniać siewy jare, psuć zasadzone już kartofle, i po niektórych wsiach pojawiła się zaraza na bydło, pełznąc jak zmora daléj i szerzéj...
Ludzie mieli twarze posępne, głowy zwieszone. Nikt się nie ucieszył przylotem bociana, ani się uradował skowrończą pieśnią nad nagim łanem, ani zielenią młodą gajów, ni wonią wiosenną. Te czarne zagony były kirem pracy i mozolnych zachodów zeszłorocznych, widmem ruiny coraz bliższéj.
Nieubłagane jak przeznaczenie stały nad każdym podatki i procenty, najmy i zasługi, i trzeba było daléj iść, iść, płacić, płacić, płacić.
Zaraz po Wielkiéjnocy rozeszła się wieść o sprzedaży dwóch majątków; przebąkiwano o tym i o tamtym, że już nie wytrzyma do jesieni, — a wieści te sprawiły na pozostałych wrażenie śmierci blizkiéj osoby i strach podobnego końca.
Potém druga wieść wstrząsnęła okolicę.
Poczęto wytykać linię kolei przez bagna i wody, ukazali się inżenierowie w miasteczku. Linia przecinać miała Miernicę i Głębokie, dotykała Horodyszcza, pozostawiając Sokołów o wiorst sześć w bok.
To była wieść dobra, ale dla Ilinicza była piorunem, bo z własnych ust inżeniera się dowiedział, że Adakale zrobił już kontrakt o żwir do nasypu i że ta górka nieurodzajna, na którą niegdyś narzekał, stanie się dla nowonabywcy kapitałem.
Klejnot zmarnowany tak się mścił nad nim.
Pewnego dnia pan Seweryn wybrał się do Horodyszcza konno, by uniknąć wytrząsania siana z bryczki i formalności na rogatkach przydrożnych, urządzonych dla powstrzymania zarazy.
Dzień był pierwszy pogodny po dlugiéj słocie i ruch duży na polach; ale robota szła opieszale, ludzie snuli się milczący, czuć było wszędzie zniechęcenie i znękanie.
Pan Seweryn przez tę zimę zestarzał się i sczerniał, miał jakiś nieprzyjemny, tępy wyraz na twarzy, osłabienie i ociężałość w ruchach, zaniedbanie w ubraniu i nawet w sposobie jazdy.
Taks faworyt dreptał za nim, zamiast wiatronogich chartów, a on sam, pochylony niedbale na siodle, z głową w ramionach, miał minę żołnierza myślącego o dezercyi.
Jakże dalekim był ten wieczór, gdy śpiewano w Horodyszczu Tostiego piosenki...
Gdy wjechał między horodyskie poletka, spojrzał uważniéj wokoło siebie: były jednakowo nagie, puste, bez nadziei plonu; daléj na świeżo zasadzonych kartoflach stała woda, i uwijało się tam kilku ludzi, wśród których dojrzał Basię. Skierował ku niéj konia.
Powitała go uśmiechem, jak zwykle, ale widział, że uśmiech ten z trudnością jéj przychodził.
Zsiadł z konia i chwilę w milczeniu przyglądali się robocie ludzi, przekopujących spadki dla wody.
— Nic to nie pomoże! — rzekł wreszcie. — Kartofle te już zginęły. Jeśli masz siłę, to zaorz i posiéj jęczmień.
— Nie mam nasienia! — szepnęła. — Tyle tylko, co na inne pole.
— To posadź na nowo kartofle.
— I tych więcéj nie mam, jak na jeden siew.
— To kup nasienia.
Uśmiechnęła się tylko gorzko, bez odpowiedzi.
— Au ciebie co słychać? — spytała po chwili.
— To samo, co u ciebie — odparł, prętem pokazując nagie oziminy.
— Gorzelnia już stanęła?
Kiwnął potakująco głową i dodał:
— Stanęła, bo teraz kolej na inne kieski. Padły już dwa woły i trzy krowy.
— Méj Boże! — jęknęła.
On stał, patrząc w ziemię, i dziwnie się uśmiechał.
— Aha, wiedzie się! — zamruczał szyderczo. — Słyszałaś o żwirze w Miernicy?
— Słyszałam; biedna Józia!
— Łabędzki dowodzi, że i u ciebie żwir jest.
— Ten poczciwiec wciąż i mnie tém cieszy. Obiecał szukać i rzeczywiście znalazł, ale rzeka rozdziela to miejsce od plantu. Ja nie wierzę w taki los, boję się zawodu. Aleś i ty pozbył się dwóch raków w Sokołowie: serwitutu z Omelną i sprawy ze szlachtą. Zawsze to postęp.
— W przyszłości; może już korzyści nie doczekam. Łąki zahaczone na kilka lat, szlachcie darowałem, com na nich wygrał. Tyle pożytku, że mam od nich robotnika, bo chłopstwo, co żyje, ruszyło na flisy i na dalekie roboty, w przewidywaniu głodu. Oni wytrzymają ten rok, my już nie.
— Nie mów tak! — szepnęła, wzdrygając się.
— Trzeba mówić, trzeba trzeźwo się obrachować. Czyś ty liczyła, czém opłacisz procenty i ciężary?
Zamiast odpowiedzi, spojrzała na niego żałośnie.
— Ale jakże tego odstąpić? Życie się w to włożyło, myśl, uczucie, pot krwawy, łzy. I darować to wszystko, i rzucić, i odejść! To niemożebne! Pomyśl tylko, jakie to straszne.
— To śmierć! — mruknął. — Tobie może jeszcze nie przeczytano wyroku; mnie już.
— Jakto? — zawołała przerażona.
— Tak. Wypowiedział mi pożyczkę Burakowski, podał do sądu moje weksle Alter z Jeziora, zażądała spłaty Okęcka. Na Święty Jan mam spłacić 18,000 rubli. To wyrok śmierci na Sokołów.
Mimowolnym ruchem zgrozy zakryła sobie oczy.
On mówił daléj zmęczonym, tępym głosem:
— Gorzelnia zrobiła straty na sześć tysięcy, teraz zaraza wymiata obory, na polu pusto, rata bankowa zapłacona kredytem, który lada dzień trzeba zwrócić. Tu niema co się łudzić: muszę ustąpić. Pracowałem do ostatka uczciwie; nie mogę więcéj i dłużéj.
— O Sewer! — szepnęła. — Nie upadaj na duchu. Możesz znaleźć kredyt na te spłaty. Łabędzki coś obmyśli.
— Nie! Już i on milczy, i sczerniał z troski. Cierpimy obaj; niema wyjścia.
— A gdybyś się udał do stryja?
— Za nic! — żachnął się. — Czy ty go zresztą nie znasz?
— A jednak uprosiłam go onegdaj o zaczekanie na procenty.
— Dwanaście, płatne z góry: wielka łaska!
— Dla mnie wielka w téj chwili — szepnęła.
— Boś nie rachowała, ile on ci za tę łaskę policzy.
Umilkli, oboje bezmiernie zgnębieni i smutni.
Nad nimi szmat błękitu się wdzięczył i świergotały radośnie skowronki. Łagodny, ciepły powiew niósł zapachy świeżych pędów, życie młode, silne tętno budzącéj się przyrody; a tych dwoje młodych, którym los nie dał nigdy wesela, ulgi, swobody, stało zapatrzonych w tę ziemię czarną, która im teraz niosła, niewdzięczna, ruinę.
Wreszcie Basia podniosła oczy na psiaka, siedzącego u nóg Sewera, i rzekła:
— Zagrodzcy są już w Głębokiem.
— Wiem, bo i Woyna za nimi przyciągnął i był u mnie — odparł bezdźwięcznie.
— Ożeni się? — spytała.
— Może być. Nie traci nadziei, i matkę ma za sobą.
— Nie byłeś u nich?
— Nie. Po co mi te stosunki?! — mruknął apatycznie.
Basia westchnęła. Jéj się to tak inaczéj marzyło w wieczór wigilijny. Ale Sokolnicki miał taki sposób, że go w téj kwestyi nigdy nie śmiała pytać. Omyliła się wtedy widocznie.
— Dziwię się, że Nika dotąd u nas nie była — rzekła.
— Zapomniała o nas zapewne.
— W to nie wierzę i spodziewam się jéj lada dzień.
Sokolnicki nic nie odparł, tylko nieznacznie spojrzał na drogę — het, ku lasom, i psa swego pogłaskał.
— Mnie dzisiaj z domu Józia wyprawiła i kazała wrócić o północy. Miała przytém tajemniczą minę.
— Pewnie wykryła złodziejstwo i chce, byś ich sam przyłapał. O Szumlańskim źle mówią. Zkąd on bierze posagi dla córek?
Sokolnicki ramionami ruszył.
— Niby zkąd u nas ma być poszanowanie cudzéj własności? Toż nikt przykładu nie daje. Czy Szymon nie był u ciebie w tych dniach?
— Onegdaj bawił cały wieczór i opowiadał cuda o swéj szlachcie z Dubinek.
— Ciągle tam teraz przesiaduje, i zdaje mi się, że to się skończy małżeństwem.
— Małżeństwem! — powtórzyła zdumiona.
— Z czarną Antolką, siostrą Hipolita. Pamiętasz ją na weselu, gdzieśmy to obchodzili zgodę z panami braćmi?
— Pamiętam. Ładna dziewczyna, ale czyżby Łabędzki taką się zadowolnił? — odparła, bardzo niemile dotknięta wiadomością.
— On jest utopista. Nie dziwiłbym się, żeby sobie uroił, iż ją ukształci i wychowa, a przez ten związek podniesie innych. To mrzonka, ale to do niego podobne! Szkoda, stracimy go.
Basia zamyśliła się nad wrażeniem, jakie na niéj ta wieść uczyniła. Była zgorszona, i zarazem ścisnęło się jéj serce nad stratą tego człowieka.
— To nie może być! — szepnęła. — Zkąd to wnosisz?
— Przedewszystkiém, zamiast swéj spalonéj osady odbudował tylko chatę dla strażnika, a sam uparcie przebywa u Hipolitów, pod bokiem Dubinek. Sobotnie wieczory i święta spędzał dawniéj ze mną: teraz tam siedzi, szlachtę uczy, z żydami się o nich procesuje, a wieczorami czytuje im głośno lub śpiewa z młodzieżą. No, a tydzień temu spotkałem go z tą Antolką w lesie. Ona niby zbierała chrust, on niby przypadkiem konno nadjechał, ale oboje mieli niewyraźne miny. Mnie się zdaje, że się umówili.
Basia uczuła wielki niesmak i żal do Szymona za taką pospolitość. Teraz dopiero pojęła jasno, jak wysokie miała o nim mniemanie.
— To do niego niepodobne! — rzekła niechętnie.
— Jam mu to nawet wymówił pół żartem, ale uważałem, że się obraził, więc dałem pokój. Naprawdę, co się dziwić? Dokuczyła mu samotność i ciągła troska o cudze dobro. Taką pracę niewdzięczną każdy rzuci.
— Więc ty myślisz, że on ciebie opuści? Nie!
— Bociauy opuszczają dom, co ma runąć, a on wie, że moje trwanie dobiega kresu. Szuka sobie gniazda.
Basia spojrzała w dal i było jéj niezmiernie smutno.
— Ty musisz kredyt znaléźć, przebyć ten przełom. O Sewer! ty-byś zmarniał bez Sokołowa.. Patrz na Ilinicza: toć starzec, to ruina! Gdy go spotkam, żal mi go serdecznie. Ostatnim razem prosił mnie, jak o łaskę, by mógł nas odwiedzić.
— I pozwoliłaś mu?
— Prosiłam... Czy wiesz, nie zostanie w miasteczku. Chce wyjechać w głąb Rosyi. Mówi, że mu tam lepiéj będzie; dlaczego? nie śmiałam pytać, ale wiem, że mu się zdaje, iż w oddali mniéj będzie cierpiał z żalu po tém, co bezpowrotnie już utracił. Tobie, Sewer, nie daj, Boże, podobnego losu.
— Gdym zaczynał, nie marzyłem o takim końcu — rzekł głucho młody człowiek.
— Bo téż to nie koniec, Sewer. Wytrwasz, ty musisz wytrwać i zostać!
— Frazes, Basiu! Ja muszę ustąpić.
— I dokąd pójdziesz? I czém będziesz? Tyś to postanowił, aleś nie pomyślał, czém jest to ustąpienie. Czy ci nie żal swego życia i tych lat męki i pracy, coś włożył?
— Żal mi było matki, a przecie umarła — odparł. — Żal mój bezsilny jest i płonny. Co z niego!
Machnął ręką i rzekł, by rozmowę zmienić:
— Otóż i pan Baha tu zmierza, by ciebie zluzować. Nie macie dozorcy?
— Nie. Obchodzimy się tymczasowo. Tak ciężko płacić!
Pan Baha szedł od dworu, podzwaniając kluczami i na powitanie — zawołał do pana Seweryna:
— Pan to ma szczęście do panny Zagrodzkiéj.
Sokolnicki drgnął.
— Co? Przyjechała! — zawołał, blednąc.
— Jeszcze nie, chociaż państwo zawsze się tu spotykają. Ale tymczasem jest tylko ztamtąd strzelec z listem do panny Barbary. Nie chciał mi listu powierzyć.
Basia zarumieniła się z radości.
— Chodźmy! — zawołała, ruszając ku domowi.
Pan Seweryn powlókł się za nią opieszale.
— Mówiłam ci, że pamięta. Tylko się dziwię, że sama nie przyjechała.
Sokolnicki milczał.
Spotkali strzelca w bramie. Błotem był obryzgany, a koń jego zmordowany doszczętnie. Podał na czapce list.
— Państwo dawno przyjechali? — spytała Basia.
— Już dziesięć dni bawią. Panienka na drugi dzień zachorowała.
— Chora? — spytał Sokolnicki żywo.
— O, myśleli, że umrze!... Doktor przyjechał z zagranicy. Sądny dzień u nas. Pani mdleje wciąż, a pan płacze i płacze.
Basia czytała kartkę, pisaną ołówkiem. Pan Seweryn badał sługę.
— Cóż było panience?
— Przemokła na polowaniu. Mówią, że to zapalenie płuc. Kaszle okropnie. Dwa konie cugowe padły z pędzenia po doktorów. Było ich pięciu, i ten największy, z zagranicy.
— Masz, czytaj — rzekła Basia, podając mu kartkę.
Sokolnicki chciwie wlepił oczy w papier i pożerał wyrazy:
„Droga panno Barbaro! Byłam o krok od raju czy czyśćca, dlategom dotąd nie przyjechała do pani. Jestem już zdrowa i żyć chcę i będę, ale moi ojcowie gotowi mnie trzymać w wacie całe lato. Nudzę się i tęsknię za wami, żądam wieści o waszych pracach, biedach, postępach i doli. Proszę spełnić uczynek samarytanina: pojechać i w moje rany wlać oliwy i wina. Miałam wielkie strapienie: zakarmili mi kuca, którego mam od pana Sokolnickiego, spudłowałam do głuszca, i Woyna tu za nami przyciągnął. Było z czego się rozchorować, — prawda? Czekam pani z utęsknieniem! Nika.”
— Jedźmy, Sewer! — szepnęła kusząco Basia.
— Ja? po co? — żachnął się, odzyskując odrazu upór.
— Bo... bo ja koni nie mam! — odparła, rada z wybiegu.
— Ja przecie w dyszlu nie chadzam. Jedźmy razem do Sokołowa, ztamtąd weźmiesz moje konie, naturalnie, jeśli dotąd żyją, co jest wątpliwe.
— Jakiś ty nierozsądnie uparty!
Ruszył ramionami bez odpowiedzi.
Weszli do domu i Basia zaraz zakrzątnęła się około wyjazdu. Pan Seweryn pozostał z wujem, z miną zaciętą, słuchając jego utopii, nadziei, rad — głuchy tym razem na wszelką otuchę wobec goryczy, która wzbierała w nim, jak morze.
Po obiedzie zajechała przed dom bryczka Basi; dla oszczędności woźnicy pan Seweryn siadł na kozieł, wierzchowca uwiązano do bryczki, i ruszyli tak do Sokołowa. Ale tam na ich widok Iliniczowa bardzo się skrzywiła.
— Prosiłam cię, żebyś wrócił o północy — rzekła po francusku.
— Basia jedzie do Głębokiego, mogę ją konno do pół drogi odprowadzić, potém objechać lasy i wrócić, kiedy chcesz.
— Ano, to dobrze! — udobruchała się.
— Konie żyją? — spytał.
— Żyją. Wszystko spokojnie. Mógłbyś i ty jechać do Głębokiego.
— A dajcie mi święty spokój! — burknął, wychodząc do stajen.
Po godzinie Basia ruszyła daléj. Pan Seweryn eskortował ją czas jakiś, wreszcie u jakiegoś rozstaju zatrzymał się.
— No, do widzenia! — rzekł, udając wesołość. — Skręcę tu do Dubinek, by złapać Szymona na gruchaniu.
— Jeśli o ciebie spytają, powiem, że złożysz wizytę.
— Nie spytają, i ja tam nie będę! — odparł, skręcając w las.
Pozostał sam na leśnéj drożynie i, pewny, że go nikt nie podpatrzy, puścił cugle koniowi i szepnął:
— Mój Boże, żeby mi wszystkie te niedole, oprócz jednéj!
Głowę zwiesił na piersi i bił się z czarnemi myślami. Tak ciężko nie było mu nigdy jeszcze na duszy.
Koń, nie kierowany, szedł i szedł stępa po mchu i miękkiéj ziemi bez szelestu prawie, i pan Seweryn nie uważał, gdzie jedzie.
Dopiéro jakaś gałąź, co mu strąciła czapkę, zbudziła go z rozmyślań. Rozejrzał się i ujrzał przed sobą polanę, a, niéj chatę gajowego.
Pić mu się chciało: zbliżył się tedy do domostwa konia u płota uwiązał i wszedł do sieni.
W izbie rozmawiało kilka osób.
— Ładnie Onyśko lasu pilnuje, a Szymon grucha! — pomyślał sobie pan Seweryn, otwierając drzwi.
Grom z jasnego nieba był tu mniéj spodziewany niż dziedzic, a i on zdumiał się na widok zgromadzenia.
U stołu siedział Alter z Jeziora, potentat okoliczny, obok niego Onyśko, daléj drab nieznajomy w kożuchu czarnym, i jakaś marna figura w odzieży mieszczańskiéj.
Siedzieli nad butelką wódki, żywo rozmawiając tak skamienieli na sekundę, patrząc na drzwi.
Pierwszy oprzytomniał Alter, wstał, i jakby kończąc rozmowę, rzekł do Onyśki:
— Twoje trzy grosze od fury dostaniesz, byleś moich furmanek nie mitrężył. Przyjdę w piątek.
Udawał, że pana Seweryna nie widzi i dodał, zwracając się do figury marnéj:
— Nu, ty Feliś, zaprzęgaj. Pojedziemy do domu.
Drab w kożuchu łysnął ku drzwiom ponuro i ręce włożył w kieszenie, jakby tam czegoś szukał.
Onyśko był blady i bez głosu.
— Cóż to za sejmy urządzasz? — zawołał do niego pan Seweryn.
Chłop powoli odzyskiwał przytomność i przebiegłość.
— Nijakie sejmy — odparł, co słowo, to śmielszy — Alter wstąpił z kwitem po drzewo, wodziłem go po lesie, pokazywałem numery. Zaszli do chaty, by co przegryźć. Od rana na nogach i na czczo.
— A cóż to za kompanie zbierasz?
— To furman Altera, a to mój swojak... po drodze wstąpił... idzie na flisy.
Alter ku drzwiom zmierzał arrogancko, a za nim kulał jego furman o twarzy płaza. Pan Seweryn wszedł do izby, czując, że tu się dzieją nieczyste sprawy, a jest bez siły i prawa, by je gwałtem odkryć.
Onyśko, już zupełnie spokojny i gotów do długiego kłamstwa, stał u stołu z miną zuchwałą, a drab bez ceremonii wylał sobie resztę wódki w szklankę, wypił i począł fajkę zapalać.
Nie postawało nic, tylko udać obojętność.
— Takie rozhowory i zebrania w dzień roboczy nie na miejscu. To nie służba! Masz ochotę znajomych gościć, to nie teraz i nie tutaj. Kto pije i radzi z wrogami i szachrajami, sam jest taki! Radzę ci patrzéć pilniéj na las, a nie na butelki.
Onyśko w milczeniu wysłuchał admonicyi. Przed chatą rozległ się turkot wozu Altera. Pan Seweryn wyszedł.
Wypadek ten ocucił go i zajął. Oczywiście trafił na jakieś złodziejskie konszachty, należało o tém zaraz donieść Szymonowi; ale gdzie go można było znaleźć w tych obszarach błot, lasów i rzek?
Na chybił trafił ruszył do Bobrówki, a kurs to był nielada, by ominąć wody i bagna. Szybka jazda zbudziła w nim energię, rozproszyła na chwilę czarne myśli.
Ale i w Bobrówce nie było Szymona ani Hipolita. Zastał pan Seweryn tylko starą Morską i Weronkę, pracujące w pocie czoła nad karczowaniem łozy na ogródek warzywny. Obie powitały go z taką życzliwością i wdzięczném sercem, że pomimowoli został chwilę, słuchając ich podziękowań i planów na przyszłość. Brakło im do szczęścia krowy, zresztą były zadowolone z losu, z niewielkiéj ordynaryi, z walącéj się chaty i bezmiernéj pustki wokoło.
— Może Szymon w Dubinkach? — spytał.
— W żaden sposób! Toć roboczy dzień! — obraziła się Morska. — On tam tylko bywa w sobotę wieczorem albo w niedzielę. Zapewne pojechał do głębockiego leśniczego, boć na spółkę drzewo spławiają.
— Jeśli pan łaskaw na Hipolita zaczekać, to on objaśni, bo razem dzisiaj wyjechali — dodała Weronka. — Hipolit wróci rychło, bo mu już głód pewnie dokucza.
Pau Seweryn spojrzał na zegarek. Mógł czekać godzin parę, aby na północ wrócić do domu.
Usiadł tedy na ściętym pniu i, przyglądając się robocie kobiet, potrosze je badał co do Szymona.
— Cóż, pani Morska? Kiedyż to Szymkowi sprawimy weselisko?
— Oj, chyba już tego nie dożyję! — westchnęła kobieta. — On przeznaczony na bezżenność.
— Czemuż to?
— A gdzież jemu żony szukać, proszę pana! Z zaścianka wyrósł, do dworu nie dorósł. Z naszego stanu dziewczęta nie dla niego, a do żadnéj panienki się nie ośmieli. Tak-ci wisiéć będzie między niebem a ziemią. On-ci nawet o żeniaczce nie myśli.
— A mnie się co innego zdaje — rzekł tajemniczo.
Weronka wyprostowała się, ocierając czoło z potu.
— On na księdza stworzony. — rzekła.
— Ejże! — zażartował — a piękna Tekla Wilków?
— Jezus, Panno Maryo! — oburzyła się Morska. — To są szkalowania i psie języki. Gdzież-by on się do chłopki poniżył!
— Tekla za mąż idzie — dodała Weronka.
Obie zamilkły, i czuł, że je uraził. Szymon był tu bóstwem, a on bóstwo śmiał poniżyć.
— Czy Hipolit dogląda rewiru Onyśki? — spytał, zmieniając rozmowę.
— O, tego pilnują jak węża, i Szymon chce go oddalić. Dwa miesiące ma do roku. Seweryn z Dubinek będzie na jego miejscu.
— A czemu to Antolka do Horodyszcza na służbę nie poszła?
— W przyszłą niedzielę pójdzie.
W téj chwili śpiew się rozległ na rzece, daleko jeszcze. Obie kobiety nastawiły uszu.
— A toć-to właśnie ona płynie — rzekła Weronka.
Pan Seweryn słuchał i dopiero odczuł w téj chwili piękność téj pustki na wiosnę. Wszystkie gaje, łozy, nadrzeczne łąki maiły się złotawą zielenią, pachniały cudnie, rozbrzmiewały ptasim świergotem. Po rzece pieśń płynęła coraz wyraźniejsza. Pieśń, nie ludu i nie uczona, ale przyniesiona bardzo dawno przez szlachtę mazurską:

Oj ty ptaszku, krugulaszku, wysoko latasz,
Powiedz-że mi nowineczkę, którą dla mnie masz.
Mam dla ciebie nowineczkę, niebardzo dobrą,
Że już twoją ukochaną do ślubu wiodą.

Coraz uważniéj, ogarnięty łagodnym smętkiem, słuchał pan Seweryn.
Śpiew tęskny pobiegł po wodzie, obijał się o gaje, wracał do niego falą tęsknoty coraz żywszą.

Panie ojcze, daj mi konia, pojadę za nią,
Abym jeszcze ją zobaczył, aż będzie panią!

Pan Seweryn zadrżał. Ta pieśń śpiewała jego myśli. Wstał i poszedł ku rzece, i dojrzał na niéj łódkę malutką, w któréj płynęła dziewczyna smukła i piękna, śpiewając téj pustce zawsze starą a zawsze żywą skargę serdeczną.
„Pojadę tam, muszę!” — szepnął pan Seweryn.

Abym jeszcze ją zobaczył, aż będzie panią.

Antolka ujrzała go i przestała śpiewać.
Po chwili przybiła do brzegu i wysiadła, niosąc spore zawiniątko.
— Panna Antonina musi mi pieśni dokończyć! — zawołał, odpowiadając ukłonem na jéj powitanie.
— A toć ją pan Szymon zawsze śpiewa! Musi być panu znana — odparła.
— Nigdy mi téj nie śpiewał.
— To dziwo, a toć ją zawsze śpiewa i gwiżdże! — zawołała Weronka.
— Nie pańska to pieśń! — rzekła Antolka.
— Dlaczego?
— Boć pan, kogo chce, miéć może.
— To się panna Antonina myli. Albo to się zawsze człowiek z tą żeni, co chce? Prawie nigdy!...
— Nie może być. Jak nie ta, to żadna! Gdybym ja chłopcem była, a do tego panem, to-bym królewnę zaczarowaną zdobyła, jak w bajce stoi — odparła zuchowato, pokazując pyszne zęby w uśmiechu.
— Zobaczymy, czy panna Antonina królewicza dostanie.
— Jak nie dostanę, to pod stopami szukać innego nie będę.
Zdziwił się, jak się zmieniła. Strój zachowała zaściankowy: jasny perkalik, w domu skrajany i uszyty; ale wyrażała się poprawnie, straciła dzikość w spojrzeniu i mowie, nabrała ogłady i śmiałości.
— W Horodyszczu wyglądają panny Antoniny — rzekł.
— Już tam jadę. Pan Szymon obiecał, że pozwoli Hipkowi ztąd mnie jego koniem odwieźć. Dziadek mnie puścić nie chciał, prawiem się wykradła.
— Nie straszno ci na służbę iść? — spytała Morska.
Antolka wzruszyła ramionami.
— Ochotnie i wesoło.
„Wierzę! — pomyślał Sokolnicki. — Teraz Szymon nie wylezie z Horodyszcza. Szkoda go, chociaż dziewczyna śliczna i lepiéj uczynić łaskę, niż jéj doznać.”
Słońce schyliło się nad lasy; Hipolit nie wracał. Sokolnickiego opadła niecierpliwość, by ten dzień prędzéj przebyć. Jutro pojedzie do Głębokiego, musi pojechać, choćby tę bytność miał nieznośnie przecierpiéć.
Zostawił na kartce parę słów do Szymona i odjechał. Słonce zaszło zupełnie i ciemna noc już była, gdy się zbliżył do Sokołowa.
Troski jego chwilowo pierzchły, całą drogę przemarzył.
Zła dola przecie skończyć się musi: tylu wytrwało, przecierpiało, zniosło biedy okropne, i pozostali na swojém! Byle kredyt znaléźć, od klęsk się opędzić, to może wytrzyma. Poczęło mu przybywać otuchy, chęci do pracy, siły do cierpienia, wiary w przyszłość.
Nagle drgnął. U krzyża przy zawrocie do domu podniosła się jakaś postać.
— Kto to? — spytał.
— To ja! — odparł szeptem głos Iliniczowéj. — Czekam na ciebie godzinę. Śpiesz się, jedź prosto przez pole, po za odrynę, gdzie złożone kartofle nasienne.
Pan Seweryn daléj nie pytał; konia skręcił, w parę minut obleciał budynki i ogrody.
W odrynie było światło i u drzwi tylnych stały dwie fury ładowne.
Krew uderzyła mu do głowy. Zeskoczył z konia i, porywając kołek z płotu, wskoczył do wnętrza.
Ekonom Szumlański świecił latarnią; dwóch chłopów, żyd i młynarz sypali do worków kartofle nasienne.
Wtedy wściekłość opanowała pana Seweryna bez pamięci począł młócić kołem po tych zbójcach, wykarmianych jego chlebem, opłacanych ciężko zdobytemi pieniędzmi.
Szumlański jęknął i upadł, latarnia zgasła, żyd rzucił się w bok; w ciemności rozległo się jeszcze kilka razów i przekleństw, i pan Seweryn wyskoczył do fur, odtrącając żyda, który już klacz wyprzęgał.
Wtedy młynarz rzucił się na niego do gardła.
— Uciekajcie! — zawołał na innych, szamocąc się z dziedzicem.
— Do dyabła uciekniecie! — rozległ się głos Hipolita z za węgła, i już trzymał jednego chłopa za kark i rzucił go jak kłodę sobie pod nogi.
Młynarz puścił Seweryna i chciał zmykać, ale teraz ten go trzymał, dysząc z wściekłości i nie mogąc słowa rzec.
— Wołaj ludzi! — krzyknął wreszcie na Hipolita.
— A po co? — tamten spokojnie odparł. — Dwóch uciekło, dwóch mamy, ekonom się znajdzie.
— Ekonom leży w odrynie.
— Zabił go pan? To go trzeba wywlec — rzekł niefrasobliwie Hipolit, wiążąc chłopa swym pasem.
— A katy, a gałgany! — sapał pan Seweryn.
— No, przecie i na te szczury znalazła się pułapka — rzekł Hipolit. — Miesiąc ich śledzę i szpieguję! No, wpadli, Bogu dzięki!
Wszedł do odryny i wkrótce wyniósł Szumlańskiego.
— Będzie żyw, niech się wyleży na rosie, żona go znajdzie! Tych trzeba do gminy odstawić.
— Darujcie, panie! — zajęczał chłop. — Ja nie wiedział, do czego mnie najmują. Ekonom kazał brać!
— Łżesz! — warknął Szumlański, siadając na ziemi.
Pan Seweryn popatrzał na nich, odzyskując panowanie nad sobą, zdjęty niezmierną wzgardą.
— Puść ich, Hipolicie! — rzekł, spluwając.
— Jakto? — zdziwił się gajowy.
— Puść! Wiemy, kto są i czem są. Szkoda twoich i moich uczciwych rąk na takich łotrów! Niech ich sąd bierze.
— Dalibóg, nie puszczę! — zbuntował się Hipolit. — Wolno panu na nich plwać, jako panu, ale jam ich osaczył i nagnał: ja ich nie puszczę.
— Puszczaj! Nie masz prawa mnie wiązać — wrzasnął młynarz. — To jest gwałt, bezprawie! Ja was skarżyć będę. Ty w ostrogu za to siedzieć będziesz!
— Pokaże się na sądzie, czy wolno ludzi zabijać! — dodał Szumlański zuchwale.
— Gadzino! — warknął wściekle Hipolit.
Ale już się Sokolnicki oburzył.
— Pokaże się! Tak! Ty będziesz skarżył, złodzieju, mnie! Więc kiedy tak, precz mi z domu i z majątku!
— To mi zapłać, coś winien! — wrzasnął Szumlański.
— To mi zwróć arendę! — dodał młynarz.
— Ubiję ich, panie! — dysząc, zawołał Hipolit.
Sokolnicki czuł, że i sam opamiętanie traci, że mu oburzenie krwią zalewa oczy.
Szczęściem, tentent się rozległ; wpadł konno wśród nich Szymon i, zawsze przytomny, stanął między panem Sewerynem a złodziejami.
— Tu się co dzieje? — zawołał, udając, że nic nie wie. — A! kradziono kartofle, z pod zamka! Aha, złodziejstwo z włamaniem. Hipolit tu jest? Dobrze! Masz konia, skocz po policyę na wieś. Obecni obowiązani są czekać na zejście władz i protokuł. Żeby tu światło było! Spiszę akt zaraz, świadkowie są: ja i Dubiniecki. Wystarcza.
— Ja potrzebuję doktora! Jestem ranny! — zawołał Szumlański. — Mam także świadków!
— Świadków, jakich? Obecni spólnicy kradzieży nie mogą świadczyć — odparł zimno Szymon.
— Tu nie było kradzieży! Sprzedałem własne kartofle z ordynaryi. Tego mi nikt nie może zabronić — rzekł Szumlański.
— Dobrze, zanotujemy to sobie! Na sądzie się wyjaśni, czyje były kartofle — odparł zimno Szymon.
— Tobie co do tego? Ty się jakiém prawem mieszasz? Tyś sam złodziéj i lizus! Z gęby żyjesz, a na drugich śmiesz rzucać oszczerstwa! Rozwiązać mnie! — wył młynarz.
— Rzucił się na mnie i dusił. Niech leży związany — rzekł pan Seweryn.
— To prawnie! Policyi cię oddadzą związanego.
Tymczasem na zgiełk zaczęli we dworze ludzie się budzić i nadciągać. Pierwsza zjawiła się Szumlańska z dziećmi, daléj gorzelany i pisarz, wreszcie kto żył w Sokołowie, i sądny dzień zapanował pod szopą, wkoło wozów i przestępców.
Szumlańscy, widząc, że się nie wykręcą, miotali przekleństwa, odgrażali się zuchwale, chcąc rozdrażnić dziedzica; reszta oficyalistów milczała ponuro, niechętnie, trzymając stronę towarzysza.
— Nie wytrzyma pan! — szepnął Szymon do Sokolnickiego. — Proszę odejść: mam pańską plenipotencyę, ja to załatwię. Oni pragną wybuchu, nie będą go mieli. Niech pan idzie do domu. Mnie z cierpliwości nie wyprowadzą...
Pan Seweryn usłuchał, przyznając mu słuszność. Czuł potrzebę zdeptania tych nikczemników, oplwania ich, a musiał milczéć!
Zmęczony, wstrząsany dreszczem wściekłości, poszedł ku domowi. Po drodze wstąpił do obór, widząc tam światło, i zastał Iliniczową nad zwłokami dwóch krów i rasowego stadnika, które przed chwilą zmiótł karbunkuł. Popatrzeli na siebie posępnie i, nie mając słów na wyrażenie znękania, poszli milcząc ku domowi.
Przy jednym budynku panował wrzask klątw na okradzionego chlebodawcę, z innych poczęli pastuchy wyganiać bydło, ryczące posępnie, na pola, precz od zapowietrzonych obór.
Zdawało się Sewerynowi, że nad jego głową unosi się wielki czarny ptak, który mu pazury zapuścił w mózg, a skrzydłami łopoce, jak żałobną chorągwią i, jakby za karę, za tych kilka godzin nadziei i otuchy, uczuł się najnędzniejszym z ludzi...
I nie dojechał do Głębokiego, bo nazajutrz miał nowe troski. Szumlański nie myślał ustąpić. Podał do sądu skargę o pobicie i oszczerstwo, drugą o jakieś bajeczne summy pensyi i ordynaryi, i siedział jak rak we dworze, buntując służbę, odgrażając się, paląc na opał płoty, niszcząc mieszkanie, wpędzając swoje krowy na oziminy.
Tolerowano podobny stan rzeczy. Trzeba było czekać sądu, uzyskiwać na łotra wyroki.
Wobec prawa Szumlański był mniejszym i słabszym. Zasada nakazywała go osłaniać wobec bogatszego, by go, broń Boże, nie ukrzywdził.
Był ten maluczki bezpiecznym. To też bezpiecznie używał swych prerogatyw.
Pierwszego dnia parobcy zbuntowani nie chcieli słuchać Hipolita, którego Szymon zostawił do dozoru, a chłopi nie wyszli na robotę, do kartofli. Ruch gospodarczy ustał; pan Seweryn był zgubiony.
Wtedy Hipek przyszedł do kancelaryi, gdzie pan z Szymonem siedzieli, zmęczeni doszczętnie borykaniem się ze złą dolą.
Hipek po klęsce z parobkami był blady ze złości, a zawziętość dzika patrzyła mu z oczu.
— Dajcie mi swego konia! — rzekł do Szymona.
— Na co? — mruknął niechętnie.
— Pojadę na Dubinki po ludzi.
— Szlachta nie pójdzie na ratajów! — rzekł pan Seweryn.
— Pójdzie!...
— Ano to jedź! — zawołał Szymon, rzeźwiejąc — a ja do Wilczycy się udam. Wezmę pańskiego konia.
— Bierz, co chcesz! — apatycznie odparł pan Seweryn. — Ja chyba wezmę łopatę i sam zagrzebię padłe w nocy bydlaki, bo pastuchy nie chcą tego robić.
Po chwili rozeszli się.
Gdy przyjechała Basia z Głębokiego, znalazła pana Seweryna rzeczywiście kopiącego dół na wygonie. Wiedziała już o wszystkiém od Iliniczowéj, więc, zamiast pytać lub ubolewać, rzekła:
— Karbunkuł już jest i w Głębokiem.
— Co dla nich to znaczy! — mruknął. — Byle do ciebie nie doszedł.
— Jak Bóg da! — westchnęła.
Wybuchnął:
— Więc to Bóg daje? Jeśli tak, po co się upieramy, skoro On chce, byśmy zginęli, precz ztąd poszli? co mu czynimy na przekór, krzyżujemy Jego wolę?
— On chce, byśmy cierpieli!
— To więcéj niż cierpienie: to zguba!
— Po co mi to powtarzasz? — oburzyła się i ona wreszcie. — Mój ciężar większy niż twój, moje położenie rozpaczliwsze.
— Więc czego czekasz, po co gwałtem oczy zamykasz na prawdę?
— Czekam, aby to, co mi proponujesz, zrobił choć jeden z ludzi zacnych. Za tym przykładem wolno nam będzie pójść, a nie za lekkomyślnikami, próżniakami i głupcami!
— Więc czekaj sobie, aż ci dach na głowę spadnie. Ja muszę się wycofać: mam długi, muszę je spłacić, aby mieć sumienie czyste.
— Jak sobie chcesz! Są ludzie, co rodzicielskie obrączki ślubne sprzedają, i tacy, co odbijają skarbony po kościołach! — zawołała, unosząc się i zabierając do odejścia. — To pewna jednak, że jeśli ja to będę zmuszona uczynić, to dzień ten będzie moim ostatnim.
Odeszła, a on chwilę kopał zawzięcie, potem oblany, z mdlejącemi ramiony; wreszcie rydel rzucił, na ziemię świeżo wydobytą się położył i znowu torturował sam siebie myślami gorzkiemi, jak piołuny.
Nazajutrz znowu — jak w ciężkiéj chorobie — nastał zwrot ku lepszemu. Przyszła szlachta z Dubinek z żonami i dziećmi. Wilczyca przysłała kilkoro swéj rodziny, robota ruszyła jako tako, po tygodniu opamiętali się parobcy, poczęli po jednemu wracać do służby. Maszyna gospodarska szła ciężko, opornie, skrzypiąc, zacinając się, ale przecie szła. Tylko zaraza porywała coraz-to więcéj bydła, i nieubłagany, straszny zbliżał się termin fatalny — święty Jan.
Pan Seweryn osiwiał na skroniach, wzrok miał często nieprzytomny, prawie się nie odzywał; nawet Szymon sposępniał, przestał bywać w Dubinkach, tylko się włóczył po świecie, szukając kredytu, wymyślając sposoby ratunku i wyjścia.
Tak mijały tygodnie, do fatalnego terminu pozostało zaledwie dni dwadzieścia.
Pewnego dnia, na ulicy, w miasteczku spotkał pan Seweryn Ilinicza. Obadwaj weszli do kassy rządowéj i wobec ścisku musieli czekać na swoją kolej.
— Cóż porabiasz? — spytał Ilinicz.
— Tutaj? Płacę akcyzę miesięczną.
— Jakże tam u ciebie? Źle podobno.
Wobec złośliwego tonu pan Seweryn zmógł skargę.
— Jak u wszystkich — odparł.
— Myślę, że pani Józefa rychło zostanie bez dachu. Powiedz jéj, że może do mnie wrócić. Mój młyn za tydzień puszczam w ruch. Zboże sprowadzam barkami, bo wy i na chleb będziecie u mnie kupowali.
— Być może — mruknął pan Seweryn.
— Jeśli będziecie mieli za co! — zaśmiał się Ilinicz.
— Ano, pewnie żebrać nie pójdziemy!
— Proszę cię — zagaił znowu Ilinicz — czy wypłacisz Burakowskiego? On tych pieniędzy terminowo potrzebuje do spółki ze mną.
— Ach tak? Więc na to wymawia kapitał! Ano, jeśli nie zapłacę, zlicytujecie mnie na spółkę — odparł gorzko pan Seweryn.
— Zapewne, będzie to dla ciebie nawet zdrowo. Przyśpieszy konanie. Słuchaj-no, postąpiłeś ze mną jak z wrogiem, ale ja ci dam jednakże dobrą radę. Dam ci kupca na Sokołów, wytarguję dobrą cenę, nie wezmę nic za pośrednictwo. Korzystaj z dobréj chwili, gdy jeszcze nie masz noża na gardle.
Pan Seweryn marzył o takiem wyjściu, postanowił tak skończyć; ale w téj chwili, gdy ktoś myślom jego dał wyraz, poczuł, jak mu serce bić przestało, pot wystąpił na skronie, i pociemniało w oczach. Groza go przejęła i ból tak dojmujący, że chwilę gryzł wargi, by jęknąć.
„Mój Boże, litości! — pomyślał. — Ja nie mogę... mnie tak okropnie boli! Jeszcze choć trochę czasu!”
A Ilinicz, jak kat, ciągnął daléj tortury:
— Miałem nadzieję, że się uratujesz przez ożenienie; ale teraz, gdy Woyna bierze Zagrodzką, niema dobréj partyi w tych stronach! Musisz sprzedać!
Pan Seweryn odepchnął jakiegoś żyda z drogi i przystąpił do okienka kassy. Położył pieniądze i patrzył bezmyślnie na ręce kasyera, rachujące szybko, zsuwające jego setki do szuflady, pełnéj po brzegi.
W głowie mu huczało, nieznośny ucisk dławił za gardło, chciał corychléj ztąd uciec, by zostać sam na sam ze swym bólem i zgryzotą.
Ilinicz widocznie się obraził, bo go więcéj nie zaczepił, a on, ledwie dostał kwit, wyleciał na ulicę do zajazdu, kazał konie zaprzęgać i uciekł z miasteczka.
Na drodze opadł go wstręt go powrotu do domu, strach przed myślami.
— Do Horodyszcza! — zawołał do woźnicy.
Nie widział Basi od owéj rozmowy na wygonie, ale jéj jednéj nie bał się w téj chwili.
Dzień był śliczny, czerwcowy, stary dwór uroczo wyglądał w masie zieleni; przez otwarte okna gabinetu Oyrzanowskiego bił zapach pól i łąk.
U okna tego ujrzał Sokolnicki jasną głowę Basi i śniadą twarz Szymona, rozmawiających półgłosem gdy Oyrzanowski przewracał jakieś papiery.
Basia powitała go uśmiechem bez żadnéj urazy.
Usiadł przy nich i milczał.
Po chwili podniósł oczy na Szymona.
— Byłeś u Dawida?
— Byłem... bez skutku! — odparł głucho.
— I cóż teraz?
Szymon powstał, głowę oburącz ścisnął; chwilę stał tak, zamyślony ponuro.
— Teraz próbuję ostatniego... z rozpaczy. A potém... sam nie wiem... pójdę, gdzie oczy poniosą, byle na to nie patrzéć! Mój Boże, tyle pieniędzy leży bez użytku na świecie, a my musimy ginąć! Człowiekowi krwią oczy zachodzą, głowa pęka... i nic, i nic!
— Spotkałem Ilinicza — rzekł ponuro pan Seweryn. — Ma kupca na Sokołów.
Szymon drgnął.
— Jeszcze mamy dwadzieścia dni — stęknął Szymon.
— Tak, a potém licytacya.
— I pan się zaangażował z nim? — spytał bez tchu Szymon.
— Nie, nie mogłem! — szepnął Sokolnicki.
Basia bez słowa objęła go za głowę i pocałowała w czoło, a Szymon za czapkę wziął i rzekł:
— Niech pan poczeka choć do jutra, chociaż do mego powrotu.
— Gdzież lecisz? Oszalałeś!
— Można oszaleć w takiéj nędzy! — odparł, żegnając się śpiesznie.
— I co mu się jeszcze roi! — ruszył ramionami Sokolnicki. — Nie wiesz, gdzie jedzie?
— Nie wiem! — odparła Basia. — Ale wiem, gdzie-byś mógł dostać kredyt.
— Gdzie?
— U Zagrodzkiego.
— Za nic! — żachnął się. — Niech trzyma pieniądze dla zięcia.
— Dla jakiego zięcia?
— Dla Woyny! Przecie panna Zagrodzka idzie za mąż...
— Pierwszy raz słyszę. To plotka! Nika wyjechała na wyścigi do Warszawy.
— Więc cóż to ma do tego?
— To, że za Woynę nie pójdzie z pewnością!
Pan Seweryn odetchnął, ale zaraz zaciął się znowu.
— Zresztą, co nam do tego? nie nam do magnatów droga! Jam się na żebraka nie zdał.
Basia chciała daléj mówić, ale weszła Antolka i podała jéj jakiś list brudny.
— Przyniósł to chłopak i czeka na odpowiedź.
Basia zbladła na widok pisma i drżącą ręką rozdarła kopertę. W miarę czytania, twarz jéj pokrywała się ciężką troską i niepokojem.
Chwilę myślała, skończywszy czytać, wreszcie westchnęła, napisała parę słów i oddała Antolce.
Wróciła potém do pana Seweryna, stanęła u okna i oglądając się, by ojciec nie dosłyszał, szepnęła:
— To od wuja! zła wiadomość: żąda wypłaty procentów.
— A masz?
— Zkąd? Przednówek... bez nadziei na plony. Nie wiem, czém zapłacę podatki — odparła zgnębiona.
— Więc cóż zrobisz?
— Pojadę jutro do niego: może ubłagam.
— Ot los! — stęknął. — Żebym ci pomódz mógł!
— Dziękuję ci serdecznie...
— Jakaż to summa?
— Pięćset rubli — odparła, rachując w myśli. — Myślałam, że sprzedam trochę bydła, ale teraz nikt kupić nie chce. Panika zarazy! Siano nie sprzedane... i tak wszystko zawiodło.
Opuściła głowę znękana.
Przez okno wieczór letni rzucał im wonie i blaski, na gnieździe bocian klekotał i śpiewy rozlegały się po polach. Żadne z nich nie miało oczu i uszu, tylko zatopieni w cyfrach fatalnych dumali smutnie.
Tego wieczora, gdy Seweryn odjechał a pan Oyrzanowski do snu się ułożył, Basia cichutko poszła do jadalni, jak duch, po pustych salach.
Otworzyła jedną z szaf i dobyła stare rodzinne srebra, ostatki dawnéj świetności.
Odłożyła kilka sztuk dla ojca, resztę zawiązała w papier i płótno i zaniosła do siebie.
„Dam mu je w zastaw! — myślała — byle ojciec nie spostrzegł. Zmartwiłby się, a tu nie mam już nic więcéj.”
Otworzyła swoje biurko, gdzie chowała najdroższe rzeczy, przejrzała raz jeszcze szufladki. Wszystko poszło: matczyne klejnoty, jéj drobiazgi, — wszystko, co miało jaką cenę.
Został dukat jeden, obrączka, złoty medalik, pamiątki świętość.
Basia zamknęła biurko z westchnieniem i uklękła do pacierza, zapatrzona w obrazek Częstochowski nad posłaniem.
Księżyc wypłynął na niebo i zajrzał przez okno.
Po twarzy zamodlonéj dziewczyny płynęły łzy ciche, jakiemi dziecko matce się żali, gdy cierpi, lub gdy je skrzywdzono. Tylko ten obrazek i księżyc widziały łzy Basi.
Nad ranem chmury zaciągnęły niebo i deszcz padał, gdy Basia ruszyła do miasteczka. Jechała ze strachem i niepewnością, jak ją marszałek przyjmie bez pieniędzy. Ostatnim razem wymyślał jéj i groził, zapowiedział, że podobny krok następny będzie dla niéj zgubą.
Skulona na trzęsącéj bryczce, smagana deszczem, układała sobie, jak go błagać będzie, co powie, co uczyni nieszczęsna, jeśli on sreber nie przyjmie.
Na promie żyd ją pozdrowił.
— Co to „panientka” tak kiepsko wygląda? Nie trzeba chorować! Zdrowie milsze nad wszystko. W taki deszcz jechać, aj! aj! czy to się godzi?
— Cóż robić? interes! — odparła, uśmiechając się z trudem.
— Komisarz sokołowski konia u mnie zostawił na parę godzin: a ot zaraz i dzień się z tych godzin zbierze! On taki akuratny człowiek, gdzieś się chyba zahulał!
— Ej, to na niego nie patrzy. Musiał go interes zatrzymać.
— Oho, on chytry! W zajeździe mu za droga stajnia. A ten koń to tyle siana je, co trzy woły.
Basia ruszyła daléj; do własnéj troski przybyła jéj druga, o Sokołów. Snadź Szymon nic nie wskórał, gdy bawił tak długo.
Zajechała przed furtę marszałka, poczęła dzwonić i czekać cierpliwie. Zadzwoniła raz, drugi i trzeci, potém jeszcze głośniéj: nikt nie otwierał. Minął kwadrans i więcéj: Basia wciąż czekała.
Wreszcie jéj woźnica rzekł:
— Może wyszedł stary pan na miasto?
— Nie, nie wychodził dzisiaj — rzekła jakaś kobieta z sąsiedniego domu. — Ja mu przecie co rano samowar nastawiam; a ot dziś czekam i czekam, a nie otwiera. Może zasłabł? Trzebaby było dostać się tam przez cmentarz, od tyłów.
— Chodźmy! Pokażecie mi drogę — rzekła Basia.
Poszły w zaułek, znalazły przejście w zmurszałych sztachetach cmentarza i, brodząc po zielsku i rumowiskach, dostały się do posesyi marszałka.
Żadnego ruchu ni głosu. Basię ogarniał strach. Drzwi były przymknięte od ganku, a na progu leżał mosiężny łańcuch, część starego kandelabra.
— Zkąd to tutaj? — rzekła Basia do kobiety.
— Oj, tu coś czuć niedobrego — odparła tamta, wchodząc pierwsza do sieni. — Jezus, Marya! — wrzasnęła nagle, odskakując.
Basia, dygocąc cała, zajrzała i zrazu zobaczyła tylko w izbie na lewo marszałka, siedzącego w fotelu.
Dopiero gdy spojrzała wokoło, zobaczyła ślady okropne: krew na podłodze, sprzęty poprzewracane, komody odbite, a marszałek był trupem strasznym, w poszarpanéj odzieży, z głową rozbitą siekierą, jego własną siekierą do rąbania drew, która leżała na podłodze.
— Jezus, Marya! — wrzeszczała kobieta, rzucając się do furty.
I Basia nie znalazła odwagi wejść do izby.
Kobieta szarpała furtę, wyjąc w niebogłosy, na ulicy zgiełk się robił i rozległ się głos policyanta: „Otwierajcie! Co tam się dzieje?”
— Zabili go! Trup, trup! — krzyczała kobieta. — Ja po klucze nie pójdę. One przy nim leżą! Za nic nie wezmę.
Policyant począł kląć i wreszcie widząc, że wywalenie kutéj furty zajmie dużo czasu, poszedł naokoło. Za nim ciżba przechodniów zalała podwórze.
Policyant znał Basię, przywitał ją.
— Co tu się stało? — zagadnął wchodząc i umilkł. — Zabili go... o... i grabież. Hh, już zimny i twardy. A widać, że się bronił! Ot tobie i miliony! — zakończył obojętnie, prawie z niechęcią: tak ten sknera znienawidzony był w miasteczku.
— Méj Boże, zamordowali go... — szepnęła Basia. — Ale kto?
— To robota dla sędziego śledczego. Trzeba zamknąć, straż postawić i pójść z wiadomością. Pani tu pierwsza przyszła. Proszę poczekać na sędziego.
Zamknął drzwi i począł rozpędzać gapiów. Po chwili zjawił się jego kolega; wieść snadź szła piorunem po miasteczku. Basia posłała swego woźnicę na poszukiwanie Szymona; znajomemu dorożkarzowi kazała co tchu jechać do Sokołowa, a sama, chora z wrażenia, czekała na zejście władz.
Kobieta, która z nią przyszła, opowiada po raz setny wypadek; ciżba płynęła nieprzebraną falą, czarno było od ludzi, i Basia, siedząc na ganku, ze zgrozą słuchała przekleństw, które się wydzierały z tłumu na tego zabitego.
I zrozumiała, że życie jego było życiem pająka-lichwiarza, operującego najnędzniejszych: wyrobników, mieszczan, rzemieślników.
Potem strach ją zdjął: co teraz będzie z jéj wierzycielami, których marszałek znał, rachunki załatwiał, ręczył za nią? Teraz wszyscy ją opadną, zażądają kapitału...
Zimny pot okrył jéj skronie i mgła przesłoniła oczy: nie widziała przed sobą wyjścia.
Wtem machinalnie wzrok jéj padł na klamkę u drzwi. Wisiał na niéj urywek stalowego łańcuszka od zegarka. Basi krew uderzyła do głowy. Ten łańcuszek zkąd się tu wziął... był to łańcuszek Szymona Łabędzkiego.
I w téj chwili wszystko inne uleciało z myśli Basi. Gdzie był Szymon? jakim sposobem zgubił tu ten drobiazg? co tu robił w nocy? dlaczego dotąd nie przychodził?...
Jakby w odpowiedzi, z ciżby wydostał się jéj woźnica.
— Nigdzie nie znalazłem komisarza z Sokołowa — rzekł.
Basia, bardzo blada, skinęła mu tylko głową, nie zdolna słowa rzec, ani przytomnie myśleć.
Tymczasem dorożkarz, przez nią wysłany, zaalarmował Sokolnickiego. Pan Seweryn przeraził się bardziéj, niż zmartwił, i pojechał natychmiast do miasteczka.
Przybył wieczorem, zastał domostwo opieczętowane, trupa na cmentarzu, Basię w zajeździe, wybierającą się z powrotem do domu.
— To dopiero awantura! — zawołał. — Wiesz co pierwsze śledztwo odkryło?
— Nie. Gdy mnie zbadano, poszłam ztamtąd. Nie mogłam dłużéj wytrzymać.
— Ja mówiłem z doktorem i sędzią. Mordercy męczyli go zrazu, zapewne, żeby zmusić do wydania pieniędzy, potem dobili siekierą. No, i ograbili wszystko! Nie znaleziono ani grosza. Ten nieszczęśliwiec zbierał całe życie; dużo mu z tego przyszło!
— Niema żadnych poszlak? — spytała Basia.
— Nie. Musieli zajść od zaułku; było chmurno, deszcz padał, ten szaleniec był sam, bez żadnéj obrony. Pospólstwo podejrzewa tego zbiega, Liszkę. Tymczasem cały kram spada mnie na głowę. Nie mogę tylko pojąć, gdzie jest Szymon?
Basia odwróciła się milcząc.
— On tam bywał? — spytała po chwili.
— Nie wiem. Raz podobno wstąpił i nasłuchał się absurdów. Jednakże biedny stary! Tak ohydnie zginąć! Ty wracasz? Przyślij mi Szymona, jeśli go spotkasz. Jutro pogrzebiemy nieboraka.
Basia odjechała zmęczona, wyczerpana okropnie.
Dwie myśli torturowały ją bezustannie: ci żydzi wierzyciele, których nie znała, a którzy spadną jak kruki, i ten łańcuszek, który nieznacznie zdjęła z klamki i nad pierwszą rzeką rzuciła do wody.
Dlaczego to uczyniła, sama nie wiedziała: rządził nią strach okropny, podejrzenie, którego się wstydziła wyrazić.
W Horodyszczu już wiedziano o wypadku; na pół drogi spotkała ojca i Bahę, jadących po nią.
Musiała opowiedzieć całe przejście.
— Jakie życie, taka śmierć! — zdecydował Baha. — Tylko szkoda, że zginęły pieniądze. Zdałyby się panu Sewerynowi. Ta rudera mało co warta!
— Ale kto to mógł popełnić? — rzekł Oyrzanowski.
— Pierwszy lepszy zbój! Wielka sztuka! Stary był ciągle dla nich pokusą, tylko się dziwię, że dawniéj tego nie zrobili. Cóż Łabędzki na to?
— Łabędzkiego nigdzie niema! Chyba w domu. Sewer prosił, żeby mu go przysłać.
— Łabędzki z miasteczka nie wracał — rzekł Baha zdziwiony. — Widział go Arechta wczoraj wieczorem. To szczególne!
„To okropne!” — pomyślała Basia.
Zaledwie przyjechała do domu, położyła się. Dostała gorączki i bólu głowy; wrażenie było zasilne: musiała je odchorować.
Wieść o morderstwie poszła piorunem po okolicy.
Na trzeci dzień Nika Zagrodzka wpadła do Horodyszcza i spotkała Sokolnickiego, który, załatwiwszy formalności i pogrzeb, wracał do domu.
— Prawda to, że i Łabędzki zamordowany? — spytała przedewszystkiem Nika.
— Gorzéj, bo zginął i poszukują go — rzekł Sokolnicki. — Podejrzewają o morderstwo.
— Jacyż oni niedowcipni! Gdyby zamordował, toby właśnie nie zginął. Nikt go nie spotkał, ani poznał, żeby miał się lękać. Wróciłby spokojnie do domu i nie rabowałby, bo gdyby mord popełnił, to nie dla siebie, ale dla pana. Ja myślę, że on tam był i że go zamordowali, a dla niepoznaki wywieźli na rzekę i utopili. To jest okropne. Powiadają, że wszystko zrabowane!
— Mniejsza o to! — rzekł desperacko Seweryn. — Ja o niczem nie myślę, tylko o Szymonie.
Nika zajęła się Basią, która, blada, mizerna, ledwie się trzymała na nogach. Na lada ruch czy turkot wzdrygała się, spodziewając się wierzycieli, a teraz zdanie Niki rzuciło ją w drugą zgrozę. Spodziewała się co chwila wieści, że znaleziono gdzie w szuwarach uplątane zwłoki Szymona, straszne, nabrzękłe.
Oboje z Sokolnickim cierpieli nieznośnie.
Ale minął tydzień i ani poszukiwania policyi, ani Hipolita, ani pana Seweryna nic nie odkryły. Szymon zginął bez wieści.
Na ruchomościach i domach marszałka położono sądowe pieczęci, nastąpił półroczny termin wzywania spadkobierców — czcza forma, ale przeszkadzała panu Sewerynowi w zbyciu tych ruder i rupieci i zdobyciu za nie choć paru tysięcy rubli.
A święty Jan zbliżał się nieubłagany.
Pan Seweryn stracił zupełnie wolę do czynu, otuchę, nadzieję ratunku. Całemi dniami siedział w domu przy biurze i pasował się z sobą.
Nareszcie pewnego wieczora zawołał siostrę i oboje zatopili się w rachunkach.
— Nie wytrzymam! — jęknął głucho. — Widzisz, muszę sprzedać.
Iliniczowa sparła się nad planem majątku i poczęły jéj biedź łzy rozpaczy, ale nie zaprotestowała.
— Bóg widzi, że nie mogę! — skarżył się zmienionym głosem. — Bez zboża, bez inwentarza, długów nad możność, bez kredytu: muszę zginąć! Sprzedam, długi spłacę; jeśli mi co zostanie, oddam tobie, na dzieci, a sam pójdę tak daleko, żebym wrócić nie mógł, żebym swojéj mowy nie posłyszał: niech mnie tam zgryzota domęczy!
— Mój Boże, cośmy Ci zawinili, że nas tak ciężko karzesz! — szepnęła Iliniczowa.
— Szymon szczęśliwy, że tego nie dożył — rzekł Seweryn ponuro. — Nie będzie żegnał swych ścieżek krwawych i łzawych, po których się składało wszystkie uczucia! Biedne chłopczysko!
Objął głowę rękami i wzdrygnął się.
— Mnie się zdaje, żem wyciągnął krótszą słomkę i mam się zabić! A gdy to daleko było, gadałem o tém śmiało. Mój Boże, jakże to straszne zblizka!
— Możebyś spróbował ugody z Burakowskim i Okęcką...
— Jużem próbował, prosiłem nawet. To ich tylko wystraszyło. Altera protest mnie zgubił. Nikt nie chce czekać!
— I już traktowałeś o sprzedaż?
— Jeszcze nie, ale kupiec gotów. Książę Adakale!
Iliniczowa pobladła.
— O Sewer! Możebyś spróbował rozparcelować chłopom?
— Za mało czasu! — odparł ponuro. — Muszę lada dzień skończyć, wziąć zadatek. Jutro pojadę!
Tu się zatrząsł cały, głową o stół uderzył i zajęczał:
— Po com się rodził! po com pracował, po com kochał?!
— I to już u progu czegoś lepszego! Boć z kilka tysięcy, weźmiesz za domy stryja, i omelnicki serwitut da dochód, i kartofle zapowiadają się świetnie. Jeszcze pół roku: tylko to przesilenie przetrwać!
Ban Seweryn głowy nie podniósł, i słychać było, że łkał.

. . . . . . . . . . . . . . . .

W tydzień potem Woyna i Ilinicz zjechali się w Głębokiem, i zaraz po przywitaniu Ilinicz rzekł ze złośliwym uśmiechem:
— Mój szwagier najbardziéj na mnie powstawał i najpierwszy w moje ślady wstąpił: sprzedał Sokołów.
— A widzisz! Nikt tu nie wytrzyma — rzekła mama Zagrodzka do Niki.
— Sprzedał? To nie może być! — zawołała Nika.
— Jakto! Czytałem umowę wstępną u Wernera — zawołał Ilinicz. — Już zadatek wziął. Na święty Jan mają spisać akt sprzedaży.
— Ja nie sprzedam! — uśmiechnął się Woyna do Niki.
— Jeśli to pan sobie ma za chwałę, to tylko pan jeden. Gdyby pan Sokolnicki był w pana położeniu, nie tylko-by nie sprzedał, ale-by nawet w żydowską dzierżawę nie oddał, jak pan to czyni.
Zagrodzki spojrzał na córkę i niespokojnie po salonie się zakręcił. Ona téż wstała i wyszła do ogrodu.
Po chwili Zagrodzki wysunął się za nią i dogonił już koło stajen.
— Co ty myślisz? — szepnął.
— Dysponuję sobie konie do Horodyszcza! — odparła.
— Jakto? Chcesz tam jechać, zaraz? A goście?
— A mnie co oni obchodzą? — ruszyła ramionami.
— Ależ się domyślą czegoś! Co matka powie? Pozwól, ja pojadę, ja mu zaproponuję pożyczkę.
— Któréj odmówi. Nie, ja muszę jechać i to załatwić. I słusznie, przeciągnęłam strunę! Ojciec niech mi da swoje akcye.
— Dam, dam! Ale wiesz, one teraz spadły; żeby przetrzymać do sierpnia, zarobiłoby się!
— Niech sobie ojciec tę różnicę odrachuje z mojéj wyprawy! — odparła pół żartem, pół gniewnie.
— O! Albo-to matka na to pozwoli? — markotnie mruknął, ale poszedł bez ociągania się do kasy.
Nika chodziła przed stajnią, nim jéj zaprzężono konie. Nie zadała sobie nawet fatygi pożegnać gości; może, pomimo swéj odwagi i samowoli, nie chciała się narazić na rozprawę z matką. Ojciec przyniósł jéj do stajni gruby pugilares, panna służąca — okrycie i kapelusz; siadła do powoziku, wzięła lejce i bat od grooma, i wtedy dopiero uśmiechnęła się do ojca.
— Jutro wrócę z nim, po błogosławieństwo do matki — rzekła po francusku. — Tymczasem radzę ojcu wykręcić się także, bo będzie burza!
I ruszyła pewna zwycięstwa, ale nie rada z siebie, że dopuściła do ostateczności.
— „Co ten biedak wycierpiał!” — myślała z goryczą i żalem.
Zagrodzki długą chwilę stał pod stajnią, wahając się co czynić. Wszelkie zasady konwenansów nie wytrzymały jednak strachu przed żoną.
— Eh, dajcie mi wózek! Pojadę do lasu! — zawołał na stangretów i uciekł.
Nika pod wieczór wjechała w świerkowy szpaler horodyski i zaraz w bramie dowiedziała się od chłopaka, że państwo poszli do kaplicy.
— Było dziś nabożeństwo za nieboszczkę panią, a teraz poszli do grobów.
Nika ruszyła za nimi. Ogród, w pełni zieleni i rozkwitu, nie czynił ponurego wrażenia. Wielkie cienie kładły się już od drzew, a po polankach złoto było od zachodu. Przez kraty grobowych okien rozlegał się głos Basi, odmawiającéj pacierze za zmarłych; odpowiadali Oyrzanowski i Baha.
Nika weszła cichutko i przyklękła u progu, by im nie przerywać. Wtedy dopiero spostrzegła w kącie Sokolnickiego, który, oparty o trumnę matczyną, nie modlił się, ale patrzył ponurym, tępym wzrokiem przed siebie, duchem tu nieobecny.
Przeraziła się, tak się zmienił. Przez pół osiwiał, policzki mu wpadły, twarz się pobruździła, do siebie był niepodobny. Wtedy ogromne, serdeczne współczucie pchnęło ją ku niemu: wstała i podeszła do trumny, przy któréj klęczał.
Na szelest obejrzał się, ale żaden promień nie oświecił mu twardych rysów. Pochylił milcząc głowę i znowu patrzył przed siebie, w próżnię.
Ale i Basia spostrzegła gościa i zakończyła modlitwy. Nika wyszła pierwsza, przywitała się w kaplicy. Wszyscy oni byli smutni i zgnębieni, tylko Oyrzanowski rozmowę zagaił, pytając o zdrowie rodziców.
— Ojciec się lada dzień do Karlsbadu wybiera, my z matką na Helgoland. Radabym zostać, ale jestem „osobnikiem zostającym pod władzą”.
— Nie ciężka władza i obowiązek! — uśmiechnął się Oyrzanowski.
— Tak się zdaje, ale pan nie uwierzy, jak nieznośnie trzy ćwierci roku żyć w hotelach i kufrze. A, jak się masz, Kastor! — powitała taksa, który ją poznał i bardzo się ucieszył.
— Niema pana Łabędzkiego? — spytała pana Seweryna.
— O! ten ma już wieczny spokój! — odparł posępnie.
— Nic może być! Człowiek nie ginie, jak kamień w wodzie. Ja zaczynam przypuszczać, że on żyje.
— Gdzie? Jak? To niemożliwe! Cały świat go szuka.
— Przecie ze zdobyczą nie umknął! — mruknął Baha.
— To nie, ale i w zniknięcie takie nie można wierzyć. Znajdzie się żywy i cały.
Pan Seweryn głową potrząsł, ale Basi pojaśniała twarz, i z wdzięcznością spojrzała na Nikę.
— Może Bóg da! — szepnęła. — W tym roku dosyć było nieszczęść.
— Podobno w zbiorach pańskiego stryja było wiele starożytności? — znowu zwróciła się Nika do Sokolnickiego. — Jeśli pan sprzedawać myśli, proszę o pierwszeństwo.
— Na pół roku jest to opieczętowane. Potem Basia pani pokaże. Proszę zabierać...
— A pan sam nie łaskaw pokazać?
— O! mnie wtedy już tutaj nie będzie! — mruknął.
Zapanowało milczenie posępne, które ciężkiem westchnieniem przerwał Oyrzanowski.
Nikt nie odpowiedział. Wielki ciężar, jak kamień grobowy, leżał wśród nich i tłoczył dusze.
Nawet Nika straciła humor i swobodę, zwątpiła o swojéj mocy i dobrym skutku zamiarów.
U progu domu Baha i Sokolnicki poszli do oficyn; oni we troje zostali w wielkiéj sali.
Wtedy Nika spytała śmiało:
— Czy to prawda, że Sokołów sprzedany?
— Niestety! — odparł Oyrzanowski — i nie mogłem słowa wyrzutu uczynić Sewerowi. Zresztą on sam cierpi nad ludzkie pojęcie. Cierpi sercem i ambicyą.
— I nie winien w niczem — dodała Basia. — Gdyby nie to ostatnie nieszczęście, gdyby Łabędzki żył, możeby jeszcze wytrwał. To go domęczyło.
— I co myśli czynić?
— On, biedak, nic nie myśli. On tylko cierpi. Od czasu, gdy się na tę ostateczność zdecydował, nawet nie był w Sokołowie. Cóż on? Drzewo z ziemi wydarte — zginie!
— Ależ to jeszcze da się powstrzymać! Niech zwróci zadatek. Kredyt znajdzie. Niech go państwo otrząsną z apatyi. To gorsze od śmierci!
— Widziałem jego rachunki. Nieuczciwie byłoby żądać kredytu. Sokołów nie wytrzymuje ciężarów.
— I pani na to się zgadza? — zwróciła się Nika do Basi.
— I ja nie widzę innego uczciwego wyjścia.
— A zatem to racya, że tylko Łabędzki kochał go i rozumiał, bo gdyby on tu był, nie dałby mu zginąć! — rzekła żywo Nika.
Oyrzanowski głęboko westchnął, Basia pobladła.
— Ma pani racyę — rzekła. — myśmy bezsilni!
Nika była oburzona, ale coraz trudniéj jéj było ofiarować pomoc, gdy oni nawet złożyli broń. Czuła się obcą, nie śmiała się narzucać.
— Ach, żeby Łabędzki żył! — szepnęła.
Nie można było tematu daléj rozwijać bez niedelikatności: więc, choć ją palił pugilares ojcowski, zwróciła rozmowę na inny przedmiot.
— A w sprawie mordu żadnych nowych poszlak?
— Żadnych, oprócz plotek. Zresztą śledztwo w toku. Niema świadków, ni dowodów. Znaleziono na zaułku w błocie pierścionek staroświecki. Tamtędy zapewne uchodzili z łupem.
Sokolnicki wszedł w téj chwili i usiadł w kącie.
Nikę widok jego zgnębienia wzburzył na nowo. Skinęła na Basię i rzekła głośno:
— Pani zapewne ma iść na gumno? Pójdziemy razem.
Wyszły i zaraz Nika zagaiła:
— Panno Barbaro! Chodźmy gdzie w pola, jaką ścieżyną samotną. Mam do pani prośbę i zwierzenie...
Basia spojrzała na nią uważnie, skinęła głową i skręciła w bok folwarku drożyną, między zboża.
— Tu nikogo nie spotkamy. Może pani mówić.
— Nie lubię wykrętów i frazesów. Niech pani mi dopomoże w uratowaniu Sokołowa. Mam tu pieniądze: proszę ich na to użyć, od siebie! Ja wiem, że pan Seweryn pożyczki od nas nie przyjmie, ale pani znajdzie sposób, by wziął te pieniądze, na co chce, na te domy i starożytności po marszałku chociażby...
— On ich nie przyjmie! — szepnęła Basia.
— Jeśli będzie wiedział, że od nas pochodzą. Niech ja pani da od siebie.
Basia uśmiechnęła się.
— On wie, żem równie, jak on, uboga.
— Pani go nie chce ratować?
— O, tego niech pani nie mówi. Wzrośliśmy razem, pracowali razem; teraz razem cierpimy. Ale są długi, pani, których się nie zaciąga. Są zanadto upokarzające!
— Daruje pani, ale nie rozumiem! Jeśli kochacie tę ziemię, to kochajcie ją nad swoją pychę i dumę! Ja tylko tak rozumiem uczucie.
— A jednak pani nie chciałaby ofiarować sama téj pomocy Sewerowi.
— Dlatego, że znam jego dumę. Miałam z nią do czynienia. Pani wie coś o tem może.
— Nie! — odparła szczerze Basia.
Śmiałe, proste oczy Niki spotkały się z jéj wzrokiem.
— Ja mogę o tem mówić. Téj zimy omal nie zostałam pani kuzynką. Pan Seweryn zerwał ze mną, bo jego uczucie nie mogło znieść upokorzenia, żem bogata. Rozumie pani, że teraz proponować pomocy nie mogę. Duma jego wszystko depce i niszczy. A wie pani, że mi teraz bardziéj chodzi o to, by on tu pozostał, niż wtedy, gdy mi szło o własne szczęście? Dlatego proszę panią o pośrednictwo.
Basia podała jéj rękę.
— Spróbuję — rzekła krótko.
— Dziękuję pani. Można przecie kogoś podstawić, żyda chociażby. Mnie proszę nie zdradzać, bo wszystko przepadnie. Ja jestem postrachem pana Seweryna.
— Biedaczysko, i to go nie oszczędziło! Dopieroż musiał cierpieć!
— Eh, co to, to wątpię. Nie wyglądał przez pół tak stroskany jak teraz. No, to już minęło; nie mam do niego urazy, ale i dumy nie mam. Niech nie cierpi i niech nie ginie!
Znowu śmiało i jasno spojrzała w oczy Basi i, zrywając stokroć polną, dodała z uśmiechem:
— Kiedy przyszło do zwierzeń, kochała téż pani kogo?
Basia pobladła i zamyśliła się.
— Ja nie wiem! Nie miałam czasu na to — odparła. — A teraz zapóźno!
Chwilę szły milcząc w jasnym letnim zmroku.
Po zbożach wabiły się przepiórki i za każdym podmuchem wiatru zalatywał kłąb woni polnéj.
— I ja nie miałam czasu, bom się bawiła — rzekła Nika, obrywając stokroć po listku. — A teraz i dla mnie... zapóźno. Alem rada ze swéj zawiedzionéj nawet miłości, i zachowam ją sobie... na zawsze!
Jeden listek został na kwiecie, uśmiechnęła się i wetknęła go do żakietu.
— I Sewer, jeśli pokochał, nie zapomni! — rzekła Basia.
— Ha, w takim razie, niech ze swą dumą na spółkę czeka milionów, a jeśli je zdobędzie, inaczéj pomówimy niż téj zimy. Teraz — byle Sokołów został! Panno Barbaro: oto pieniądze. Niech pani dziś jeszcze go przekona, zmusi, ubłaga!
Basia spojrzała na papiery, zamyśliła się.
— Takie pieniądze! i dzisiaj! On się wszystkiego domyśli. Powiem chyba, że mnie je pani pożyczyła.
— Jak pani chce, byle przyjął i byle nie był taki bezmiernie nieszczęśliwy!
Zawróciły do domu. Pod kasztanem na ławce Sewer siedział, z psem swym nieodstępnym u nóg. Nika minęła go, mówiąc głośno:
— Teraz uproszę pana Oyrzanowskiego o legendę starościny.
Basia odprowadziła ją do gabinetu ojca i po chwili wróciła do Sewera.
Ani się poruszył.
— Głowa cię boli? — spytała, siadając obok.
— Ciągle — mruknął.
— Mam prośbę do ciebie. Wiesz, prosiłam Niki o pożyczkę na spłacenie żydów. Przywiozła mi dziś pieniądze. Weź je: zwróć zadatek.
— Po co? Żeby za miesiąc to samo przechodzić?
— Sprzedasz domy i rupiecie stryja.
— Żeby dłużéj konać? Nie chcę!
— To, co cię czeka, to nie odrodzenie, ale śmierć. Czyś ty kiedy, bojując, tyle cierpiał co teraz? A toć wstęp dopiero! Posłuchaj mnie, zostań! Piętnaście krwawych lat przebyłeś. Nie żal-że ci twéj krwi i potu? I tyleś zdziałał, i oddasz owoce? Pamiętasz, jakeś tę ziemię z żydowskiéj dzierżawy odebrał, pustą, jałową, nagą? Ni kołka w płocie, ni dachu, ni drzewa. Twoim trudem i mozołem wszystko tam stworzone, i duszę-ś w to włożył! Jakże oddasz? Sewer, zostań!
— Nie męcz mnie! Nie dobijaj! Ja zapomnieć chcę, a ty mi te zmorę znowu przed oczy stawiasz. Co z mojéj pracy? Kamienie miałem! zawsze kamienie — takie, co mi stopy krwawiły, i takie, co mi się waliły na głowę. Zresztą nic.
— A przecie to kochasz, i nic innego pokochać nie będziesz mógł na nowo! Raz się żyje, jedno się ma kochanie i wiarę. Musisz zostać. Pieniądze są! Zwróć zadatek. Zobaczysz, zły los pokonasz nareszcie i umęczony, zapracowany, stroskany, będziesz miał spokój duszy, serdeczne zadowolenie. Czy widziałeś, jakie śliczne jare zboża, jak łąki falują, jakie lato Bóg dał pogodne? Słuchaj mnie, nikt ciebie tak nie rozumie, jak ja. Weź te pieniądze! One ci szczęście przyniosą.
— Jakie to pieniądze?
— Mówiłam ci. Pożyczyłam dla siebie od Niki. Moi wierzyciele się nie zgłaszają. Twoja potrzeba naglejsza. Weź tymczasem: cierpmy dalej razem!
— To szaleństwo. Siebie nie uratuję a ciebie pogrążę!
— Ja gotowam całe życie konać, byle tutaj. Ty, bracie, druchu serdeczny, zostań ze mną.
Objęła go rękami za szyję i poczęły jéj z oczu biedź łzy gorące, a głos stał się miękkim i niezmiernie serdecznym.
— Cóż ja mam także? Taką ciężką, ciężką pracę i wstęp zamknięty do wszelkiéj biesiady człowieczéj, gdzie swoboda, gdzie śmiech, gdzie zabawa. Nic nie miałam od młodości mojéj tylko ten cel i nad siły, nad zdolności zadanie. I nigdym, nigdy nie była nieszczęśliwa, i takeśmy z tobą trwali, krzepiąc się wzajemnie. O Sewer, zostańmy razem!
On milczał, rozstrojony do gruntu, czując w gardle łzy i olbrzymią żądzę posłuchania jéj.
— O Basiu! — jęknął. — Nie kuś mnie! Te pieniądze nie powinny do mnie iść! Ja nie powinienem ich brać. Mnie wstyd! Ciebie grabić? I one od niéj, jałmużna! Nie, nie chcę!
Zerwał się, otrząsnął; ale mu nie dała wybuchnąć.
— Sewer, o Sewer! Aleć twoja ziemia płacze po tobie! Zastanów się, rozmyśl! Ty nie masz prawa odrzucać ratunku. Źdźbła musisz się czepić.
— Ja nie chcę jéj pieniędzy. Ty tego nie rozumiesz! — zawołał. — Duszę mogę dyabłu zastawić, ale pomocy ztamtąd brać — przenigdy!
— Ty nie bierzesz! Nikt o tém wiedzieć nie będzie.
— Ja wiedziéć będę i zeżre mnie wstyd.
— Majaczysz! Wstyd jest ustąpić!
— Ona wie, że ginę! Ona się domyśli jaką ceną się utrzymam, i ona mnie nazwie nikczemnikiem!
— Kto? Ona? Nika? O, Sewer, po co ją krzywdzisz! Czy ci uczyniła co złego? Zdrową ma duszę i prosty rozsądek. Pożyczyła mi pieniędzy, i nie wstydziłam się przyjąć. Jestem pewna, że szczerze rada była pomódz, bez żadnych myśli ubocznych, złych. Ona prosta, jak chleb i woda! Chcesz, przysięgnę, że się nie dowie o naszéj rozmowie.
Sewer milczał.
Łagodnie położyła Basia rękę na jego płonącéj głowie i pociągnęła za sobą w stronę domu.
— Pójdź, biedaku serdeczny! Pójdź i popatrz na nią. Niema fałszu ni złości w jéj oczach, a głowę położę za jéj życzliwość dla nas. Masz pieniądze! Trzymaj je! Przez pamięć matki cię zaklinam, zostań!
— Do dna mi wszystką gorycz pić trzeba! — jęknął. — I jeszcze tam iść! Po co ja tam?
— Więc dlaczego jéj unikasz? Powiedz.
— Ja nie unikam, ale głowa mi pęka z bólu. Chciałbym spocząć, umrzeć, nic nie czuć!
— Samotność cię nie uleczy, a my nie tkniemy twego bólu. Cichutko siądziesz w kącie i wieczór z nami spędzisz. Mój braciszku, twój ból — nasz ból!
I jak chore dziecko poprowadziła go z sobą do gabinetu ojca.
Przy świetle lampy pan Oyrzanowski czytał coś z pisanych kartek, a naprzeciw Nika, zasłuchana, wychylała z cienia swą piękną, rozumną głowę. Na skrzyp drzwi, podniosła oczy i zamieniła z Basią spojrzenie.
Sewer usiadł w najdalszym kącie i, głowę oparłszy na rękach, słuchał niby czytania, nic nie rozumiejąc.
Myśl jego poszła na sokołowskie pola i łąki, których nie widział od tygodnia, postanowiwszy nie wracać do domu już nigdy.
Teraz do pól tych i łąk, do ścieżyn i miedz wydeptanych jego stopami — porwała go olbrzymia tęsknota.
Ta śliczna dziewczyna, którą kochał i która o krok była od niego, nie tyle go pociągała, nie tyle jéj pożądał, co téj ziemi, która go karmiła goryczą i troską.
Prawda, Basia prawdę mówiła: łąki falują, złoto czerwone od kwiecia, owsy i kartofle silne i bujne, a co krok praca jego widoczna. Żeby choć trochę jeszcze potrwać, jeszcze raz ścieżynami temi do dom wracać po dniu znojnym, żeby choć na téj łące zapłakać, piersią do ziemi upadłszy! Nie, nie, rozum każe odejść precz, ani się obejrzéć, ani grudki piasku wziąć, ani kęsa chleba! Odejść, jak zbieg, a przecie on tak rzetelnie pracował! Nie godzi się zostać, a odejść tak straszno!
Mój Boże, mój Boże! Czy go téż nikt nie pożałuje?
W téj chwili z myśli tych budzi go ktoś:
— Panie, proszę pana!
Podnosi ciężką głowę: Oyrzanowski czyta, wszyscy słuchają, a nad nim stoi chłopak i mówi szeptem:
— Proszę pana, ludzie do pana przyszli.
— Czego chcesz? Daj mi spokój — odpowiada mrukliwie.
— Ludzie przyszli do pana. Chcą koniecznie widzieć — głośniéj mówi chłopak.
Obejrzała się Basia i Nika, przestał czytać Oyrzanowski.
— Co się tam stało? — pyta Basia.
— A to do panicza ludzie przyszli. Pełna sień!
W téj chwili we drzwiach stanęła Antolka.
— Nie żadne ludzie, ale szlachta z Dubinek przyszła z interesem do pana! — rzekła.
— Czegóż chcą? Niech idą do Sokołowa, do pani Iliniczowéj.
— Kiedy oni pana samego chcą widziéć.
— Idź-że, Sewer! — zawołała Basia. — Zapal światło w sieni, Antolko.
— Już-em zapaliła.
Pan Seweryn wstał opieszale i wyszedł.
— Czego oni chcą? — spytała Nika.
— Chodźmy, posłuchajmy. To Łabędzkiego pupile! — odparł Baha, który przed chwilą był wszedł i teraz ręce zacierał.
Poszli tedy i ujrzeli dziwną scenę.
Wielką sień wchodową, oświetloną dwiema lampkami, po kątach mroczną, zajmowała gromada ludzi, mężczyzn przeważnie, chociaż było i kobiet kilka, i nawet niemowląt kilkoro na rękach matek.
Stali w kupie, milczący, skupieni, wypchnąwszy z szaréj massy na przód starego Adama, Seweryna Dubinieckiego i Makarewicza. Zaraz za tymi stał, błyskając swą blachą i lufą nieodstępnéj strzelby, Hipolit, patrzący z pod brwi, blady i drżący. Daléj słabe światło rozjaśniało odkryte głowy, oczy pałające, twarze twarde i zawzięte.
Tłum ten wrzał, ale się hamował i dysząc, milczał.
Pan Seweryn, gdy po nich spojrzał, uczuł niespokojne bicie serca, jakby nieznaną dotąd trwogę, i nie pewnym głosem pozdrowił:
— Dobry wieczór wam!
Pomruk poszedł po tłumie i znowu milczenie.
Wtedy Hipolit dziada swego trącił i ten się ozwał:
— My tu z czynszem przyszli do pana.
— A po cóż? — odparł Sokolnicki. — Nakazałem wam przez Hipolita, żebyście się z czynszem wstrzymali, bo może już kto inny czynsz od was brać będzie. Mówiłeś im to, Hipolicie?
Po licu mrukliwego olbrzyma ognie przeszły.
— Nie mówił! — rzekł, występując na przód i sięgając do swéj blachy. — Ja, Łabędzkiego szwagier i druh, z takim rozkazem na Dubinki nie pójdę, bo-by mnie nieboszczyk z tamtego świata zdrajcą nazwał! Ja ni to mówić się nie godził, ni służyć nie chcę.
Blachę szarpnął, od surduta oderwał i wraz ze strzelbą przed Sokolnickim na stole położył. W tłumie zawrzało burzą, a Makarewicz groźnie się odezwał:
— Nikt inny, tylko pan czynsz brać od nas będzie. Nie dla kogo, tylko dla pana my zaniechali sprawy i słowa dotrzymujemy. Szymon Łabędzki nam poprzysiągł, że dwór nas nie zdradzi. Dlaczego pan broni się od tych pieniędzy?
— Bo mam sprzedać majątek.
Tłum się zakolysał, zawrzał, i już nie jeden groził, ale zakrzyczało wiele głosów:
— A toć zdrada na nasze głowy!
A Seweryn Dubiniecki donośnie rzekł:
— A Szymon prorok był. Teraz kto ostanie dziekana na procesyi pod ręce prowadzić? Teraz nam biednym zguba!
Kobiety poczęły szlochać, a stary Adam do pana Seweryna się zwrócił:
— I jakże to pan uczynić może? Jestże na to prawo i pozwolenie przed Bogiem i sumieniem? O zagonek ludzie się zabijają: a pan chce ustąpić taki szmat! Gospodarz o swe bydlątko się kłopoce: a pan o nas tylu nie pomyślał jako zostaniemy. A my na panu się oparli, panu zaufali, jako ojcu, jako nas Szymon nauczył.
— Czegóż wy ode mnie chcecie? — wybuchnął pan Seweryn. — Widzieliście przecie moje klęski. Wytrzymywałem, ilem mógł; dłużéj, więcéj nie mogę!
— A człowiek sprawiedliwy, Hiob, ile stracił, a przecie Bóg mu oddał! Nie czytał pan? święte żywoty? — rzekł Adam, palec w górę podnosząc.
— A Szymonowe słowo pan zdradzi! — dodał Seweryn. — Ze dworem wy jedno teraz, jedno was boli, jednego stróżujecie! Pilnujcie stróży, bo święte stróżowanie; nie dajcie niecnocie zdradzić. To tedy pan się wypiera Szymonowego słowa?
— Szymou był mi najdroższym bratem i święte słowo jego, ale...
— To kiedy pan słowo potwierdza, to my w prawie pana nie puścić i nie dozwolić na zły zamysł. Stróże my, no, to razem stróżujmy. Pomrzemy — odejdziem, a żywi — trza stać! Nie wolno panu inaczéj! — przerwał gwałtownie Makarewicz.
— Trza panu robotnika — damy! — zawołał ktoś w tłumie. — Trza panu sług — bierzcie naszych chłopców! Jak panu źle, to ma pan prawo od nas pomocy wymagać, jako od swoich, ale odchodzić nas — to nie wolno!
— Nie wolno! Szymon mówił! — zakrzyczeli wszyscy.
Stary Adam o krok postąpił i dotknął ręką ramienia zadumanego Sokolnickiego.
— Słyszy pan? Niech pan przeczyta. Hiob na gnoju siedział, z mocarza tak zostawszy, i cóż? hańby nie miał! I wrócił mu Bóg stada i sługi, zboża i wina, i synów i córki wychował! A pan czego się zestrachał? A Bóg-że gdzie? Czego się pan boi?
Sokolnicki to bladł, to czerwieniał. Czuł ściskanie w gardle, bał się słowo powiedziéć, by głos go nie zdradził, bał się na nich spojrzéć.
Wtém poczuł, że go ktoś trąca w ramię: obejrzał się. Nika z Basią stały za nim i Basia szepnęła:
— Sewer, przecie nie możesz się wahać.
I ujrzał oczy Niki, płonące zapałem, i rzekła mu zcicha:
— Téj sceny zazdrościć panu będę do śmierci. Warto dla niéj żywot przecierpiéć!
Tedy pan Seweryn ustąpił. Spojrzał po tłumie, wyprostował się, głęboko odetchnął i rzekł:
— A no, to wasza wola. Składajcie czynsz!
I tłum, jakby odetchnął i rzucił się do stołu, ale stary Adam ich sobą zasłaniał jeszcze i, podniósłszy rękę, krzyż w powietrzu naznaczył.
— To niechże pana pobłogosławi Ojciec, Syn i Duch Święty, Amen! — wymówił uroczyście.
Pan Seweryn pochylił głowę i przeżegnał się, potém, popchnięty wielką siłą, twardą prawicę starego patryarchy uścisnął, i wtedy tłum go ogarnął, witając ze łzami.
Uczyniło się zamieszanie, wśród którego Basia odnalazła Hipolita i przypięła mu nanowo blachę do piersi.
— Po Szymonie tyś został! — szepnęła mu rozrzewniona. — Będziesz mu, jak ten biedak, wiernym.
— Tak-em mu poprzysiągł! — odparł posępnie — i poprzysiągłem śmierć tym, co go zabili! Nie znajdzie ich nikt, a ja znajdę!
— Masz na kogo podejrzenie?
— Podejrzenie? Mam prawie pewność! Szukam dowodów. Jeśli znajdę — pójdę do sądu; jeśli nie — sam się rozprawię. Krwi jego nie daruję.
Błysnęły mu dziko oczy.
— A ja-bym chciała, by choć krzyż miał na mogile! — szepnęła Basia. — Żeby on był dożył dnia dzisiejszego i zobaczył swéj pracy owoce!
Tymczasem pan Seweryn wydostał się z trudem z objęć szlachty i za stołem usiadł. Ludziska poczęli dobywać szmatki, woreczki i składać przed nim ratę czynszową.
Były to drobne sumki, same miedziaki. Zwykle jednak ta wypłata odbywała się z trudem, opornie i niechętnie: każdy zwłóczył i zalegał.
Teraz na ambit wzięli panowie bracia. Każdy płacił co do grosza, bez żadnéj reklamacyi.
Pan Seweryn znał ich wszystkich; wywoływał po kolei; stos miedziaków rósł na stole.
Gdy ostatni oddał należność, stary Adam odsapnął i rzekł:
— Daj-że Boże panu stokrotną korzyść z groszy tych! Z serca nam ciężar spadł. Dziękujemy panu!
— To ja wam! — odparł pan Seweryn. — Dziękuję za dobre słowo i otuchę. Na Święty Jan proszę was, byście, jako dziś, razem przybyli do kościoła. Za Szymonową duszę pomodlimy się wszyscy.
— Przyjdziemy! — odpowiedział tłum, cofając się do drzwi.
Po chwili w sieni było pusto. Pan Seweryn, poważny, ale już nie ponury, zwrócił się do Basi i Niki:
— Z za grobu Szymon jeszcze mnie utrzymuje! — rzekł. — I otom został...
— Przepyszny był ten stary! Co za wiara wielka! — zawołała Nika.
— Drwi z wszelkiéj logiki i rachunku...
— I musi tryumfować! — zakończyła Nika.
— I otom został! — powtórzył Sokolnicki zamyślony, ale dziwnie spokojny.
— I jestem pewna, że ma pan teraz jedno pragnienie: leciéć do Sokołowa? — uśmiechnęła się Nika.
— Zkąd pani to wie? — zdziwił się.
— Rozumiem, jako żołnierze blizny kochają, a matki dzieci. Leć pan!
— Nie mogę. Pierwéj do miasteczka mi droga. Pojutrze Święty Jan. Ale dlaczego mi teraz nie straszno? Przede mną czarno od znoju!
— A Hiob? Wszystko panu wróci. Stary obiecał.
Uśmiechnął się i poczerwieniał.
— Nie wszystko! — mruknął, schylając się nad stołem i zbierając miedziaki.
— Pójdę ojca dobrą wieścią pocieszyć! — rzekła Basia, wychodząc.
Nika wysunęła się na ganek. Noc była księżycowa, ciepła i wonna. Dziewczyna stanęła w świetle, zasłuchana w ciszę rozkoszną. Po chwili Sokolnicki stanął we drzwiach, zawahał się i wyszedł także.
Potém spostrzegł, że powinien był uciec ztąd, ale był jakby odurzony i bez siły. Noc była rozstrajająca i kusząca.
Wtém ciszę przerwał śpiew daleki, tęskny. Ciche powietrze napełniło się nim i drżało.
— Co ci ludzie śpiewają? — szepnęła Nika, zasłuchana. — Jakie to ładne i smętne!
Sokolnicki znał pieśń. Poczęło mu serce bić i boleć, przypominając marzenie nad rzeką w Bobrówce. Był bardzo rozstrojony, bo zcicha nucić zaczął do wtóru z daleką pieśnią:

Panie ojcze, daj mi konia, pojadę za nią,
Abym jeszcze ją zobaczył, aż będzie panią.
Idzie ona do ołtarza między druchnami,
Jak ta lilia najbielsza między kwiatami.

Urwał i po chwili rzekł:

— To pieśń weselna mazurska.
— Wątpię, czy miła dla nowożeńców — rzekła.
— Ale prawdziwa! Marzenia człowiek nigdy nie doprowadzi do ołtarza.
— Zwłaszcza gdy nie chce — rzuciła.
— Bo nie może — odparł.
Znowu milczeli, ale go noc rozmarzała do szczętu: więc znowu nucić począł:

Idzie ona od ołtarza, stanęła przy mnie
I tak głosem żałośliwym mówiła do mnie:
Weź chusteczkę, otrzyj oczki, nie płacz tak wiele,
Bo mi widać Bóg przeznaczył z innym wesele.

— Szkoda, że nie dodała: „mazgaju!” — rzekła Nika.
— Szkoda, że po niéj płakał — odrzucił gorzko.
Nika zwróciła się do niego:
— Skargi zawiedzionych dziewcząt rozumiem, ale skarg zawiedzionych mężczyzn — nie. To ani logiczne, ani poetyczne nawet. Myślałby kto, że pan się kochał bez wzajemności.
— Czy raz? Chociażby ten nieszczęsny Sokołów.
— To więcéj, niż kochanie, to już ślub. I po za tém kocha pan tylko siebie; więcéj nic i nikogo.
— Tak mi snadź przeznaczono, bo gdym na chwilę o czém więcéj zamarzył, los mnie smagał, smagał.
— Aż pan się uląkł, i marzenia wykreślił.
— Tak. Nie stać mnie na taki zbytek.
Ruszyła ramionami.
— Brzydko brzmi fałsz wobec téj cudnéj nocy i téj pieśni. I maleje pan w téj chwili wobec téj sceny uroczystéj, którą przeżywszy, człowiek powinien się udoskonalić i podnieść.
— Na bohatera-m się nie zdał. Zwykły, pospolity ze mnie człowiek.
— Zupełnie niepospolicie tylko uparty i fanatyk swéj pych.
— Gdybym był Woyna, pani-by to nazwała honorem.
— Co takiego? — spytała, patrząc mu w oczy.
Zmieszał się i wzrok spuścił.
— To, że nie chcę łaski i jałmużny.
— Nie wiem, o czém pan mówi.
— Pani wie, tylko udaje...
— Ja udaję?! O, co to, to nie! Nigdy nie udaję. Tylko współczucia żadnego pan we mnie nie wzbudza; co najwyżéj żal, że się pan zmarnuje, jeśli się nie upamięta.
— Żebym ja się stał bogatym! — rzekł napół do siebie i urwał, podnosząc na nią oczy.
Milczała, zapatrzona w srebrny, miesięczny krajobraz.
— Pani się gniewa na mnie?
— Ani trochę. Słucham owych pieniężnych zapewne projektów.
— Pani inną była wtedy, zimą.
— O, najzupełniéj. Nie przeczę, ale się dziwię, że pan to chce wspominać.
— Jam nie zapomniał ani jednego słowa, ani jednego spojrzenia pani. Duszę-bym sprzedał, żeby zostać bogatym.
— Po co?
— Żeby panią zdobyć! — szepnął.
— Czy mnie pan ma za rzecz do kupienia? Porozumiejmy się, i niech się pan nie łudzi, nie zbiera i nie marzy o takim rezultacie. Zimą wtedy było mi obojętne, czy pan bogaty lub nie. Obraził mnie pan, postawiwszy kwestyę uczucia na gruncie pieniężnym. Teraz ja ją na ten grunt przenoszę — i bogatego nie przyjmę, bo do kupienia nie jestem.
— Więc pani chciała mnie kupić! — żachnął się.
— Wstrętny pan jest z tém obrzydliwém złotem! Chciałam serca pańskiego i wspólnéj pracy.
— A ludzie jak-by mnie nazwali?
— Ludzie? o co panu chodzi? Ano, to niech-że pan teraz do nich idzie po szczęście, ich zdobywa! Ale przynajmniéj proszę nie stawiać się w roli ofiary wobec mnie. Stało się, jak pan chciał, zgodnie z honorem i opinią ludzką.
— Wolno mi przecie wyznać pani, że cierpię...
— A mnie wolno nazwać to cierpienie po imieniu. To jest fantazya bezrozumna, dziecinna, że nie powiem gorzéj.
— I tak wszystko minęło — szepnął. — I już mnie pani nie chce! A przecie jam nigdy o nikim nie zamarzył, tylko o pani jednéj.
— Ależ to przecie pan mnie nie chce! — odparła pół niecierpliwiąc się, pół śmiejąc. — Wie pan? gdyby kto naszéj rozmowy słuchał, wziąłby nas za zbiegów od Bonifratrów. Czegóż pan chce właściwie?
— Czy ja wiem! Muie było piekielnie ciężko i źle, a patrząc na panią, nie zdołałem zmilczéć dzisiaj. Ja o jedno błagam: proszę na mnie zaczekać, żebym nie bankrut był, gdy pani o rękę poproszę.
— Znowu! A ja tak nie chcę, bo nie uwierzę w pana uczucie, aż ono pychę pokona. I naprawdę, targ ten jest dla mnie niezmiernie upokarzający.
— Więc pani nie rozumie, że starać się mogę o fundusz pani tylko?
Spojrzała na niego z tryumfującym uśmiechem.
— Czy pan myśli, że nie starali się o mnie milionerzy i że potrzebuję pozłoty, by wyjść za mąż? Czyż-em aż tak szpetna i ograniczona?
Spotkali się wzrokiem, i jego oczy zapałały a lekki rumieniec pokrył jéj skronie.
Postąpił o krok i, niezdolny mówić, wyciągnął do niéj rękę, błagając spojrzeniem.
— A jutro pan się znowu zbuntuje? — rzekła.
— Nie. Zanadto miłuję! — odparł głucho.
Podała mu rękę.
— Niech-że pan nie narzeka na trud i ciężką dolę, bo dla téj doli właśnie pokochałam pana...
Księżyc stał nad ich głowami, noc jak sen była cudna, i nic już nie zakłócało ciszy ziemi i ich serc. Nika, zamyślona i poważna, poczęła mówić:
— Nie trzeba żądać bogactwa, bo byłoby nam zanadto dobrze. Młodzi jesteśmy, zdrowi i silni; strzymywały tyle pana barki — i ja się ciężaru nie boję. I tak swój klejnot utrzymamy nietknięty i będziemy go kochali nade wszystko. Ja się z téj pracy tak cieszę, jak z godów!
— Gdyby pani znała jéj niewdzięczność, bezustanne utrapienie...
— We dwoje przecie będziemy — uśmiechnęła się.
— Mnie się wierzyć nie chce w taką szczęśliwość. Byłem taki nędzny przed godziną jeszcze, a teraz serce mi się w piersi nie mieści.
— Biedaku, zasłużyłeś sobie na odetchnienie. A teraz: co tam sobie o nas gospodarze domu myślą? Chodźmy! Jutro — nasze już!
Weszła do sieni i w progu rzekła żartobliwie:
— Zwierzyłabym się pannie Barbarze, ale nuż się pan do jutra rozmyśli? Chociaż może lepiéj rozgłosić, żeby panu utrudnić bunty?...
— Już-em pokonany i pokorny...
— Ano, to okuję pana bez zwłoki — rzekła, podając mu pierścionek z palca.
— Ja mam tylko sygnet i matczyną obrączkę — rzekł, oddając jéj oba i pokornie całując rękę.
Gdy wrócili do gabinetu, Oyrzanowski obie ręce do Sokolnickiego wyciągnął i łzy miał w głosie.
— A widzisz, chłopcze, a widzisz! — zawołał. — Nie wolno ci odchodzić. Zostaniesz i wytrzymasz! My wszyscy z Anteusza rodu...
— Noc cudna. Chodźmy na spacer! — szepnęła Nika do Basi.
Wyśliznęły się do ogrodu i ruszyły ku kaplicy.
— Sewer przyjął pieniądze — rzekła Basia.
— Dziękuję pani. Niech-że mi pani tajemnicy dochowa, pomimo, żeśmy się dzisiaj zaręczyli.
— Nie może być!
— I muie trudno w to uwierzyć. Powinnam była trochę się podrożyć za zimową fugę, ale noc dzisiejsza jest zanadto piękna. Stało się.
Zaśmiała się i natychmiast spoważniała.
— Szkoda życia na komedye i udawania. Kocham go, a ciężką ma dolę. Zdaje mi się, że we dwoje będzie mu lżéj. Dosyć cierpiał...
Obejrzała się. Sewer szedł ku nim, zcicha gwiżdżąc.
— Wuj już zasiadł do pisania. — rzekł. — Mnie wyprawiał spać, ale noc zanadto piękna. Ejże, a tam co stoi pod ścianą kaplicy? Starościna, czy coś podobnego?
Ujrzeli wszyscy wyraźnie białą postać, która na ich widok przesunęła się powoli w krzaki.
— Chodźmy za nią! — szepnęła Nika.
Ruszyli naprzód w klomby bzów, gdzie zniknęła postać.
— Kto tam? Stój! — zawołał Sewer.
Widmo zatrzymało się pod drzewem i pokłoniło się nizko, po chłopsku. Była to stara kobieta w jasnéj sukmanie i białym na głowie zawoju.
— Co ty tu robisz, babo? — spytał Sokolnicki.
— Nic, tak sobie idę — odparła baba.
— Zkąd-eś ty?
— Z Dubinek. Pan mnie nie poznał? Wilczyca...
— Aha! Możeś do mnie przyszła z kijem karbowanym? Boisz się o swe grosze, gdy Łabędzki umarł?
— Nie boję się, anim po to przyszła — odparła baba, oglądając się nieufnie. — Panienki chcę prosić o maść od róży, a pana o kwit na jagody.
— I po to w nocy się błąkasz, tak daleko?
— Dnie teraz robocze. Mój ród cały na omelnickich łąkach pańskich; przyszłam sama.
— Ona ma inny interes, tajemny — rzekła po francusku Basia. — Zaprowadźmy ją do domu...
— To chodź, babo, z nami — rzekł Sewer.
Poszli ku domowi i wprowadzili kobietę do sieni.
Basia poszła po maść, Nika została na ganku, Seweryn oczami zagadnął babę.
Obejrzała się znowu wokoło, pochyliła się do jego ucha i rzekła szeptem:
— Jutro o północku niech pan przebierze się w świtę starą i będzie w Bobrówce u Hipolita. Tylko, jeżeli panu dusza miła, nic nie mówić.
Pan Seweryn głową skinął, kwit jéj napisał i wyszedł do Niki i, naturalnie, zaraz jéj tajemnicę powtórzył.
— Pewnie jakaś kradzież! Ci chłopi to także Szymona przyjaciele.
— Więc może to on ją przysłał?
— Cóż znowu! Gdyby żył, już-by się zjawił.
— Więc pan zaledwie pojutrze będzie u nas?
— Tak! Mój Boże! Jak mnie pani rodzice przyjmą?
— Ojciec z radością, matka zimno, bo ona nigdy jeszcze nie była zadowoloną. Zajmę ją corychléj wyprawą, to wnet oderwie jéj uwagę od nas. Co nas zresztą ludzie obchodzą! Czy pan się znowu waha?
— Nie! Wolę wszystko inne, byle nie tęsknotę i rozpacz minionych miesięcy...
Wilczyca przeszła obok nich, skłoniła się, spojrzała bystro na pana Seweryna i znikła.
— Mówiła ci co? — spytała Basia, podchodząc do nich.
— Jakąś tajemniczą wyprawę proponuje mi na noc jutrzejszą. Pewnie się pokłóciła z sąsiadem i chce go zdradzić na kradzieży w lesie.
— Dziwna etyka chłopska, dziwna filozofia! Pytałam, czy żałuje Łabędzkiego? Odpowiedziała: „A cóż, dwa razy człowiek nie umiera. Kto żyw — umrzeć musi. Ja, stara, prędko go zobaczę. Pokłonię się mu od panienki”. Ani żalu, ani współczucia. A wiem, że była mu bardzo życzliwa.
— Zdaje mi się, że już bieleje na wschodzie niebo. — rzekł Sewer. — Daj mi konia, Basiu, pojadę zaraz. Szkoda czasu, a sen mi nie w głowie. O południu będę z powrotem i odprowadzę panią do rozstajów za Omelną.
— O, jedź i wracaj wolny! — uśmiechnęła się radośnie. — Ja potem razem z wami pojadę do Sokołowa Józię dobrą wieścią ucieszyć.
— Spotkamy się znowu pojutrze na nabożeństwie. Wszak będziesz?
— Będę — odparła głucho, czując boleśnie, że tą modlitwą za zmarłego pochowa ostatnią skrę nadziei, że go już niema... niema, że wykreślony z pośród żyjących, i że w pamięci ludzkiéj będzie blednąć i znikać i tylko ona go nie zapomni wdzięczném swém sercem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.