Ziemia (Zola, 1930)/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.
I.

Miał Kozioł wreszcie swoją część, swoją ziemię, tak gorąco pożądaną, a mimo to odrzucaną przez dwa i pół lat z górą z wściekłą zaciętością, na którą złożyły się — żądza, złość do reszty rodzeństwa i zapamiętanie! On sam nie wiedział już, dlaczego tak się zaciął w uporze. Palił się przecież w duszy do podpisania aktu, a równocześnie bał się, że go oszukają, że będzie ofiarą podejścia. Nie mógł znieść myśli, że nie odziedziczy całej ziemi, całych dziewiętnastu mórg, dzisiaj rozczłonkowanych i podzielonych. Od chwili kiedy zgodził się przyjąć, zaznał rozkoszy zadowolenia wielkiej namiętności, brutalnej radości posiadania. Radość tę podwajała myśl, że właśnie brat i siostra zostali oszukani, że jego dział miał wyższą wartość, jako że przytykał teraz bezpośrednio do nowej szosy. Ilekroć spotykał się z rodzeństwem, uśmiechał się złośliwie, mówiąc wyraźnie mruganiem oczu:
— A przecie, ja was wkopałem, a nie wy mnie!
Nie było to wszystko jeszcze. Tryumfował także z powodu swojego, tak długo odkładanego, ożenku, dumny z dwóch hektarów, które wniosła mu Liza, a które sąsiadowały bezpośrednio z jego kawałem ziemi. Myśl o konieczności podziału schedy pomiędzy obie siostry nie przychodziła mu wcale do głowy, a w każdym razie odkładał ją na czas tak odległy, że miał nadzieję znaleźć jeszcze sposób wykręcenia się od tego. Posiadał więc, licząc w tem i część Franusiną, osiem morgów ziemi ornej, cztery morgi łąki i około dwóch i pół — winnicy. Zachowa je! Raczej wyrwą mu kawał własnego ciała! Nie odda zwłaszcza nigdy działki tuż przy drodze, obejmującej teraz bez mała trzy hektary. Ani jego brat, ani jego siostra nie mają podobnej! Mówił o tem z rozpromienionemi dumą policzkami.
Minął rok, pierwszy rok posiadania, który był dla Kozła jednym, nieprzerwanym ciągiem rozkoszy. Nigdy jeszcze, przez cały czas najmowania się do roboty u innych, nie orał ziemi i nie uprawiał jej z taką głębią przejęcia się. Była już teraz jego własnością; chciał przeniknąć ją, zapłodnić aż do najtajniejszych jej wnętrzy. Wieczorem wracał wyczerpany z sił; lemiesz jego pługa lśnił się jak srebro. W marcu zbronował zboża, w kwietniu — owsy, wkładając w to nieskończone starania, oddając się temu bezpodzielnie. Kiedy pola nie wymagały już pracy, przychodził oglądać je, jak zakochany, który musi patrzeć ciągle na przedmiot swojej miłości. Obchodził je dokoła, nachylał się, brał po swojemu przygarść tłustej ziemi, rozcierał ją z lubością na dłoni, przesypywał między palcami, szczęśliwy, jeśli czuł ją ani zbyt suchą, ani zbyt wilgotną, pachnącą kiełkującem ziarnem.
Beaucja roztaczała dokoła niego zieleń swoich niw, od listopada do lipca, od chwili ukazania się pierwszej zielonej runi aż do momentu żółcenia się długich łodyżek. Nie wychodząc z domu, chciał mieć obszary te wciąż przed oczami. Odbarykadował okno swojej kuchni, tylne, wychodzące na równinę; stawał przed niem, widział całą okolicę na dziesięć mil w promieniu, olbrzymią, bezbrzeżną, obnażoną pod kopułą nieba równinę rodzimej Beaucji, Nic nie przecinało jej jednostajności, nawet drzewo żadne, i tylko słupy telegraficzne biegły w dal, w nieskończoność, wyznaczając drogę z Chateaudun do Orleanu. Zrazu, na wielkich kwadratach brunatnej ziemi zazielenił się meszek zaledwie dostrzegalny, nieomal niewyczuwalny. Potem ta barwa zielona nasilała się, ziemię pokrywały jednostajne prawie dywany w kolorze zielonego aksamitu. Potem źdźbła strzelały wzwyż, gęstniały, każda roślina inny, swoisty przybierała odcień. Zdaleka też odróżniał żółtawą zieleń pszenicy, niebieskawą — owsa, szarawą — żyta, niekończące się łany, rozpostarte we wszystkich kierunkach wpośród czerwieniejących połaci kwitnącej koniczyny. W tym okresie Beaucja strojna była w całą krasę młodości w wiosennej swojej szacie, gładkiej i świeżej, kojącej wzrok swoją jednostajnością. Łodygi rosły wciąż, aż wreszcie zafalowały ruchomym, głębokim, bezkresnym oceanem zbóż. Zrana, w piękne, pogodne dni unosił się nad nim mglisty, różowy opar. W miarę, jak słońce wschodziło coraz wyżej w przejrzystem powietrzu, wiał szerokiem, miarowem tchnieniem wiatr, żłobiąc pola smugami brózd; fala jego szła od widnokręgu, ciągnęła się wgłąb i ginęła na przeciwległym krańcu. Barwy bladły w lekkiem drganiu, mora ze starego złota przelewała się po powierzchni zbóż, błękitniały owsy, a rozedrgane żyto miało liljowe odbłyski. Jedna fala szła bez przerwy za drugą, nieustanny przypływ, gnany wdał tchnieniem wiatru, marszczył gładką toń łanów. Kiedy zapadał wieczór, wydawały się dalekie, jasno oświetlone fasady domów jak gdyby białemi żaglami; strzelające w górę dzwonnice czyniły wrażenie masztów, wbitych poza brózdami gruntu. Było zimno, mrok potęgował wrażenie wilgoci i szmeru otwartego morza; daleki las tonął w mgle, podobny do rozwianej plamy lądu.
I w dni słotne, ponure, bezsłoneczne, przyglądał się Kozioł okolicy, przyglądał się Beaucji, rozesłanej u jego stóp, jak rybak przygląda się ze swojego występu skalnego wezbranemu morzu, na którem nawałnica okrada go z jego chleba. Widział gwałtowną burzę, czarną chmurę, rzucającą na wszystko dokoła trupi, zielonawy odblask; widział czerwone ogniki, rozpalające się w skrętach błyskawic na wierzchołkach traw; widział trąbę powietrzną, nadbiegającą z odległości sześciu mil bodaj, zrazu w postaci drobnej płowej chmurki, skręconej na podobieństwo sznura, potem, wyolbrzymionej w masę wyjącą, pędzącą w potwornym galopie, a w ślad za nią zorane zbiory, zbożowe pola, rozprute trzykilometrowej szerokości brózdą, wszystko stratowane, połamane, zmiecione z oblicza ziemi. Jego pola nie ucierpiały; litował się nad klęską, jaka dotknęła innych, a raczej natrząsał się z niej z tajoną radością. I w miarę, jak zboże jego rosło, radość ta potęgowała się. Szara wysepka jednej z wiosek znikła już pod wznoszącym się w górę oceanem zieleni. Pozostały już tylko dachy budynków na folwarku Borderie, ale i one z kolei rychło zostały zatopione. Teraz już pozostał sam jeden, jak gdyby jedyny ocalały szczątek zagłady, wiatrak z rozpostartemi szeroko skrzydłami. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, morze zbóż, wszechogarniające, przelewające się za brzegi, pokrywające całą ziemię swoim bezmiarem zieleni.
— A! do licha! — powtarzał co wieczór, siadając do stołu — jeżeli lato nie będzie za suche, będziemy mieli chleba poddostatkiem!
Kozłowie roztasowali się w domu. Oni oboje zajęli dużą izbę na dole, a Franusia zadowolniła się małą, dawną izdebką ojca na górze nad niemi, wyczyszczoną, mieszczącą polowe łóżko, starą komodę, stół i dwa stołki, Wydziałem jej były w dalszym ciągu krowy; życie jej toczyło się po dawnemu. W pozornym tym spokoju czaiło się jednak źródło przyszłego zatargu, tkwiące w zawieszonej chwilowo kwestji podziału schedy między obie siostry. Nazajutrz po ślubie zażądał stary Fouan, który był opiekunem młodszej z dziewcząt, dokonania tego podziału aby uniknąć wszelkich przykrości później. Ale Kozioł żachnął się. — Po co? Franusia jest za młoda, ziemia nie jest jej tymczasem potrzebna. Czy się co w jej życiu zmieniło? mieszka u siostry, jak dawniej, ma wikt i przyodziewek; nie może chyba narzekać. Na wszystkie też wywody stary potrząsał tylko głową: nigdy nie można wiedzieć, co się stanie, najlepiej ustalić wszystko w porządku, I młoda dziewczyna ze swej strony nalegała także; chciała wiedzieć, jaki jest jej udział, chociażby nawet miała go potem zostawić opiece szwagra. Ten jednak rozbroił ją pozorną dobrodusznością swoją, uporem i drwinkami, a także popisywaniem się wszędzie przyjemnością życia rodzinnego w zgodzie i zadowoleniu.
— Trzeba żyć zgodnie, to dla mnie najważniejsze!
I rzeczywiście, w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy nie było najmniejszej sprzeczki ani między siostrami, ani między małżeństwem. Powoli wszelako jęło się coś psuć. Zaczęło się od złych humorów. Z początku były tylko dąsy, potem poszły wzajemne zarzuty, z obu stron padały ostre słowa, na dnie tych żalów obustronnych ferment „mojego“ i „twojego“ toczył w dalszym ciągu swoje dzieło zniszczenia, psując stopniowo i niwecząc całą przyjaźń.
Lizka i Franusia nie ubóstwiały się już wzajem z dawną wielką dla siebie tkliwością. Nikt już nie spotykał ich, objętych wpół, owiniętych jedną i tą samą chustką i tak przechadzających się o zmierzchu. Chłód wzajemny potęgował się między niemi, jak gdyby ktoś sztucznie je rozłączył. Od czasu, kiedy zamieszkał z niemi obcy mężczyzna, wydało się Franusi, że zabrano jej siostrę. Dawniej dzieliły się obie wszystkiem, teraz dzielił je mężczyzna, należący tylko do jednej. Stał się on dla niej w ten sposób kimś obcym, zawadą, tarasującą dostęp do jej serca, w którem żyła ona, zamknięta samotnie. Ilekroć Kozioł całował Lizkę, odchodziła, nie całując jej na pożegnanie urażona, jak gdyby ktoś pił z jej szklanki. Zachowała dawne swoje, dziecięce poglądy na sprawę własności, traktując ją z niesłychaną namiętnością. „To moje, a to twoje!“ A ponieważ siostra jej była teraz cudza, nie tykała jej, wzamian wszakże żądała, aby zwrócono jej to, co należało do niej: połowę gruntu i połowę domu.
W gniewie Franusi taiła się inna jeszcze przyczyna, której ona sama nawet nie umiałaby określić. Dotychczas, w domu starego Muchy, zlodowaciałym wskutek długiego jego wdowieństwa, nie owiewało jej żadne tchnienie niepokojące. A teraz, mieszkał w nim mężczyzna, brutalny samiec, przywykły w byle rowie zadzierać dziewczętom spódnice do góry, chłop, którego baraszkowanie z żoną wstrząsało przegrody ścienne, dochodziło palącem tchnieniem po przez szczeliny desek. Wiedziała o wszystkiem, nauczona na zwierzętach; budziło to w niej obrzydzenie, a zarazem podniecało ją. We dnie wolała wychodzić, dając im możność swobodnego robienia świństw. Wieczorem, ilekroć, wstając od stołu, zaczynali swoje śmiechy, wołała za niemi, aby czekali przynajmniej, dopóki nie zmyje statków. Potem umykała do swojej izdebki, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi i rzucając przez zaciśnięte zęby ostre wymysły: — Świnie! brudasy!... Pomimo oddalenia wydawało jej się, że słyszy wszystko, co zachodzi na dole. Wciskała głowę w poduszkę, naciągała okrywający ją koc po sam podbródek i tak leżała, rozpalona gorączką, mając pełne oczy i uszy niezdrowych halucynacyj, cierpiąc z powodu buntu własnej dojrzałości płciowej.
Najgorsze było, że Kozioł, miarkując, iż ją to tak przejmuje, podrwiwał z niej. — No i co? co w tem złego? ciekawa rzecz co powie, jak sama przez to przejdzie? — I Lizka także się śmiała, nie widząc w tem nic zdrożnego. On zaś tłomaczył swój pogląd na całą rzecz: — skoro Pan Bóg dał ludziom przyjemność, która ich nie kosztuje, wolno używać jej dowoli, po same uszy; byle nie robić dzieciaka! O, co to, to nie! tego nie trzeba. I tak płodzi się ich zadużo, jak się nie jest po ślubie!... Płodzi się przez głupotę. Juliś chociażby, ładna niespodzianka!... Musiał się na nią zgodzić, co było robić? Ale w małżeństwie człowiek mądrzeje; to już nie żarty! Gotów byłby dać się pokrajać jak kot, byle nie wpaść po raz drugi. Dziękuję! Żeby jeszcze jedna gęba była do żywienia w domu, gdzie i tak się nie przelewa! Dobrze też miał się na baczności, bawiąc się z żoną. Taka szelma tłuściutka, że przylepiłoby się jej odrazu — powtarzał, dodając żartem, że orze mocno, ale nie sieje.
— Zboża! o, zboża! ile tylko może go zrodzić! Zrychlony brzuch ziemi! Ale dzieciaki!... O, nie, z tem skończone raz nazawsze!...
Wśród nieustannych tych szczegółów, wśród ciągłych stosunków płciowych, o które musiała, chcąc niechcąc, się ocierać i których echa do niej dochodziły, wzrastał niepokój Franusi. Utrzymywano, że zmieniło się jej usposobienie, w istocie też ulegała niezrozumiałym napadom złego humoru i kaprysów, wciąż przeskakując od śmiechu do smutku, potem znów do gniewu, szorstkości i dąsów. Z rana patrzyła na Kozła złem okiem, kiedy, nie krępując się, przechodził przez kuchnię nawpół nagi. O byle drobiazg, o stłuczoną przez Franusię filiżankę, czy miskę, wybuchały między nią a siostrą gwałtowne sprzeczki. — Cóż to? czy to nie jej miska czy filiżanka? połowa przynajmniej? Czy to nie wolno jej, jeśli jej się podoba, stłuc połowy wszystkiego? Z chwilą dotykania sprawy własności kłótnie zaostrzały się, pozostawiając po sobie kilkodniowe wzajemne żale.
W tym czasie i sam Kozioł wpadać zaczął także w fatalny humor. Ziemia przechodziła fazę straszliwej suszy, ani kropla deszczu nie spadła od sześciu tygodni. Wracał do domu z zaciśniętemi pięściami, wszystko przewracało się w nim na widok zagrożonych zbiorów, marnego żyta, chudego owsa, kłosów, spalonych już przed zawiązaniem się ziarna. Cierpiał zupełnie tak samo jak jego zboża, żołądek zwężał się w nim, członki kurczowo zaciskały się, malały, wysychały, żarte niepokojem i gniewem. Pewnego rana po raz pierwszy starł się ostro z Franusią. Parno było; w rozchełstanej koszuli i rozpiętych, opadających mu z pośladków, portkach, tak, jak wrócił po umyciu się przy studni, usiąść chciał przy stole. Franusia, która przyniosła mu miskę zupy, pokręciła się przez chwilę za nim, w końcu wszakże nie wytrzymała i, cała ponsowa, wybuchła gniewem.
— Spuść koszulę! słyszysz? to obmierzłe!
Nie był usposobiony do żartów; uniósł się:
— Do djabła ciężkiego! przestaniesz ty się mnie czepiać?... Jak ci się nie podoba, to nie patrz!... Widać miałabyś już ochotę sama popróbować, smarkulo, kiedy tak wciąż kręcisz się koło tego?
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej i coś wymamrotała, kiedy Liza palnęła głupstwo, dodając:
— Sprawiedliwie mówi — dosyć już mamy ciebie!... Lepiej, żebyś sobie poszła, jeżeli niema nam być wolno robić w naszym domu, co nam się podoba.
— Dobrze! pójdę sobie — z wściekłością zawołała Franusia, zatrzaskując za sobą drzwi.
Ale nazajutrz Kozioł ochłonął, był w najlepszym humorze, gotowy do zgody, żartował. W nocy niebo zaciągnęło się chmurami i od dwunastu godzin padał drobny, ciepły, przenikający wgłąb ziemi deszcz, jeden z tych deszczów, które przywracają pola do życia. Otworzył okno kuchenne, wychodzące na obszary niw i stał przy niem od świtu, przyglądając się spadającej z nieba wodzie. Promieniał, powtarzając raz wraz, z rękami głęboko zasuniętemi w kieszenie: — Możemy żyć, jak panowie, kiedy Pan Bóg sam za nas pracuje... A! do pioruna! milej jest siedzieć cały dzień z założonemi rękami, niż harować po próżnicy od świtu do nocy...
Deszcz padał wciąż miarowy, powolny, łagodny, bez końca. Zdawało mu się, że słyszy przez otwarte okno, jak wyschła, spragniona, pozbawiona rzek i źródeł ziemia Beaucji chłonie tę wodę, wypija ją. Jeden wielki szmer, jedno przelewanie się przez gardło wszechświata, jedno rozkoszne wchłanianie w siebie zbawczej wilgoci. Wszystko odżywało i zazieleniało się na nowo w strumieniach tej ulewy. Zboża krzepły, odmłodzone, wyprężone, jędrne, wznoszące do góry swoje kłosy, nabrzmiałe, rozrosłe, pękające od nadmiaru ziarna. A i on sam, na podobieństwo ziemi i zboża, wpijał w siebie tę wodę, chłonął ją wszystkiemi porami, rozprostowany, odświeżony, uleczony... Co chwilę wracał do okna, wołając:
— Patrzcie! patrzcie!... To pięciofrankówki padają wprost z nieba.
Nagle, usłyszał za sobą otwierające się drzwi, odwrócił się i ze zdziwieniem ujrzał na progu starego Fouana.
— A!... ojciec!... Cóż to? wraca ojciec z polowania na żaby?
Stary, uporawszy się z wielkim niebieskim parasolem, wszedł, pozostawiając saboty swoje na progu.
— Pyszne podlewanie! Pyszne podlewanie! — rzekł. — Potrzebne było.
Od roku, odkąd rozdział został ostatecznie dokonany, podpisany i wciągnięty w księgi, nie robił nic innego, jeno wciąż chodził oglądać dawne swoje pola. Spotykano go, kręcącego się nieustannie wśród nich, interesującego się ich stanem, rozradowanego, lub zgnębionego, zależnie od zapowiadania się zbiorów, wściekającego się na dzieci, że to już nie to, co było, że to ich wina, jeżeli gospodarstwo nie idzie jak trzeba. Deszcz rozweselił i jego także.
— Zaszliście zatem po drodze zobaczyć się z nami, ojcze?
Franusia, milcząca dotychczas, zbliżyła się i oświadczyła ostro:
— Nie, to ja prosiłam stryja, żeby przyszedł.
Lizka, zajęta przy stole łuskaniem grochu, przerwała robotę i stanęła w pozie wyczekującej z zastygłą nagle twarzą. Kozioł, który w pierwszej chwili zacisnął pięście, przybrał znów żartobliwą minę, postanowiwszy nie dać się unieść gniewem.
— Tak — zwolna wyjaśniać zaczął stary — mała przyszła pogadać ze mną wczoraj... Widzicie, że dobrze radziłem, żeby ułożyć wszystko odrazu. Każdemu, co jest jego, bez kłótni, bez swarów... A teraz, trzeba raz wreszcie z tem skończyć. To chyba przecież jej prawo wiedzieć, co się jej należy? Nagannie byłoby z mojej strony... Umówmy się zatem, którego dnia pójdziemy wszyscy razem do kancelarji pana Baillehache’a.
Lizka niezdolna była powstrzymać się.
— Szkoda, że nam nie przysyła na łeb żandarmów. Okradamy ją, czy co u licha?... Cóż to? Czy opowiadam może ludziom, że zrobiła się z niej istna zafajdana pała, że niewiadome, z jakiego końca się jej tknąć?
Franusia szykowała się odpowiedzieć siostrze tym samym tonem, ale Kozioł, ująwszy ją z tyłu wpół, jakby dla żartu, zawołał:
— Et, głupstwa, i tyle!... Kto się czubi, ten się lubi! — prawdę mówię? Ładnieby to było, żeby się siostry nie miały godzić z sobą!
Młoda dziewczyna wyrwała mu się gwałtownie i kłótnia już miała rozpętać się na nowo, gdy, nagle, rozległ się radosny okrzyk na widok otwierających się drzwi.
— Jan!... a to ci zmókł, niczem pudel!
W istocie Jan, który przybiegł kłusem z folwarku, jak to mu się często zdarzało, zarzucił tylko worek na plecy dla ochrony przed deszczem; przemoczony był nawksroś, ociekał wodą, ale sam śmiał się z tego dobrodusznie. Podczas, kiedy otrząsał się i wycierał, Kozioł, powróciwszy znów do okna, rozpromieniał się coraz bardziej na widok nieustającego deszczu.
— A to ci pada! istne błogosławieństwo leci z nieba! Aż się serce raduje!
I, powracając na środek izby, dodał:
— Przychodzisz w samą porę. Te dwie zaczynały się już brać za łby... Franusia chce rozdziału, żeby odejść od nas.
— Co? ta smarkula? — zawołał Jan zdumiony.
Jego żądza posiadania dziewczyny rosła w nim wciąż w ukryciu; jedyną jego przyjemnością było przychodzić dla niej do tego domu, w którym przyjmowano go jak przyjaciela. Dwadzieścia razy już byłby się o nią oświadczył, gdyby nie uważał się za zbyt starego wobec niej, takiej młodej. Daremnie czekał: piętnaście lat różnicy nie zmniejszało się przez to. Nikomu nie zdawało się przychodzić nawet do głowy, że mógł myśleć o niej: ani jej samej, ani jej siostrze, ani szwagrowi. Dlatego właśnie Kozioł przyjmował go tak serdecznie, bez obawy o wyniki.
— Smarkula! tak, prawdziwie smarkula — powtórzył, wzruszając po ojcowsku ramionami.
Ale Franusia, zesztywniała, z opuszczonemi w ziemię oczami, powtarzała:
— Chcę mieć mój dział.
— To byłoby najmądrzej — szepnął stary Fouan.
Ale Jan wziął ją łagodnie za ręce i przysunął do siebie, trzymając tak, opartą o swoje kolana, rękami drżącemi przy dotykaniu jej ciała. Zaczął przemawiać do niej łagodnie, wzruszonym, tkliwym, urywającym się coraz bardziej głosem w miarę jak zaklinał ją, żeby została. — Dokąd pójdzie? — do obcych ludzi? na służbę do Cloyes albo do Chateaudun? Czy nie lepiej jej tutaj, w tym domu, w którym wyrosła, śród ludzi, którzy ją miłują? Słuchała jego słów i roztkliwiała się sama z kolei, chociaż bowiem nie wyczuwała w nim zakochanego, chętnie zwykła go słuchać, trochę przez przyjaźń, a trochę ze strachu, bo taki był poważny.
— Chcę dostać mój dział — powtórzyła już mniej stanowczo; — ale nie mówię wcale, że pójdę sobie.
— Głupia! — wtrącił Kozioł — co poczniesz ze swoim działem, skoro zostajesz? Masz przecie wszystko, tak samo jak ja, jak twoja siostra. Na co ci połowa?... Nie, to doprawdy skręcić się można ze śmiechu!.. Słuchaj! Zrobimy podział w dniu twojego ślubu.
Oczy Jana utkwione w dziewczynie, zamigotały, jak gdyby serce w nim zamarło za chwilę.
— Słyszysz? W dniu twojego ślubu?
Nie odpowiadała, zgnębiona.
— A teraz, Franuś, idź ucałuj siostrę. Tak będzie najlepiej.
Lizka nie była zła w gruncie, dobroć serca leżała ukryta pod hałaśliwą jej wesołością zażywnej kumoszki, rozpłakała się też, kiedy Franusia zawisła jej na szyi. Kozioł, zachwycony, że udało mu się odwlec sprawę zawołał, że, do djabła! trzeba zapić całą rzecz. Przyniósł pięć szklanek, odkorkował butelkę i poszedł jeszcze po drugą. Smagła twarz starego Fouana zabarwiła się, nie przestawał wszakże tłomaczyć, że musi pilnować swojego prawa. Wszyscy przepili, mężczyźni tak samo jak kobiety, za zdrowie każdego i całej kompanji.
— Dobra rzecz, wino! — zawołał Kozioł, odstawiając szorstkim ruchem szklankę, — ale mówcie, co chcecie, więcej warta jednak ta woda, co pada... Spójrzcie tylko... pada wciąż, nie ustaje padać! Złoto z nieba!
I wszyscy razem, stłoczeni przy oknie, rozpromienieni, w zbożnym zachwycie przyglądali się cienkim strumykom ciepłego deszczu, spadającym miarowo, powolnie, bez końca, jak gdyby w kroplach tej wody dobroczynnej widzieli pyszny rozrost zieleniejących zbóż.

II.

Pewnego dnia tego lata stara Fouanowa, która miewała napady osłabienia i której nogi odmawiały posłuszeństwa, sprowadziła sobie cioteczną wnuczkę, Palmirę, do szorowania domu. Fouan poszedł swoim zwyczajem włóczyć się po polach, a podczas kiedy biedaczka, cała przesiąknięta wodą, stojąc na kolanach, tarła podłogi, ile miała sił, staruszka śledziła krok za krokiem jej robotę, przyczem obie przeżuwały po raz niewiadomo który dawne historje.
Nasampierw mowa była o nieszczęściu Palmiry, nad którą brat jej, Hilarjon, znęcał się teraz okrutnie. Tak, ten kaleka, tępak, stawał się zupełnie złym, a ponieważ nie znał siły swoich pięści, zdolnych zmiażdżyć kamienie, była w ciągłym strachu, ilekroć zabierał się do bicia jej, że zabije ją na miejscu. Nie pozwalała jednak, żeby ktokolwiek mięszał się do tego i tkliwość jej dla brata tak była bezgraniczna, że wyrzucała ludzi, którzy przychodzili go uśmierzać. Przed tygodniem narobił takiego rwetesu, że całe Rognes wciąż jeszcze o tem mówiło; tak straszliwa wybuchła miedzy niemi bójka, że przybiegli sąsiedzi i zastali go robiącego świństwa z rodzoną siostrą.
— Powiedz, moja kochana — zapytała Róża, chcąc wydostać z niej zwierzenia, — chciał cię zniewolić ten potwór? Palmira, zgięta we dwoje w swoich ociekających wodą łachmanach, przestała na chwilę szorować, rozgniewana, nieodpowiadająca.
— A co im do tego? — wybuchła wreszcie — co obcym ludziom do tego? Kto ich prosił, żeby przychodzili do nas na przeszpiegi?... Nic nikomu nie ukradliśmy.
— No, no!... — obruszyła się matka Fouan — jeżeli to prawda, co gadają, że żyjecie z sobą, to bardzo źle.
Przez chwilę nieszczęśliwa ofiara pozostała niema, bez słów, z wykrzywioną bólem twarzą i oczami mgliście utkwionemi wdal, potem, zgięta znów we dwoje, bąkać zaczęła, przerywając sobie wyraz każdy przyśpieszonym, wahadłowym ruchem wątłych ramion, trących z całej siły podłogę.
— Aha!... bardzo źle... kto to wie?... Ksiądz posyłał po mnie... i nagadał... że pójdziemy oboje... do piekła... Ja... może... ale nie mój biedak!... Niewiniątko, księże proboszczu... odpowiedziałam... chłopak, co nie rozumie więcej... niż trzytygodniowy robaczek... umarłby, żebym go nie żywiła... nie jest mu i tak słodko na świecie... A o mnie... niech nikogo głowa nie boli... Może mnie i udusi, jak na niego najdzie... taka wściekłość... obaczę wtenczas, czy Pan Bóg mi przebaczy...
Stara Fouanowa, która wiedziała o wszystkiem już oddawna, widząc, że nie dowie się niczego nowego, zakończyła rozsądnie:
— Ha, jak nie może być inaczej, to musi być i tak... A jednak, źle się prowadzisz, moja kochana.
I zaczęła utyskiwać, że — każdy ma swój krzyż do dźwigania. — chociażby ona i jej stary! Mało to się najedzą zgryzoty od czasu, kiedy z dobrego serca wyzbyli się ojcowizny dla dzieci! — Zacząwszy na ten temat, nie przestawała już. Był to wieczny przedmiot jej skarg.
— Wdzięczność... Mój Boże! Gdzie jej teraz szukać?... Jak dzieci są świnie, to są... Nic na to nie poradzi... Gdyby chociaż wypłacali, co się rodzicom należy!... Po raz dwudziesty powtórzyła, że tylko jeden Delhomme przynosi co kwartał pięćdziesiąt franków; o! ten, co do minuty! Kozioł zawsze się opóźnia, płaci kapaniną. Teraz chociażby... już dziesięć dni, jak minął termin, a wciąż jeszcze nie widać ani jego, ani pieniędzy. Przyrzekł przynieść dziś wieczór, ale kto go wie?... Chrystus poprostu nic nie daje, nie widziało się jeszcze od niego marnego grosza. I jeszcze w dodatku tego rana ośmielił się przysłać Flądrę, żeby napłakała nam pełne uszy, że to niby ojciec chory, że nie ma za co ugotować mu łyżki strawy; możebyśmy pożyczyli mu sto susów?... Tak, tak!... znamy tę chorobę: zalał sobie pałkę, jak zawsze!... Dobrze też przyjęliśmy tę włóczęgę!... Kazaliśmy jej powiedzieć ojcu, że jeżeli dziś wieczór, tak samo on, jak i Kozioł, nie przyniosą, każdy po pięćdziesiąt franków, zafantuje się im rzeczy przez komornika. — To tylko tak, żeby go nastraszyć, bo przecież biedny chłopak nie jest taki już najgorszy — dodała staruszka, roztkliwiając się na myśl o swoim pierworodnym, dla którego zawsze szczególną żywiła słabość. Pod wieczór wrócił do domu Fouan. Podczas kiedy stary siedział przy stole i jadł w milczeniu, z opuszczoną głową, żona zaczęła wywodzić przed nim lamenty. Czy to możliwe, żeby ze swoich sześciuset franków dostawali tylko te dwieście od Delhomme’a, jakieś marne sto od Kozła i nic od Chrystusa? zatem wszystkiego razem ledwo połowę tego, co się im należy? Przecie te gałgany podpisały u notarjusza! Wszystko, jak się patrzy, na piśmie złożone w sądzie! Dużo widać sobie robią z całego tego sądu?!...
Palmira, która po ciemku już kończyła wycierać podłogi szmatami, odpowiadała na każdą skargę starej tym samym jękiem, stałym niejako przyśpiewem nędzy:
— Tak, tak, każdy dźwiga swój krzyż... aż do zdechu!...
Róża zdecydowała się nareszcie zapalić światło, kiedy weszła Starsza ze swoją robotą na drutach. Podczas długich dni letnich nie było prawie wieczorów; żeby jednak nie zużyć ani kawałeczka świecy, przychodziła do brata spędzić godzinę zmierzchu przed pójściem spać po omacku. Rozsiadła się zaraz wygodnie, i z tą chwilą Palmira, kończąca zmywanie statków, nie odzywała się już ani jednem słowem, tak ją zawsze przerażał widok babki.
— Jeżeli ci potrzeba ciepłej wody — zachęciła ją Róża — napocznij nową wiązkę drzewa.
Powstrzymała się na chwiłę, usiłując mówić o czem innem.
Fouanowie unikali skarżenia się wobec Starszej. Wiedzieli dobrze, że sprawią jej tylko przyjemność głośnem utyskiwaniem na swoją głupotę oddania majątku dzieciom. Tym razem Róża nie wytrzymała jednak. Zanadto rozsadzał ją gniew.
— Możesz nawet położyć na ogień całą naraz. Czy to warto nazwać wiązką? Kilka zeschłych gałązek, pozbieranych z pod płota!... Fanny oskrobuje chyba swoją komórkę na drzewo, żeby przysyłać nam takie śmiecie.
Fouan, siedzący jeszcze przy stole przed pełną szklanką, przerwał wreszcie milczenie, w jakiem z umysłu zdawał się zamykać. Uniósł się gniewem.
— Przestaniesz ty do djabła ciężkiego z twojemi wiązkami?... To same śmiecie... tak, tak, wiemy o tem!... Cóż dopiero ja mam powiedzieć o tej świńskiej lurze, co Delhomme wtrynia mi w miejsce wina?...
Podniósł szklankę i przyjrzał jej się pod światło.
— Do licha! Co też mógł tam wpakować? To nawet nie opłóczyny z beczki... A ten chociaż uczciwy jest przynajmniej! Tamci dwaj daliby nam zdechnąć z pragnienia, a nie przynieśliby nawet kubka wody ze źródła.
Zdecydował się wreszcie wychylić szklankę jednym haustem. Zaczął jednak pluć gwałtownie.
— Paskustwo! Istna trucizna!... Chyba, żebym odrazu wyciągnął kopyta!
I teraz już oboje, Fouan i Róża, dali wolny upust swoim żalom, nie zatajając nic. Ich zranione serca znajdowały ulgę w tem wywnętrzaniu się; jedno przez drugie wysypywali litanję swoich skarg, wymieniali swoje urazy i żale. Chociażby te dziesięć litrów mleka na tydzień! Nie dostają sześciu nawet, a i to, choć go ksiądz nie kropił, dobrze jest ochrzczone. A jajka? chyba umyślnie każe się je kurom znosić, bo na całym targu w Cloyes nie znalazłby takich małych. Tak, tak... na pokaz chyba, a i to jeszcze dane z takiego złego serca, że zdążą zepsuć się po drodze. Cóż dopiero mówić o serach?... Sery, mój Boże! Ma się za każdym razem ból brzucha, jak się ich pokosztuje!... I stara podreptała przynieść kawałek, żeby dać go Palmirze do skosztowania. — No i co? dobre świństwo?! Czy to nie woła o pomstę do nieba? Co oni do licha do niego dodają: mąkę, czy wapno może?... Ale już stary Fouan utyskiwać zaczął z kolei, że nie może sobie pozwolić na więcej tabaki niż za susa dziennie, gdy żona przerwała mu wylewem tęsknoty za czarną kawą, której zmuszona była sobie odmówić. Potem oboje naraz zaczęli oskarżać dzieci o to, że z ich powodu, musieli wyzbyć się starego kaleki psa, którego zdecydowali się wreszcie utopić w przeddzień, bo nie mieli za co go żywić.
— Oddałem im wszystko! — krzyczał stary Fouan — a te gałgany kpią sobie teraz ze mnie!... A!... dobije nas to, żeśmy, samochcąc, wkopali się w taką nędzę!
Zamilkli wreszcie, a Starsza, która dotychczas nie otwierała zaciśniętych zębów, spojrzała na jedno i na drugie wnikliwym swoim wzrokiem złego ptaka.
— Dobrze wam tak! — rzuciła krótko.
W tej samej wszakże chwili wszedł Kozioł. Palmira, która skończyła już swoją robotę, skorzystała z tego i wymknęła się z piętnastoma susami, które stara Fouanowa wcisnęła jej do ręki. Kozioł stanął w środku izby, nie ruszając się, zachowując przezorne milczenie chłopa, który nie chce nigdy przemówić pierwszy. Minęły tak dwie minuty. W reszcie ojciec zmuszony był przystąpić do rzeczy.
— Zdecydowałeś się nareszcie?... Chwała Bogu... Już najwyższy czas... Dajesz na siebie czekać już od dziesięciu dni.
Syn przestępował z nogi na nogę.
— Jak można, to można. Każdy wie tylko o sobie, jak jego chleb się piecze.
— Możliwe, ale jakby tak dalej poszło, to kiedy ty żarłbyś już twój chleb, my zdechlibyśmy z głodu... Podpisałeś, musisz płacić do dnia i godziny.
Widząc, że ojciec rozgniewany jest na dobre, próbował Kozioł zażartować.
— Ha, skoro przychodzę zapóźno, to mogę sobie iść... Chyba to ładnie z mojej strony, że płacę?... Są tacy, co obywają się bez tego.
Ta wyraźna aluzja do starszego brata zaniepokoiła Różę, która pozwoliła sobie pociągnąć starego za połę. Fouan powstrzymał gest gniewu i rzekł:
— Dobrze już, dobrze, dawaj pięćdziesiąt franków. Przygotowałem kwit.
Nie spiesząc się, zaczął Kozioł grzebać po kieszeniach. Obecność ciotki Starszej, na którą rzucił złem okiem, krępowała go. Ona zaś przestała na chwilę przebierać drutami i patrzyła na niego twardym wzrokiem w oczekiwaniu pieniędzy. Ojciec i matka zbliżyli się także, nie spuszczając już oczu z ręki syna. I pod temi trzema parami utkwionych w niego źrenic musiał wreszcie zdecydować się na wyjęcie pierwszej monety stosusowej.
— Jedna — rzekł, kładąc monetę na stole.
Za nią poszły inne z coraz wzrastającą powolnością. Odliczał je głośno coraz bardziej słabnącym głosem. Po piątej zatrzymał się, musiał sięgnąć głębiej, żeby znaleźć jeszcze jedną, poczem nagle wzmocnionym, bardzo donośnym głosem krzyknął:
— I szósta!
Starzy Fouanowie czekali wciąż jeszcze, ale nadaremnie.
— Jakto sześć? — rzekł wreszcie ojciec. — Należy nam się dziesięć... Cóż to u licha, kpisz sobie z nas? W ostatnim kwartale czterdzieści, teraz znów trzydzieści...
Kozioł przybrał wnet żałosny ton. — A! źle idzie!... Ceny na zboże znów spadły, owsy obrodziły marnie. W dodatku koniowi brzuch spuchł, trzeba było posyłać dwa razy po weterynarza. Zupełna ruina, nie wie jak złączyć koniec z końcem.
— Nic a nic mnie to nie obchodzi! — piorunował ojciec. — Dawaj pięćdziesiąt franków, bo jak nie, to cię zaskarżę do sądu.
Uspokoił się wreszcie, zaznaczając, że bierze sześć pięciofrankówek tylko jako zaliczkę. Wspomniał o przerobieniu kwitu.
— Dodasz mi dwadzieścia franków na przyszły tydzień... Wypiszę to na kwicie.
Ale Kozioł zgarnął pośpiesznie pieniądze ze stołu.
— O, nie, co to, to nie!... Chcę być w porządku. Dawajcie mi kwit, bo jak nie, to sobie pójdę... Oho! nie warto byłoby wyzbywać się wszystkiego, żebym miał być wam jeszcze winien.
Między synem a ojcem zawrzała walka zaciekła. Obydwaj zawzięli się, uparcie wykrzykując te same słowa; jeden nie mógł sobie darować, że odrazu nie zgarnął ze stołu pieniędzy, drugi, ściskał je mocno w garści, zdecydowany oddać je tylko wzamian za kwit. Po raz drugi matka pociągnąć musiała za połę swojego starego, który ustąpił wreszcie.
— Masz! złodziejskie nasienie! masz, twój kwit! Powinienbym wlepić ci go z tęgim policzkiem na gębę... Dawaj pieniądze, złodzieju!
Nastąpiła wymiana z ręki do ręki. Kozioł, po odegraniu tej sceny, roześmiał się i poszedł, pogodzony, wesoły, złożywszy całej kompanji życzenie dobrej nocy. Fouan usiadł przy stole opadły całkiem z sił. Wówczas Starsza, przed zabraniem się z powrotem do swojej roboty, wzruszyła ramionami i rzuciła mu ostrym głosem dwa słowa:
— Stary głupiec!
Po chwili milczenia otworzyły się drzwi po raz drugi. Wszedł starszy syn. Uprzedzony przez Flądrę, że Kozioł zapłacić ma tego wieczora, czatował na niego na gościńcu, czekając na wyjście brata, aby zjawić się z kolei. Na łagodnej jego twarzy wyraz rozczulenia był tylko wynikiem śladów wczorajszej hulanki. Już od progu oczy jego pożądliwie przywarły do sześciu pięciofrankówek, które stary Fouan przez nieostrożność zostawił na stole.
— O! to Chrystus! — zawołała staruszka, szczęśliwa, że widzi syna.
— Tak, to ja... Pozdrawiam całą kompanję!
Zbliżył się do stołu, nie odrywając oczu od srebrnych monet, połyskujących, jak księżyce, w świetle świecy. Ojciec, odwróciwszy głowę, zauważył ten jego wzrok pożądliwy i, idąc za jego kierunkiem, spostrzegł pieniądze. W nagłym dreszczu zaniepokojenia przykrył je, żywo talerzem, ale już było zapóźno.
— Głupiec ze mnie! — pomyślał zirytowany własnem niedbalstwem. — Starsza ma rację.
A potem dodał głośno, brutalnie:
— Dobrze robisz, że przychodzisz wreszcie płacić nam, bo, jak ta świeca tutaj pali się na stole, posłałbym ci jutro komornika.
— Tak, gadała mi coś o tem Flądra — jęknął pokornie syn, przezywany Chrystusem — i właśnie dlatego przyszedłem, bo przecież, prawda? niechcielibyście mojej śmierci?... Płacić? Boże drogi! ale czem? kiedy nie ma się nawet chleba poddostatkiem?... Wyprzedałem się ze wszystkiego; prawdziwie, nie łżę, możecie przyjść sami zobaczyć, jeżeli myślicie, że kłamię. Nie mam już nic zgoła, ani pościeli, ani stołka... A, na dodatek, chory jestem... — Przerwał mu śmiech obecnych, wyrażających nim swoje powątpiewanie o prawdzie jego słów. On jednak mówił dalej, jak gdyby nie słysząc tego śmiechu:
— Może się tak nie wydaje, ale muszę mieć coś na wnętrzu. Kaszlę i czuję, że źle jest ze mną... Żebym chociaż mógł mieć mocne rosoły! Ale jak się niema co do gęby włożyć, trzeba zdychać — prawda? nic na to nie poradzi... Zapłaciłbym wam, jak Bóg na niebie, żebym miał. Gadajcie, gdzie ich szukać, tych pieniędzy, żebym i wam mógł oddać i sam dla siebie coś przystawić na komin. Już ze dwa tygodnie, jak nie widziałem na oczy kawałka mięsa.
Matka zaczynała się już wzruszać, ale ojciec w coraz większy wpadał gniew.
— Przepiłeś wszystko, wałkoniu jeden, nicponiu! Dobrze ci tak teraz! Takie piękne grunta! były w rodzie naszym tyle już czasu, a ty zastawiłeś je, przechlałeś. Tak, tak, wiem coś o tem. Przez całe miesiące ty i twoja ladaco córka hulacie tylko... zdychajcie teraz! Nic mi do tego.
Syn nie wahał się już; uderzył w płacz.
— Gadacie nie jak ojciec rodzony, ale jak obcy... Cóż to? sumienia nie macie, żeby się własnego syna zarzekać?... Cała bieda, że takie mam miękkie serce... to moja zguba... Rozumiem, żebyście nie mieli pieniędzy! Ale macie... Czy to słyszane, żeby rodzony ojciec nie chciał wesprzeć syna?... Czy wam nie wstyd, że pójdę żebrać u obcych?! Nie wstyd wam?
I przy każdem zdaniu, wyszlochanem wśród łez, spoglądał z ukosa na talerz, a w starym za każdym razem dygotało serce. Potem, udając, że się dusi, wykrzykiwał już tylko, wydając jakieś jęki ogłuszające, jak człowiek, którego zarzynają.
Matka wzruszona, doprowadzona do rozpaczy łkaniem pierworodnego syna, złożyła błagalnie ręce, zwracając się do Fouana:
— Możeby jednak... ojcze...
Ale stary bronił się, nie ustępując:
— Nie, nie, kpi sobie poprostu z nas... Milcz, bydlaku, mówię. Gdzie tu sens tak się wydzierać? Zleci się cała wieś. Do choroby nas doprowadzisz.
Pogróżka ta podwoiła tylko wrzaski pijaka, który, drąc się na cały głos, wykrzykiwał:
— Nie mówiłem wam jeszcze... Komornik ma przyjść jutro zająć u mnie rzeczy. Tak, za dług Lambourdieu‘go... Wiem, wiem, jestem świnia, hańbię was, czas już, żebym skończył z sobą. Świnia jestem, Świnia, nie wart jestem nic więcej, jeno rzucić się do Aigry i opić się z niej tyle wody, żeby mi się już nigdy więcej pić nie chciało... Gdybym mógł dostać trzydzieści franków...
Fouan, zmaltretowany, złamany tą sceną, drgnął na dźwięk wyrazów: „trzydzieści franków“. Odsunął talerz. Nic nie poradzi. Łotr widział je i przeliczył po przez fajans skorupy.
— Chcesz mi wydrzeć wszystko? Czyś ty oszalał do djabła?... Do grobu nas wpędzasz!... masz, bierz połowę i wynoś się, niech cię nie widzą moje oczy!...
Syn, nagle uzdrowiony, zdawał się namyślać przez chwilę, poczem oświadczył:
— Piętnaście franków? — nie, to zamało, to się nie zda na nic... Dawajcie dwadzieścia i będzie koniec. Kiedy już wreszcie miał w garści cztery stosusowe sztuki, zabawił wszystkich opowiedzeniem figla, jaki wypłatał staremu Bécu: fałszywe więcierze, założone w zagrodzonej części Aigry w ten sposób, że polowy, chcąc je wyciągnąć, zwalił się w wodę. Poszedł wreszcie, kazawszy sobie przedtem jeszcze dać szklankę wina Delhomme’owskiego, przyczem naurągał szwagrowi, nazywając go parszywą bestją, że śmiał dać ojcu podobną truciznę.
— Gadajcie, co chcecie, ale chłopak daje się lubić — rzekła matka, kiedy zamknęły się za nim drzwi.
Ciotka Starsza wstała i złożyła robotę, szykując się do wyjścia. Spojrzała ostro na bratowę, potem na brata i wyszła, krzyknąwszy im na odchodnem w długo powściąganym gniewie:
— Ani susa, durnie zatracone! nie przychodźcie do mnie ani po jednego susa, nigdy, słyszycie? nigdy!
Wyszedłszy od nich, spotkała Kozła, który wracał od Macqueron’a, gdzie ze zdziwieniem zobaczył wchodzącego z wesołą miną brata, pobrzękującego srebrnemi pieniędzmi. Coś już zaczął przewąchiwać.
— Tak, tak, ten kajdaniarz zabrał twoje pieniądze — rzekła Starsza. — Dobrze sobie za twoje srebrniki przepłucze gardło i jeszcze będzie podrwiwał z ciebie!
Kozioł, wściekły z gniewu, walnął obiema pięściami we drzwi Fouanów. Byłby je chyba wywalił, gdyby mu zaraz nie otworzono. Oboje starzy kładli się już spać, matka zdjęła czepek i suknię i była już tylko w spódnicy, a kosmyki siwych włosów opadały jej luźno na skronie. Kiedy zdecydowali się otworzyć mu, rzucił się na nich, wrzeszcząc zdławionym głosem:
— Moje pieniądze! moje pieniądze!
Wylękli, oszołomieni, usunęli mu się z drogi, nie rozumiejąc, o co mu idzie.
— Cóż to? wyobrażacie sobie, że się będę zaharowywał na śmierć dla tej szui, niby dla mojego brata? On będzie pił i hulał, a ja mam mu fundować? O, co nie, to nie! Nic z tego! Nie mnie brać na to! Nie! Powiadam! Nie! Nie!
Fouan chciał zaprzeczyć, ale Kozioł przerwał mu brutalnie.
— Co? jeszcze się będziecie wykręcali? będziecie mi łgali w żywe oczy?... Mówię wam, że ma moje pieniądze. Poczułem to. Słyszałem, jak pobrzękują w kieszeniach tej kanalji! Moja krwawica, a on idzie przepić ją do szynku! Jeżeli to nieprawda, pokażcie mi te pieniądze. Tak, jeżeli macie je jeszcze, pokażcie mi moje stosusówki... Poznam je odrazu, znam je dobrze. Pokażcie mi je!...
Zawziął się, powtarzał dwadzieścia razy te same słowa, jątrząc niemi jeszcze bardziej swój gniew. Tak się rozwścieklił, że zaczął walić pięścią w stół, żądając pokazania sobie swoich srebrnych pięciofrankówek, tutaj, na miejscu, zaraz, natychmiast, klnąc się, że ich nie odbierze, że chce je tylko widzieć. Kiedy jednak starzy, cali drżący, wymamrotali coś niewyraźnie, wpadł w furję.
— Ma moje pieniądze, to jasne!... Do kroćset piorunów, jeżeli dostaniecie odemnie jeden grosz chociaż! Dla was mogłem jeszcze znoić się do ostatniego potu, ale dlatego, żeby utrzymywać tego opoja!... O, wolałbym dać sobie uciąć obie ręce!
Ojciec nie wytrzymał w końcu i wybuchnął także złością.
— Dość tego, powiadam! Co cię u licha obchodzi, co ja robię? Pieniądze są moje, mogę robić z niemi, co chcę, i basta.
— Coście rzekli? — spojrzał na niego Kozioł, cały biały z wściekłości, przyskakując do ojca z zaciśniętemi pięściami. — Chcecie, żebym wam powiedział wszystko, co mam na myśli?... To wam powiem... To ostatnie świństwo, tak, świństwo, wyciągać dzieciom pieniądze z gardła, kiedy macie napewno z czego żyć... O, możecie zapierać się, ile chcecie! Ktoby wam tam wierzył! Macie pieniądze, macie! Wiemy o tem!
Stary, oburzony do żywego, wpadł w szał, ale nie miał już ani sił w rękach, ani głosu w gardle, żeby z dawną energją przepędzić łajdaka.
— Nie, nie, nie mamy ani szeląga.... Wynoś się, pókiś cały!
— A gdybym tak poszukał! gdybym poszukał! — powtarzał Kozioł, wyciągając już szuflady i opukując mury.
Matka, osłupiała, zdjęta trwogą, nie chcąc dopuścić do bójki między ojcem a synem, pochyliła się nad Kozłem, bełkocąc:
— Chcesz nas dobić, nieszczęśniku?
Syn, nagle, odwrócił się do niej i schwyciwszy matkę za napięstki, wrzasnął jej prosto w twarz, nie widząc jej zbiedzonej, siwej, trzęsącej się ze starości głowy.
— To wy, to wasza wina! To wy daliście mu pieniądze... Nigdyście mnie nie kochali, jesteście stara łajdaczka! i tyle!
I pchnął ją tak gwałtownie, że zatoczyła się i padła, uderzając głową o mur. Z piersi jej wydobył się głuchy jęk. Rzucił okiem na leżącą prawie bez ducha, a potem wybiegł jak szalony, zatrzaskując za sobą z hałasem drzwi i nie przestając kląć.
— Do stu tysięcy djabłów! do stu tysięcy djabłów!
Nazajutrz stara Róża nie mogła zwlec się z łóżka. Wezwano doktora, Finet, który odwiedził chorą trzy razy, nie mogąc jednak przynieść jej żadnej ulgi. Przy trzeciej wizycie, znalazłszy ją w agonji, wziął Fouana na stronę i prosił go, jak o grzeczność, żeby mu pozwolił wypisać zaraz, nie czekając, akt zejścia i pozwolenie na pochówek. Zaoszczędzi mu to fatygi; zawsze tak robi, o ile idzie o odległe wioski. Ale staruszka męczyła się jeszcze przez trzydzieści sześć godzin. Na zapytania, co jej jest, odpowiedział doktór, że to starość i przepracowanie, że niema rady i że trzeba umrzeć, jak organizm odmawia posłuszeństwa. Ale w Rognes znano całą historję i wszyscy mówili, że krew zalała biedaczkę. Na pogrzebie dużo było ludzi; Kozioł i reszta rodziny zachowywali się bardzo poprawnie.
A kiedy zasypano na cmentarzu mogiłę, stary Fouan wrócił sam do domu, w którym przeżyli i przecierpieli razem pół wieku. Nie siadając, zjadł kromkę chleba z serem. Potem obszedł puste budynki i ogród, nie wiedząc, czem zabić swój smutek. Nie miał już nic do roboty, wyszedł więc w pole, na swoje dawne grunty, zobaczyć, czy zboże już wschodzi.

III.

Rok cały przeżył w ten sposób Fouan, milczący w opustoszałym domu. Wciąż był na nogach, wychodził, wracał, nic nie robiąc, a ręce coraz bardziej mu się trzęsły. Godzinami wystawał przed spróchniałemi korytami obory, potem znów szedł przed drzwi pustej stodoły, jak gdyby przygwożdżony głęboką zadumą. Zajmował się trochę ogrodem, słabł wszakże i giął się coraz więcej ku ziemi, która zdawała się przyzywać go do siebie. Dwa razy już trzeba było podnosić go, upadł bowiem, zarywszy się nosem w grzędę sałaty.
Od owych dwudziestu franków, danych Chrystusowi, jedynie już Delhomme wypłacał mu rentę; Kozioł uparł się, że nie będzie dawał ani szeląga, oświadczając, że woli być zapozwany przed sąd, aniżeli widzieć, jak jego pieniądze przechodzą do kieszeni tej kanalji, jego brata. Starszy syn wyciągał istotnie od czasu do czasu przemocą jałmużnę od ojca, którego te jego sceny płaczu doprowadzały do ostatecznego zgnębienia.
Wówczas to Delhomme, widząc bezradność starego, wyzyskiwanego i zjadanego osamotnieniem, powziął myśl zabrania go do siebie. Dlaczego nie miałby sprzedać domu i zamieszkać u córki? Nie będzie mu tam zbywało na niczem, a oni nie będą potrzebowali płacić mu już tych dwustu franków renty. Nazajutrz Kozioł, dowiedziawszy się o uczynionej przez szwagra propozycji, przybiegł, robiąc taką samą i rozwodząc się przy tem nad swojemi obowiązkami syna. Pieniędzy, żeby stary je trwonił, nie myśli dawać; o co to, to nie! ale z chwilą, kiedy idzie o samego ojca, może on śmiało przenieść się do nich, gdzie będzie miał jedzenia do syta i wygodne łóżko do spania. W duszy jednak myślał sobie, że siostra ciągnąć musi do swojego domu starego ojca po to jedynie, żeby położyć łapę na trzosie, o którego posiadanie sam niegdyś go posądzał. Teraz wszakże i on już wątpić zaczynał o istnieniu pieniędzy, które wywąchiwał nadaremnie. Żarło go dwojakie uczucie: ofiarowywał swój dach, powodowany ambicją, miał jednak tajemną nadzieję, że ojciec odmówi, a zarazem cierpiał na myśl, że gotów przyjąć gościnę u Delhomme’ów. Fouan zresztą odrzucił z wielką niechęcią, ze strachem bodaj, zarówno pierwszą jak drugą propozycję. Nie! nie! woli suchy kawałek chleba u siebie, niż grzanki z masłem u innych; mniej on gorzki. Żył w swoim domu i umrze w nim!
Tak się ciągnęło do połowy lipca, do świętego Henryka, zatem do dnia patrona Rognes. O tej porze roztasowywał się zazwyczaj na łąkach nadbrzeżnych wędrowny jarmark pod dachem z płótna; na gościńcu, naprzeciwko merostwa, ustawiono trzy baraki, strzelnicę, budę, w której sprzedawano wszystko, nie wyłączając wstążek, i kjosk z loterją, w której wygraną stanowiły karmelki. W dniu tym pan Baillehache, po śniadaniu, spożytem w Borderie, zaszedł na pogawędkę do Delhomme‘a, który skorzystał z tego i poprosił notarjusza, aby poszedł z nim do ojca Fouana i przemówił mu do rozumu. Od śmierci starej Róży i pan Baillehache również przekonywał wdowca, żeby przeniósł się do córki i sprzedał dom, zbyteczny już i zbyt obszerny dla niego. Chałupa warta była conajmniej trzy tysiące franków, notarjusz zaofiarowywał się nawet, że zatrzyma te pieniądze u siebie i będzie staremu wypłacał procenty od nich małemi sumami, w miarę osobistych, drobnych jego potrzeb. Zastali Fouana w zwykłym stanie ogłupienia niejako, łażącego bez celu, a potem stającego bezmyślnie przed stosem drzewa, które chciał porąbać, czując jednak, że nie ma do tego siły. Tego rana zbiedzone jego ręce trzęsły się bardziej jeszcze niż zazwyczaj. Dnia poprzedniego wystawiony był na wściekły szturm, jaki przypuścił do niego starszy syn, który, chcąc wyciągnąć od ojca dwadzieścia franków, potrzebnych mu na hulankę w dniu święta patrona, odegrał wielką swoją scenę z rykiem, doprowadzającym starego do obłędu, z tarzaniem się po ziemi i grożeniem, że przebije sobie serce kordelasem, przyniesionym przezornie w zanadrzu. Skończyło się na tem, że stary dał wreszcie te dwadzieścia franków, do czego przyznał się notarjuszowi odrazu z miną wystraszoną.
— Niech pan sam powie, czy zrobiłby pan inaczej? Zrobiłby pan? Ja już nie mogę! nie mam siły! Pan Baillehache skorzystał z tej sposobności.
— To nie do zniesienia! Tak dłużej być nie może; wpędzi to was do grobu, ojcze Fouanie! W waszym wieku nieprzezornie jest żyć samemu; jeżeli nie chcecie, żeby was ten łotr objadł do szczętu, usłuchajcie namowy córki, sprzedajcie dom i przenieście się do niej.
— Aha! Zatem to i pańska rada! — szepnął Fouan, rzucając z ukosa okiem na Delhomme’a, który udawał obojętnego. Zauważywszy wszakże to podejrzliwe spojrzenie, odezwał się:
— Widzicie, ojcze, ja nic nie mówię, bo mogłoby wam się zdawać, że mam w tem jakiś swój interes... O, nie, do licha, wcale nam z tem nie będzie wygodnie... Tylko, rozumiecie? gniewa mnie, że żyjecie tak marnie, kiedy mogłoby wam być tak dobrze.
— Dobrze, dobrze — mruknął stary — muszę się jeszcze nad tem zastanowić... Sam wam powiem, jak się na to zdecyduję.
I ani zięć, ani notarjusz nie mogli z niego wydostać nic więcej. Uskarżał się, że go przynaglają i resztką władzy, coraz bardziej obumierającej, odgradzał się od dzieci z uporem starego człowieka, wbrew własnej korzyści bodaj. Po za niewytłomaczonym lękiem przed wyzbyciem się i domu także, po wyzbyciu się gruntu, nad czem tyle przecierpiał, odmawiał uparcie właśnie dlatego, że wszyscy dokoła chcieli, żeby przystał. Muszą szelmy węszyć w tem jakiś zysk dla siebie! Zgodzi się, jak będzie chciał, kiedy mu się spodoba.
W przeddzień Hjacynt, zachwycony, uległszy pokusie pokazania Flądrze czterech stususowych monet, zasnął, trzymając je mocno w zaciśniętej garści, bo ta łajdaczka ściągnęła mu jedną ostatnim razem i ukryła pod siennikiem. Skorzystała z tego, że ojciec wrócił pijany, aby wmówić w niego, że musiał ją zgubić. Zbudziwszy się, zdrętwiał z przerażenia, bo podczas snu wypuścił z ręki monety; znalazł je jednak pod własnemi pośladkami, rozgrzane, co wprawiło go w stan radosnego szału nieledwie. Ślina mu ciekła na myśl o przepiciu ich u Lengaigne’a. Przecież to dzień święta: świnią byłby, kto wróciłby do domu z pieniędzmi. Nadarmo Flądra przymilała mu się przez całe rano, żeby jej dał malutką chociażby, najmniejszą z monet. Odpychał ją, nie dał się nawet ubłagać i rozbroić jajecznicą, którą mu usmażyła. — Nie! niech sobie kocha ojca jak chce, pieniądze są tylko dla mężczyzn. — Widząc bezskuteczność swoich próśb, dziewczyna zaczęła pośpiesznie ubierać się, włożyła na siebie niebieską, popelinową suknię, podarunek ojca z dni zamożności, i zawołała, że i ona idzie się bawić. Kiedy już była o dwadzieścia metrów za drzwiami, odwróciła się, krzycząc:
— Patrz, ojcze! patrz!
I w podniesionej ręce, na końcu szczupłych palców, pokazała mu nową pięciofrankówkę, błyszczącą jak słońce.
Myślał, że go okradła i zaczął obszukiwać się, blady z przerażenia. Ale nie! wszystkie cztery sztuki spoczywały bezpiecznie na dnie jego kieszeni; musiała szelma zrobić jakiś handel swojemi gęsiami. Tak mu się to wydało zabawnem, że uśmiechnął się po ojcowsku i pozwolił jej wymknąć się.
Był surowy na jednym jedynym tylko punkcie, na punkcie moralności płciowej. To też w pół godziny później wybuchnął z szaloną furją. Zamierzał wyjść także i zamykał właśnie drzwi, kiedy jeden z odświętnie ustrojonych chłopów, przechodzących na dole gościńcem, zawołał go:
— Hola, Chrystusie! Hola!
— Co tam takiego?
— Wasza córka leży rozciągnięta.
— To i cóż?
— A na niej mężczyzna.
— Gdzie do licha?
— Tam, w rowie, w kącie przy Wilhelmowem polu.
Hjacynt podniósł obie pięście z wściekłością ku niebu.
— Dobrze! dziękuję wam! chwycę jeno mój bat! Będzie ona miała, ta łajdaczka! psiakrew!... nauczę ją bezcześcić ojca!
Wpadł do izby, aby zerwać ze ściany birmańskie biczysko, którem się posługiwał w podobnych wyłącznie okazjach; z batem w ręku wyskoczył z izby, pędząc co tchu wzdłuż zarośli, pochylony, skradający się, jak gdyby w nagance, żeby złapać kochanków niespodzianie.
Kiedy jednak ukazał się na zakręcie drogi, dostrzegł go Nénesse, który stał na czatach na stercie kamieni. W tej chwili załatwiał się z Flądrą Delfin; każdy zresztą z kolei, gdy drugi przezornie odbywał wartę.
— Uwaga! — wrzasnął Nénesse — Chrystus!
Dostrzegł bat i pomknął na przełaj przez pola jak zając.
W rowie, gęsto porośniętym trawą, Flądra jednym rzutem zepchnęła ze siebie Delfina. — O! to ojciec!... — Tyle miała jeszcze przytomności umysłu, że dała chłopakowi stosusówkę.
— Schowaj ją za pazuchę, oddasz mi potem!... Prędko, psiakrew, umykaj czemprędzej!
Ojciec z batem w ręku pędził jak huragan, aż ziemia dudniła mu pod stopami; wymachiwał biczyskiem, którego trzaskanie rozlegało się niby wystrzały armatnie.
— A! ulicznico! a łajdaczko! popamiętasz ty mnie! We wściekłym pędzie wyminął syna polowego, który poznawszy go, umykał na czworakach z niedopiętemi jeszcze spodniami przez ciernie krzewów. Dziewczyna, schwytana na gorącym uczynku, z zadartemi spódnicami, nie mogła przeczyć. Jedno cięcie bata, które zostawiło szkarłatną pręgę na jej udach, postawiło ją odrazu na nogi i wyrwało z rowu. Zaczęła się gonitwa.
— Czekaj, psia twoja mać!... Czekaj! Zapięczętuję ja ciebie! zapieczętuję na amen!
Flądra, nie odpowiadając ani słowa, przywykła do takiego pościgu, umykała, skacząc przez rowy i płoty jak koza. Zwykła taktyka jej ojca polegała na zapędzeniu jej do domu, gdzie ją zamykał i po swojemu się z nią rozprawiał. Usiłowała też umknąć dalej w pole, mając nadzieję, że ojca zmęczy wreszcie ta pogoń. Tym razem byłoby jej się to udało dzięki szczęśliwemu trafowi. Od paru chwil pan Karol z Elodją, której chciał pokazać budy jarmarczne, stali, zatrzymani dziwnem widowiskiem w pośrodku gościńca. Dostrzegli wszystko, mała otwierała szeroko zdumione, niewinne oczy, on pąsowy był ze wstydu, trzęsący się z cnotliwego oburzenia. Co najgorsze, ta bezwstydna Flądra, poznawszy go, chciała schronić się pod jego opiekę. Odepchnął ją, ale bat był tuż nad jej głową i, chcąc go uniknąć, schowała się za wuja i cioteczną siostrę, podczas kiedy ojciec przekleństwami i karczennemi wyzwiskami piętnował jej sprawowanie się, biegając dokoła i wywijając batem na oślep, z całych sił. Pan Karol, uwięziony w tem potwornem kole, osłupiały, przerażony, mógł zaledwie schować głowę Elodji pod swój surdut. Stracił do tego stopnia głowę, że zaczął sam ordynarnie wymyślać.
— Puści-ż że ty nas nareszcie, łajdaczko! Licho mnie skarało z tą zapowietrzoną rodziną w tym żywym burdelu!
Odtrącona Flądra poczuła, że wszystko przepadło. Cięcie bata, które ją spaliło ogniem aż pod same pachy, zawirowało nią jak bąkiem; drugi, następny cios obalił ją na ziemię i wyrwał jej pęk włosów. Teraz biegła wprost do domu zaganiana walącemi się na nią razami, rada już jaknajprędzej się tam dostać. Przedzierała się przez zarośla, przeskakiwała przez rowy, przemknęła przez środek winnicy, bez obawy nadziania się na którą z tyczek. Ale drobne jej nóżki nie mogły nadążyć, bat śmigał po jej plecach, po drgających z bólu i z niedawnej rozkoszy pośladkach, po całem ciele przedwcześnie rozbudzonego dziecka, które zresztą niewiele sobie robiło z razów, znajdując nawet pewną przyjemność w mocnem tem łaskotaniu jej skóry. Śmiejąc się też nerwowo, wpadła jednym skokiem do „Zamku“ i przykucnęła w kącie, do którego biczysko nie sięgało.
— Oddawaj zaraz twoją stususówkę. Za karę! — krzyknął ojciec. Przysięgła, że ją zgubiła w biegu. Nie uwierzył i obszukał ją całą, a nie znalazłszy wybuchnął ponownie.
— Tak, dałaś ją twojemu chłopu... Psiakrew, draniu jeden, nietylko bawisz się z chłopami, ale płacisz im jeszcze za to!
I wybiegł z domu, wściekły, zamknąwszy dziewczynę, której zapowiedział, że zostanie sama jedna do następnego dnia, bo nie ma zamiaru wrócić na noc.
Flądra, po jego wyjściu, obejrzała całe swoje ciało, na którem znaczyło się kilka sinych pręg, uczesała się na nowo i ubrała. Poczem, spokojnie, otworzyła zamek u drzwi, nabrawszy z czasem wielkiej do tej roboty zręczności, i wyfrunęła, nie zadając sobie nawet fatygi zamknięcia za sobą drzwi. — O! wiele sobie robi ze złodzieja! dużo znajdzie, jak mu się zechce przyjść!... Wiedziała, że spotka Nénessa i Delfina w małym lasku na brzegu Aigry. Czekali tam na nią rzeczywiście i kolej przypadła teraz na Nénessa. On miał trzy franki, a jego kuzyn trzy susy. Delfin oddał dziewczynie jej pięciofrankówkę i cała trójka postanowiła przejeść i przepić wszystkie pieniądze pospołu. Wrócili na jarmark, gdzie dziewczyna zafundowała obu chłopcom słodycze, a sobie kupiła wielką kokardę z ponsowego atłasu, którą wpięła w krucze włosy. Ojciec jej tymczasem poszedł wprost do Lengaigne’a, i po drodze spotkał się z polowym Bécu, który paradował w nowej bluzie, przypiąwszy sobie do niej urzędową swoją blachę. Hjacynt z miejsca ostro na niego natarł:
— Ładnie pilnujesz porządku w twoim obchodzie!... Wiesz, gdzie znalazłem twojego Delfina?
— Gdzie?
— Na mojej córce... Napiszę do prefekta, żeby cię przepędził, świnio jedna!
Bécu nie pozostał dłużny.
— Twoja córka!... Tyle jej się widzi!... zawsze z zadartemi nogami!... To ona sprowadziła mi chłopaka na złą drogę. Do kroćset piorunów, zobaczysz, że ją każę zaaresztować!
— Sprobój tylko, zbóju!
Obydwaj ojcowie przypadli do siebie z wściekłością. Nagle, ostygli obydwaj, gniew ich rozwiał się odrazu.
— Trzeba wyjaśnić tę sprawę, wejdźmy na szklaneczkę, rzekł Hjacynt.
— Nie mam grosza przy duszy — mruknął Bécu. Wówczas towarzysz, z miną rozweseloną, wyjął pierwszą stususówkę podrzucił ją w górę i wcisnął sobie w oczodół.
— No i co? Spuśćmy ją, koleżko!... Dalej, stary flaku! — Dzisiaj moja kolej, i tak dosyć za mnie płacisz!
Weszli do Lengaigne’a, śmiejąc się z ukontentowania, przyjaźnie klepiąc się wzajem po brzuchach. Lengaigne wpadł w tym roku na dobry pomysł: ponieważ przedsiębiorca jarmarczny nie urządził tancbudy, zniechęcony stratami, jakie poniósł w roku zeszłym, właściciel szynkowni urządził salę do tańca w przylegającej do sklepu stodole, której główne wrota otwierały się z gościńca. Przebił nawet dzielącą je ścianę, tak że obie sale łączyły się teraz bezpośrednio. Pomysł ten przyciągnął do niego całą wiejską klijentelę. Jego rywal, Macqueron, wściekał się z zazdrości, bo teraz wszyscy szli do Lengaigne’a a u niego było pusto.
— Dawajcie nam tu dwa litry, po litrze na gębę! — wrzasnął fundujący.
Usługiwała im Flora, roztargniona, promieniejąca na widok pełnej sali. Hjacynt spostrzegł jednak, że przerwał stojącemu w grupie kilku wieśniaków Lengaigne’owi czytanie na głos jakiegoś listu. Zapytany przez niego, odpowiedział z ważną, tajemniczą, nieomal miną, że to list od jego syna, Wiktora, napisany z pułku.
— O! od tego zucha! zawołał polowy. — To mi chłop, morowiec!
Po osuszeniu dwóch litrów zażądał Hjacynt jeszcze dwóch, ale wina butelkowego, po dwadzieścia susów; płacił w miarę picia, żeby olśnić, ciskając pieniądze na stół, wprawiając w zdumienie cały szynk.
Po przepiciu pierwszej sztuki stususowej, wyjął drugą i wcisnął ją sobie znów w oczodół, wykrzykując, że jak ta się skończy, znajdzie się jeszcze inna. Upłynęło w ten sposób całe popołudnie przy nieustannym natłoku pijących, którzy przychodzili i wychodzili, wśród coraz wzmagającej się pijatyki. Wszyscy, tacy ponurzy i tacy zamknięci w sobie w dni powszednie, wrzeszczeli, walili w stół pięściami, pluli gwałtownie. Jakiś wysoki dryblas wpadł na pomysł ogolenia się i Lengaigne posadził go zaraz na samym środku sali i zaczął mu skrobać skórę tak ostro, że słychać było świst pociągnięć brzytwy, jak gdyby oparzano prosiaka. Po nim inny zajął jego miejsce, ot tak, dla zabawy. Języki wszystkich wprawione były w żywy ruch, kpiono zwłaszcza, ile wlazło, z Macquerona, który nie śmiał wytknąć nosa za próg swojej szynkowni. — Cóż to? czy to nie jego własna wina, tego niezdary adjunkta, że nie było w tym roku tancbudy na jarmarku? Trzeba było sobie jakoś poradzić. Ho! ho! mądry on! Woli uchwalać szosy, żeby sobie potem kazać płacić za swoje grunty trzy razy więcej niż są warte!.. Wzmianka ta wywołała burzę śmiechu. Wielka Flora, dla której był to dzień stanowczego tryumfu, biegła raz wraz do drzwi z wybuchami obelżywego rozradowania, ilekroć przemykała z przeciwka po za szybami zzieleniała ze złości twarz Celiny.
— Cygara, pani Lengaigne! dawać nam tu cygara! — rozkazał Hjacynt grzmiącym głosem. — Ale dobre, drogie, po dziesięć centymów!
Zapadła już noc i zapalono lampy, kiedy matka Bécu przyszła po swojego starego. Ale wpadła w sam środek rozhazardowania się kompanji grą karcianą.
— No, idziesz, stary? Już po ósmej. Czas zjeść wieczerzę.
Spojrzał na nią ostro, z majestatyczną miną pijaka.
— Wynoś się do djabła! Poszukaj sobie gacha!
— Zapraszam was matko Bécu!... Golniemy sobie sznapsika i przetrącimy coś we trójkę, co? dobra nasza... Hej, pani karczmarko, podać nam, co tam jest najlepszego: schabu, królika i coś na słodko... Nie bójcie się... Chodźcie, pokażę wam coś!... Uwaga!
Udawał, że obszukuje długo kieszenie. Potem, nagle, wyciągnął trzecią stususówkę i trzymał ją wysoko, w powietrzu.
— A, kuku, macie ją!
Duszono się ze śmiechu, jakiś grubas o mało co nie pękł. — Ten gałgan Hjacynt, jak ci to umie zabawić wszystkich! — Niektórzy udawali, że obszukują go i obmacują od góry do dołu, jak gdyby miał pod skórą pełno srebrnych monet, skoro tak wyciąga jedną po drugiej aż do opicia się po same brzegi.
— Słuchajcie, matko Bécu — powtórzył dwukrotnie, nie przestając zajadać — jeżeli Bécu się zgodzi, naużywamy się we troje? co?
— Jest cała usmolona, prosto z domu, od roboty, nie wiedziała, że ją zaproszą — tłomaczyła się. Rozbawiona była jednak, ta niepozorna, mała, czarna kobiecina, chuda jak zardzewiały stary drut i śmiała się do rozpuku, kiedy, spity na wesoło, kompan męża, nie tracąc czasu, ściskał jej pod stołem uda pod spódnicą. Mąż, pijany do utraty przytomności, opluwał się śliną, śmiejąc się i wrzeszcząc na całe gardło, że ladacznica da sobie radę z jednym i z drugim.
Wybiła dziesiąta, zaczęły się tańce. Przez otwarte drzwi widać było płonące cztery lampjony, przytwierdzone na drutach do belki pułapu. Kowal Gwóźdź, usadowił się już ze swoim puzonem, a także siostrzeniec powroźnika z Bazoches-le-Doyen, skrzypek. Wejście było bezpłatne, płacono tylko po dwa susy za każdy taniec. Ubita ziemia stodoły świeżo była polana dla uniknięcia kurzu. Z chwilą, gdy instrumenty milkły, słychać było ze dworu suchy, regularny trzask strzelania do celu. Gościniec, tonący zazwyczaj w ciemnościach, płonął w światłach reflektorów, oświetlających dwie inne budy jarmarczne, jedną z zabawkami dla dzieci, połyskującą papierowemi złoceniami i drugą, kręglarnię, ozdobioną lustrami i obciągniętą czerwonem płótnem, jak kaplica.
— O, moja córeczka! — zawołał Hjacynt ze zwilgłemi oczami.
Flądra przyszła na tańce w towarzystwie Nénesse’a i Delfina, a ojca nie zdawał się wcale dziwić jej widok, mimo że ją zamknął w domu. Prócz, wpiętej we włosy, jaskrawo-czerwonej kokardy miała na szyi gruby sznur fałszywych korali, wielkich pereł z wosku, krwawiących się na smagłej jej skórze. Wszyscy troje zresztą zmęczeni byli łażeniem od jednej budy jarmacznej do drugiej, opchani słodyczami do mdłości. Delfin przyszedł w bluzie, z gołą głową, rozczochraną jak u dzikusa; źle się czuł w zamkniętej przestrzeni, przyzwyczajony do ciągłego przebywania na zewnątrz. Nénesse, mający już zachcianki miejscowego eleganta, miał na sobie garnitur, kupiony gotowy w kramie Lambourdieu, opięty, tandetnie uszyty, z lichego materjału, sprzedawany hurtem na przedmieściach Paryża; na głowie, żeby zaznaczyć swoją pogardę dla wsi, nosił miejski melonik, równie tandetny, jak reszta stroju.
— Córuchno! — zawołał Hjacynt — chodź, pokosztuj!... Co? Dobre, prawda?...
I dał jej upić ze swojej szklanki, a tymczasem matka Bécu surowo monitowała jedynaka:
— Coś ty zrobił z czapką? Gdzie ją podziałeś?
— Zgubiłem.
— Zgubił... Czekaj, dam ja ci zgubienie!...
I zamierzyła się, żeby mu wyciąć policzek, ale polowy powstrzymał ją ze śmiechem, napawając się dumą na wspomnienie męskiej dziarskości, okazanej przez syna już w tak młodym wieku.
— Daj mu spokój! Widzisz, że chłopak już nie dzieciak...
— A, gałgany, już się zwąchaliście?... To szelma chłopaczysko!... urwis! jak Boga kocham! Kawał urwisa!
— Idź pobawić się — zakończył Hjacynt po ojcowsku.
— Ale nie róbcie głupstw.
— Spili się jak bele — zauważył Nénesse ze wstrętem, wchodząc na salę taneczną.
Flądra roześmiała się.
— Chyba-że! Na to przecież rachowałam... Tylko dlatego nie skrzyczeli nas.
Zabawa była w całej pełni. Słychać było jedynie puzon Gwoździa, zagłuszający piskliwy, cienki ton skrzypiec. Ubita ziemia, zbyt obficie polana, zamieniła się pod ciężkiemi podeszwami w lepkie błoto. Ze wszystkich poruszanych spódnic, z przepoconych staników i koszul, poznaczonych pod pachami ciemnemi kręgami wilgoci, unosił się mocny odór koźli, spotęgowany jeszcze zapachem kopcia z lampjonów. Między jednym kadrylem a drugim ogólne poruszenie wywołało wejście na salę Berty, córki Macqueron’a, ustrojonej w suknię fularową, taką samą, jaką nosiły córki poborcy podatkowego w Cloyes w dniu Świętego Lubina.
— Co? Rodzice pozwolili jej przyjść? Czy też wymknęła się za ich plecami? — Zauważono też, że tańczyła wyłącznie z synem kołodzieja, z którym ojciec zakazał jej widywać się z racji zadawnionego sporu familijnego. Zaczęto żartować: Widać nie wystarcza już jej psucie sobie zdrowia samociąż.
Hjacynt od kilku chwil już, mimo że mocno podchmielony, zauważył paskudną głowę nauczyciela Lequeu, który, stojąc w drzwiach, łączących szynkownię z salą tańca, obserwował Bertę w objęciach tancerza. Nie wytrzymał i zaczepił go:
— Cóż to, panie Lequeu, nie tańczy pan ze swoją kochanką?
— Z jaką znów kochanką? — oburzył się nauczyciel, zielony z zalewającej go żółci.
— No, z tą z ładnemi, podsiniaczonemi ślepiami!... O tam, patrz pan!...
Lequeu, wściekły, że wykryto jego tajemnicę, odwrócił się i stał dalej nieporuszony, odgradzając się od reszty kompanji zwykłem, pogardliwem milczeniem człowieka wyższego, przezornie zamykającego się w samym sobie. Po nieudanym ataku na nauczyciela, zaczepił Hjacynt nadchodzącego w tej chwili Lengaigne’a. — Co? dobrze zjechał tego atramentowego kulfona? Zachciewa mu się bogatych dziewcząt! Jeszcze czego? Komu to? Chociaż, co on w niej widzi w Tej bez Tego? Tyle ma ona włosów, co na łbie... Podniecony, zapewniał o tym fakcie, jak gdyby stwierdził go na własne oczy. — Wszyscy o tem wiedzą od Cloyes do Chateaudun, chłopaki śmieją się, przedrwiwają. Ani włosika, na słowo! Wygolona jak podbródek księdza proboszcza...
Cała kompanja, zdumiona niezwykłym wybrykiem natury, wspięła się na palce, aby móc lepiej obserwować Bertę, której osoba budziła w nich jednak pewnego rodzaju obrzydzenie, ilekroć zbliżała się do nich w tańcu, biała wśród fruwających dokoła niej falban sukni.
— To nie jak twoja córka, stary łobuzie — dodał Hjacynt, zacząwszy ni stąd ni zowąd tykać Lengaigne’a, — ta ma wszędzie.
Ojciec nadął się pychą.
— To się wie!
Zuzia była teraz w Paryżu. — Wysoko zajechała, — jak mówiono. Ojciec robił dyskretnego, mówił o doskonałej posadzie... Tymczasem wchodzili wciąż nowi goście i kiedy jeden z świeżo przybyłych zagadnął go o syna, Wiktora, wyjął powtórnie list: „Drodzy Rodzice. Donoszę wam, że jesteśmy w Lille, we Flandrji...“ Słuchano chciwie czytania, nawet ci, co już słyszeli pięć czy sześć razy, przysuwali się bliżej. — Naprawdę? szesnaście susów za litr? szesnaście? Tak, szesnaście!
— Przeklęty kraj! — Powtórzył Bécu.
W tej chwili wszedł Jan. Rzucił przedewszystkiem okiem na salę, jak gdyby wypatrując tam kogoś. Wnet jednak odwrócił się, rozczarowany, zaniepokojony. Od dwóch miesięcy nie miał już śmiałości chodzić często do domu obu sióstr, bo czuł, że Kozioł ochłódł dla niego, a nawet przybrał ton wrogi. Prawdopodobnie, nie umiał ukryć dostatecznie tego, co czuł dla Franusi, wciąż wzrastającego uczucia przyjaźni, ogarniającego go coraz większym ogniem gorączki, i towarzysz musiał to zauważyć. Nie podobało mu się to widać, psuło jego rachuby. — Dobrywieczór — rzekł Jan, zbliżając się do stołu, przy którym Fouan i Delhomme siedzieli przy butelce piwa.
— Siadajcie z nami, Kapralu! — zaprosił uprzejmie Delhomme.
Jan przyjął przepijając do nich, zapytał:
— Dziw, że Kozioł nie przyszedł?
— Właśnie idzie! odparł Fouan.
W istocie, wszedł w tej chwili Kozioł, ale sam. Obszedł powolnym krokiem wszystkie stoły, witając się ze znajomymi, potem, zbliżywszy się do stołu, przy którym siedział ojciec i szwagier, stanął, odmawiając zaproszenia, aby usiadł: nie chciał przyjąć od nich poczęstunku.
— Cóż to? Lizka i Franusia nie przyszły? — zdecydował się wreszcie zapytać Jan, któremu głos drżał przy tem pytaniu.
Kozioł spojrzał na niego przenikliwie małemi, bystremi oczyma.
— Franusia już śpi. To zdrowiej dla dzieci.
W tej chwili przerwała ich rozmowę scena, jaka rozegrała się tuż przy nich, żywo ich zaciekawiając. Hjacynt poszedł na udry z Florą. Kazał sobie podać litr rumu, żeby zrobić poncz, ale spotkał się z odmową.
— Nie, ani kropelki więcej, dosyć jużeście uchlani.
— Co?... co takiego?... Cóż ty sobie myślisz, sekutnico jedna, że ci nie zapłacę? O, wa, mogę kupić, jak zechcę, całą twoją budę!.. Utrę tylko nos i będę miał pieniędzy, ile potrza!... O, patrz! zobacz!
Schował w garści czwartą sztukę stususową, ścisnął nos dwoma palcami, dmuchnął mocno i udał, że wyciąga z nozdrzy monetę, którą podniósł wysoko w górę, jak monstrancję.
— Widzicie, co mi wychodzi z nosa, jak mam katar? Okrzyk zachwytu wstrząsnął murami. Flora, pobita już doreszty, przyniosła żądany litr rumu i cukier. Potrzebna była jeszcze waza. Sztukmistrz Hjacynt trzymał na uwięzi uwagę całej sali, mieszając napój i trzymając przy tem wysoko podniesione łokcie, a zaczerwienioną, rozpaloną jego twarz oświetlały płomienie, rozgrzewające nadmiernie atmosferę szynkowni, owiewające obłokiem mgły lampy i fajki. Ale Kozioł, doprowadzony do pasji widokiem pieniędzy, nie wytrzymał:
— Świnio przebrzydła, nie wstyd ci przepijać pieniądze, ukradzione ojcu?
Starszy brat roześmiał się szyderczo:
— Aha, przemówiłeś, braciszku?... Musisz być naczczo, kiedy się tak żołądkujesz?
— Mówię, że jesteś świnia i że skończysz na barłogu więziennym... To przez ciebie matka umarła, ze zmartwienia...
Pijak uderzył mocno łyżką i zaczął z zapałem mięszać nią w wazie, dusząc się ze śmiechu.
— Tak, tak, ulżyj sobie... Rozumie się, że przezemnie, jeżeli nie przez ciebie.
— Mówię, że dla takich darmozjadów, jak ty, nie powinien chleb wyrastać!... Żółć się we mnie przewraca, jak pomyślę, że tę ziemię, co ją z takim mozołem zdobyli dla nas nasi ojcowie, zaprzepaściłeś, rzuciłeś w obce ręce!... Coś zrobił z ziemią, bydlaku jeden?
Starszy brat ożywił się nagle. Poncz dogasał mu w wazie, on jednak rozwalił się na krześle, rozstawił szeroko nogi i, widząc, że wszyscy pijący umilkli, czekając z zaciekawieniem, co powie, huknął z całej siły:
— Ziemia?! Dużo ona dba o ciebie, ta twoja ziemia! Zaprzedałeś się jej w niewolę, idjoto, oddałeś jej całą krew twoją, całe twoje życie, a widzę, jak cię ona za to zbogaca!... A ja, co nią gardzę i siedzę z założonemi rękami i tyle tylko, że depcę ją mojemi butami, żyję, jak pan, i używam dowoli!... Widzisz, draniu, widzisz, kpie jeden!...
Obecni roześmieli się, a Kozioł, oszołomiony gwałtowną napaścią, wymamrotał niewyraźnie:
— Masz się czem przechwalać, wałkoniu! że siedzisz i nic nie robisz!
— Ziemia — też mi mecyja! — piorunował dalej Hjacynt podniecony. — Zardzewiałeś widać na glanc, kiedy wierzysz jeszcze w te stare bajdury!... Cóż to takiego, ta twoja ziemia? Moja jest, i twoja, i niczyja... Była przecież ojcowa, a czy stary nie musiał rozkrajać jej, żeby nam ją oddać? A ty sam, nie będziesz musiał rozkawałkować jej dla twoich dzieci?... Więc cóż? Przechodzi ta twoja ziemia z rąk do rąk, przybywa jej, ubywa, najczęściej ubywa; ty sam masz jej całej parady sześć morgów, choć ojciec miał aż dziewiętnaście!... Obrzydziło mi to ją: warto chodzić koło takiego drobiazgu? Wolałem rzucić wszystko. Zresztą, chcę mieć pewność, jak wkładam w coś kapitał, a ziemia widzisz, bracie młodszy, za łatwo trzeszczy! Nie włożyłbym w nią ani szeląga, zabardzo pachnie mi to kiepskim interesem... Źle się skończy to wasze niańczenie się z ziemią; pobankrutujecie na niej wszyscy!... jeden większy głupiec od drugiego!...
Cisza śmiertelna zaległa powoli całą szynkownię. Nikt już się nie śmiał; zaniepokojone twarze rolników zwróciły się ku dryblasowi, który, po pijanemu, wyrzucał z siebie groch z kapustą poglądów i rozumowań dawnego żołnierza afrykańskiego, wiejskiego włóczęgi i szynkownianego polityka. Ostał się w nim człowiek z 48 roku, humanitarny komunista, padający na klęczki wobec roku 89-go.
— Wolność! równość! braterstwo! Trzebaby wrócić znów do Rewolucji! Oszukali nas przy podziale, burżuje zabrali wszystko, ale, psiakrew, wydrzemy im to z powrotem!... Cóż to? czy jeden człowiek nie jest równy drugiemu? czy to słuszne na ten przykład, że ten oszust z Borderie ma tyli szmat ziemi, a ja nic?... Chcę mieć moje prawa, chcę dostać część, jaka mi się należy; każdy musi dostać swoją część!...
Bécu, zbyt pijany, aby móc bronić autorytetu władzy, kiwał głową, nie rozumiejąc, o co idzie. Chwilowy wszakże przebłysk rozsądku podszepnął mu pewne zastrzeżenia:
— Tak, tak, pewnie... Ale co król, to król. Co moje, to nie twoje.
Słowa jego przyjął ogólny szmer uznania i Kozioł skorzystał z tego, aby się zemścić.
— Nie słuchajcie go; potrafi tylko zabijać.
Śmiechy rozległy się ponownie i Hjacynt, wyprowadzony niemi z równowagi, stracił wszelką miarę, — Czekaj, czekaj, bratku, porachujemy się jeszcze... Pogadam z tobą, tchórzu przeklęty!... Udajesz dzisiaj zucha, bo czujesz za sobą mera, adjunkta i zdechłego twojego deputowanego za dwa grosze! Liżesz mu buty, co? Taki jesteś głupi, że widzisz w nim siłę i zdaje ci się, że ci dopomoże dobrze sprzedać ziarno z twojego pola? A ja? ja nie mam nic do sprzedania. Mam też was wszystkich gdzieś: ciebie i twojego mera, adjunkta, deputowanego i żandarmów!... Ale jutro na nas przyjdzie kolej! My będziemy mieli siłę! Nietylko ja, ale w jednym szeregu ze mną staną wszyscy biedacy, co mają dosyć zdychania z głodu! Staniecie wy, tak, wy wszyscy, jak wam się już uprzykrzy żywić burżujów, odejmować sobie dla nich chleb od ust!... Precz z posiadaczami!... Poukręcamy im karki; ziemia będzie należała do wszystkich, do każdego, kto zechce ją brać. Słyszysz, bracie młodszy? Wezmę tę ziemię, jak będę chciał, a teraz pluję na nią... i tyle!...
— Spróbój tylko!... ja pierwszy strzelę ci w łeb, jak psu! — wrzasnął Kozioł, tak wzburzony, że wybiegł z szynkowni, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi.
Lequeu, który słuchał całej tej awantury z miną najdoskonalej obojętną, wyszedł przed nim jeszcze, uważając, że, jako urzędnik państwowy, nie może kompromitować się dłużej. Fouan i Delhomme, utkwiwszy nosy w kuflach, nie odzywali się ani jednem słowem, zawstydzeni, czując, że gdyby się wtrącili, pijak wrzeszczałby jeszcze głośniej. Przy sąsiednich stołach zaczęto wyrażać oburzenie: — Jakto? ich dobytek nie jest ich własnością? Miałoby być komuś wolno przyjść i odebrać im go? Zaczęli głośno protestować, gotowi rzucić się na „działacza“ i wypchnąć go kułakami za drzwi, ale w tej samej chwili Jan podniósł się z krzesła. Nie spuszczał oczu z rewolucjonisty, nie uronił ani jednego z jego słów, zachowując cały czas skupiony wyraz twarzy, jak gdyby usiłował ocenić, ile jest słuszności w tych zdaniach, bulwersujących cały jego światopogląd.
— Chrystusie — rzekł spokojnie — lepiej zrobilibyście, dając spokój temu gadaniu... To są rzeczy, o których się nie mówi. Niemądrze robicie, bo choćby nawet była wasza prawda, sami tylko się tem ukrzywdzacie.
Chłodny ton młodego chłopca, a głównie rozumna jego uwaga uspokoiła odrazu Hjacynta. Opadł znów na krzesło, oświadczając, że ma to wszystko gdzieś i tyle. Wrócił znów do swoich drwin: obejmował matkę Bécu, której mąż, pijaniusieńki, usnął z rękami opartemi na stole, i pił resztę ponczu prosto z wazy. Rozległy się znów śmiechy wśród gęstych kłębów fajczanego i cygarowego dymu.
W głębi stodoły wciąż jeszcze tańczono. Gwóźdź wydobywał coraz mocniejsze dźwięki ze swojego puzonu, dmąc w niego z całych sił i zagłuszając nim wątłe tony skrzypiec. Pot lał się z twarzy i z ciał tancerzy, zaprawiając ostrością swojej woni odór kopcia z lamp. Widać było tylko czerwoną kokardę Flądry, wirującej w objęciach Nénesse’a i Delfina z kolei. Berta także nie przestawała tańczyć, wierna swojemu rycerzowi, odmawiająca wszystkim innym. Kilku młodych chłopców, których odprawiła z kwitkiem, mściło się w kącie, podziwiając, że jeżeli temu gamoniowi nie zależy na tem, żeby „miała“, dobrze robi, że go trzyma, bo, przy całych swoich pieniądzach, nie znalazłaby innego, który chciałby czekać z ożenkiem, aż jej wyrośnie.
— Chodźmy spać — zwrócił się stary Fouan do Jana i Delhomme‘a.
Na gościńcu, po rozstaniu się z Janem, stary szedł naprzód w milczeniu. Wydawało się, że przetrawiał w myśli to, co przed chwilą usłyszał. Nagle, jak gdyby zdecydowany tem właśnie, zwrócił się do zięcia.
— Sprzedam chałupę i przeniosę się do was. Postanowiłem... Dobranoc.
Wolnym krokiem poszedł dalej sam. Ale na sercu było mu ciężko, nogi jego potykały się w ciemności po szosie gościńca, bezmierny smutek zaległ mu duszę, czyniąc krok jego chwiejnym, jak pijanego. Nie miał już ziemi, rychło nie będzie już miał domu. Zdawało mu się, że przepiłowują już stare belki, że odejmują już dachówki ponad jego głową. Odtąd nie będzie już miał nawet kamienia, aby skłonić na nim czoło; będzie wałęsał się po polach, jak nędzarz bezdomny, dniem i nocą, bezustanku, w deszcze i w słoty; zimne krople, padające bez końca, rosić będą jego pochylone ku ziemi ciało.

IV.

Piekące słońce sierpniowe wschodziło nad widnokręgiem już od piątej i pod rozpaloną kopułą nieba roztaczała Beaucja niezmierzone łany dojrzałych zbóż. Po ostatnich ulewach żółkły stopniowo wznoszące się wciąż w górę zielone niwy. Teraz były już one jednem tylko złocistem morzem, jak gdyby odbiciem rozpłomienionego powietrza, morzem, toczącem swoje ogniste fale, rozkołysanem przy najlżejszym powiewie. Ani domu, ani drzewa, nic, tylko zboża, zboża, zboża bez końca, bezkres łanów zbożowych. Czasem, w rozpalonej do skwaru atmosferze, spały kłosy ciężkim, nieporuszonym snem ołowianym, a zapach rodzajny kłębił się gęstemi oparami nad ziemią. Kończył się okres płodzenia i czuło się, że wielka macierz wspólna niezdolna już jest dłużej utrzymać w łonie swojem spęczniałego, rzuconego w nią, ciepłego i ciężkiego ziarna, które lada chwila gotowe jest z niej wytrysnąć. I wobec niezmierzonej tej równiny zbożowej, wobec tego żniwa olbrzymiego ogarniał człowieka niepokój jakiś, lęk istoty, czującej swoją mikroskopijność owadu, który ginie w pośród przytłaczającego ogromu.
W Borderie Hourdequin, ukończywszy od tygodnia już żyta, zabrał się do pszenicy. W roku minionym zepsuła mu się mechaniczna żniwiarka i, doprowadzony do rozpaczy złą wolą czeladzi, zaczynający wątpić prawie o celowości maszyn, zmuszony był zapewnić sobie już na Wniebowstąpienie zastęp żniwiarzy i żniwiarek. Wedle zwyczaju wynajął ich w Perche i w Mondoubleau — starostę, wysokiego chudego chłopa, pięciu kosiarzy i sześć zbieraczek: cztery zamężne kobiety i dwie młode dziewczyny. Przyjechali oni wszyscy na wozie do Cloyes, dokąd posłano po nich konie z folwarku.
Sypiali społem w opuszczonej o tej porze owczarni, na słomie, jak wypadło: dziewczęta, kobiety, mężczyźni, nawpółnadzy z powodu wielkich upałów. W tej porze Jakóbka najwięcej miała roboty. Wschód i zachód słońca wyznaczały początek i koniec pracy: już o świcie, o trzeciej z rana, strząsano z siebie pchły, powracając na słomę dopiero około dziewiątej. Gospodyni domu musiała oczywiście wstawać pierwsza, żeby przygotować ranny posiłek, spożywany o czwartej; kładła się też ostatnia, po wydaniu wieczerzy, składającej się ze słoniny i z porcji wołowego mięsa z kapustą. Wieczerza była głównym posiłkiem dnia. Po rannej polewce dostawali żniwiarze na śniadanie w polu chleb z serem, w południe znów polewkę, i mleko z wdrobionemi w nie zacierkami na podwieczorek. Wszystkie te pięć posiłków wydzielano suto, zakrapiając je cydrem albo winem; ciężko pracujący żniwiarze są bardzo wymagający. Ale Jakóbka śmiała się tylko, jak gdyby podniecona pracą; pomimo kociej swojej giętkości miała mięśnie ze stali. Ta jej odporność na zmęczenie tembardziej zdumiewała, że w tym właśnie okresie nienasycona kobieta zabijała miłością swoją Trona, olbrzyma pastucha, którego miękkie, białe ciało rudowłosego dawało jej rozkosz nieznaną. Zrobiła z niego wiernie oddanego sobie psa, którego brała do stodół, na siano i do owczarni, korzystając z tego, że owczarz, którego szpiegowania zawsze się obawiała, sypiał na pastwisku. Nocami zwłaszcza, oddawali się orgjom, z których wracała jeszcze elastyczniejsza i świeższa, kipiąc energją pracy. Hourdequin nie widział nic, nie wiedział o niczem. Ogarnęła go gorączka żniwna, owa szczególna, rok rocznie powtarzająca się gorączka roznamiętnienia jego do ziemi, wstrząsająca go dreszczem wewnętrznym, gdy głowa płonęła, serce waliło młotami, a ciało całe drgało z zachwytu na widok padających pod ciosami sierpa dojrzałych, spęczniałych kłosów.
Noce były tak parne tego lata, że Jan często, nie mogąc wytrzymać na swojem poddaszu, sypiał nazewnątrz obok stajni. Wychodził i w ubraniu rozciągał się na kamieniach podwórzowych. Nietylko upał zamkniętej przestrzeni i żywe, nie do zniesienia, ciepło koni, nietylko duszny odór podściółki wypędzały go z pod dachu, ale bezsenność i prześladujący go nieustannie obraz Franusi, myśl nieodstępna, że dziewczyna przyjdzie do niego, a on porwie ją w objęcia i obsypie pocałunkami. Teraz, kiedy Jakóbka zajęta była kim innym, miłość jego dla tego podlotka przeistoczyła się w pożerający go szał żądzy. Dziesiątki razy w tej udręce stanu półsennego przysięgał sobie, że pójdzie nazajutrz i weźmie ją, z rana jednak, po zanurzeniu głowy w kuble zimnej wody, przychodziła na niego refleksja, że to, co chce zrobić, jest obrzydliwe, że jest za stary dla niej. Ale nocy następnej powtarzała się znów ta sama męka. Po przybyciu żniwiarzy poznał wśród nich młodą kobietę, żonę jednego z nich, z którą miał przed dwoma laty stosunek, kiedy była jeszcze dziewczyną. Pewnej nocy męka jego wzrosła do tego stopnia, że pociągnął ją za nogi, śpiącą pomiędzy mężem a bratem, którzy chrapali z otwartemi ustami. Uległa mu bez oporu. Rzucił się na nią z niemą żarłocznością, wśród rozprażonego mroku, na ubitej ziemi, która pomimo wygracowania, zachowała z zimowania owiec tak ostry odór amonjakowy, że aż oczy łzawiły się od niego.
Od drugiego tygodnia sierpnia robota zawrzała na dobre. Żniwiarze zaczęli od części położonych w stronie północnej, schodząc ku tym, które obrzeżały dolinę Aigry. Snop po snopie padała olbrzymia niwa; każde pociągnięcie sierpa robiło w niej wyłom półkolisty. Drobne, mikroskopijne owady, pochłonięte tą pracą tytanów wychodziły z niej zwycięskie, tryumfujące. Ich pochód powolny, miarowy, znaczył za sobą ślad niezatarty; z pod zżętych kłosów obnażała się ziemia, pokryta twardem jeno ścierniskiem, po którem uwijały się zgięte wpół zbieraczki. W tej porze roku ponura samotnia Beaucji ożywiała się najbardziej, zaludniona żniwiarzami, zgorączkowana nieustannem krążeniem robotników, wozów i koni. Jak okiem sięgnąć, wszędzie ten sam rytm rozkołysanych ramion, półkolistych zagarnięć ostrzami kos, tak blizki, że słychać było świst żelaza, lub tak oddalony, że czynił wrażenie czarnych szeregów mrówek, ciągnących się aż po krąg styczny nieba i ziemi. I we wszystkich kierunkach otwierały się wyłomy, jak gdyby w ustępującej, kawał po kawale, ze wszystkich stron i końców rozdzieranej szmacie bezmiernej. Wśród mrówczej tej pracy i skrzętności traciła Beaucja łan po łanie, swój królewski, złoty płaszcz, jedyny swój strój letni, pod którym obnażała się nagle samotna, ogołocona, ponura.
W ostatnich dniach żar był przytłaczający, pewnego dnia zwłaszcza, w którym Jan zwoził snopy tuż przy działce Kozła, na pole, należące do folwarku, gdzie wystawić miano wielki stóg, wysoki na osiem metrów i złożony z trzech tysięcy wiązek. Słoma aż trzeszczała, tak była wysuszona, a na kłosy pszeniczne, jeszcze niezżęte i stojące nieruchomo, walił całą siłą żar słońca. Zdawało się nieledwie, że one same płoną ogniem, widzialnym w powietrzu, rozedrganem promieniami słońca. Nigdzie ani źdźbła świeżości drzew, nic, tylko krótkie cienie ludzi, pochylonych ku ziemi. Od rana, pod tym żywym ogniem, lecącem z nieba, Jan, cały mokry od potu, wyładowywał wóz, bez słowa, rzucając tylko za każdym nawrotem krótkie spojrzenie na pole, gdzie, za koszącym Kozłem, Franusia, zgarbiona we dwoje, zbierała kłosy.
Kozioł musiał nająć do pomocy Palmirę. Franusia nie wystarczała, a na Lizę, będącą w ósmym miesiącu, nie mógł wcale liczyć. Ciąża jej wściekała go. — A taki był ostrożny! Skąd się tam wziął u licha ten bachor? Szorstko wymawiał żonie, że zrobiła mu to na złość, naumyślnie, i całemi dniami jęczał i wyrzekał jak gdyby obcy jakiś biedak — włóczęga roztasował się w jego domu i objadał go ze wszystkiego. Osiem miesięcy już trwała ta ciąża, a wciąż jeszcze nie mógł patrzeć na gruby brzuch żony, żeby jej nie wymyślać: — Djabli nadali z taką robotą. Głupia gęś! zmarnuje wszystko, całą jego pracę! — Z rana przyszła na pole zbierać kłosy, odpędził ją jednak, wściekły na jej ociężałą niezdarność. Niech lepiej przyniesie im podwieczerz na czwartą.
— Psiakrew! — zaklął Kozioł, który uparł się skończyć oznaczoną część pola — grzbiet mam całkiem spieczony, a język wysechł mi na wiór. — Wyprostował się, odziany tylko w koszulę i w płócienne portki, na bosych nogach miał grube buty, rozchełstana koszula nawpół wyłaziła mu z portek, odsłaniając aż do pępka oblepione potem włosy na piersi.
— Pić, pić, gardło mi całkiem wyschło!
Wyjął z za pazuchy ukryty tam litr cydru. Przełknąwszy dwa łyki letniego napoju, pomyślał o małej.
— Chce ci się pić?
— Tak.
Franusia przytknęła flaszkę do ust i ciągnęła z niej długo, bez wstrętu. Kozioł patrzył na nią, przechyloną w tył, z wypuczoną piersią, rozsadzającą cienki materjał stanika. I ona także w swojej perkalikowej sukience i rozpiętym staniku, odsłaniającym białość jej ciała, lśniła się od potu. Pod błękitną chustką, którą osłaniała głowę i szyję, oczy jej na rozpalonej twarzy wydawały się szczególnie wielkie.
Nie rzekłszy ani słowa, zabrał się znów do roboty, kołysząc się na biodrach, zagarniając świeże pokosy za każdem cięciem żelaza, przy rytmicznym wtórze zgrzytu jego, znaczącego każdy krok naprzód. Ona znów, zgięta we dwoje, szła za nim z sierpem w prawej ręce, którym się posługiwała przy zbieraniu pozostałych śród ścierni kłosów, składanych później w wiązki, regularnie, co trzy kroki. Ilekroć rozprostowywał plecy, aby otrzeć rękawem koszuli pot z czoła i widział ją zbyt daleko za nim w tyle, z podniesionemi w górę pośladkami, dotykającą prawie czołem ziemi, w pozie oddającej się samicy, bardziej jeszcze wysychał mu język w gardle, wołał też na nią ochrypłym głosem: „No, czego się guzdrzesz, wałkoniu? Paciorki nawlekasz, czy co?
Na sąsiedniem polu, na którem od trzech dni już wysychała słoma w wiązkach na zagonach, zajęta była Palmira wiązaniem wiązek w snopki. Jej roboty nie miał potrzeby pilnować. Wbrew ustalonemu zwyczajowi zgodził ją od setki wiązek pod pozorem, że nie jest dość silna, za stara już i spracowana, i że byłby stratny, gdyby płacił jej trzydzieści susów dziennie, jak młodym robotnicom. Musiała nawet błagać go, żeby ją przyjął, on zaś łaskawie zgodził się, zdając sobie w zupełności sprawę, że ją wyzyskuje, a mimo to przybierając pobożnie zrezygnowaną minę dobrego chrześcijanina, decydującego się spełnić dobry uczynek. Nieszczęśliwa dziewczyna podnosiła po trzy, cztery wiązki na raz, ile tylko mogła ich objąć chudemi ramionami, a potem, gotowym już węzłem ściągała i przewiązywała snopki. To ściąganie i przewiązywanie snopków było pracą tak ciężką, że zazwyczaj pozostawiano ją mężczyznom, wyczerpywała też ją ona do reszty, miażdżyła wątłą jej pierś nieustannem nakładaniem na nią nadmiernego ciężaru i wykręcała ramiona, obejmujące takie masy i ciągnące z całych sił przewiązania. Przyniosła sobie z rana butelkę i co godzinę szła napełniać ją w sąsiedniej kałuży spleśniałą, cuchnącą wodą, którą piła łapczywie, bez względu na biegunkę, dokuczającą jej od nastania upałów i nadwątlającą bardziej jeszcze jej wyniszczony nadmiarem pracy organizm. Błękit nieba zbladł, rozprażony do białości; promienie słońca paliły zarzewiem. Nastała najcięższa, najbardziej znojna pora popołudniowego odpoczynku. Delhomme i jego gromada, dotychczas zajęci w pobliżu układaniem snopów w sterty, po cztery od dołu i po jednej u góry w rodzaju dachu, znikli, ułożywszy się w jakiemś wgłębieniu gruntu. Przez chwilę jeszcze widać było stojącego starego Fouana, który od dwóch tygodni, po sprzedaniu domu, zamieszkał u zięcia; i on jednakże rozciągnąć się widać musiał na ziemi, bo znikł już z oczu. Na opustoszałym widnokręgu, na tle rozprażonych ściernisk, widać było jedynie zdaleka suchą sylwetką Starszej, badawczo oglądającej wysoki stóg, który ludzie jej zaczęli ustawiać w pośród nawpół rozsypanego szeregu małych stert. Stojąc tak, wyprostowana, bez jednej kropli potu na czole, groźna, oburzona na wszystkich tych śpiących ludzi, wydawała się drzewem stwardniałem i zasuszonem z biegiem lat, nie obawiającem się już niczego, nawet palących promieni słońca.
— Do djabła! skóra trzeszczy na mnie z gorąca — syknął Kozioł. I, zwracając się do Franusi, dodał:
— Połóżmy się spać. Chcesz?
Poszukał okiem kawałka cienia, ale go nie znalazł. Słońce waliło wprost, bez osłony, na wszystko dokoła; nie było krzaczka nawet, gdzie można byłoby schronić się przed niem. Wreszcie zauważył, że na końcu pola, w rodzaju małego wgłębienia, stojąca jeszcze na pniu pszenica znaczyła się brunatną smugą.
— I cóż, Palmiro, zrobisz to samo, co my? — zawołał.
Stała o pięćdziesiąt kroków i odpowiedziała głosem zgaszonym, zaledwie dosłyszalnym z tej odległości:
— Nie, nie, nie mam czasu.
Ona jedna już tylko pracowała na całym rozpłomienionym obszarze pól. Jeśli nie przyniesie wieczorem trzydziestu susów, brat jej zbije ją; nietylko bowiem mordował ją swoją żądzą dzikiej bestji, ale wyciągał z niej wszystko, co zarobiła, aby upić się wódką. Chude jej ciało, suche jak deska, bez wszelkich wypukłości, ani na pośladkach, ani na piersi, trzeszczało, gotowe pęknąć przy każdem nowem dźwignięciu i wiązaniu snopka. Z twarzą barwy popiołu, wyjedzoną jak stara, wytarta moneta, tak, że mając trzydzieści pięć lat, wyglądała na sześćdziesiąt, pozwalała prażącemu słońcu wypijać z niej resztki życia, zapamiętała w rozpaczliwym wysiłku, jak bydlę robocze, nieustające w pracy aż do zdechu.
Kozioł i Franusia ułożyli się jedno obok drugiego. Teraz, kiedy leżeli tak, nie ruszając się, z zamkniętemi oczami, pot wyraźnie parował z nich. Ogarnął ich wnet ciężki, ołowiany sen. Przespali godzinę i przez cały ten czas w nieruchomem, zgęszczonem powietrzu rozpalonego pieca wyparowany pot strumieniami spływał z ich członków. Kiedy wreszcie Franusia otworzyła oczy, zobaczyła Kozła, leżącego na boku i wpatrzonego w nią rozognionym wzrokiem. Przymknęła powieki, udając, że ponownie zasypia. Chociaż nic jej jeszcze nie powiedział, czuła, że, od czasu jak dorosła i stała się kobietą, coraz bardziej jej pożąda. Myśl ta wzburzała ją. Czyżby śmiał, świnia? Co noc słyszała go przecież, używającego, ile wlezie, z rodzoną jej siostrą. Nigdy jeszcze te rżące, jak gdyby końskie, odgłosy nie drażniły jej do tego stopnia. Czyżby śmiał? — I czekała na niego, pragnąc go nieświadomie dla samej siebie, a zarazem zdecydowana udusić go własnemi rękami, gdyby ośmielił się tknąć jej chociażby.
Nagle, w chwili kiedy zaciskała powieki, Kozioł schwycił ją wpół.
— Świnia! świnia! — ledwie zdolna była wyjąkać, odpychając go z całej siły.
On, śmiejąc się bezmyślnie, jak warjat, powtarzał szeptem:
— Głupia! Co ci szkodzi?... Wszyscy śpią, nikt nie zobaczy.
W tej samej chwili ukazała się z ponad kłosów śmiertelnie blada twarz Palmiry, która odwróciła się, usłyszawszy szelest. Nie liczyła się ona jednak; zupełnie jak gdyby krowa wyciągnęła zdziwiony pysk. W istocie też, obojętna na wszystko dokoła, nie przerwała wiązania snopków. Słychać było tylko suche trzeszczenie jej kości przy każdym nowym wysiłku.
— Głupia! użyjmy sobie! Lizka nie będzie nic wiedziała.
Na wspomnienie siostry Franusia, która, zwyciężona, omal już nie uległa, bardziej się jeszcze skrzepiła przeciw niemu i zaczęła bronić się z całych sił pięściami i wierzganiem obydwiema nogami, które zdążył obnażyć po same biodra. Cóż to? Czy on do niej należy? Czy jest jej mężem? Czy może ma wyskrobywać cudze resztki?
— Idź sobie do mojej siostry, z nią baraszkuj, świnio! rób z nią, co ci się podoba! chociażby co noc rób jej dzieciaka!
Kopnęła go w brzuch tak gwałtownie, że musiał ją puścić, przy czem on znów pchnął ją tak brutalnie, że zaledwie zdolna była powstrzymać jęk bólu.
Najwyższy był zresztą czas skończyć z tą zabawą. Kozioł, podniósłszy się, zobaczył nadchodzącą z podwieczorkiem Lizkę, poszedł więc jej naprzeciw, zatrzymując ją, aby dać Franusi czas spuścić spowrotem spódnicę. Na myśl, że dziewczyna gotowa wyśpiewać wszystko, żałował, że nie rozdeptał jej odrazu na śmierć butem. Nic jednak nie mówiła, tylko siadła, chmurna i zuchwała, pomiędzy wiązkami, a chociaż Kozioł zabrał się znów do żęcia, ani myślała ruszać się z miejsca, jakby jaka księżniczka.
— A to co? — zapytała Lizka, znużona drogą, wyciągając się na trawie — nie robisz?
— Nie, uprzykrzyło mi się — odpowiedziała ze złością.
Kozioł, nie śmiąc popędzić jej, napadł na żonę. — Po co się tu rozwaliła jak maciora i wypuczyła brzuch na słońce? Jakby dynię, co ma dojrzewać!... Zabawiło ją to porównanie. Pomimo posuniętej ciąży i brutalnego zachowania się męża zachowała dawną wesołość tłustej kumoszki. Może naprawdę małe dojrzewa w ten sposób i rośnie? I, pod rozżarzonem niebem, wydęła jeszcze bardziej ogromny swój brzuch, podobny do garbu kiełka, wypchniętego w górę przez zapłodnioną ziemię. Ale Kozłowi nie było wcale do śmiechu. Krzyknął na nią ostro, żeby się podniosła i żeby spróbowała mu pomóc. Krępowana przez olbrzymi swój brzuch, opadający aż na uda, musiała przyklęknąć i zbierała kłosy ruchem ukośnym, zadyszana i potworna z masą cielska, przesuniętą na prawy bok.
— Jak nic nie robisz — ofuknęła siostrę — mogłabyś pójść do domu i ugotować wieczerzę.
Franusia oddaliła się bez słowa. W nieosłabłym wciąż jeszcze żarze pełna była znów Beaucja ruchu; drobne czarne punkciki żeńców zaludniły znów bezkresną równinę, poruszając się w oddali niby nieskończone chmary mrówek. Delhomme kończył przy pomocy parobków ustawianie swoich stert, a Starsza patrzyła, jak rósł jej stóg, oparta na swoim kiju, którym w każdej chwili gotowa była zdzielić opieszałych. Fouan przyszedł też popatrzeć na tę robotę, a potem powlókł się na pole zięcia ociężałym krokiem starca, wspominającego dawne czasy i żałującego ich. Franusia, która nie zdążyła przyjść jeszcze do siebie po doznanem wstrząśnieniu i której huczało jeszcze w głowie i w uszach, szła po nowej szosie, kiedy, nagle, usłyszała głos za sobą.
— Tędy! Tędy! Chodź tutaj!
Był to Jan, nawpół ukryty za snopami, które od rana zwoził z sąsiednich pól. Opróżnił właśnie swój wóz i oba konie czekały, znieruchomiałe w skwarze słonecznym, Do ustawiania wielkiego stogu przystąpić miano dopiero nazajutrz, ustawił więc tylko snopy w stosy, w trzy rzędy ścian, wewnątrz których utworzył się rodzaj izby, głębokie i dobrze ukryte schronienie.
— Chodź, Chodź! to ja!
Franusia usłuchała machinalnie wezwania. Nie pomyślała nawet o obejrzeniu się poza siebie. Gdyby się była odwróciła, zobaczyłaby Kozła, wspinającego się na palce, zdumionego, że schodzi z gościńca.
Jan zaczął od zażartowania.
— Cóżeś-to tak zhardziała, że przechodzisz mimo, nie pozdrowiwszy nawet przyjaciela?
— A bo ja wiem! — odparła — chowasz się, wcale cię nie widać.
Na to Jan zaczął wyrzekać, że go źle teraz przyjmują u Kozłów.
Niebardzo jednak brała do serca jego skargi, wysłuchiwała ich milcząc i, co najwyżej, rzucała od czasu do czasu krótkie jakieś słówko. Sama, niezachęcona przez niego, rzuciła się na słomę w głębi schronienia między ścianami, jak gdyby umierała ze zmęczenia. Jedno tylko uczucie wypełniało ją, tkwiło nieodstępnie w jej ciele, dotykalne nieomal, kłujące: napaść na nią mężczyzny, tam, na skraju pola, jego gorące dłonie, których uścisk czuła jeszcze na udach, prześladujący ją wciąż jeszcze zapach jego ciała, bliskość samca, na którą czekała, walcząc z powściąganą tajemnie żądzą. Zamknęła oczy, dusiła się.
Jan zamilkł także. Na widok dziewczyny, rozciągniętej na słomie, nie broniącej się, krew zawrzała w jego żyłach. Nie przygotował z umysłu tego spotkania, walczył z sobą, czując wciąż, że nie powinien nadużywać niedoświadczenia młodego dziecka. Ale głośne walenie w nim serca odurzyło go; pragnął jej od tak dawna! pokusa posiadania jej doprowadziła go do szału, jak w noce, w które dręczyły go wizje gorączkowe. Położył się obok niej, zadawalniając się zrazu ujęciem jej za rękę, potem za obie ręce, które ściskać zaczął, omal ich nie miażdżąc, nie śmiąc jednak przycisnąć do nich ust. Nie odciągała mu ich, otworzyła błędne jeszcze oczy, podniosła ociężałe powieki i spojrzała na niego bez uśmiechu, ale i bez zawstydzenia; twarz wydłużyła jej się nerwowo. I właśnie to nieme jej spojrzenie, nieomal bolesne, zbudziło w nim odrazu brutalną gwałtowność samca. Rzucił się na nią i schwycił pod spódniczką za uda, jak tamten.
— Nie, nie — szeptała — proszę cię... nie... to świństwo...
Nie broniła się jednak. Jeden tylko wydała krótki okrzyk bólu. Zdawało jej się, że ziemia pod nią ucieka i, w tem nagłem zawirowaniu wszystkiego w jej głowie, nie zdawała sobie już sprawy, czy to Jan, czy też wrócił tamten, dusząc ją w tym samym brutalnym uścisku samczym, z tą samą gwałtownością i żądzą, tchnąc tym samym ostrym zapachem mężczyzny, parującym z ciała, uznojonego pracą w palących promieniach słońca. Tak się jej to wszystko pomięszało w rozognionej ciemni uparcie zaciśniętych powiek, że z ust jej wyrwały się bezwiednie szeptane słowa:
— Byle nie dziecko!... Puść mnie!...
Odskoczył nagle i odciągnięte, zatracone w ten sposób nasienie ludzkie padło na dojrzałe kłosy pszeniczne i na ziemię, która nie broni nigdy przystępu do siebie, na ziemię, której łono, otwarte dla wszystkich zarodzi, wiecznie gotowe jest do płodzenia.
Franusia otworzyła oczy, nie mówiąc nic i nie poruszając się, wciąż jeszcze oszołomiona. — Jakto? Więc to już wszystko? — nie zaznała żadnej rozkoszy, przeciwnie, bólu raczej. Stanął jej w myśli tamten, budząc nieświadomy żal za omanioną żądzą. Leżący obok niej Jan gniewał ją. Dlaczego mu uległa? Nie kochała przecież tego starego! Leżał tak samo nieporuszony jak ona, odurzony tem, co zaszło. W końcu żachnął się niecierpliwie i chciał coś przemówić, ale słowa uwięzły mu w krtani. Bardziej jeszcze zakłopotany tem, chciał ją pocałować, odsunęła się jednak od niego. Nie chciała, aby jej dotknął.
— Będę musiał odejść — szepnął. — Ale ty zostań tu jeszcze.
Nie odpowiedziała, patrząc bezmyślnie w niebo.
— Prawda? Lepiej będzie, jak zaczekasz tu kilka minut, żeby nikt nie widział nas razem na drodze.
Zdecydowała się wreszcie otworzyć zaciśnięte zęby.
— Dobrze, idź sobie!
Więcej ani słowa. Trzasnął z bata, krzyknął na konie i poszedł ku wozowi ociężałym krokiem, z głową opuszczoną. Kozioł zdziwiony był, że Franusia znikła mu za stertami, na widok wszakże wychodzącego z poza ich ściany Jana powziął podejrzenie. Nie zdradzając się z niczem przed Lizką, chyłkiem przemknął się jak myśliwy, chcący zajść zdobycz podstępnie. Potem, nagłym skokiem wpadł na sam środek słomy, w głąb kryjówki. Franusia leżała nieporuszona, z odrętwiałem ciałem, z oczami bezmyślnie błądzącemi w przestrzeni, z odsłoniętemi jeszcze nogami. Niepodobna było przeczyć, nie próbowała też wcale.
— A! dziewko! a! łajdaczko! to z tym hołyszem się zadajesz, a mnie bronisz przystępu, kopiesz mnie w brzuch!... Poczekaj, draniu! Nauczę ja cię! Zobaczymy!
Trzymał ją już i z nabiegłej krwią twarzy jego czytała wyraźnie, że chce skorzystać ze sposobności. — Dla czegóżby teraz nie ten, skoro tamten już ją miał? Jak tylko jednak poczuła dotknięcie jego rozpalonych dłoni, zbudził się w niej znów pierwotny odruch buntu. Był przy niej, ale nie było jej go już żal, nie pożądała go już, nie zdając sobie zresztą sprawy z tych skoków własnej woli, bezwzględnie jeno protestując mściwym i zazdrosnym oporem całej swojej istoty.
— Puścisz mnie, świnio?! Bo cię ukąszę!
Po raz drugi musiał jej się wyrzec, z furją coś bełkocąc, wściekły, że dziewczyna zaznała rozkoszy z kim innym, a nie z nim.
— A! domyślałem się, że hulacie z sobą! Powinienem był wypchnąć go już dawno za drzwi... Łajdaczka! ścierwo! daje sobie garbować skórę przez tego szubrawca, kajdaniarza, drania!...
Obrzucał ją w dalszym ciągu najordynarniejszemi wyzwiskami, mówiąc o stosunku płciowym w sposób tak plugawy, że dziewczyna miała wrażenie, jak gdyby obnażał ją bezwstydnie z osłaniających ją szat. Ona, niemniej wściekła niż on, blada i sztywna, udawała wielki spokój, odpowiadając mu tylko na każdą, rzuconą jej w twarz, brudną obelgę szorstkim tonem!
— Twój interes?... — Mogę robić, co mi się podoba... Jestem wolna.
— A rób sobie!... Ale popamiętaj, że wyrzucę cię za drzwi!... — Tak, zaraz, jak tylko wrócimy do domu... Opowiem o wszystkiem Lizce; jak cię zastałem z zadartą koszulą... Pójdziesz się parzyć gdzieindziej, kiedy taką masz ochotę! Pchał ją przed siebie, prowadząc dziewczynę ku polu, na którem czekała jego żona.
— Możesz powiedzieć Lizce!... Pójdę, jak sama zechcę!...
— Jak sama zechcesz? No, to zobaczymy jeszcze!... Kopnę cię w tyłek i fora ze dwora!...
Żeby skrócić jaknajbardziej drogę, gnał ją przez pole, nierozdzielone jeszcze pomiędzy nią i siostrę, przez pole, którego podział wciąż jeszcze odwlekał. Nagle, myśl ostra przeszyła jego mózg; mignięciem błyskawicy olśniła go świadomość, że jeśli wyrzuci dziewczynę, pole będzie musiało zostać przedzielone na dwoje, Franka zabierze swoją połowę i odda ją może swojemu gachowi. Zdrętwiał i ochłonął odrazu z wściekłej żądzy. Nie! Nie! żeby też być takim głupim?! — Rzucać wszystko tylko dla tego, że dziewczyna pozwoliła sobie zadrwić z człowieka. Nie dziś, to jutro; z zabawą można zaczekać, a ziemia, jak się ją raz trzyma, najważniejsze, żeby nie wypuszczać jej z rąk.
Nie mówił już nic i szedł naprzód zwolnionym krokiem, nie wiedząc, jak cofnąć gwałtowne swoje słowa, zanim nie spotka się z żoną. Wreszcie, zdobył się na odwagę.
— Nie lubię ludzi, co mają złe serce; zły jestem, bo widzę, że gardzisz mną... Nie chciałbym przecie robić zmartwienia mojej żonie, teraz, w takim stanie...
Wydało się Franusi, że boi się, aby nie wydała go przed Lizką.
— O, możesz być pewny; jak ty powiesz, to i ja nie przemilczę.
— Dużo sobie z tego robię! — odparł z bezczelnym spokojem. — Powiem, że łżesz, że się mścisz za to, jako cię złapałem.
W tej chwili jednak zbliżali się już, dodał więc pospiesznie:
— No, niech zresztą zostanie to między nami... Nie puszczę tymczasem pary z ust, ale pogadamy o tem...
Lizka zaczynała się dziwić, nie rozumiejąc, w jaki sposób Franusia wraca z Kozłem. Uspokoił ją wszakże, mówiąc, że ten leń, jej siostra, ukryła się ze swojemi fochami za stóg, tam na tamtem polu. W tej samej zresztą chwili ostry, przeszywający krzyk przerwał ich rozmowę, każąc im zapomnieć o wszystkiem.
— Co to? Kto to tak krzyknął?
Był to krzyk przeraźliwy, przeciągły ryk jęku, podobny do żałośliwej skargi dobijanego zwierzęcia. Strzelił w niebo i zgasł w nieubłaganym ogniu słonecznym.
— Co to? Koń chyba, któremu przetrącono żebra?
Odwrócili się i ujrzeli Palmirę, trzymającą się jeszcze na nogach na sąsiedniem ściernisku wpośród wiązek kłosów. Przyciskała osłabłemi rękami do płaskiej piersi ostatni snop, który usiłowała związać. Ale znów jęk rozpaczliwy wydarł się z jej krtani, boleśniejszy jeszcze, straszliwszy; wypuściła wszystko z rąk, okręciła się dokoła samej siebie i padła na ziemię, porażona słońcem, które prażyło ją od dwunastu godzin.
Lizka i Franusia pospieszyły jej na pomoc, za niemi Kozioł wolniejszym krokiem; równocześnie zbiegać się zaczęli ludzie z sąsiednich pól, nie wyłączając Delhomme’a, Fouana, wiercącego się w tej stronie i Starszej, potrącającej kamyki końcem swej laski.
— Co to? Co to takiego?
— To Palmira dostała jakiegoś napadu.
— Widziałem, jak padła, tam, na polu.
— O! mój Boże!
I wszyscy skupieni dokoła niej, zdjęci tajemniczym lękiem, jaki choroba budzi zawsze w duszy chłopa, przypatrywali się jej, nie odważając się zbliżyć. Leżała na wznak, z twarzą zwróconą ku niebu, z rękami rozpostartemi, jak gdyby ukrzyżowana na tej samej ziemi, która tak prędko wyczerpała ją w ciężkiej nad nią pracy i dobiła ją w końcu. Musiało pęknąć jakieś naczynie w jej mózgu, cienki strumyk krwi sączył się z jej ust. Raczej jednak zabiło ją wyczerpanie zagnanego nadmierną pracą roboczego bydlęcia; leżała na ściernisku, taka wyschła, tak zmalała i skurczona, że wyglądała jak łachman bez ciała, bez płci, wydając ostatnie słabe tchnienie pośród bogatej płodności żniw.
Wreszcie Starsza, owa babka, która wyparła się nieszczęśliwej i nigdy nie przemawiała do niej, zbliżyła się do leżącej.
— Umarła, widzę.
I pchnęła ją końcem laski. Twarz z oczami szeroko otwartemi, ślepo wpatrzonemi w olśniewającą jasność, usta rozszerzone, jak gdyby w ostatniem chwyceniu powietrza i całe ciało leżącej nie poruszyły się. Na podbródku krzepł strumyczek krwi. Wówczas babka, pochyliwszy się nad nią, dodała:
— Oczywiście, że umarła... To i lepiej, niżby miała być komu ciężarem. — Wszyscy, zdjęci zgrozą, nie ruszali się z miejsca. Czy można ją tknąć, zanim się nie pójdzie po mera? Mówili z początku cicho, potem coraz głośniej, żeby się wzajem usłyszyć.
— Pójdę po moją drabinę, stoi oparta o stóg — rzekł wreszcie Delhomme, — posłuży za mary... Nie należy nigdy zostawiać umarłego na ziemi, to niedobrze.
Kiedy przyniesiono drabinę i chciano wziąć parę wiązek pszenicznych, żeby podesłać je pod trupa, Kozioł mruknął coś niechętnie.
— Nie bój się, odda ci się twoje kłosy!
— Myślę!
Lizka, wstydząc się trochę tego sknerstwa, dodała dwie wiązki, jako poduszkę pod głowę, poczem dźwignięto ciało Palmiry i umieszczono je na sprokurowanych w ten sposób marach. Franusia, patrząca na to wszystko jak gdyby we śnie, oszołomiona widokiem śmierci, spadającej na nią nagle, wśród pierwszego jej zetknięcia się z mężczyzną, nie mogła oderwać oczu od nędznego trupa, zdumiona, że ten marny strzęp ludzki mógł być kiedyś kobietą. I, tak samo jak Fouan, stała nad zmarłą w niemem oczekiwaniu odejścia innych; stary też nic nie mówił, zdając się myśleć, że szczęśliwi są ci, co odchodzą.
Kiedy słońce już zaszło, w porze powrotu żniwiarzy z pola, dwaj ludzie przyszli po mary. Ciężar nie był wielki, nie trzeba też było ich zmieniać. Inni wszakże poszli za nimi, tworząc w ten sposób orszak żałobny. Poszli na przełaj przez pola, żeby uniknąć zakrętu szosy. Na podściółce z wiązek pszenicznych trup tężał, a kilka pojedyńczych kłosów, wysuwających się z pod głowy, kołysało się w rytmiczny takt kroków. Pozostał już teraz pod kopułą nieba rdzawy jeno opar zgęszczonego w sinem powietrzu żaru. Na widnokręgu, z drugiej strony Loiry, słońce, otoczone mglistym obłokiem, słało nad Beaucją żółtą oponę promieni, osnuwających ją tuż nad ziemią. Wszystko dokoła zdawało się ozłocone tą żółtością pięknych wieczorów żniwnych. Dokoła stojących jeszcze kłosów strzelały jak gdyby różane płomyczki; ścierniska czerwieniły się lśniącemi błyskami i ze wszystkich stron, aż hen, wdal, w bezkres, wyrastały na tle oceanu płynnego złota garby stert i stogów, zdając się uwypuklać do niebywałych rozmiarów, rzucając cienie wydłużające się i goniące się wzajem w nieskończoność. Powietrze zaległa uroczysta cisza; wysoko, w górze, słychać było tylko śpiew skowronka. Cały, idący za ciałem orszak strudzonych, uznojonych pracowników posuwał się w milczeniu z opuszczonemi głowami, z niemem poddaniem bezbronnego stada. Słychać było jedynie cichy szelest drabiny pod kołysaniem się ciała, niesionego po przez pola dojrzałej pszenicy.
Tego wieczora Hourdequin wypłacił należność żniwiarzom, którzy ukończyli umówioną robotę. Mężczyźni dostali po sto dwadzieścia, kobiety po sześćdziesiąt franków za całomiesięczną pracę.
Rok wypadł dobry: nie było zbyt wielu opadłych kłosów, o które tępi się sierp i ani jednej burzy przez cały czas sprzętu. To też radosne okrzyki towarzyszyły staroście, który, stojąc na czele swojej gromady, ofiarował spleciony misternie wieniec pszeniczny Jakóbce, traktowanej jako pani domu. Dożynkowa uroczystość tradycyjna odbyła się wśród wesołego nastroju. Uraczono żniwiarzy trzema olbrzymiemi pieczeniami baraniemi i potrawką z pięciu królików, i pito tak długo w noc, że wszyscy poszli spać pod dobrą datą. Jakóbka, pijana tak samo jak inni, omal nie dała się złapać przez Hourdequina w objęciach Trona. Jan, oszołomiony także oparami winnemi, poszedł wyciągnąć się na słomie swojego poddasza. Pomimo znużenia nie mógł jednak zasnąć; obraz Franusi powrócił, prześladując go ponownie. Dziwiło go to, a nawet gniewało: tak mało rozkoszy zaznał z dziewczyną po tylu nocach, podczas których trawiła go żądza wzięcia jej w posiadanie! Zdawało mu się na razie, że zniechęcił się do niej. Byłby przysiągł, że nie zaczepi jej już więcej. A tymczasem, zaledwie się położył, wrócił jej obraz, czuł, że pożąda jej w dalszym ciągu w szale zmysłowego pobudzenia. Stawało mu znów przed oczami ich zetknięcie się tam w polu, zetknięcie się, które nie dało mu pełnego zadowolenia, a którego najdrobniejsze szczegóły podniecały teraz jego wyobraźnię. W jaki sposób zobaczyć ją znów? Gdzie wziąć ją w swoje objęcia jutro, pojutrze, w dni następne, ciągle? Jakiś szelest przejął go dreszczem: to Perszeronka, zbieraczka, przyszła do niego, zdziwiona, że nie pociągnął jej za nogi, jak nocy ubiegłej. W pierwszej chwili odtrącił ją, potem zdusił w uścisku, myślą wszakże był z tamtą, którą byłby tak samo zdławił, ściskając jej ciało, doprowadzając ją do omdlenia nieledwie. W tej samej porze Franusia, zbudzona nagle, wstała i otworzyła okienko w dachu nad swoją izdebką, żeby zaczerpnąć tchu. Śniła jej się jakaś bijatyka, jakieś ujadanie psów, dobijających się do drzwi na dole. Jak tylko odświeżyła się trochę dopływem powietrza, obległa ją znów myśl o dwóch mężczyznach: jednym, który chciał ją wziąć i drugim, który ją posiadł. Nie rozważała tej sprawy, tylko widziała obraz jej wciąż przed sobą, nie formułując żadnego o niej sądu, nie decydując się na nic. Nastawiła wszelako uszu: To nie sen jednak? Pirs jakiś wył w oddali, nad brzegiem Aigry. Po chwili przypomniała sobie: to Hilarjon do zmierzchu dnia wył tak przy trupie Palmiry. Próbowano go odpędzić, ale uczepiał się ciała, wpijał zęby w tych, którzy chcieli go odciągnąć, nie chciał wypuścić z objęć śmiertelnych szczątków istoty, która była mu siostrą, żoną, wszystkiem. Wył bez końca i wycie jego wypełniało nocną ciszę.
Franusia, cała drżąca, wsłuchiwała się długo w bolesną, zwierzęcą jego skargę.

V.

— Żeby tylko Łaciata nie ocieliła się w tym samym czasie, kiedy i ja zlegnę — powtarzała Liza co rano.
Taszcząc swój olbrzymi brzuch, stawała w oborze i przyglądała się z niepokojem krowie, której obwód również powiększył się nadmiernie. Nie widziano nigdy zwierzęcia z tak wielkim brzuchem, kulistym, jak beczka, osadzona na zwiotczałych, osłabłych nogach. Dziewięć miesięcy kończyło się akurat na Ś-go Fjakra, patrona ogrodników, bowiem Franusia nie zaniedbała zapisania daty zaprowadzenia krowy do byka. Na szczęście, Lizka, co do siebie nie była pewną dokładnie dnia. Dzieciak tak niespodzianie się znalazł, wbrew woli obojga, że nie mogła wiedzieć ściśle. Ale napewno przypadnie to mniej więcej około Ś-go Fjakra, może w przeddzień, może nazajutrz. I powtarzała, zrozpaczona:
— Żeby tylko Łaciata nie ocieliła się w tym samym czasie, kiedy i ja zlegnę!... Toby dopiero była awantura! Do djabła! tego by tylko brakowało!
Dogadzano teraz Łaciatej, która, będąc już od tak dawna w rodzinie, stała się jak gdyby jej członkiem. Kozłowie chronili się w mroźne dni przy niej, nie mając lepszego sposobu ogrzania się, niż ciepłe wyziewy jej łona. Ona sama okazywała też dużo przyjaźni, zwłaszcza dla Franusi. Lizała ją szorstkim swoim językiem aż do krwi, brała ostrożnie końcem zębów za spódnicę, żeby pociągnąć ją i zatrzymać przy sobie. Pielęgnowano też krowę starannie w miarę jak zbliżała się pora ocielenia, dawano ciepłe polewki, wyprowadzano ją z obory o odpowiednich porach, czuwano nad nią nieustannie. Nietylko wszakże dla tego, że ją kochano, ale że przedstawiała wartość pięćdziesięciu pistolów, że dawała mleko, masło, sery, słowem, że była źródłem majątku, który utraciłoby się wraz z jej utratą.
Od końca żniw upłynęło dwa tygodnie. Franusia prowadziła w dalszym ciągu między siostrą i szwagrem zwykły tryb życia, jak gdyby nic nie zaszło pomiędzy nią a Kozłem. On sam zdawał się zapominać o tem, a ona starała się nie myśleć o rzeczach, które mąciły jej spokój. Jan, spotkany i uprzedzony przez nią, nie pokazał się więcej u Kozłów. Czatował tylko na nią na zakręcie płotów, błagał, aby wymknęła się z domu i przyszła do niego wieczorem, gdzie będzie na nią czekał w takim a takim rowie. Odmawiała jednak, przestraszona, ukrywająca swoją oziębłość pod pozorami wielkiej przezorności. Później, jak mniej będzie potrzebna w domu. Pewnego wieczora, kiedy złapał ją, schodzącą do Macquerona po cukier, nie chciała pójść za nim na tyły kościoła i cały czas mówiła mu tylko o Łaciatej, o kościach jej, które zaczynają już trzeszczeć, o otworze, pokazującym się już w tyle, o wszystkich tych oznakach niewątpliwych, po których i on stwierdził, że nie może to już teraz potrwać długo.
I oto, w samą wigilję Ś-go Fjakra, Lizkę, po wieczerzy, schwyciły silne bóle w chwili, kiedy była w oborze razem z siostrą, aby przyjrzeć się krowie, która z rozstawionemi szeroko udami z powodu obrzmiałości brzucha, cierpiała także, cicho wciąż porykując.
— A co, nie mówiłam? — zawołała Lizka z pasją. — Ładnie się urządziłyśmy!
Zgięta we dwoje, podtrzymując oburącz wielki swój brzuch, gniotąc go brutalnie, jak gdyby chciała wywrzeć zemstę na dziecku, wymyślała mu, czemu nie chce dać jej świętego spokoju? czemu nie chce zaczekać jeszcze trochę? Miała uczucie, jakgdyby chmary much kłóły ją w brzuch, ból rozsadzał jej krzyż i schodził aż w kolana. Nie chciała położyć się do łóżka i wciąż kręciła się po izbie, powtarzając, że musi wstrzymać jeszcze dzieciaka.
Około dziesiątej, po ułożeniu spać małego Julisia, Kozioł, któremu uprzykrzyło się czekać nadaremnie, postanowił położyć się, pozostawiając Lizkę i Franusię w oborze, przy Łaciatej, której cierpienia wzmagały się z każdą chwilą. Obie siostry zaczęły się już niepokoić, poród nie posuwał się jakoś, mimo że praca ze strony kości wydawała się ukończona. Otwór był już gotów; dla czego cielę nie wychodziło? Pieściły krowę, zachęcały ją, przynosiły jej łakocie, cukier, którego zwierzę, wstrząsane gwałtownemi skurczami, nie chciało brać do pyska. O północy Lizka, która nie przestawała wić się z bólu, poczuła nagle ulgę; był to zatem u niej fałszywy tylko alarm, bóle przypadkowe. Przekonana też była, że udało jej się wepchnąć napowrót płód, zupełnie jak gdyby powstrzymała naturalną potrzebę. Przez całą noc ona i siostra czuwały przy krowie, pielęgnując ją, okładając gorącemi szmatami, podczas kiedy druga krowa, Krasnula, kupiona ostatnio na jarmarku w Cloyes, zdziwiona palącą się świecą, przypatrywała im się wielkiemi swojemi, sennemi, niebieskiemi oczami.
O świcie Franusia, widząc, że sprawa ani na jotę się nie posuwa, zdecydowała się pobiec po sąsiadkę, Frimatową, znaną ze swoich wiadomości w tej dziedzinie. Dopomogła ona tylu krowom w podobnych wypadkach, że chętnie uciekano się do jej pomocy przy trudnych porodach, byleby uniknąć kosztownej wizyty weterynarza. Jak tylko przyszła i spojrzała na krowę, skrzywiła się.
— Nie wygląda mi to jakoś dobrze — mruknęła. — Odkąd to trwa?
— Od dwunastu godzin już.
Stara kobieta nie przestawała krążyć dokoła krowy, wciąż kiwając głową i robiąc poważną, zatroskaną minę, która na dobre przeraziła obie siostry.
— A jednak — dodała — wysuwa się już butelka. Trzeba jeszcze poczekać i zobaczyć, co z tego będzie.
Cały ranek poświęcono na obserwowanie tworzenia się t. zw. butelki, czyli worka, wypełnionego wodami i wypychanego skurczami na zewnątrz. Badano worek ten, mierzono go, oceniano; butelka, taka sama, ostatecznie, jak inne, chociaż zanadto nieco się wydłużała i była zbyt pękata. Od dziewiątej wszakże proces porodowy zatrzymał się znów, butelka wisiała niezmieniona, potworna, wstrząsana perjodycznie występującemi, konwulsyjnemi drgawkami biednego bydlęcia, którego stan pogarszał się z minuty na minutę.
Kozioł, po powrocie z pola na śniadanie, przeląkł się i wspomniał o pójściu po weterynarza, dygocąc zarazem na myśl o pieniądzach, jakie będzie to kosztowało.
— Weterynarz! — zawołała z przekąsem matka Frimat, — po to może, żeby ją dobił?... Nie, nie, przedziurawię butelkę i wydostanę sama waszego cielaka!
— Ale — wtrąciła Franusia, — pan Patoir zakazuje przedziurawiać. Mówi, że ta woda, co jest w niej, pomaga krowie.
Matka Frimat pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Osioł, ten cały wasz Patoir! — I jednem chlaśnięciem nożyczkami przedziurawiła worek. — Wody chlusnęły jak z otwartej śluzy, wszyscy odsunęli się, nie zdążyli jednak i ochlapani zostali od góry do dołu. Przez chwilę zdawało się, że Łaciata oddycha swobodniej i stara kobieta tryumfowała już. Nasmarowała masłem prawą swoją rękę i wprowadziła ją, starając się rozpoznać położenie cielęcia i manipulując ręką wewnątrz bez pośpiechu. Lizka i Franusia śledziły ten zabieg, mrugając powiekami z niepokoju. Kozioł nawet, który nie poszedł po raz drugi w pole, czekał nieruchomy, powstrzymując oddech.
— Czuję nogi — szepnęła — ale głowy niema tam, gdzie trzeba. Niedobrze, jak niema głowy...
Musiała wyciągnąć rękę z powrotem. Łaciata, wstrząsana gwałtownemi skurczami, napierała tak mocno, że ukazały się nogi. Dobre i to. Kozłowie odetchnęli z ulgą: zdawało im się, patrząc na te wystające nogi, że mają już kawałek swojego cielęcia. Od tej chwili przejęci byli jedną tylko myślą: ciągnąć, żeby mieć je jaknajprędzej, jak gdyby w obawie, że może cofnąć się i nie wyleźć więcej.
— Lepiej byłoby nie przynaglać go — mądrze zauważyła matka Frimat. — Wyjdzie i tak.
Franusia była tego samego zdania. Ale Kozioł niecierpliwił się, przychodził co chwilę dotykać nóg, zirytowany, że nie wysuwają się bardziej. Nagle schwycił sznurek, i, przy pomocy żony, drżącej z niecierpliwości, tak samo jak on, uwiązał mocny węzeł dokoła cielęcia, że zaś w tej samej właśnie chwili nadeszła matka Bécu, wszyscy uczepili się sznura: Kozioł pierwszy, potem matka Frimat, za nią stara Bécu, Franusia i na końcu Lizka, która przykucnąć musiała ze swoim grubym brzuchem do ziemi.
— Dalej! ciągnij! — wołał Kozioł — wszyscy razem!... Psiakrew bydlę! Nie wysunęło się ani na palec! Przyklejone tam do środka, czy co?... No, dalej! dalej! wyłaź, niezdaro!
Kobiety spocone, zadyszane, powtarzały za nim:
— Dalej! dalej! wyłaź, niezdaro!
Nagle zaszła katastrofa. Stary, nawpół zbutwiały sznur urwał się i wszyscy, w pośród krzyków i klątw, wywrócili się na podściółkę.
— Nic nie szkodzi! Nic sobie nie zrobiłam! — zapewniała Lizka, która potoczyła się aż pod ścianę i której pospieszono na pomoc.
Zaledwie jednak podniosła się, zakręciło jej się w głowie i musiała usiąść. W kwadrans później trzymała się za brzuch, bóle z dnia poprzedniego ponowiły się, silne, w regularnych odstępach! — Jakie nieszczęście, że krowa nie sprawiła się prędzej i że ją samą znów chwyciły bóle, tak że, kto wie, czy nie wyprzedzi Łaciatej. Tak, nie można uniknąć losu, sądzone im widać było, że obie rodzić mają równocześnie! Jęczała głośno i kłótnia wybuchła pomiędzy nią a jej chłopem. — Do djabła! Kto jej kazał ciągnąć? czy to jej rzecz cudzy worek! niech wypaproszy pierw swój! — Odpowiadała mu obelżywie, tak bardzo dokuczał jej ból: — Świnia! sprośnik! Ciekawa rzecz, kto temu winien? żeby nie był jej napełnił worka, nie dokuczałby jej tak teraz!
— Wszystko to głupie gadanie! — wtrąciła się matka Frimat. — Od tego bydlęciu nie będzie lżej.
A matka Bécu dodała:
— A jednak lepiej jest człowiekowi, jak sobie ulży.
Julisia odesłano szczęśliwie, żeby się go pozbyć, do Delhomme‘ów. Była trzecia po południu. Czekano jeszcze do siódmej wieczór. Ale wszystko stało na miejscu. Dom był teraz istnem piekłem: z jednej strony Lizka, wijąca się z bólów i jęcząca, a mimo to upierająca się nie wstawać ze starego krzesła, na którem przykucnęła, zamiast położyć się do łóżka, a z drugiej — Łaciata, rycząca bez ustanku, oblana potem, wstrząsana dreszczami, w stanie, budzącym coraz większy niepokój. Druga krowa, Krasnula, zaczęła także porykiwać ze strachu. Franusia straciła całkiem głowę, a Kozioł, klnąc i wrzeszcząc, chciał raz jeszcze próbować wyciągnąć cielę. Zawołał na pomoc dwóch sąsiadów i zaczęli ciągnąć w sześcioro, jakby mieli wyrwać z korzeniem stary dąb. Tym razem wzięto nowy sznur, który już się nie zerwał. Ale Łaciata, pociągnięta zbyt mocno, upadła na bok i tak już została, wyciągnięta na słomie, ledwie dysząca, budząca politowanie.
— Psiakrew, nie wyciągniemy go! — zadecydował wreszcie Kozioł, cały mokry z potu, — Krowa gotowa jeszcze pójść za niem. — Franusia złożyła błagalnie ręce.
— O! pojedź po pana Patoira!... Trudno, niech kosztuje, co ma kosztować, ale sprowadź pana Patoira!
Zasępił się. Po stoczeniu ostatniej jeszcze walki z samym sobą nie odpowiedział ani słowa i poszedł zaprzęgać.
Matka Frimat, która od chwili, kiedy wspomniano o weterynarzu, ostentacyjnie przestała zajmować się krową, zaniepokoiła się teraz stanem Lizy. Znała się także i na porodach ludzkich: wszystkie sąsiadki przechodzić musiały przez jej ręce. — Zrobiła minę zatroskaną i zwierzyła się ze swoich obaw przed matką Bécu, która odwołała zajętego zaprzęganiem Kozła.
— Słuchajcie... Żona wasza bardzo cierpi. Możeby tak za jedną drogą sprowadzić i doktora.
Oniemiał i wytrzeszczył oczy. — Co? I ta jeszcze będzie się pieścić? Ani mi się śni płacić za obie!
— Nie! Nie! Nie potrzeba! — wołała Lizka pomiędzy dwoma napadami bólu. — Dam sobie sama radę! Nie mamy pieniędzy na wyrzucanie przez okno.
Kozioł pospieszył zaciąć konia i wózek znikł wśród zapadającego zmierzchu, na drodze do Cloyes. Kiedy, po upływie dwóch godzin, zjawił się nareszcie weterynarz, znalazł wszystko bez zmiany: Łaciatą, ledwie dyszącą i leżącą na boku i Lizkę, skręconą z bólu, jak robak i nawpół obsuniętą z krzesła. Poród obu trwał już od dwudziestu czterech godzin.
— Do której zawołaliście mnie? — zapytał zawsze jowialny weterynarz.
I odrazu, tykając bez ceremonji Lizkę, dodał:
— No, moja gruba, jeżeli to nie do ciebie, zrób mi tę przyjemność i wpakuj się do łóżka. Najwyższy już czas.
Nie odpowiedziała, i nie ruszyła się z miejsca. Pan Patoir badał już krowę.
— Do licha! w ładnym stanie jest to wasze bydlę. Zawsze przyjeżdżacie po mnie zapóźno... Aha, ciągnęliście widzę! Tak, tak, wolelibyście przedrzeć ją napół, niż cierpliwie czekać... Przeklęte niedołęgi.
Wszyscy słuchali go ze spuszczonemi głowami, pełni szacunku, zrozpaczeni. Jedynie matka Frimat odęła z lekceważeniem wargi. Weterynarz zdjął surdut, zakasał rękawy koszuli i, owiązawszy postronkiem obie nogi cielęcia, żeby się trzymały razem, wepchnął je z powrotem, potem wprowadził w głąb brzucha krowy prawą swoją rękę.
— Do licha! — rzekł po chwili — tak właśnie przypuszczałem: głowa wykręcona na lewo, moglibyście ciągnąć cielę do jutra, a nie byłoby wyszło... Nic nie będzie z tego waszego przychówku, moje dzieci. Nie mam ochoty dać sobie poszarpać palców jego zębami przy odwracaniu go. Zresztą i tak nic bym nie zrobił, a uszkodziłbym matkę.
Franusia uderzyła w bek.
— Panie Patoir, proszę pana, niech pan uratuje naszą Łaciatą. Tak mnie kocha biedaczka...
Lizka, zielona ze spazmu bólu i Kozioł, zawsze zdrowy i nie mający litości nad cudzem cierpieniem, lamentowali, rozczulali się, błagając o to samo.
— Niech pan uratuje naszą krowę, naszą kochaną jałosię, co nam daje takie dobre mleko tyle już czasu, tyle czasu... Niech ją pan uratuje, panie Patoir...
— Dobrze, dobrze, ale pamiętajcie, że muszę wyjąć cielę kawałkami.
— O, cielę! ktoby tam dbał o cielę!... Niech pan uratuje naszą krowę, panie Patoir, naszą jałosię!
Wówczas weterynarz, który przywiózł swój wielki niebieski fartuch, kazał sobie dać jeszcze płócienne spodnie i zdjąwszy z siebie w kącie poza Krasnulą caluteńkie ubranie, do naga, wciągnął na gołe ciało spodnie i przewiązał sobie w pasie fartuch. Kiedy ukazał się ponownie, krótki i pękaty w lekkim tym kostjumie, z poczciwą psią twarzą, Łaciata podniosła łeb i przestała na chwilę żałośliwie, ryczeć, zdumiona zapewnie tym widokiem. Nikt z obecnych ani się nawet nie uśmiechnął, tak ściskał wszystkim serce niepokój oczekiwania.
— Zapalcie świece!
Kazał umieścić cztery na ziemi, a sam położył się na płask na brzuchu, w słomie, po za krową, która nie była już w stanie się podnieść. Przez chwilę został w tej pozycji z nosem wsuniętym pomiędzy uda bydlęcia. Wreszcie, zdecydował się pociągnąć za sznurek, aby wysunąć nogi, które obejrzał uważnie. Obok siebie postawił podłużne pudło i, unosząc się na łokciu, wyjął z pudła lancet, kiedy nagle zatrzymał go chrapliwy jęk. Usiadł na ziemi...
— Co to? jeszcze tutaj, gruba?... Odrazu wiedziałem, że to nie krowa!
To była Lizka, którą chwyciły gwałtowne bóle, rozdzierające jej wnętrzności.
— Cóż u djabła! idź się wypaproszyć u siebie i daj mi spokojnie załatwić się z krową. Przeszkadza mi to. Twoje jęki i napieranie denerwują mnie, daję słowo... Czy to ma sens? Zabierzcież ją ztąd do wszystkich djabłów!... Matka Frimat i matka Bécu zdecydowały się wziąć Lizkę pod pachy, każda z jednej strony, aby wyprowadzić ją do jej izby. Dała się ciągnąć, nie miała już sił do opierania się. Przechodząc wszakże przez kuchnię, gdzie paliła się świeca, zażądała, aby zostawiono wszystkie drzwi otworem, to nie będzie przynajmniej czuła się tak oddalona. Matka Frimat przyszykowała już łoże porodowe, jak każe obyczaj na wsi: prześcieradło, rozłożone na środku pokoju na podściółce ze słomy i trzy odwrócone do góry nogami stołki. Lizka przykucnęła, rozkraczyła się, oparta o jeden ze stołków, prawą nogą dotykała drugiego, a lewą trzeciego. Nie rozebrała się nawet i nie rozzuła, zgięła w łuk nogi obute w trepy, w niebieskich pończochach, sięgających kolan, a spódnica, podkasana aż po pierś, odsłaniała potworny jej brzuch, tłuste uda, bardzo białe i tak rozkraczone, że można było zajrzeć w głąb aż pod samo serce.
W oborze został Kozioł z Franusią, aby poświecać panu Patoirowi. Oboje przysiedli na piętach, trzymając każde, tuż blizko, świecę, podczas kiedy weterynarz, wyciągnięty znów na brzuchu, robił lancetem cięcie dokoła lewego podkolanka. Odkleił skórę i pociągnął za łopatkę, która obnażyła się i oderwała. W tej samej chwili Franusia, blednąc, bliska omdlenia, upuściła świecę i uciekła, wołając:
— Biedna moja stara Jałosia... Nie chcę na to patrzeć! nie chcę! nie mogę!...
Patoir uniósł się gniewem, tembardziej, że musiał się podnieść, aby ugasić słomę, która zatliła się od przewróconej świecy, o mały włos nie wzniecając pożaru.
— Psiakrew smarkula! to ci ma nerwy!... Księżniczka!... Byłaby nas uwędziła żywcem na szynki!.. Franusia, biegnąc bez opamiętania, rzuciła się wreszcie na krzesło w izbie, gdzie rodziła jej siostra, której rozkraczona pozycja wcale jej jednak nie przeraziła, jak gdyby była rzeczą naturalną i zwykłą po tem, na co patrzyła w oborze. Obronnym gestem ręki odepchnęła od siebie wizję rozćwiartowanego żywego ciała bydlęcia i, zająkując się ze wzruszenia, opowiedziała, co tam robią krowie.
— To na nic, muszę tam wrócić — odezwała się nagle Liza, która, nie bacząc na bóle, podniosła się z pomiędzy swoich trzech obalonych stołków.
Ale matka Frimat i matka Bécu gniewnie przytrzymały ją na miejscu.
— Jeszcze czego? Leż spokojnie! Co u djabła masz w brzuchu? — ofuknęła ją matka Bécu.
A matka Frimat dodała:
— Doskonale! i tobie pękła butelka!
W istocie wody odeszły nagle, wsiąkając przez prześcieradło w podesłaną słomę. Rozpoczęły się ostatnie bóle wypychające. Obnażony brzuch, napierając bezwolnie, nadymał się nieomal do pęknięcia, a nogi w niebieskich pończochach zaginały się i rozginały, bezwiednym ruchem pogrążonej w wodę żaby.
— Żeby cię uspokoić, pójdę sama i zasięgnę języka — rzekła matka Bécu, która od tej chwili krążyła wciąż między oborą, a izbą. Wreszcie, dla oszczędzenia sobie drogi, wykrzykiwała już tylko nowiny, stojąc na środku kuchni. Weterynarz dokonywał w dalszym ciągu swojego dzieła ćwiartowania, leżąc na zbroczonej, przesiąkłej krwią i odchodami podściółce. Była to ciężka i brudna praca, przy której wyglądał obmierzle, ochlapany krwią od góry do dołu.
— Wszystko idzie dobrze, Lizko... — wołała z kuchni matka Bécu. — Nadymaj się co siły! Mamy już drugą łopatkę... O, teraz odrywa głowę... Ma ją już... Jaka głowa jaka głowa!... A teraz już po wszystkiem!... całe ciało chlusnęło, jak jeden kluch! Lizka przyjmowała każdą fazę chirurgicznego zabiegu rozdzierającym jękiem. Niewiadomo było, czy cierpi za siebie, czy za krowę. Wtem Kozioł przyniósł głowę, chcąc ją pokazać jej. Wszyscy krzyknęli w jeden głos:
— O! jakie piękne cielę!
Lizka, nie przestając pracować, nadymając się jeszcze mocniej, napinając mięśnie brzucha i posiniałe, nabrzękłe uda, wpadła w nieukojoną rozpacz.
— Boże! Boże!... jakie nieszczęście!... Takie piękne cielę, mój Boże!... Czy może być większe nieszczęście?... Takie piękne cielę!... Nie było jeszcze piękniejszego!... Franusia lamentowała także i narzekania wszystkich stały się tak napastnicze, tak wyraźnie zawierały wrogie zarzuty, że Patoir uczuł się niemi dotknięty. Przybiegł, zatrzymując się jednak dla przyzwoitości przed drzwiami izby.
— Cóż to, nie uprzedzałem was?... Zaklinaliście mnie, żebym wam uratował krowę... Znam was dobrze, szelmy! Gotowi teraz jesteście rozpowiadać wszystkim, że zabiłem wam waszego cielaka.
— Ależ nie, ależ nie! — uspokajał go Kozioł, wracając wraz z nim do obory... A jednak, to naprawdę pan je poćwiartował!
Lizkę, przykucniętą na ziemi pomiędzy trzema odwróconemi stołkami, zalała w tej chwili fala skurczu, który z głębi łona, pod skórą, schodził aż do ud, nie przestając rozciągać mięśni jej ciała. Franusia, która do tej chwili, pogrążona w rozpaczy, nic nie widziała, osłupiała nagle, stojąc przed siostrą, której obnażone ciało dostrzegła w skrócie; podniesione kąty kolan na prawo i na lewo od kuli brzucha, drążonego przez okrągły, wgłębiony otwór. Było to tak nieoczekiwane, tak zniekształcone i potworne, że nie raziło jej poczucia obyczajności. Nie mogłaby sobie nigdy wyobrazić czegoś podobnego: jakby otwarta dziura przedziurawionej beczki, wielki rozwarty otwór szopy na siano, przez który rzuca się wiązki, zagęszczony czarnym porostem bluszczu. — Potem, kiedy zauważyła drugą kulę, mniejszą: główkę dziecka, wysuwającą się i znów cofającą przy każdem nadęciu, jak gdyby w nieustannej zabawie w ciuciubabkę, zdjęła ją tak gwałtowna chęć śmiechu, że musiała udać kaszel, aby nie posądzono jej o brak serca.
— Chwilkę jeszcze cierpliwości — pocieszała matka Frimat.
— Zaraz będzie po wszystkiem.
Uklękła pomiędzy nogami rodzącej, czyhając na dziecko, gotowa przyjąć je. Ale małe ociągało się, jak nazwała to matka Bécu; przez chwilę nawet cofnęło się na dobre i zdawało się, że już zostanie wewnątrz. Wówczas dopiero Franusia, otrząsnąwszy się z osłupienia na widok tej wyszczerzonej tuż nad nią czeluści kominowej doznała pewnego uczucia zażenowania, i, zdjęta nagłą litością, od chwili, kiedy odwróciła głowę, ujęła siostrę za rękę.
— Boli cię, biedna moja Lizko?!
— Tak, boli! boli... a nikt się nawet nie użali nademną... Żeby się chociaż kto użalił... O jej! znów się zaczyna! O jej!... Nie wyjdzie do licha, czy co?...
Mogło to trwać jeszcze długo, kiedy, nagle, dwa okrzyki rozległy się z obory. Patoir, zdziwiony, że Łaciata nie przestaje kręcić się niespokojnie i ryczeć, podejrzywał odrazu obecność drugiego cielęcia. — W istocie, wprowadziwszy znów prawą swoją rękę, wyciągnął je, bez trudu tym razem, jak gdyby chustkę z kieszeni. Radość tłustego, wesołego poczciwca była tak wielka, że, zapominając o przyzwoitości, wpadł do izby rodzącej z cielęciem na rękach, a za nim rozweselony i żartujący również Kozioł.
— No, co, gruba?... Chciałaś mieć cielę?... Masz je!...
I weterynarz, goły w wielkim swoim fartuchu, zataczał się od śmiechu, mając twarz i całe ciało ochlapane i umazane krowieńcem, a na rękach mokre jeszcze, jak gdyby odurzone cielę, którego zbyt ciężka głowa miała zabawny wyraz zdziwienia.
W pośród ogólnych uniesień zdjął Lizkę na widok weterynarza z nowonarodzonem cielęciem na ręku tak gwałtowny, nie dający się powstrzymać ani uspokoić napad szalonego śmiechu, że wołać zaczęła:
— O! jaki śmieszny! Po co mnie tak rozśmieszacie?... Nie mogę!... boli!... boli!... Pęknę chyba!... Nie dajcie mi się śmiać!... Umrę z tego śmiechu!...
Śmiech rozsadzał jej tłustą pierś i schodził do brzucha, wywołując w nim istną nawałnicę burzową, wydymając go tak gwałtownie, że głowa dziecka znów zaczęła wysuwać się i wsuwać, jak kula armatnia, gotowa wystrzelić w każdej chwili.
Śmiech jej wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy weterynarz, położywszy cielę przed siebie, chciał otrzeć grzbietem ręki spływający mu z czoła pot. Przy tym ruchu uwalał się takim plackiem krowiego łajna, że wszyscy skręcili się ze śmiechu, a położnicę aż zatknęło i zaledwie przeszły jej przez gardło ostre krzyki, podobne do gdakania kury, znoszącej jajko.
— Umieram!... Ratunku!... Kończę!... Do djabła z tym kpiarzem przeklętym!... Zmusza mnie do śmiechu!... Pęknę z tego!... O, mój Boże!... mój Boże!... Pęknę!...
Ziejący otwór zaokrąglił się jeszcze bardziej, jakby pochłonąć miał klęczącą przed nim matkę Frimat, i nagle, niczem z armaty, wystrzeliło dziecko, całe czerwone, z obwisłemi, blademi kończynami. Słychać było tylko bulgotanie jak gdyby opróżnionej nagle z płynu olbrzymiej butli. W tej samej chwili maleństwo zamiauczało, a matka, wstrząśnięta jak sakwa skórzana, której powłoka, opada, śmiała się już do rozpuku. Z jednego końca śmiech, z drugiego krzyk. Kozioł walił się po udach, matka Bécu trzymała się za boki, Patoir wybuchał głośnemi kaskadami śmiechu, a nawet Franusia, której siostra w ostatnim spazmie bólu omal nie zmiażdżyła ręki w uścisku, dała nareszcie wolny upust powstrzymywanej siłą chęci śmiechu na widok tej otwartej nawy, w której mąż mógł pomieścić się cały, z głową i nogami.
— Córka! — oznajmiła matka Frimat.
— Nie! Nie! Nie chcę dziewczyny — broniła się Lizka — chcę chłopaka!
— No, to wpakuję ci ją napowrót, a jutro będziesz miała chłopaka!
Śmiechy ponowiły się, doprowadzając wszystkich aż do bólu. Pierwsza uspokoiła się położnica, która, na widok leżącego przed nią cielęcia, westchnęła z żalem:
— Tamto takie było piękne!... Szkoda, mielibyśmy dwoje!...
Patoir odjechał, rozkazawszy dać Łaciatej trzy litry ocukrzonego wina. W izbie matka Frimat rozebrała i ułożyła na łóżku Lizę, a matka Bécu, przy pomocy Franusi, uprzątnęła słomę i wymiotła. W dziesięć minut wszystko było w porządku, tak, że, gdyby nie ciągłe ciche miauczenie dziecka, obmywanego ciepłą wodą, nie można byłoby się domyślić, że odbył się połóg. W chwilę później, maleństwo, zawinięte w powijaki i ułożone w kołysce, uspokoiło się; a matka, zupełnie wybita z sił, z twarzą purpurową od natężenia, nieomal czarną, zasnęła na grubej, szarawej półciennej pościeli ciężkim snem ołowianym.
Około jedenastej, po odejściu obu sąsiadek, Franusia poradziła Kozłowi, aby poszedł lepiej położyć się na górze na sianie. Ona sama rzuciła sobie na noc siennik na podłogę, aby przespać tutaj kilka godzin, nie odchodząc zarazem od siostry. Nie odpowiedział nic, kończąc w milczeniu swoją fajkę. Zapadła głęboka cisza, przerywana tylko głośnym oddechem uśpionej Lizki. Po chwili, widząc, że Franusia uklękła na sienniku w nogach łóżka, w cieniu, Kozioł, wciąż milczący, schwycił ją nagle z tyłu i obalił na siennik. Odwróciła głowę i, na widok czerwonej, nabiegłej krwią jego twarzy, zrozumiała odrazu. Znów go wzięło, nie zarzekł się widać myśli posiadania jej; musiało to tkwić w nim mocno i domagać się gwałtownie zadośćuczynienia, kiedy tutaj, tuż przy żonie, bezpośrednio po rzeczach wcale do tego niezachęcających, zapragnął nagle ją mieć. Odepchnęła go z całej siły, że aż się przewrócił. Pomiędzy obojgiem zawrzała głucha, zacięta walka.
Kozioł śmiał się zdławionym głosem.
— Co ci to szkodzi, głupia? Starczę na was obie. — Znał ją dobrze, wiedział, że nie będzie krzyczała. Broniła się w istocie w milczeniu, zbyt dumna, żeby wzywać na pomoc siostrę, nie chcąc wtrącać nikogo do swoich spraw, nawet jej. Dusił ją w objęciach; już, już miał ją posiąść.
— Tak dobrze by było... Żyłoby się razem, nie trzeba byłoby się rozchodzić.
Nie mógł mówić dalej, zaledwie zdolny powstrzymać krzyk bólu. Dziewczyna, nic nie mówiąc, wpiła mu paznogcie w szyję; rozwścieczyło go to; wspomniał o Janie.
— Myślisz może, że wyjdziesz za mąż za tego golca? Nie pozwolę. Za nic w świecie, dopóki nie będziesz pełnoletnia.
Tym razem, ponieważ w dalszym ciągu sięgał jej pod spódnicę, tak go kopnęła nogą pomiędzy uda, że ryknął z bólu. Zerwał się i spojrzał przerażony na łóżko. Żona jego spała jednak, oddychając w dalszym ciągu głęboko i miarowo. Wyszedł z izby z wściekłym gestem groźby.
Franusia wyciągnęła się nareszcie na sienniku, ale, mimo głębokiej ciszy dokoła, długo jeszcze leżała z otwartemi oczami. — Nie ulegnie, nigdy mu nie ulegnie, choćby nawet miała ochotę. — Zdziwiły ją też ostatnie jego słowa, bo nie przychodziło jej dotychczas wcale na myśl, że mogłaby wyjść za mąż za Jana.

VI.

Od dwóch dni Jan pracował w pobliżu Rognes, na polach, należących do pana Hourdequina, który zainstalował na nich parową młockarnię, wypożyczoną u mechanika z Chateaudun, wynajmującego ją okolicznym właścicielom od Bonneval do Cloyes. Na wozie, zaprzężonym w dwa konie, zwoził chłopak snopy z okolicznych stogów, a potem zabierał ziarno na folwark, a maszyna, sapiąc od rana do wieczora i rozsypując w blasku słońca obłok złotej kurzawy, zapełniała okolicę głośnym, miarowym klekotem.
Jan, chory z tęsknoty, łamał sobie głowę nad sposobem ponownego zejścia się z Franusią. Miesiąc już minął od dnia, kiedy posiadł ją na tem samem właśnie polu pszenicznem, a wciąż od tego czasu wymykała mu się, nie mając odwagi. Stracił już prawie nadzieję, żeby mu się kiedykolwiek jeszcze udało. Żądza jego wciąż się potęgowała, opanowując go niepokonaną namiętnością. Kierując końmi, zadawał sobie jednocześnie pytanie, dlaczego nie miałby iść wprost do Kozłów oświadczyć się o dziewczynę. Nie nastąpiło przecież między nim a niemi otwarte i stanowcze zerwanie. Witał ich zawsze zdaleka, przechodząc, albo przejeżdżając obok nich, to też z chwilą, gdy myśl o małżeństwie powstała w jego głowie, jako jedyny sposób ponownego zdobycia Franusi, wmówił w siebie, że jest to jego obowiązek i że byłby nieuczciwy, gdyby się z nią nie ożenił.
Jednakże, następnego rana, kiedy wrócił do swojej maszyny, opadł go znów strach. Nie byłby się też zdobył na odwagę, gdyby nie zobaczył Kozła i Franusi, idących razem w pole. Przyszło mu nagle na myśl, że Lizka zawsze była dla niego przychylna i że mniej będzie się bał, mówiąc z nią samą. Wymknął się więc na chwilę, powierzywszy pieczę nad końmi jednemu z towarzyszy.
— A, to wy, Janie! — zawołała Lizka. Zuchowata, dzielna jak zawsze, zdążyła wstać już po połogu i radośnie przywitała przybyłego. — Nie widać was wcale. Co się z wami dzieje?
Zaczął się tłomaczyć. Spieszno mu jednak było, zdobył się więc nagle na brutalność ludzi nieśmiałych i przystąpił odrazu do rzeczy. Tak wszelako wyrażał się niejasno, że mogło jej zrazu się zdawać, jakoby oświadczał się jej samej, zaczął bowiem od przypomnienia, jak bardzo pragnął pojąć ją za żonę. Wnet potem wszakże dodał:
— I właśnie dlatego chętnie ożeniłbym się z Franusią, gdybyście mi ją dali.
Spojrzała na niego z takiem zdumieniem, że zaczął znów bąkać nieśmiało:
— O! wiem, że to się nie robi tak... Chciałem tylko pomówić z wami o tem.
— Widzicie! — odpowiedziała wreszcie — zdziwiłam się, bom się tego nie spodziewała z powodu waszych lat... Nasamprzód trzebaby się dowiedzieć, co Franusia o tem myśli.
Przyszedł z zamiarem wyjawienia Lizce wszystkiego, w nadziei, że w ten sposób małżeństwo okaże się koniecznością. Skoro jednak Franusia nie wyspowiadała się przed siostrą, skoro nikt o niczem nie wiedział, czy miał prawo mówić o tem pierwszy? Odebrało mu to odwagę; zawstydził się swoich trzydziestu trzech lat.
— Rozumie się — wyszeptał — trzeba z nią pomówić, nikt nie będzie jej niewolił.
Lizka, zresztą, po opanowaniu pierwszego zdumienia, patrzyła na niego z rozradowaną miną: widać było, że cała ta rzecz podoba się jej. Okazała nawet dużo uprzejmości.
— Będzie tak, Janie, jak dziewczyna zechce... Ja sama nie zgadzam się z Kozłem, że jest zamłoda. Idzie już jej na osiemnasty rok i taka jest krzepka w sobie, że mogłaby wziąć dwóch chłopów, nie jednego... A zresztą choć kochamy się, jak powinno być między siostrami, wolałabym teraz, kiedy Franka jest już dorosłą kobietą — rozumiecie mnie, prawda?... mieć na jej miejscu najemną służącę, której mogłabym rozkazywać... Jak się zgodzi, ożeńcie się z nią. Dobry z was chłop, a w starym piecu djabeł pali, jak to mówią.
Mimowoli wyrwało jej się to szczere przyznanie do powolnego, nieprzeparcie wzrosłego rozdźwięku między nią a młodszą siostrą, do tej wrogości nieledwie, potęgowanej codziennemi, drobnemi ukłóciami i głuchym fermentem zazdrości i nienawiści, legnącym się od czasu, kiedy zjawił się między niemi mężczyzna z samczym swoim despotyzmem i pożądaniami.
Jan, uszczęśliwiony, ucałował ją serdecznie w oba policzki, kiedy dodała jeszcze:
— Mamy właśnie chrzcić naszą małą i będziemy mieli dzisiaj na wieczerzy rodzinę... Zapraszam was. Będziecie mogli oświadczyć się ojcu Fouanowi, opiekunowi Franusi, o ile ona was przyjmie.
— Zgoda! — zawołał. — Dzisiaj wieczorem!
I wielkiemi krokami wrócił do swoich koni i powoził niemi przez cały dzień, potrzaskując z bata, którego klaskanie rozlegało się co chwilę, jak wystrzały w dzień świąteczny.
Kozłowie chrzcili w istocie dziecko po długiem odwlekaniu. Przedewszystkiem, Liza chciała być zupełnie zdrowa, żeby móc dużo jeść na przyjęciu chrzcinowem. Potem, parta ambicją, chciała mieć państwa Karolów na chrzestnych. Przyjęli łaskawie zaprosiny, trzeba więc było czekać na powrót pani Karolowej z Chartres, dokąd pojechała, aby dopomóc córce w prowadzeniu zakładu: była pora wrześniowego jarmarku i dom wciąż był przepełniony. — Zresztą, jak to Lizka powiedziała Janowi, uroczystość miała być ściśle familijna: Fouan, Starsza i Delhomme‘owie oraz oboje chrzestni rodzice.
W ostatniej chwili wszakże okazały się duże trudności ze strony księdza Godarda, pozostającego wciąż na stopie wojennej z Rognes. Dopóki miał jeszcze nadzieję, że rada gminna zdobędzie się wreszcie na uchwalenie własnej parafji, znosił jako tako stałą bolączkę coniedzielnej sześciokilometrowej wędrówki na odprawianie mszy oraz dokuczliwe wymagania ludności wiejskiej, nie znającej prawdziwej pobożności. W końcu jednak utracił zupełnie wiarę w skuteczność swoich nalegań. Rada corocznie odmawiała żądania naprawy plebanji pod pretekstem nadmiernego obciążenia budżetu, a to głównie pod naciskiem mera, Hourdequina, któremu jedynie przeciwstawiał się adjunkt, Macqueron, powodowany ambitnemi celami w swojem podtrzymywaniu interesów księdza. Teraz już ksiądz, nie mając potrzeby liczenia się z żadnemi względami, traktował wieś Rognes bardzo surowo, udzielając jej mieszkańcom w sprawach kultu tyle tylko, ile wymagała najściślejsza konieczność, bez żadnych dodatkowych mszy, świec i kadzideł, spalanych jedynie dla decorum. Pozostawał też w ciągłej niezgodzie z kobietami wiejskiemi. W czerwcu zwłaszcza stoczył z niemi prawdziwą kampanję z powodu pierwszej komunji. Pięcioro dzieci: dwie dziewczyny i trzej chłopcy, chodziło na naukę katechizmu co niedzielę po mszy, a ponieważ musiałby przebyć jeszcze raz drogę do Rognes, ażeby je wyspowiadać, zażądał przyjścia dzieci w tym celu do Bazoches-le-Doyen. Wywołało to pierwszy odruch buntu ze strony kobiet. — Ładna historja! Trzy ćwierci mili w jedną stronę i trzy ćwierci z powrotem. Licho wie, co z tego może wyniknąć, jak chłopcy i dziewczęta będą odbywali takie wędrówki razem! — Następnie wybuchła stanowcza już burza, kiedy bezwzględnie odmówił odprawienia w Rognes ceremonji wielkiej mszy śpiewanej z dodatkami. Postanowił odprawić ją we własnej parafji, a pięcioro komunjantów może, jeśli chce, pofatygować się do Bazoches. Przez całe dwa tygodnie nie przestawały kobiety co wieczór przy źródle gorączkować się na ten temat: — Co sobie ksiądz myśli? Chrzci mieszkańców Rognes, daje im śluby i grzebie ich w ich własnej wsi, a nie chce udzielić ich dzieciom, jak się należy, komunji świętej? — Ksiądz zawziął się jednak, odprawił tylko cichą mszę, załatwił się z pięciorgiem komunjantów na patatajkę, bez kwiatka, bez słowa modlitwy na pocieszenie; a nawet brutalnie znalazł się wobec kobiet, kiedy, rozdrażnione do łez bylejakiem tem odprawieniem uroczystości, błagały go o odśpiewanie nieszpór.
Ani mu się nie śni! daje im to, co musi dać i nic więcej!
Mogłyby mieć wielką mszę, nieszpory, śpiewy, wszystko w Bazoches, gdyby, z uporem sobie właściwym, nie zbuntowały się przeciw Bogu. Od tej scysji zerwanie pomiędzy księdzem Godardem a Rognes było nieuniknione; najdrobniejszy powód wywołać mógł katastrofę.
Kiedy Lizka poszła do księdza w sprawie ochrzczenia małej, chciał wyznaczyć datę na niedzielę po mszy. Ona jednak uprosiła go, aby pofatygował się raz jeszcze we wtorek, o drugiej, bo dopiero tego dnia zrana przyjechać ma chrzestna matka z Chartres. Zgodził się wreszcie, zalecając jej punktualność i grożąc, że nie będzie czekał ani sekundy.
We wtorek, punktualnie o drugiej, był już ksiądz Godard w kościele, zdyszany szybkim biegiem, zmoczony nagłą ulewą. Nie przyszedł jeszcze nikt. Jedynie Hilarjon, przy wejściu do nawy, zajęty był uprzątaniem kąta kaplicy, gdzie odbyć się miał chrzest i gdzie pełno było starych, potłuczonych tafli posadzki, leżących tam od niepamiętnych czasów. Od śmierci siostry utrzymywał się nieszczęśliwy kaleka z dobroczynności publicznej, i proboszcz, który wsuwał mu od czasu do czasu do ręki monety dwudziestosusowe, wpadł na pomysł zatrudnienia go tem uprzątnięciem, dziesiątki razy postanawianem i zawsze odkładanem. Przez kilka minut zainteresował się ksiądz czynnością chłopca. Wnet jednak nastąpił pierwszy wybuch gniewu.
— Co u licha? Drwią sobie ze mnie? Już dziesięć minut po drugiej.
W chwili, kiedy przypatrywał się, położonemu z przeciwległej strony placu, domowi Kozłów, niememu, jak gdyby uśpionemu, spostrzegł polowego, który czekał przed portykiem, paląc swoją fajeczkę.
— Zacznijcie dzwonić, Bécu! — krzyknął. — Zdecydują się może przyjść te nygusy.
Bécu uwiesił się u sznura dzwonu, zupełnie pijany, jak zazwyczaj. Ksiądz poszedł włożyć komżę. W niedzielę jeszcze przygotował akt chrztu, licząc, że odprawi ceremonję bez asysty dziecięcego chóru, który, zmuszając go zachowaniem swojem do klęcia i wymyślania, narażał duszę jego na wieczne potępienie. Po ukończeniu przygotowań zaczął się znów niecierpliwić. Upłynęło jeszcze dziesięć minut, dzwon nie przestawał dzwonić, uporczywie, rozpaczliwie, wśród głębokiej ciszy opustoszałej wsi.
— Gdzież oni tkwią do licha? Trzeba ich chyba ściągnąć za uszy!
Wreszcie spostrzegł wychodzącą od Kozłów Starszą, kroczącą, jak zwykle, z miną rozsierdzonej królowej, prostą i suchą jak oset, mimo swoich osiemdziesięciu pięciu lat.
Cała rodzina zgnębiona była wielką troską: zebrali się wszyscy goście z wyjątkiem chrzestnej matki, na którą czekano daremnie od rana. Pan Karol, zakłopotany, powtarzał nieustannie, że nie rozumie, co mogło się stać, że jeszcze wczoraj wieczorem otrzymał list i że tylko co patrzeć pani Karolowej, którą mogło zatrzymać coś chyba w Cloyes. Lizka, zaniepokojona, wiedząca dobrze, że ksiądz nie znosi czekania, wpadła na myśl posłania mu Starszej, aby go uprosiła o kilka chwil cierpliwości.
— No i cóż? — krzyknął zdaleka na starą kobietę. — Czy to ma być dzisiaj, czy jutro?... Zdaje się wam pewnie, że Pan Bóg jest na wasze rozkazy?
— Przyjdą, przyjdą, księże proboszczu! — odpowiedziała Starsza ze zwykłym swoim, niewzruszonym spokojem.
Hilarjon wynosił właśnie ostatnie szczątki potłuczonych tafli, przyciskając do brzucha olbrzymi zwał kamienia. Kołysał się na kabłąkowato zgiętych nogach, nie zachwiał się jednak, mocny jak skała, obdarzony taką siłą mięśni, że mógłby unieść byka. Z jego zajęczej wargi ciekła ślina, ani kropla potu nie rosiła jednak suchej, twardej jego skóry.
Ksiądz Godard dotknięty flegmą Starszej ostro wpadł na nią.
— Dobrze, że was widzę; gdzież to Starsza ma sumienie, będąc osobą bogatą, pozwalać, żeby rodzony wnuk wyciągał rękę na drodze?
Ale Starsza odpowiedziała księdzu szorstko:
— Matka nie posłuchała mnie, syn jej nic mnie nie obchodzi.
— Mówiłem wam i powtarzałem tyle razy, a teraz przepowiadam jeszcze raz, że za wasze złe serce pójdziecie do piekła. Parę dni temu, gdybym nie wsparł go jałmużną, byłby chłopak umarł z głodu, a i dzisiaj byłem zmuszony wynaleźć dla niego jakieś zajęcie.
Na wspomnienie piekła uśmiechnęła się Starsza ironicznie. — Zna dobrze te bujdy! biedacy mają piekło już na ziemi.
Widok Hilarjona, dźwigającego potłuczone flizy, zastanowił ją bardziej niż słowa księdza. Zdziwiona była; nie przypuszczała nigdy, aby mógł być taki silny z temi swojemi krzywemi, rozstawionemi nogami.
— Jeżeli chce pracować — oświadczyła wreszcie — może znajdzie się dla niego jakaś praca.
— Jego miejsce jest w waszym domu. Weźcie go do siebie!
— Pomyślę o tem; niech przyjdzie jutro.
Hilarjon, który zrozumiał, o czem mowa, zaczął się tak trząść, że omal nie rozmiażdżył sobie nóg, upuszczając na ziemię, na zewnątrz kościoła, swój ostatni złom kamienia. Oddalając się, rzucił ukradkiem na babkę spojrzenie katowanego, przerażonego, pokornego zwierzęcia.
Upłynęło jeszcze pół godziny. Bécu, zmęczony dzwonieniem, zapalił znów swój cybuszek. Starsza, milcząca, niezmieszana, stała w dalszym ciągu, jak gdyby obecność jej była wystarczającym aktem grzeczności, jaką winno się jest proboszczowi. On wszakże, coraz bardziej zniecierpliwiony, wybiegał co chwilę na próg kościoła, rzucając po przez szerokość placu rozpłomienionem z gniewu okiem na dom Kozłów.
Wreszcie, przy akompanjamencie rozszalałego ponownie dzwonu, którego ogłuszający dźwięk wystraszał w powietrzu staje rozkrakanych, stuletnich kruków, członkowie orszaku wyszli, jeden za drugim, z domu Kozłów i skierowali się ku kościołowi. Liza była skonsternowana przedłużającem się nieprzybywaniem chrzestnej matki. Postanowiono udać się wolnym krokiem do kościoła w nadziei, że sprowadzi ją to może. Ale odległość była zbyt krótka, nie więcej niż sto metrów. Ksiądz Godard natarł na nich z miejsca.
— Cóż to? drwicie sobie ze mnie? Zrobiłem wam grzeczność, a teraz czekam już od godziny... Chodźcie, chodźcie... Prędko!... Prędko!
Mówiąc to, pchał ich wszystkich do kaplicy: matkę z nowonarodzonem dzieckiem na ręku, ojca, dziadka Fouana, wuja Delhomme’a, ciotkę Fanny, nie wyłączając samego pana Karola, wielce majestatycznego w roli chrzestnego ojca, opiętego w uroczysty czarny surdut.
— Księże proboszczu — wyjąkał Kozioł tonem przesadnie uniżonej prośby, na której dnie czuło się wyraźną złośliwość — możeby ksiądz łaskaw był poczekać jeszcze chwilkę.
— Na kogo czekać?
— Na matkę chrzestną, księże proboszczu.
Ksiądz Godard sponsowiał z gniewu, nieomal bliski apopleksji. Dusił się i ledwie mógł wybełkotać:
— To weźcie u licha inną!
Wszyscy spojrzeli po sobie. Delhomme i Fanny potrząsnęli głowami, a stary Fouan oświadczył:
— Niemożna. To byłoby głupio.
— Niech ksiądz proboszcz daruje — wtrącił pan Karol, uważając za swój obowiązek dobrze wychowanego człowieka wyjaśnić całą sprawę. — To nasza wina i nie nasza zarazem... Żona moja zawiadomiła mnie zupełnie formalnie, że powróci dzisiaj rano. Jest w Chartres. — Ksiądz Godard zatrząsł się, i, wyprowadzony do ostatka z równowagi, utracił wszelką miarę:
— W Chartres, w Chartres... Bardzo mi żal pana, panie Karolu, że pan wciąż jeszcze w tem tkwi.
— Ale tak dalej być nie może; nie myślę tolerować nadal takich rzeczy...
I wybuchnął na dobre:
— Sami nie wiecie już jak macie obrażać Pana Boga w mojej osobie. Za każdym razem, jak jestem w Rognes, inny otrzymuję od was policzek... Otóż zapowiadałem wam to oddawna, a teraz oświadczam stanowczo, że odchodzę i więcej mnie nie zobaczycie... Możecie to oznajmić waszemu merowi; poszukajcie sobie innego księdza i płaćcie mu, jeżeli macie ochotę... Poskarżę się arcybiskupowi, opowiem mu, jacy jesteście i jestem pewien, że mi przyzna rację... Zobaczymy, kto na tem straci... Będziecie się obchodzili bez księdza, jak bydlęta..
Słuchali słów jego z zaciekawieniem, a zarazem w gruncie rzeczy z zupełną obojętnością istot praktycznych, nie obawiających się Boga zemsty i kary. Z jakiej racji mieliby trząść się i płaszczyć, okupywać absolucję za grzechy, skoro śmiech jeno wzbudzała w nich myśl o djabłach i piekle, i skoro przestali już uważać nawałnicę, grad i pioruny za narzędzie karzącego bóstwa? To poprostu tylko czas stracony, lepiej zachować szacunek dla żandarmów rządowych, mających większą siłę.
Ksiądz Godard zauważył odrazu drwiący wyraz twarzy Kozła, szyderczy — Starszej, nawet Fouana i Delhommea bardzo chłodny pod pokrywką pełnej szacunku powagi. Ci ludzie, wymykający się z pod jego wpływu, przeważyli ostatecznie szalę.
— Wiem, wiem, że krowy wasze mają więcej wiary niż wy... Bądźcie zdrowi! Odchodzę! Możecie zanurzyć w kałuży waszego potomka dzikusów, żeby go ochrzcić!
Wybiegł, zrywając ze siebie po drodze komżę, i popędził jak wicher, tak że członkowie orszaku, pozostawieni bezradnie, z oczami wybałuszonemi, nie mieli nawet czasu dodać słowa.
Najgorsze było, że w chwili, kiedy ksiądz Godard skręcał, pędząc co tchu, na nową szosę, prowadzącą obok sklepu Macquerona, nadjeżdżał kabrjolet, wiozący panią Karolowę i Elodję. Matka chrzestna tłomaczyła się, że stanęła na chwilę w Chateaudun, pragnąc uściskać wnuczkę, którą pozwolono jej zabrać na dwa dni ferji do domu. Udawała wielce zrozpaczoną opóźnieniem. — Nie zajechała nawet do własnego domu, aby zostawić kufer.
— Trzeba pobiec po księdza — zadecydowała Lizka. — Tylko psy obchodzą się bez chrztu.
Kozioł pognał za księdzem i zdala słychać było galopowanie jego po szosie mimo sklepu Maequeron’a. Ale ksiądz Godard był już daleko na przedzie, ojciec nowonarodzonego musiał przebiec przez most, wspiąć się po krawędzi wzgórza i dopiero na szczycie, na rozstaju drogi, zobaczył księdza.
— Księże proboszczu! Księże proboszczu!
Ksiądz odwrócił się i zatrzymał na chwilę.
— Co takiego?
— Jest już chrzestna matka!.... Nie może ksiądz proboszcz odmawiać ochrzczenia dzieciaka. — Ksiądz stał przez chwilę nieporuszony. Potem zawrócił i tym samym wściekłym krokiem zbiegł ze wzgórza za chłopem. Nie zamieniwszy ze sobą ani słowa, wpadli obaj do kościoła. Ceremonja odbyła się w błyskawicznem tempie, ksiądz popędzał: „Wierzę“ chrzestnych rodziców, namaścił dziecko, posypał sól i polał wodę jednym tchem. Natychmiast po ceremonji popchnął obecnych do podpisania aktu.
— Księże proboszczu, przywiozłam dla księdza pudło cukierków, ale mam je w kufrze — rzekła pani Karolowa.
Podziękował gestem i uciekł, powtórzywszy raz jeszcze pod adresem wszystkich:
— Tym razem żegnam was na dobre!
Kozłowie i ich goście, zadyszani tempem obrzędku, patrzyli na oddalającego się, dopóki z rozwianą swoją sutanną nie znikł im z oczu na zakręcie drogi. Cała wieś była w polu, tylko trzej mali chłopcy znaleźli się przed kościołem w oczekiwaniu cukierków. Uroczystą ciszę przerywał jeno nieustający, miarowy klekot parowej młockarni.
Po powrocie do domu Kozłów, przed którym zatrzymał się kabrjolet z kufrem, postanowiono zapić uroczystość, aby potem, wieczorem, powrócić na przyjęcie. Była dopiero czwarta, za długo byłoby im czekać do siódmej. Kiedy wino i szklanki ustawione zostały już na kuchennym stole, pani Karolowa zażądała zniesienia kufra, aby móc rozdać upominki. Po otworzeniu go wyjęła spóźnioną nieco sukienkę i czepeczek dla chrześniaczki, które miały jej służyć podczas obrządku, a potem sześć pudełek cukierków dla położnicy.
— Czy to z mamusinej cukierni? — zapytała przyglądająca się temu Elodja.
Pani Karolowa zawahała się na chwilę, zażenowana, a potem odpowiedziała spokojnie:
— Nie, kochanie, ten rodzaj cukierków nie jest specjalnością waszego domu. Poczem, zwracając się do Lizki, dodała:
— Pomyślałam o tobie... to znaczy, co do bielizny... Stare płótno bardzo się przydaje w każdem gospodarstwie... Poprosiłam o nią moją córkę, opróżniłam szafy.
Na wzmiankę o bieliźnie wszyscy skupili się ciekawie dokoła: Franusia, Starsza, Delhomme’owie i nawet Fouan. Stłoczeni dokoła kufra przyglądali się pani Karolowej, wyciągającej całe stosy starego płótna, zblichowanego wielokrotnem praniem i mimo to wydającego wciąż jeszcze mocny zapach piżma. Nasampierw szły, podarte w strzępy, prześcieradła z cienkiego płótna, potem rozcięte koszule damskie, z których wyraźnie pozrywano koronki.
Pani Karolowa rozwijała, potrząsała pojedyńczemi sztukami i dawała wyjaśnienia.
— Oczywiście, prześcieradła nie są nowe. Służą już prawie pięć lat, zużyły się w końcu przez ciągłe ocieranie się o nie ciał... Widzicie, mają wielką dziurę w środku, ale na brzegach są jeszcze dobre, można wykrajać z nich moc rzeczy.
Każdy wtykał swój nos i obmacywał sztuki bielizny, kiwając głową z uznaniem, zwłaszcza kobiety: Starsza i Fanny, których zacięte wargi wymownie świadczyły o, toczącej je, głuchej zazdrości. Kozioł uśmiechał się, powstrzymując przez przyzwoitość cisnące mu się na usta sprośne żarty. Fouan i Delhomme, natomiast, zachowywali się z należnym szacunkiem wobec bielizny, stanowiącej, po ziemi, główne bogactwo chłopa.
— Co się tyczy koszul — mówiła dalej pani Karolowa, rozpościerając je z kolei — patrzcie — nie są wcale zniszczone... Tu i owdzie nie brak miejsc naddartych, istna rzeź — to prawda; a ponieważ naddarcia niezawsze daje się zaszyć, a łaty wyglądają brzydko i ubogo, odrzuca je się do stosu zużytej bielizny... Ale, tobie Lizko, napewno się one jeszcze przydadzą.
— Rozumie się, będę je nosiła! — zawołała obdarowana. — Nic a nic mi nie wadzi, że koszule będą połatane.
— A ja — wtrącił Kozioł, zwracając się do żony i mrugając znacząco powiekami — bardzo będę rad, jak mi uszyjesz z nich chusty.
Teraz już roześmieli się wszyscy otwarcie, kiedy mała Elodja, ciekawie śledząca oczami każde prześcieradło i każdą koszulę, zawołała;
— Jaki śmieszny zapach! Jak to mocno pachnie!... Czy to wszystko mamusi bielizna?
Pani Karolowa nie zawahała się ani na chwilę.
— Naturalnie, moje dziecko!... Właściwie, to bielizna panien sklepowych. W handlu, widzisz, dużo tego potrzeba!
Jak tylko Lizka, przy pomocy Franusi, powkładała wszystko do szafy, przepito zdrowie świeżo ochrzczonej, której chrzestna matka nadała imię Laury od własnego imienia. Potem zaczęto rozmawiać, i pan Karol, siedząc na kufrze żony, zaczął wypytywać ją, jak idą sprawy w Chartres, tak bowiem był ich ciekaw, że nie mógł doczekać się, aż będzie z żoną sam na sam. Wciąż jeszcze interesował się dawnym swoim domem; myślał o zakładzie, powołanym niegdyś z taką energją do życia i nigdy niezapomnianym.
Wiadomości nie brzmiały zbyt pomyślnie. Córka ich, Estella, ma niewątpliwie mocną rękę i głowę na karku, niestety, zięć ich, ten niedołęga, Achilles Vaucogne, w niczem nie jest żonie pomocny. Całemi dniami nic nie robi, tylko pali fajkę, nie dbając, że służba wszystko niszczy i tłucze. Firanki w pokojach gościnnych pełne plam, lustro w czerwonym saloniku pęknięte, miski i dzbanki wszystkie poobtłukiwane, a jego nic a nic to nie obchodzi, do niczego się nie wtrąca. Męska ręka konieczna jest, jeżeli służba ma szanować należycie meble i sprzęty! Na wiadomość o każdem nowem uszkodzeniu wzdychał pan Karol żałośnie, ręce opadały mu bezradnie, krew coraz bardziej uciekała mu z twarzy. Wreszcie, dokonała go już ostatnia skarga żony, wyszeptana cichszym głosem.
— ...Co najgorsze, że chodzi na górę z tą z pod piątego, z grubą...
— Co ty mówisz?
— Tak, tak, jestem tego pewna, widziałam na własne oczy. — Pan Karol, trzęsąc się z oburzenia, zacisnął pięść.
— A, łotr! wyzyskiwać własny personel, rujnować swój zakład!... O, to koniec wszystkiego!...
Pani Karolowa nakazała mu wymownym gestem milczenie, w tej chwili bowiem powracała Elodja z podwórza, gdzie poszła oglądać kury. Wychylono jeszcze litr wina, naładowano znów kufer na kabrjolet, za którym państwo Karolowie poszli piechotą aż do domu. Każdy z pozostałych gości poszedł także zajrzeć, co się dzieje u niego, aby potem powrócić jeszcze raz, już na wieczerzę.
Jak tylko wszyscy odeszli, Kozioł, zły, że stracił całe popołudnie, zdjął kaftan i zabrał się do młócki w brukowanym kącie podwórza, bowiem bardzo mu był potrzebny worek ziarna.
Rychło jednak sprzykrzyło mu się młócić samemu. Brak mu było do rozgrzania się robotą podwójnego taktu cepów, zawołał więc Franusię, która często mu w tem pomagała, ile że była krzepka w krzyżu, a ramiona miała twarde, jak chłopczyńskie. Pomimo powolności i uciążliwości tej pracy nie mógł zdecydować się na kupno kieratowej młockarni, utrzymywał bowiem, jak wszyscy zresztą drobni właściciele, że woli młócić po trochu, z dnia na dzień, w miarę potrzeby.
— Idziesz, Franka?
Lizka, zajęta przyrządzaniem potrawki cielęcej z marchewką, kazała siostrze pilnować dopiekającego się schabu, wolałaby więc przeszkodzić jej w usłuchaniu wezwania, ale Kozioł, wściekły, zagroził, że zbije obie.
— Psiekrwie baby! dam ja wam wasze pietraszenie!... Trzeba zarobić na chleb, kiedy wam się zachciewa frykasów, żeby je zjadać z innymi!...
Franusia, która przebrała się już, żeby nie poplamić odświętnej sukni, musiała iść za nim. Wzięła cep z długą rękojeścią i kołatką z dereniowego drzewa, które przewiązane były skórzaną sprzączką. Był to jej własny cep, wypolerowany od częstego tarcia i mocno ściśnięty postronkiem, żeby się nie wyśliznął. Obiema rękami uniosła go w górę, zamachnęła się nim i spuściła na snopek, uderzając po nim kołatką na całej jego długości. Odtąd nie przestawała bić, to unosząc cep bardzo wysoko i okręcając go jak na walcu, to znów opuszczając rytmicznym, mechanicznym ruchem kowalskim. Kozioł, stojąc naprzeciw niej, robił te same ruchy naprzemiany z nią. Wkrótce oboje, rozgrzani, przyśpieszyli rytm pracy i w powietrzu migały już tylko cepy, odskakujące za każdem uderzeniem i wirujące dokoła ich głów, jak gdyby nieustannym wzlotem ptaków z uwiązanemi łapkami.
Po dziesięciu minutach wydał Kozioł lekki okrzyk, cepy zatrzymały się, a on odwrócił snop, poczem znów zaczęło się walenie. Po upływie następnych dziesięciu minut znów w ten sam sposób nakazał przerwę i rozwiązał snop, który do sześciu razy musiał przechodzić przez cepy, zanim ziarno odłączyło się zupełnie od kłosów i zanim mógł Kozioł związać słomę. Snopy następowały jeden po drugim. W ciągu dwóch godzin rozlegał się w całym domu miarowy huk cepów, zagłuszany dochodzącym zdaleka, przeciągłym warkotem parowej młockarni.
Policzki Franusi nabiegły krwią, ręce popuchły jej w kostkach, a cała jej skóra, płonęła, zionąc z siebie coś jakby falę ognistą, dostrzegalnie drgającą w powietrzu. Z otwartych jej ust wydostawał się mocny, świszczący oddech. Źdźbła słomy uczepiły się rozsypanych kosmyków jej włosów. Za każdem uderzeniem, podczas unoszenia cepa w górę, prawe jej kolano wypychało spódnicę, biodro i pierś nadymały się, rozsadzając materjał, pod którym zarysowywała się wyraźnie linja silnego dziewczęcego ciała, nieomal obnażonego w tem napięciu. Przy którymś mocniejszym ruchu odpadł jej guzik od stanika i, poniżej granicy opalenizny na szyi, zobaczył Kozioł białe ciało dziewczyny, wysuwające się naprzód za każdem podniesieniem cepa, ujawniające naprężoną grę mięśni ramienia. Widok silnej kobiety, pracującej dzielnie, jak mężczyzna, zdawał się bardziej jeszcze go podniecać, oba cepy padały i wznosiły się miarowo, na przemiany, bez ustanku, ziarno podskakiwało i spadało, jak grad, przy akompanjamencie nieustającego już prawie stuku cepów.
Brakował kwadrans do siódmej, dzień zachodził już, kiedy zjawili się pierwsi: Fouan i Delhomme.
— Tylko dokończymy! — rzucił im Kozioł na powitanie, nie przerywając roboty, — Dalej, Franka, wal!
Nie ustawała, waląc jeszcze mocniej, porwana rytmem i tempem pracy. Tak zastał ich oboje Jan, który nadszedł, uzyskawszy od Hourdequina wcześniejsze zwolnienie od roboty. Widok ich obojga kolnął go w same serce żądłem nagłej zazdrości, spojrzał na nich ostro, jakgdyby złapał ich na gorącym uczynku, sprzężonych w tej podniecającej pracy, złączonych harmonją jej rytmu, jednako rozgrzanych, oblanych potem i tak rozpłomienionych, z ubraniem w takim nieładzie, że wyglądali raczej na zajętych płodzeniem dziecka niż młóceniem pszenicy. Musiała Franusia, waląca z takim zapałem kołatką cepa, doznać tego samego uczucia, bo nagle zatrzymała się, zmieszana. Kozioł odwrócił się i zastygł w nieruchomej pozie z wyrazem zdumienia i gniewu.
— Skąd się tu wziąłeś?
Wtej chwili Lizka, która wyszła naprzeciw Fouanowi i Delhomme’om, zbliżyła się do męża wraz z nimi, wołając wesoło:
— Prawda! zapomniałam ci powiedzieć... Był już u nas dzisiaj rano i zaprosiłam go na wieczór.
Rozogniona twarz Kozła nasrożyła się tak okrutnie, że dodała prędko, jak gdyby usprawiedliwiając się.
— Widzi mi się, ojcze Fouanie, że ma was o coś prosić.
— O co? — zapytał stary.
Jan oblał się pąsem i wybełkotał coś niewyraźnie, mocno nierad, że sprawa przybiera taki obrót i zostaje poruszona tak odrazu, wobec wszystkich. Kozioł przerwał zresztą gwałtownie, zrozumiawszy odrazu, o co idzie, ze znaczącego uśmiechu, z jakim żona jego spojrzała na Franusię.
— Cóż to? Kpi sobie z nas? Jeszcze czego mu się zachciewa? Nie dla psa kiełbasa. Coś mi za mądry z ciebie szpak!
Brutalne to przyjęcie przywróciło Janowi odrazu odwagę. Odwrócił się od Kozła i zwrócił do senjora rodziny.
— Widzicie, ojcze Fauanie, rzecz jest bardzo prosta... Jako że jesteście opiekunem Franusi, was muszę się nasampierw zapytać, czy mogę ją dostać?... Prawda? Jeżeli ona mnie zechce, ja bardzo jej pragnę. Chcę się z nią ożenić.
Franusia, która trzymała jeszcze w ręku swój cep, upuściła go na ziemię z wielkiego wrażenia. Powinna była wszakże spodziewać się tego; nigdy jednak nie byłaby przypuściła, że Jan odważy się oświadczyć o nią w ten sposób, odrazu. Dlaczego nie mówił o tem naprzód z nią samą? Nie zdążyła się jeszcze zastanowić i teraz nie wiedziała, czy drży z nadziei czy ze strachu. Stała tak pomiędzy dwoma mężczyznami, tchnąca jeszcze rozmachem pracy, z piersią wysoko wzniesioną w rozchełstanym staniku, cała ciepła od takiego napływu gorącej krwi, że obaj mężczyźni czuli jej promieniowanie aż na sobie.
Kozioł nie dał Fouanowi czasu na odpowiedź i zaczął wykrzykiwać we wzrastającym ataku furji:
— Widział go kto? To ci śmiała bestja!... Dziadzisko trzydziestopięcioletnie chce się żenić z osiemnastoletnią! Piętnaście lat różnicy! Tylko tyle... Czy to nie ohyda?... A jakże! dadzą ci turkaweczkę, stary chrzanie!
Jan uniósł się gniewem.
— A ciebie co to obchodzi, jeżeli ona mi rada, a ja też jej rad?
I odwrócił się w stronę Franusi, aby się wypowiedziała. Ale ona stała wciąż, zmięszana, osłupiała, jak gdyby nie rozumiała, o co chodzi. Nie mogła powiedzieć: nie!, nie rzekła jednak: tak! Kozioł wpił w nią morderczy wzrok, chcąc niejako wtłoczyć jej napowrót w gardło owo przyzwalające: tak! Jeżeli wyjdzie za mąż, nietylko straci ją, ale straci także ziemię. Nagła świadomość tej konsekwencji rozbestwiła go do reszty.
— Zastanówcie się, ojcze, zastanówcie się, szwagrze Delhommie, czy nie mierzi was oddanie tego dzieciucha staremu huncfotowi, przybłędzie z nie naszych stron, licho go wie skąd, co włóczył się już przedtem po całym świecie?... Ładny mi frajer! Nieudały stolarz, co ni z tego ni z owego przerobił się na chłopa, bo pewnie miał do ukrycia nieczyste jakieś sprawki!... W słowach jego czuć było całą nienawiść chłopa, osiadłego od pradziada na roli, do miejskiego robotnika!
— To i cóż? Jeżeli ona mną nie wzgardzi, a i ja jej rad — powtarzał Jan, powstrzymując się od wybuchu, bo postanowił sobie, że, przez wzgląd na nią, da jej pierwszej opowiedzieć o łączącej ich miłości.
— No — rzeknij ty, Franusiu, słówko!...
— To prawda! — zawołała Lizka, której pilno było wydać zamąż siostrę, aby się jej pozbyć. — Co ty masz tu do gadania, jeżeli oboje mają się ku sobie? Dziewczyna obejdzie się bez twojego przyzwolenia; dziw i tak, że cię nie zjechała, jak się patrzy!.. Głupi jesteś i tyle!...
Kozioł zrozumiał, że jeżeli dziewczyna powie: tak! będzie po wszystkiem. Najwięcej zwłaszcza obawiał się, że jeżeli wyjdzie na jaw stosunek Jana z Franusią, ślub będzie uważany za jedynie słuszny. W tej chwili właśnie wchodziła na podwórze Starsza, a za nią państwo Karolowie, którzy tym razem sprowadzili Elodję. Przywołał ich gestem, sam jeszcze nie wiedząc dobrze, co ma powiedzieć. Nagle krew przypłynęła mu gorąco falą do głowy i, cały szkarłatny, wrzasnął, wygrażając pięścią żonie i szwagierce:
— Psiakrew!.. Chcecie, żebym wam powiedział?... Tak, jedna i druga łajdaczki, ścierwa!... Tak, tak, wysypiam się z obiema! Dla tego pewnie nic sobie ze mnie nie robią!... Z obiema, mówię wam, tak, tak z jedną i z drugą!...
Oboje państwo Karolowie osłupieli, przyjmując z otwartemi z przerażenia ustami ten potok plugastw, który raził ich prosto w twarz. Pani Karolowa pospieszyła zasłonić swojem ciałem słuchającą Elodję i, popychając ją w stronę warzywnego ogrodu, zawołała bardzo głośno:
— Chodź, chodź obejrzymy sałatę i kapustę!... O, jaka piękna kapusta!
Kozioł wyrzucał z siebie w dalszym ciągu zmyślone szczegóły, przechwalając się, że jak jedna miała dosyć, przychodziła kolej na drugą, którą musiał nasycić po same uszy. Wszystko to wykrzykiwał w sprośnych wyrazach, wylewał z siebie potok słów najostatniejszych, nigdy nie używanych. Lizka, zdumiona tym nagłym napadem, potrząsała tylko ramionami, powtarzając:
— Oszalał chyba, dalibóg, oszalał!..
— Krzyknij mu, że łże! — zawołał Jan do Franusi.
— Oczywiście, że łże! — oświadczyła młoda dziewczyna spokojnie.
— Co?! Łżę?! — powtórzył Kozioł, — co? może nieprawda, że we żniwa sama się napraszałaś, tam, na stogu?... Czekajcie, rozprawię ja się zaraz z wami obiema, psiekrwie, łajdaczki jedne!...
Wściekłe to zuchwalstwo oszołomiło, obezwładniło Jana. Czy mógł wyjawić teraz, że miał Franusię? Wydało mu się to ohydne, szczególniej, o ile dziewczyna sama mu w tem nie dopomoże. Wszyscy inni: Delhomme’owie, Fouan, Starsza — trzymali się przezornie w rezerwie. Nie wyglądali na zbytnio zdziwionych, myśląc widocznie, że jeżeli ten zuch wysypia się z obydwiema, ma prawo robić z niemi, co mu się podoba. Każdy korzysta, jak może. Od tej chwili Kozioł poczuł przewagę po swojej stronie; przewagę i siłę posiadacza, z którą zwrócił się też do Jana:
— A ty, gałanie, spróbuj tylko!... miej śmiałość wtrącać się w nie twoje sprawy!... zapowietrzać mi dom! Wynoś mi się ztąd natychmiast, pókiś cały!... Co? nie idziesz?... Czekaj! czekaj!...
Schwycił swój cep, zamachnął się nim z całej siły i Jan zaledwie zdążył porwać drugi, Franusiny, aby się nim obronić. Wszyscy zaczęli krzyczeć, chciano się rzucić między nich, obydwaj jednak tak byli rozwścieczeni, że nikt nie miał odwagi zbliżyć się. Długie rękojeście zanosiły ciosy na kilka metrów po całem podwórzu, nagle opróżnionem. Oni sami tylko zostali w pośrodku, jeden w pewnej odległości od drugiego, rozszerzający koła swoich młynkowań. Nie mówili już ani słowa, zaciskając coraz mocniej szczęki. Rozlegał się tylko suchy trzask drzewa przy każdem odparowaniu ciosu.
Kozioł huknął pierwszy i byłby roztrzaskał pochyloną głowę Jana, gdyby ten, nagłym skokiem, nie cofnął się w tył. W tej samej chwili i on nagłem napięciem mięśni uniósł w górę i spuścił cep ruchem młockarza, drobiącego ziarno. Przeciwnik nie pozostał dłużny, obie dereniowe kołatki spotkały się i okręciły na swoich rzemieniach w oszalałym wzlocie zranionych śmiertelnie ptaków. Trzykrotnie tak zderzały się z sobą, i tylko kije śmigały w powietrzu, okręcały się i świstały na końcu rękojeści, w każdej chwili gotowe opaść i zmiażdżyć czaszkę, której zagrażały. Kobiety podniosły alarm, Delhomme i Fouan rzucili się na zapaśników. Jan upadł na słomę, zdradziecko dźgnięty przez Kozła, który tuż przy ziemi ciachnął go biczyskiem po nogach. Na szczęście jednak, cios nie był dość celny, rozwścieczony nim Jan zerwał się i zamachnął cepem z podwojoną bólem mocą. Uniesiony w górę cep opisał szeroki krąg i upadł na prawo, gdy tamten spodziewał się ciosu na lewo. O kilka cali dalej, a mózg byłby mu wytrysnął z czaszki. Ale nie, cep musnął tylko Kozła po uchu i spadł z całą siłą na jego ramię, miażdżąc je w jednej chwili. Kość trzasła jak stłuczona szklanka.
— A! zbrodniarz! — ryknął Kozioł — zabił mnie!
Jan z błędnym jeszcze wzrokiem i oczami nabiegłemi krwią wypuścił z rąk straszliwy swój oręż. Potem spojrzał po wszystkich, jak gdyby nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co zaszło w ciągu ostatnich kilku chwil i zawrócił, kulejąc, z gestem wściekłej rozpaczy.
Skręciwszy za róg domu, ku równinie, ujrzał Flądrę, która z poza ogrodowego płotu śledziła ciekawie przebieg walki. Przyszła podglądać, jak się będzie odbywała chrzcinowa feta, na którą ani ojciec, ani ona, nie zostali zaproszeni. Śmiała się do rozpuku, rozbawiona tem, czego była świadkiem. Toż to ojciec się ucieszy, jak mu opowie o ładnej tej uroczystości familijnej i o przetrąconej łapie jego brata!
— Zdrowo zdzieliliście go, Kapralu! — zawołała. — Gnat chrupnął mu tylko!... Takie to było śmieszne!...
Nie odpowiedział, zwolnił tylko kroku, zgnębiony, złamany. Flądra gwizdnęła na swoje gęsi, które sprowadziła, ażeby, pod pozorem zaganiania ich, móc podsłuchiwać pod płotem, i poszła za Janem. On, machinalnie, wracał do parowej młockarni, której warkot wciąż jeszcze rozlegał się pomimo zapadającego dnia. Myślał z rozpaczą, że wszystko na nic, że nie będzie już mógł chodzić do Kozłów i że teraz napewno już nie dadzą mu Franusi za żonę... Czy to nie głupio? Starczyło dziesięć minut: kłótnia, którą nie on wywołał i nieszczęśliwa bójka w chwili, kiedy rzecz była już na dobrej drodze... A teraz, wszystko przepadło! Klekot maszyny w głębi zapadającego zmierzchu przeciągał się niby głuchy jęk rozpaczy.
Nagle zatrzymało go spotkanie. Gęsi Flądry, która je zaganiała, znalazły się na zakręcie drogi naprzeciwko gęsi ojca Kiełbasy, które schodziły same, bez pastucha, ku wsi. Oba gąsiory, kroczące, każdy na czele swojego stadka, przewaliły ciała swoje na jedną łapę, utkwiły w przestrzeń wzajem przeciw sobie wielkie żółte dzioby, i dzioby wszystkich gęsi każdego stadka zwróciły się w tym samym kierunku, co dziób ich przywódcy, a równocześnie, ciała ich przewaliły się na tę samą stronę, co ciała gąsiorów. Przez chwilę zastygły nieruchome w tej pozie, niby rekonesans pod bronią, niby dwa patrole, wymieniające hasła. Potem, jeden z gąsiorów powiódł zadowolonym wzrokiem dokoła i potoczył się wprost przed siebie, a wszystkie gęsi potoczyły się za nim, przewalając się na niskich swoich łapach.

KONIEC TOMU I-GO


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.