Ziemia (Zola, 1930)/Część druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Była czwarta rano, dzień zaledwie wstawał, budził się pierwszy różowy świt majowych poranków. Pod bledniejącem niebem stały uśpione jeszcze trzy długie budynki z trzech stron szerokiego, czworokątnego podwórza: w głębi — owczarnia, na prawo — stodoły, a dom mieszkalny — na lewo. Zamykająca czwartą stronę brama wjazdowa była zawarta, zatarasowana żelaznym drągiem. Jedynie tylko wielki żółty kogut, stojący na gnojowisku, piał na powitanie dnia głosem donośnym jak granie trąbki. Wnet odpowiedział mu drugi, w chwilę potem trzeci. Zew powtarzał się coraz dalej, z folwarku na folwark, z jednego krańca Beaucji na drugi.
Tej nocy, jak co noc nieomal, Hourdequin przyszedł do pokoju Jakóbki, do jej małego pokoiku służbowego, który na jego polecenie wyklejony został dla niej malowanym w kwiaty papierem, przyozdobiony perkalowemi firankami i umeblowany staremi sprzętami z mahoniu. Bowiem pomimo wzrastającego wciąż swojego wpływu spotykała się ze stałym oporem, ilekroć wyrażała chęć zamieszkania wraz z nim w pokoju zmarłej jego żony. Resztką szacunku, jaki pozostał mu dla pamięci nieboszczki, bronił kochance wstępu do sypialni małżeńskiej. Czuła się tem wielce urażona, rozumiała bowiem, że nie będzie mogła być prawowitą gospodynią domu, dopóki nie będzie sypiała w starem dębowem łożu, przysłoniętem pąsowemi bawełnianemi draperjami.
O świcie zbudziła się Jakóbka, pozostała jednak jeszcze czas jakiś w pozycji leżącej, wyciągnięta nawznak, gdy obok niej Hourdequin chrapał w najlepsze. W podniecającem cieple łóżka czarne jej oczy błądziły rozmarzone, lekki dreszczyk przebiegł po nagiem, szczupłem jej dziewczęcem ciele. Ociągała się przez chwilę, poczem, nagle zdecydowana, przeskoczyła ostrożnie przez leżącego, uniósłszy w górę nocną koszulę, tak lekka i zwinna, że wcale nie poczuł jej dotknięcia. Cicho, bez szmeru, rękami rozgorączkowanemi nagłą żądzą, zarzuciła na siebie spódnicę. W ruchu tym potrąciła nieostrożnie krzesło i mężczyzna, zbudzony stukiem, otworzył oczy.
— Co to, ubierasz się?... Dokąd idziesz?
— Boję się o chleb, idę zajrzeć!
Hourdequin zasnął na nowo, mamrocząc coś, nieco zdziwiony wymówką, zaniepokojony mimo sennego odurzenia. Ostry, przeszywający, niby ukłócie szpilki, cień podejrzenia zbudził go nagle. Nie widząc Jakóbki przy sobie, oszołomiony jeszcze, wiódł sennym wzrokiem po służbowym pokoiku, gdzie stały jego ranne pantofle, leżała jego brzytwa i jego fajka. — Znów pewnie zawróciła sobie hultajka głowę jakim parobkiem! — Parę minut trwało, zanim zdolny był skupić myśli i odtworzyć w pamięci całe swoje położenie.
Ojciec jego, Izydor Hourdequin, był potomkiem starego rodu chłopskiego z Cloyes, który w szesnastem stuleciu wydelikacił się i wzniósł do burżuazji. Wszyscy Hourdequinowie piastowali urzędy w żupach solnych: jeden był urzędnikiem, sprawującym sądy w magazynie solnym w Chartres, drugi — kontrolerem w Chateaudun; Izydor, którego rodzice wcześnie odumarli, był już posiadaczem gotówki, wynoszącej około sześćdziesięciu tysięcy franków, kiedy, jako młodzieniec dwudziestosześcioletni, stracił posadę wskutek rewolucji.
Przyszło mu tedy na myśl, że może zbogacić się dzięki złodziejstwom, popełnianym przez rabusiów-republikanów, wystawiających na sprzedaż dobra narodowe. Znał wybornie okolicę, węszył więc, obliczał i wreszcie nabył za trzydzieści tysięcy franków, czyli za piątą zaledwie część istotnej ich wartości, stopięćdziesiąt hektarów, składających się na folwark Borderie, jedynych, jakie pozostały z dawnego klucza Rognes-Bouqueval. Żaden z chłopów nie miał odwagi zaryzykowania swoich talarów; burżuazja tylko, sądownicy i finansjera odnieśli korzyść z tego zabiegu rządu rewolucyjnego. Zresztą, i z jego strony była to spekulacja jedynie. Izydor Hourdequin nie myślał bynajmniej zaprzątać sobie głowy administrowaniem folwarku, chciał tylko, z chwilą, gdy uspokoi się sytuacja, odprzedać go za właściwą cenę i w ten sposób pięciokrotnie powiększyć swój dobytek.
Przyszły wszakże czasy Dyrektorjatu i deprecjacja własności ziemskiej trwała w dalszym ciągu; niepodobna było sprzedać majątku po wymarzonej cenie. Ziemia wzięła go z kolei w posiadanie, stał się jej niewolnikiem do tego stopnia, że ze zwykłym sobie uporem, nie dając się pozbawić ani jednej piędzi, powziął myśl wykorzystania jej samemu, mając nadzieję zbogacenia się tą drogą przynajmniej. W tym samym mniej więcej czasie ożenił się z córką właściciela sąsiedniego folwarku, która wniosła mu w posagu pięćdziesiąt hektarów. W ten sposób posiadał ich już dwieście, i to właśnie stało się powodem, że ten burżuj pochodzenia chłopskiego powrócił do uprawy roli, do uprawy jej na wielką skalę, stając się tem samem członkiem arystokracji gruntowej, która zajęła miejsce dawnego, wszechpotężnego możnowładztwa feodalnego.
Jedyny jego syn Aleksander Hourdequin, urodził się w r. 1804. Rozpocząwszy ze wstrętem naukę w kolegjum w Chateaudun, rychło rzucił ją, ciągnęło go bowiem całą siłą do roli, wolał też wrócić do domu pomagać ojcu, dla którego niechęć syna do nauki bolesnem była rozczarowaniem. Wobec zbyt powolnego tempa wzrastania majątku pragnął zlikwidować wszystko i skierować syna do którego z zawodów wyzwolonych. Stało się inaczej.
Młodzieniec miał dwadzieścia siedem lat, kiedy, po śmierci ojca, stał się panem Borderie. Był zwolennikiem metod postępowych; w żeniaczce szukał przedewszystkiem nietyle ziemi, ile gotówki, uważając, że słaba wydajność gospodarki wiejskiej zależna jest od braku rozporządzalnego kapitału.
Znalazł też pożądany posag w wysokości około pięćdziesięciu tysięcy franków, które wniosła mu, jako wiano, siostra notarjusza Baillehache’a, dobrze dojrzała pannica, starsza od brata o pięć lat, niezmiernie brzydka, cicha, ale łagodna i dobra. Posiadłszy gotówkę, rozpoczął młody Aleksander długą walkę ze swojemi dwustu hektarami, walkę zrazu przezorną, z czasem coraz bardziej gorączkową, roznamiętnioną niepowodzeniami, walkę, wznawianą z każdą porą roku, z dniem każdym, walkę, która, nie zbogaciwszy go, co prawda, umożliwiła mu wszakże prowadzenie dostatniego życia człowieka z temperamentem, przywykłego zadawalniać wszystkie swoje apetyty i żądze. Od kilku lat jednak sprawy psuły się wciąż. Żona urodziła mu dwoje dzieci: chłopca, który, czując wstręt do uprawy roli, zaciągnął się do wojska i dosłużył się, po Solferino, stopnia kapitana, i córkę, delikatną, śliczną dziewczynkę, ulubienicę ojca, dziedziczkę Borderie, ponieważ niewdzięczny syn wolał tułać się po świecie w poszukiwaniu przygód. Zaczęło się od tego, że w samym środku żniw stracił żonę. Tej samej jesieni umarła mu córka. Był to dla niego cios straszliwy. Kapitan nie pokazywał się nawet raz do roku, ojciec został więc nagle osamotniony, bez żadnych nadziei na przyszłość, nie znajdując już zachęty do pracy w myśli o dzieciach. Mimo jednak, że rana nie przestawała krwawić, nie ugiął się, pozostał po dawnemu gwałtowny i despotyczny. Zaciął się wobec chłopów, którzy drwili z jego maszyn i pragnęli w głębi duszy zguby burżuja, ośmielającego się wkraczać w ich kompetencję. Cóż było robić zresztą? Coraz bardziej wprzęgał się w jarzmo ziemi; nagromadzona praca i zaangażone kapitały zaciskały węzły jego niewoli coraz ciaśniej i teraz nie widział już przed sobą możliwości wyjścia. Chyba katastrofa jedynie.
Hourdequin, chłop barczysty z wielką, ogorzałą, rumianą twarzą, który, jako jedyny ślad wydelikacenia burżujskiego, zachował małe ręce, był w stosunku do dziewek folwarcznych despotycznym samcem. Nawet za życia żony wszystkie przejść musiały przez jego ręce, i to w sposób zupełnie naturalny, bez żadnych dalszych konsekwencyj, jako rzecz musowa. O ile córce biednego wieśniaka, zarobkującej szyciem, udaje się czasem uniknąć upadku, nie zdarza się wprost, aby którakolwiek z dziewcząt chłopskich, idących do służby folwarcznej, nie stała się ofiarą mężczyzny, pana czy parobka. Pani Hourdequinowa żyła jeszcze, kiedy Jakóbka dostała się do Borderie, przygarnięta z litości. Ojciec Cognet, stare pijaczysko, tłukł ją bez pamięci i biedactwo tak wyschło i wynędzniało, że można było policzyć jej kości po przez łachmany, jakiemi była okryta. Tak wydawała się przytem brzydka, że wiejskie łobuziaki wyszydzały ją i wykpiwały. Nie możnaby jej było dać nawet piętnastu lat, chociaż dobiegała osiemnastu.
Wzięto ją do pomocy służącej i używano do najpośledniejszych robót, do zmywania statków, do wymiatania gnoju, oporządzania bydła i dojenia krów, tak że nie wychodziła wcale z brudu i błota. Jednakże, po śmierci pani domu, wydawała się jak gdyby nieco ochędożona. Każdy parobek przewracał ją na sianie; nie było na całym folwarku chłopa, któryby nie miał jej pod sobą. Pewnego dnia, kiedy poszła do piwnicy z samym panem, który dotychczas gardził nią, zachciało się i jemu popróbować niechlujnej brzydali, broniła mu się wszakże tak zawzięcie zębami i paznogciami, tak drapała go i gryzła, że zmuszony był ją rzucić.
Od tej chwili karjera jej była przypięczętowana. Opierała mu się przez sześć miesięcy, a potem oddawała się kawałeczkami tylko obnażonego ciała. Z podwórza zaawansowała do kuchni, na stanowisko już nie popychadła, ale prawdziwej służącej; z czasem przyjęła sobie małą dziewczynkę do pomocy, i wreszcie, stawszy się zupełną panią, miała specjalną dziewczynę do obsługiwania siebie. Teraz już dawny brudas, śmieciuch, przeistoczył się w smagłą młodą dziewczynę, przystojną, z miną filuterną, z jędrną piersią i gibkiemi, pełnemi kształtami pozornie szczupłej kibici. Wykazywała nieliczącą się z wydatkami zalotność, zlewała się pachnidłami, pozostając jednak w gruncie rzeczy dawnym brudasem. Ludzie z Rognes i okoliczni rolnicy nie przestawali dziwić się jej szczęściu. Słyszane to u licha rzeczy, ażeby bogacz zadurzył się w takiem chuderlątku, ani ładnem, ani ponętnem, w Cognetce, córce Cogneta, tego pijusa, roztłukującego od dwudziestu lat kamienie na drogach? Piękny teść! Ładny szurgot — kucharka! I chłopi nie zdawali sobie nawet sprawy, że ten szurgot — to ich zemsta, odwet wsi za niesprawiedliwość dworu, pomszczenie się nędznego pracownika na roli na zbogacionym burżuju który stał się wielkim obszarnikiem. Hourdequin w przełomowym okresie swoich pięćdziesięciu pięciu lat dał się przywabić na dobre, czuł nieustanną fizyczną potrzebę uroków Jakóbki, jak się odczuwa potrzebę chleba i wody. Kiedy dziewczyna chciała przypodobać mu się, tuliła się do niego jak kotka, darzyła go wyuzdanemi, niedziewczęcemi pieszczotami, bez skrupułu, bez wstrętu. Za rozkosz jednej z takich godzin upokarzał się i po kłótniach, po straszliwych wybuchach despotycznego gniewu, podczas których groził jej wyrzuceniem na bruk i kopał ją butami, pokorniał nagle, błagając, aby przy nim pozostała.
Dopiero wczoraj wyciął jej tęgi policzek w trakcie awantury, jaką mu zrobiła, aby sypiać w łóżku, na którem umarła jego żona. Zemściła się na nim, odmawiając mu przez całą noc swojego ciała, broniąc się pięściami, jak tylko próbował zbliżyć się do niej. Mimo, że nie przestawała w dalszym ciągu oddawać się z dobrej woli parobkom, jemu, panu swojemu, skąpiła pieszczot, podniecała jego zmysły biczem oporu po to jedynie, aby większą jeszcze zyskać nad nim przewagę. To też ranka tego w tej izdebce, tchnącej niezaspokojoną żądzą, na tej ciepłej jeszcze pościeli, na której czuł zapach jej ciała, zdjął go znów gniew i równocześnie potrzeba jej pieszczot. Oddawna już węszył ciągłe zdrady Jakóbki. Zerwał się jednym skokiem, wołając głośno:
— A! łajdaczko, niech no ja cię przydybię!
Ubrał się pospiesznie i zeszedł.
Jakóbka popędziła przez uśpione izby domu, słabo rozwidnionego świtaniem. Przebiegając przez podwórze, cofnęła się instynktownie na widok pastucha, starego Soulasa, który już był na nogach. Tak silna parła ją jednak żądza, że nie zwróciła na niego uwagi. — A co tam! — Minęła stajnię na piętnaście koni, w której sypiali czterej fornale i pobiegła wprost na poddasze, służące Janowi za łoże: trochę słomy i koc, bez prześcieradła nawet. Budząc go z głębokiego snu pocałunkiem, cała drżąca, zdyszana, szepnęła mu do ucha:
— To ja, głuptasie. Nie bój się... Prędko, prędko, nie mamy czasu.
Chłopak przeląkł się. Nie chciał tu, na swojem posłaniu, w obawie, aby ich nie przychwycono. Drabina od szopy z sianem stała tuż obok, wdrapali się więc po niej na górę, zostawiając otwarty spust i rzucili się na siano.
— O! mój głuptasie, mój głuptasie! — powtarzała dziewczyna, gruchając w miłosnem upojeniu gardłowemi dźwiękami, które zdały się wychodzić z głębi jej łona.
Jan Macquart był już od dwóch lat na folwarku. Po wyjściu z wojska dostał się do Bazoche-Le-Doyen wraz z kolegą, stolarzem jak on sam, i wstąpił jako czeladnik na służbę do jego ojca, drobnego budowlanego przedsiębiorcy wojskowego.
Stracił już jednak w ciągu wojaczki pociąg do swojego rzemiosła; siedem lat służby wojskowej zniechęciło go do niej; obrzydziło mu hebel i piłę do tego stopnia, że wydawał się jakby odmieniony. Ongi, w Plassans, ochoczo brał się do tej roboty, nie mając zdolności do nauki, z trudnością wyuczywszy się czytać, pisać i jako tako rachować. Był jednak rozważny, bardzo pracowity i całą siłą dążył do stworzenia sobie niezależnego bytu po za straszliwą swoją rodziną. Stary Macquart trzymał go krótko, jak dziewczynę, sprzątał mu z przed nosa kochanki i co sobotę wystawał przed warsztatem, zabierając mu cały zarobek. Kiedy wreszcie rozwiązłość i brutalność starego opoja zabiły mu matkę, poszedł chłopak za przykładem siostry swojej, Gervaisy, która uciekła do Paryża z kochankiem i czmychnął także, aby nie pracować na nygusa ojca. A teraz nie poznawał siebie samego; nie żeby i on miał się rozleniwić, ale pobyt w wojsku rozszerzył jego światopogląd: polityka, naprzykład, która dawniej nudziła go, bardzo go teraz zajmowała, podsuwała mu różne myśli o równości i o braterstwie. Przyzwyczaił się zresztą do ciągłych wędrówek, do długich wart spędzanych bezczynnie, do sennego życia koszarowego, do dzikich wyskoków wojny. Narzędzia stolarskie wypadały mu już z rąk, myślą przenosił się w czasy przebytej kampanji włoskiej i wówczas ogarniała go niezmożona potrzeba odpoczynku, palce odrętwiała mu chęć wyciągnięcia się na trawie i zapomnienia o bożym świecie.
Pewnego dnia posłał go majster do Borderie, gdzie potrzebne były jakieś przeróbki. Miał tam na miesiąc roboty przy fugowaniu podłóg, umacnianiu drzwi i okien i dokonywaniu poprawek prawie przy wszystkiem. Szczęśliwy ze zmiany przewlókł robotę na sześć tygodni. W tym czasie umarł jego majster, a syn, żonaty już, przeniósł się do wsi swojej żony. Pozostając w dalszym ciągu w Borderie, gdzie nowe wciąż wynajdywano kawałki spróchniałego drzewa, które wymagały zastąpienia zdrowemi, pracował tu już Jan na własną rękę. Potem, z chwilą rozpoczęcia żniw, dopomagał w polu, pozostał drugie jeszcze sześć tygodni, aż wreszcie, pan Hourdequin, widząc, że chłopak nadaje się doskonale do pracy na roli, zatrzymał go u siebie na stałe. W rok niespełna dawny czeladnik stolarski stał się sprawnym parobkiem, woził, orał, siał i kosił, ogarnięty błogosławioną ciszą ziemi, która, miał nadzieję, zadowolni wreszcie jego potrzebę skupienia i spokoju. Raz nazawsze skończył więc z piłą i heblem! Zdawał się być urodzony do pracy w polu z tą swoją rozważną powolnością, ze swojem umiłowaniem roboty systematycznej, z odziedziczonem po matce usposobieniem wołu roboczego. Uszczęśliwiony był, rozkoszował się pejzażem wiejskim, którego wieśniacy nie widzą wcale, zachwycał się nim po przez błąkające mu się po głowie strzępy sentymentalnych czytanek, malujących ideały życia prostego, cnotliwego, w niezamąconej błogości i doskonałem szczęściu, jakich pełne są moralne powiastki dla dzieci.
W rzeczywistości wszakże zupełnie co innego umilało mu życie na folwarku. W czasie, kiedy naprawiał jeszcze drzwi, okna i podłogi, Cognetka przychodziła często siadywać przy nim na heblowinach. Ona właściwie była pierwszą, która wskazała mu drogę do rozpusty, pociągnięta jędrnem, mocnem ciałem chłopaka, jego twardemi, regularnemi rysami, zdradzającemi silnego samca. Zrazu uległ jej tylko, potem sam jej szukał w obawie, aby go nie wzięła za niedołęgę, party zresztą zmysłowym pociągiem do zepsutej dziewczyny, która tak sprytnie umiała podniecać mężczyzn. W głębi duszy wszakże burzyła się w nim wrodzona uczciwość. Czuł, że źle robi, zadając się z kochanką pana Hourdequina, któremu winien był wdzięczność. Znajdował naturalnie to i owo na swoje wytłomaczenie: nie była żoną jego pana, tylko jego utrzymanką; a zresztą, skoro zdradzała go na każdym kroku, dla czegóżby nie miał korzystać z nadarzającej się okazji zabawy zamiast pozostawiania jej innym? Mimo jednak takiego usprawiedliwiania się przed samym sobą, czuł wzrastający niepokój sumienia, widział bowiem, że właściciel folwarku rozpala się do Jakóbki coraz namiętniej. Musi się to źle skończyć, napewno...
Jan i Jakóbka, zagrzebani w sianie, przyczaili się, tłumiąc oddech, kiedy nagle Jan, niespokojnie wciąż nadsłuchujący, usłyszał trzeszczenie szczebli drabiny. Zerwał się na równe nogi i niepomny, że może zabić się na miejscu, zeskoczył na dół przez otwór, służący do zrzucania paszy. W tej samej chwili głowa Hourdequina ukazała się z przeciwnej strony, tuż ponad spustem. Jednym rzutem oka ogarnął sylwetkę uciekającego mężczyzny i obnażony brzuch leżącej jeszcze z rozkraczonemi nogami kobiety. Na ten widok taka zdjęła go dzika pasja, że, nie myśląc o zejściu na dół, aby rozpoznać kochanka, potężnym policzkiem, który mógłby zmiażdżyć byka, obalił na ziemię usiłującą podnieść się Jakóbkę.
— A! ladacznico!
Zawyła z bólu, przecząc oczywistości wściekłym krzykiem.
— To nieprawda!
Zaledwie zdolny był powstrzymać się od skopania butami obnażonego brzucha, drgającego jeszcze spazmem szału.
— Widziałem go!... Przyznaj się, bo cię zaduszę!
— Nie, nie, nieprawda!
Kiedy wreszcie podniosła się i opuściła spódnicę, stanęła znów przed nim zuchwała, wyzywająca, zdecydowana wyzyskać swoją przewagę.
— A zresztą, co cię to obchodzi? Cóż to? żoną ci jestem, czy co?... Kiedy nie chcesz, żebym sypiała w twojem łóżku, wolno mi sypiać gdzie mi się podoba.
I zagruchała, jak gołębica, głosem lubieżnej drwiny.
— Wynoś się, daj mi zejść... Pójdę sobie jeszcze dziś wieczór!
— Zaraz, natychmiast!
— Nie, wieczorem... Zdążysz się jeszcze namyślić.
Dygotał cały, nie posiadając się z wściekłości, nie wiedząc na kim ma wywrzeć swój gniew. Nie starczyło mu odwagi na wyrzucenie jej odrazu na ulicę, z jakąż rozkoszą jednak byłby wypędził na zbity łeb jej kochanka. Ale gdzie go teraz znaleźć? Wgramolił się wprost na górę do szopy, kierując się pootwieranemi drzwiami, nie zaglądając wcale do posłań. Kiedy zeszedł na dół, czterej fornale, tak samo jak i Jan pod swoim okapem, ubierali się, jak gdyby dopiero co zbudzeni. Który z tych pięciu? Każdy z nich mógł być tak samo dobrze winowajcą, a może wszyscy, jeden po drugim? Miał jednak nadzieję, że łotr ten się zdradzi; wydał ranne dyspozycje, nie wysłał żadnego w pole i nie poszedł też sam, zacisnął tylko pięście, wracając do dworu i, rzucając z podełba spojrzenia na wszystkie strony, ledwie hamował chęć zaduszenia własnemi rękami pierwszego, ktoby mu się nawinął.
Śniadanie zjedzono o siódmej; na widok wściekłego humoru pana cały dom dygotał ze strachu. Czeladź Borderie składała się z pięciu fornali, chodzących za pięcioma pługami, z trzech młockarzy, dwóch parobków podwórzowych, jednego pastucha i jednego małego pastuszka świń, wszystkiego dwanaścioro służby gospodarskiej, nie licząc kucharki. Zaszedłszy nasampierw do kuchni, zaczął od skrzyczenia służącej za to, że, po wyjęciu chleba z pieca, nie odłożyła na pułap łopaty. Potem obszedł śpichlerze, jeden mniejszy na owies, drugi na zboże, ogromny, wysoki jak kościół, z pięciometrowemi wrotami, i tu przyczepił się do młockarzy, klnąc na czem świat stoi, że cepami swojemi niszczą mu całą słomę.
Stąd przeszedł do obory, wściekły, że zastał wszystko w najlepszym porządku — wszystkie trzydzieści krów należycie oporządzone, żłoby czysto uprzątnięte, podłogę środkiem starannie wymiecioną. Nie wiedział, jaką znaleźćby przyczepkę do pastuchów, kiedy wreszcie, będąc już na dworze i, rzucając okiem na cysterny, które były także na ich pieczy, zauważył, że otwór jednej z rynien zatkało wróble gniazdo. Jak wszędzie w Beaucji, skrzętnie łapano wodę deszczową za pomocą skomplikowanego systemu przewodów. Zauważywszy nieporządek, zapytał brutalnie, czy chcą, ażeby wróble zamorzyły go pragnieniem. Właściwa jednak burza wybuchła dopiero na fornali. Bez względu na to, że wszystkie piętnaście koni w stajni świeżą miały podściółkę ze słomy, wrzeszczeć zaczął, że obrzydliwość bierze patrzeć, jak szkapy męczą się na przegniłej słomie. Potem, wstydząc się własnej niesprawiedliwości, bardziej jeszcze nią rozwścieczony, pospieszył obejrzyć stojące w czterech rogach zabudowań cztery szopy, w których przechowywano narzędzia rolnicze, i, w jednej z nich, ku wielkiemu swojemu zadowoleniu, dostrzegł złamany lemiesz u pługa. Świetna okazja dania wreszcie upustu piorunom gniewu! Co sobie wyobrażają te gałgany, nicponie, darmozjady, że trzyma się ich po to tylko, żeby im się podobało niszczyć jego dobytek?! Powytrąca im wszystkim z pensji, tak, wszystkim pięciu, żeby nie było zazdrości. Klnąc tak i piorunując na nich, śledził ich rozpłomienionemi oczami, czy nie dojrzy u którego oznak przestrachu, nagłej bladości czy dreszczu, którym łotr zdradziłby się wyraźnie. Żaden jednak nie poruszył się nawet. Nie było co robić tu dłużej. Pan Hourdequin machnął ręką gestem rozpaczy i poszedł dalej.
Kiedy wreszcie, rozejrzawszy się po całym obejściu, kończył obchód inspekcją owczarni, przyszło mu na myśl wybadać owczarza Soulasa. Sześćdziesięciopięcioletni starzec służył na folwarku już od pół wieku i nic nie zdołał przez cały ten czas zaoszczędzić, wyzuty ze wszystkiego przez żonę — pijaczkę i ladacznicę, którą nareszcie, ku wielkiej swojej uciesze, złożył do ziemi. Biedak w ciągłym żył strachu, aby go nie odprawiono z powodu podeszłego wieku. Może pan da mu na starość jakąś zapomogę? Ale czy to kto wie, czy nie zdarza się, że panowie umierają pierwsi? A zresztą czy, pozostawiając go na łaskawym chlebie, da mu na tytoń i na lekarstwo od podagry? Co gorsze, stary owczarz miał wroga w Jakóbce, której nienawidził też całą duszą wrogością starego, zazdrosnego sługi, oburzonego szybkiem zdobyciem przez tę przybłędę władzy w domu. Nie mógł znieść, że ośmielała się wydawać mu rozkazy, ona, ta sama, którą niedawno widział w łachmanach, wymiatającą gnój z obory. Gdyby od niej tylko zależało, napewno wyrzuciłaby go, był więc ostrożny, chciał utrzymać się na miejscu i dla tego unikał wszelkiego zatargu, mimo że pewien był poparcia samego pana.
Owczarnia, w głębi podwórza, zajmowała cały oddzielny budynek, szopę długości osiemdziesięciu metrów, w której osiemset sztuk owiec i baranów przedzielonych było wzajem od siebie kilkoma przegrodami: tutaj kilka grup matek, tam znów — jagnięta, a jeszcze dalej — barany. W dwa miesiące po urodzeniu kastrowano samców hodowanych na sprzedaż, owce zaś zatrzymywano, aby odnawiać zastęp matek, z których co roku sprzedawano tylko najstarsze. W stałych odstępach czasu tryki pokrywały młode, krzyżowano diszleje z wspaniałemi merynosami o głupkowatym, łagodnym wyglądzie i wielkich, okrągłych nosach, typowych u ludzi zmysłowych. Przy wejściu do owczarni bił w nozdrza duszący, amonjakalny odór podściółki z przegniłej słomy, na którą co trzy miesiące nakładano warstwę świeżej. Przytwierdzone do ścian haki pozwalały na podnoszenie drabinek żłobów w miarę podnoszenia się warstwy gnoju. Nie brak było mimo to w owczarni powietrza dzięki wielkim oknom, a także dzięki ułożonej z ruchomych tarcic podłodze górnej szopy, służącej za skład paszy. Tarcice te usuwano częściowo, w miarę zmniejszania się zapasu furażu. Utrzymywano zresztą, że to żywe ciepło, ta gnijąca, ciepła i miękka warstwa koniczyny jest warunkiem pomyślnego chowu owiec.
Hourdequin, otwierając jedne z wrót owczarni, zauważył Jakóbkę, wymykającą się przez drugie. I ona także pomyślała o Soulasie, pewna, że ją podpatrzył z Janem i niespokojna, czy jej nie zdradzi. Stary zachował się wszakże najzupełniej obojętnie, udając, że nie rozumie, dlaczego, wbrew swojemu zwyczajowi, taka się zrobiła odrazu przymilna dla niego. Widok młodej kobiety, umykającej z owczarni, rozpalił na nowo dręczącą niepewność Hourdequina.
— I cóż, ojcze Soulasie, — zapytał — nie zaszło nic nowego dzisiaj rano?
Pasterz, bardzo wysoki i bardzo chudy, z długą, pooraną zmarszczkami twarzą, przypominającą kawał pokrajanej nożem ogrodniczym dębiny, odpowiedział powolnym głosem:
— Nie, panie Hourdequin, nic, chyba że mają przyjść postrzygacze i zabrać się zaraz do roboty.
Pan pogawędził chwilę ze starym, aby nie dać poznać po sobie, że specjalnie przyszedł go wybadać. Od pierwszych przymrozków na Wszystkich Świętych trzymano owce w owczarni aż do połowy maja, kiedy można już było wypuścić je na koniczynę. Krowy wypędzano na pastwisko dopiero po żniwach. Wyschła, pozbawiona trawy Beaucja dawała mimo to dobre mięso, i tylko ugrzęźnięciu w rutynie i lenistwu przypisać należało nieznajomość tam chowu wołów. Każdy folwark wypasał też na własny użytek nie więcej niż pięć lub sześć wieprzków.
Hourdequin pieścił gorącą dłonią owce, które nadbiegły z podniesionemi głowami, patrząc na pana poczciwemi, jasnemi oczami. Zamknięta nieco dalej ciżba jagniąt cisnęła się do zagród z głośnem beczeniem.
— Nic więc nie widzieliście dzisiaj rano, ojcze Soulasie? — powtórzył pan Hourdequin pytanie, patrząc staremu bystro w oczy.
Stary widział, ale po co ma gadać? Nieboszczka jego, pijaczka i ladacznica, oswoiła go z rozpustą kobiet i głupotą mężczyzn. Gdyby zdradził Cognetkę, kto wie, czy nie wyszłaby z tej sprawy zwycięsko, a wtedy na nim tylko skrupiłoby się wszystko. Woleliby pozbyć się niewygodnego świadka.
— Nie, nic nie widziałem, nic zupełnie! — powtórzył z zamglonemi oczyma i nieruchomą twarzą.
Hourdequin, wyszedłszy z owczarni na podwórze, zetknął się znów z Jakóbką, wyczekującą i podsłuchującą nerwowo o czem mowa była w owczarni. Udawała bardzo zajętą drobiem, składającym się z sześciuset kur, kaczek i gołębi, fruwających, gdaczących, grzebiących w gnojowisku wśród ogłuszającego hałasu i harmidru. Korzystając też z niezdarności chłopaka, który, niosąc pomyje dla świń, przewrócił pełny ceber, lunęła go pięścią w twarz, aby ulżyć sobie nieco w swojem zdenerwowaniu. Rzuciwszy jednak okiem na pana, uspokoiła się odrazu: nie wiedział nic, stary umiał utrzymać język za zębami. Podwoiło to jej zuchwalstwo.
Przy obiedzie, w południe, zachowywała się z wyzywającą wesołością. Nie nadeszła jeszcze pora najcięższej pracy w polu, dawano więc na folwarku jeść cztery razy dziennie: o siódmej rano mleko z podrobionym chlebem; kromki chleba z masłem w południe, czasem przypiekane na grzanki; chleb z serem na podwieczerz; o czwartej i o ósmej miskę zupy omaszczonej słoniną. Na jedzenie zbierano się w kuchni, bardzo obszernej, wygodnie mieszczącej długi stół z dwiema ławkami po obu stronach. Jedynym objawem postępu był w niej angielski trzon kuchenny, zajmujący niewielką część olbrzymiego komina. W głębi czerniała wielka czeluść pieca do pieczenia chleba; na półkach, umocowanych wzdłuż okopconych ścian, błyszczały rądle i rozmaite starodawne utensylja kuchenne. Tego rana kucharka, brzydka, otyła stara panna, piekła chleb i miły zapach ciepłych bochenków parował jeszcze z otwartej dzieży.
— Co to, zapieczętowany ma pan dzisiaj żołądek? — zuchwale zapytała Jakóbka Hourdequina, który wszedł do kuchni ostatni.
Od śmierci żony i córki, nie chcąc jadać samotnie, zasiadał do stołu razem z czeladzią, jak za dawnych czasów; zajmował miejsce na jednym końcu stołu, a na drugim, naprzeciwko niego, siadała gospodyni-utrzymanka. Wszystkich razem było czternaścioro. Podawała do stołu kucharka.
Kiedy pan Hourdequin usiadł, nie odpowiedziawszy ani słowa na jej pytanie, Jakóbka zwróciła uwagę kucharki na należyte przygotowanie przypiekanych grzanek. Były to kawałki przypieczonego chleba, podrobione do wazy, podlane winem i ocukrzone melasą. Zażądała jeszcze jednej porcji, udając, że chce niemi uraczyć mężczyzn i rzucając im przy tem grube żarty, które, pobudzały ich do homerycznych wybuchów śmiechu. Każde zdanie, jakie wypowiadała, miało dwuznaczny sens, przypominający zarazem, że tegoż wieczora jeszcze opuszcza dom. — Trudno! Ludzie schodzą się, rozchodzą, a kto nie dostanie już więcej, pożałuje, że nie umaczał po raz ostatni palca w sosie. — Owczarz jadł z ogłupiałą miną, a pan domu, milczący, zdawał się również nic nie rozumieć. Jan, nie chcąc zdradzić się, zmuszony był śmiać się wraz z innymi, choć wcale nie było mu wesoło na duszy; czuł, że nie postępuje uczciwie w całej tej sprawie.
Po śniadaniu pan Hourdequin wydał dyspozycje na popołudnie. W polu zostało już trochę tylko drobniejszych robót do dokończenia; składano owies, kończono zaorywanie ugorów, czekając aż nadejdzie pora koszenia koniczyny i lucerny. Dla tego też wydał rozporządzenie, aby Jan i drugi parobek zostali w domu i wyprzątnęli szopę na siano. On sam, zgnębiony, czujący dzwonienie w uszach po niedawnem podnieceniu, bardzo nieszczęśliwy, zaczął łazić z kąta w kąt, nie znajdując zajęcia, którem mógłby rozprószyć swój smutek. Postrzygacze rozłożyli się ze swoją robotą w jednej z szop w kącie podwórza. Stanął przed nimi, żeby przypatrzeć się, jak pracują.
Było ich pięciu: chudzi i żółci, usiedli, przykucnąwszy, a wielkie, błyszczące nożyce migały tylko w ich rękach. Pasterz przynosił im owce związane za cztery nogi na podobieństwo skórzanych worów i układał je na klepisku szopy, skąd nie mogły się już ruszać, podnosiły więc tylko łby i smętnie pobekiwały. Kiedy postrzygacz brał którą z nich, wnet milkła i pokornie poddawała się, rozdęta pod grubą powłoką swojego futra, na którem pot i kurz utworzyły istny pancerz czarny. Potem, pod migającem ostrzem nożyc, zwierzę wyłuskiwało się z pod runa, niby ręka z pod rękawiczki, różowe i świeże w złotawym meszku wełny podspodniej. Jedna z matek, ściśnięta między kolanami wysokiego, wyschłego postrzygacza, położona na płask, z rozkraczonemi udami i głową podniesioną sztywno w górę, obnażała swój brzuch, którego skórę fałdowało drganie istoty rozbieranej przemocą. Postrzygacze dostawali trzy susy za każde ostrzyżone zwierzę, a sprawny robotnik mógł ostrzyc dwadzieścia sztuk na dzień.
Hourdequin przypatrywał się, myśląc przytem, że cena wełny spadła na osiem susów za funt, a i to jeszcze spieszyć się trzeba było ze sprzedaniem jej, żeby się zbytnio nie zeschła, co zmniejszało jej wagę. Minionego roku motylica zdziesiątkowała stada w Beaucji. Gospodarstwa szły coraz gorzej, grożąc ruiną i bankructwem ziemi od czasu, kiedy spadek cen zboża powiększał się z miesiąca na miesiąc. Pochłonięty ponownie kłopotami rolnika, dusząc się w podwórzowem obejściu wyszedł z folwarku obejrzeć, co się dzieje w polu. Zawsze kończyły się w ten sposób kłótnie jego z Cognetką: napomstowawszy, napiekliwszy, ile wlazło, ustępował z pola bitwy z sercem ściśniętem bólem na który jedynym kojącym lekiem był widok zbożowych niw i pól porosłych owsem, toczących w niezmierzoną dal złoto-zielone swoje fale.
O! ta ziemia, jakże ją ukochał! Miłował ją nietylko chciwem, płynącem ze skąpstwa, przywiązaniem chłopa, ale uczuciem tkliwem, nieomal intelektualnem, czuł bowiem w niej matkę, która dała mu życie i majątek i do której powróci w końcu. Wychowany od dziecka na jej łonie, odczuwał potrzebę swobody, która wzbudziła w nim nienawiść do szkoły, nie pozwalającej mu hasać dowoli po uprawnych niwach, upajać się przestrzenią i powietrzem, bujać po nieobjętych okiem obszarach. Stąd jego dzika żądza popalenia wszystkich książek, aby nic już nie mieć z niemi wspólnego. Później, kiedy objął po ojcu władanie ziemią... pokochał ją miłością kochanka, miłością dojrzałą, jak gdyby poślubiał tę ziemię, łączył się z nią węzłami uprawnionego małżeństwa, aby móc ją zapładniać. Tkliwe to uczucie wzrastało wciąż w miarę jak oddawał ziemi swój czas, majątek i życie, niby kobiecie dobrej i płodnej, dla której kaprysów i zdrad nawet znajdował usprawiedliwienie. Unosił się nieraz gniewem na nią, ilekroć okazywała się złą, zbyt suchą lub zbyt wilgotną, pochłaniała siewne ziarno, nie wydając zbioru; innym razem wpadał w zwątpienie, oskarżał samego siebie o niemoc męską czy o nieudolność: on sam ponosić musiał winę, że nie spłodziła z nim owocu. Od tego też czasu zaczęły go zajmować nowe systemy, pchając go ku wszelkiego rodzaju nowatorstwom, każąc mu żałować, że był takim nygusem w kolegjum i nie uczęszczał na kursy jednej ze szkół rolniczych, z których ojciec jego i on tak się wyśmiewali. Ile prób daremnych i wysiłków bezcelowych, ile maszyn, psutych przez nieudolną służbę, ile sztucznych nawozów, fałszowanych w nieuczciwym handlu! Utopił w nich majątek. Folwark Borderie przynosił mu już teraz dochód, zaledwie wystarczający na chleb, a cóż dopiero jak kryzys rolniczy pociągnie dłużej. Zrujnuje go do reszty... Ale trudno! pozostanie niewolnikiem własnej ziemi i w niej złoży swoje kości, wierny aż do śmierci tej, którą ukochał, jak prawowitą małżonkę.
Dnia tego, jak tylko wyszedł w pole, myśl jego krążyć zaczęła dokoła syna. Pracując we dwóch daliby sobie napewno radę. Ale nie, nie wart pamięci ten głupiec, który wolał pobrzękiwać szabelką, niż po bożemu zająć się rolą. Nie ma już dzieci! Jest i pozostanie samotny. Potem przypomnieli mu się różni sąsiedzi jego, Coquartowie zwłaszcza, posiadacze własności ziemskiej, którzy sami uprawiali swoje grunty, ojciec, matka, trzej synowie i dwie córki, a którym też nielepiej się wiodło. W Chamade, Robiquet, dzierżawca folwarku, którego kontrakt miał się ku końcowi, nie nawoził ziemi, pozwalał, aby zmarnowała się, wyniszczała majątek. Tak, tak, wszędzie jest źle! Nie pozostaje nic, jeno zacisnąć zęby i pracować aż do zdechu, nie skarżąc się na swój los.
Stopniowo, powoli, dziwnie kojąca słodycz spływać na niego zaczęła z po nad wielkich obszarów zielonych łąk, pośród których przechodził. Lekkie kwietniowe deszcze wpłynęły ślicznie na bujność roślin pastewnych. Zachwyciła go zwłaszcza kwitnąca blado-różowo koniczyna — zapomniał o strapieniach. Teraz szedł już miedzami śród świeżo zoranych pól, aby zobaczyć, ile zrobili dzisiaj dwaj wysłani w pole parobcy. Ziemia przylegała mu do butów, czuł ją pod stopami tłustą, żyzną, przytulną, jak gdyby chciała zatrzymywać go w swoim uścisku, jak gdyby brała go na własność, całego, niepodzielnie. W zetknięciu z nią odnajdywał męskość swoją z przed lat dwudziestu, siłę i radość życia. Czy mogły istnieć inne kochanki prócz niej? Jakie znaczenie, w porównaniu z nią, miały wszelkie Cognetki, ta, czy tamta? — misa, z której jedzą wszyscy, którą trzeba się zadowalniać, o ile jest dostatecznie czysta. Usprawiedliwienie w ten sposób przed samym sobą poziomej żądzy, jaką budziła w nim Jakóbka, rozweseliło go do reszty. Obchodził pole przez trzy godziny i, w międzyczasie, pożartował nieco z dziewczyną folwarczną, służącą tych samych właśnie Coquartów, która wracała na ośle do domu, pokazując obnażone swoje nogi.
Powróciwszy do Borderie, zobaczył na podwórzu Jakóbkę, żegnającą się z kotami folwarcznemi. Stale bywała ich tu cała gromada: tuzin, piętnaście, dwadzieścia sztuk, nie można było nigdy dorachować się wszystkich, bo kotki kociły się we wszystkich kryjówkach, gdzie tylko było trochę podesłanej słomy, z pod której po upływie kilku dni wracały w otoczeniu pięciorga albo sześciorga kociąt. Po kotach zbliżyła się do bud Cezara i Zbója, dwóch psów owczarskich; zawarczały jednak na nią; niecierpiały jej.
Wieczerza, pomimo pożegnania się ze zwierzętami domowemi, upłynęła jak codzień. Pan domu jadł, rozmawiał, jak gdyby nic zupełnie nie zaszło. Po skończeniu dziennej roboty nie było już mowy o niczyim wyjeździe. Wszyscy udali się na spoczynek, cień wieczora spowił uśpiony dom.
Tej samej nocy spała Jakóbka w pokoiku nieboszczki pani Hourdequinowej. Był to piękny pokój, w którym, w głębi alkowy, oklejonej czerwoną tapetą, stało wielkie łoże. Prócz łoża stała tam też szafa, mały stolik i fotel z poręczami, a nad małem mahoniowem biurkiem połyskiwały z pod szkła oprawy medale, otrzymane przez pana Hourdequina na wystawach rolniczych. Cognetka, rozebrana do koszuli, wdrapała się na łoże małżeńskie, wyciągnęła się na niem, rozpostarła ramiona i rozkraczyła uda, aby zawładnąć łóżkiem całkowicie, śmiejąc się przytem gruchającym swoim śmiechem synogarlicy.
Kiedy nazajutrz rzuciła się Janowi w objęcia, odepchnął ją. Z chwilą, kiedy została na dobre utrzymanką pana domu, byłoby to już nie w porządku, nieuczciwie! Nie chciał, stanowczo nie chciał.

II.

W kilka dni później, wieczorem, Jan wracał pieszo z Cloyes, kiedy o dwa kilometry od Rognes zdziwił się na widok wyprzedzającej go dwukołówki chłopskiej. Wydawała się pusta, nikt nie siedział na ławeczce, a koń, pozostawiony sam sobie, powracał stępa do stajni, jako szkapa, znająca dobrze drogę. Młody człowiek szybko dogonił ją, zatrzymał konia i wspiął się na palce, aby zajrzeć na dno wózka. Rozciągnięty był na niem człowiek sześćdziesięcioletni, gruby, nizki, przewrócony na wznak, z twarzą tak ciemno-szkarłatną, że wydawała się czarna.
Zdziwienie Jana było tak wielkie, że zaczął wołać na cały głos.
— Hej, człowieku!... Śpi u licha, czy pijany?...
O, to stary Mucha, ojciec dwóch dziewcząt stamtąd!...
— Co to, do stu piorunów?! Czyżby wyciągnął kopyta?! To ci dopiero heca!
Mucha, porażony atakiem apopleksji, zipał jeszcze, ciężko i szybko dysząc. Widząc to, Jan rozciągnął go na wózku, a głowę uniósł mu do góry i oparł o ławkę, potem wskoczył pośpiesznie na wózek i zaciął konia, wioząc umierającego galopem do jego domu, w obawie, aby nie skończył po drodze.
Skręcał właśnie na plac przed kościołem, kiedy zobaczył Frankę, stojącą na progu ojcowego domu. Widok Jana, siedzącego na ich karjolce i powożącego, wprawił ją w zdumienie:
— Co to? — zapytała.
— Ojciec twój zachorzał.
— Gdzie? co?
— Tutaj, zobacz.
Wlazła na koło i spojrzała. Na chwilę stała oszołomiona, nie rozumiejąc nic, patrząc bezmyślnie na fjoletową twarz, której jedna połowa skręcona była konwulsyjnie, jak gdyby gwałtem pociągnięta od dołu ku górze. Zapadał wieczór, wielki płowy obłok żółcił niebo, oświetlając konającego ognistą łuną.
Nagle, wybuchła łkaniem, zeskoczyła z koła i pobiegła do domu uprzedzić siostrę.
— Lizko! Lizko!... Boże!... o, Boże!...
Zostawszy sam, Jan zawahał się na chwilę. Nie mógł przecież zostawić starego na dnie karjolki. Dom stał nieco w dole; od strony placu prowadziły do niego trzy, wyrąbane w ziemi, stopnie. Zniesienie chorego do tej ciemnej nory wydało się Janowi niewygodne. Po chwili wszakże zorjentował się, że od strony drogi były inne jeszcze wrota na równi z ziemią, otwierające się na obszerne, otoczone żywopłotem, podwórze. Dwie trzecie jego zajmowała kałuża rdzawej wody, resztę wypełniał półmorgowy ogród, warzywno-owocowy. Popuścił więc cugle, a koń, sam z siebie, wjechał i zatrzymał się przed stajnią obok obory, w której mieściły się dwie krowy.
W tej chwili, zawodząc i jęcząc, nadbiegły Lizka z Franką. Lizka, która zległa przed czterema już miesiącami, odwołana przez siostrę w chwili dawania piersi małemu, przybiegła, trzymając dziecko na ręku. Maleństwo darło się także. Franusia wskoczyła znów na jedno koło, Lizka na drugie, lamentując i szlochając w sposób rozdzierający, gdy ojciec Mucha wydobywał jeszcze resztki tchu z piersi.
— Tato, odpowiedz, odezwij się!... Tato!... Co ci się stało?... co ci jest? Boże, o Boże!... Czy ci do głowy uderzyło, że nie możesz mówić?... Tato, tatuńciu, tato!...
— Zejdźcie, trzeba go zdjąć stąd — zauważył Jan rozsądnie.
Nie dopomagały mu, płacząc i zawodząc coraz głośniej.
Na szczęście, przywabiona hałasem, sąsiadka, stara Frimatowa, ukazała się na progu swojego domu. Wysoka, stara, koścista kobieta, pielęgnowała od dwóch lat sparaliżowanego męża, utrzymując go dzięki uprawianiu własnemi rękami, z niezmożoną cierpliwością i uporem roboczego bydlęcia, jedynej morgi gruntu, będącej ich własnością. Zorjentowała się odrazu w sytuacji, uważając całą przygodę za zupełnie naturalną i razem z Janem, jak gdyby sama posiadała siłę męską, staszczyła starego Muchę z karjolki. Jan objął go wpół i ciągnął, żeby matka Frimat mogła wziąć go za nogi. We dwoje dźwignęli go i wnieśli do domu.
— Gdzie go położyć? — zapytała stara.
Obie córki, które szły za niemi, straciwszy zupełnie głowę, nie wiedziały co na to powiedzieć. Ojciec sypiał na górze w małej izdebce, przerobionej z części strychu; niepodobna było wnieść go teraz do niej. Na dole, za kuchnią, mieściła się duża izba o dwóch łóżkach, którą odstąpił obu dziewczynom. W kuchni było ciemno, choć oko wykol, oboje dźwigający czekali więc, ręce mdlały im z wysiłku, bali się jednak postąpić krok naprzód, aby nie potrącić chorego o jakiś sprzęt.
— Zdecydujcie-że się wreszcie!
Pierwsza ocknęła się Franusia i zapaliła świecę. W tej samej chwili weszła matka Bécu, żona polowego, która przeczuła widocznie niezwykłą przygodę, gnana ową siłą tajemną, roznoszącą w ciągu jednego mgnienia wszelkie wieści z jednego krańca wsi na drugi.
— A to co? Co mu się stało kochanemu biedakowi? Aha, widzę! Krew musiała go zalać na wnętrzu!... Żywo, żywo, posadźcie go na krześle.
Ale matka Frimat była przeciwnego zdania. — Kto widział sadzać człowieka, który nie może utrzymać się na nogach? Najlepiej byłoby położyć go na łóżku której z córek. — Spór zajątrzał się, kiedy weszła Fanny z Nénessem: dowiedziała się o wypadku, kupując włoski makaron u Macquerona, przybiegła więc, zaniepokojona o stryjeczne siostry.
— Może rzeczywiście trzeba go posadzić, żeby krew mogła odpłynąć — oświadczyła.
Posadzono więc starego Muchę na krześle przy stole, na którym paliła się świeca. Podbródek opadł mu na piersi, ręce i nogi zwisły bezwładnie. Lewe oko otworzyło się w skurczu połowy twarzy, a z kąta skrzywionych ust wydobywał się chrapliwy świst. Cisza zaległa izbę, śmierć kładła na niej mroźne swoje piętno, pełzała po uklepanej ziemi, służącej za podłogę, po zjedzonych przez wilgoć ścianach, po czarnem, zadymionem wnętrzu kominka.
Jan czekał wciąż jeszcze, stropiony, a obie córki i trzy przybyłe kobiety stały bezradnie, przyglądając się staremu.
— Możeby pójść po doktora? — zapytał młody chłopak. Matka Bécu potrząsnęła głową, reszta nie odpowiedziała nic zgoła. Jeżeli to ma być na nic, po co wyrzucać pieniądze za wizytę doktorowi? Jeżeli to konanie, czy doktór poradzi coś na to?
— Dobre byłyby synapizma — rzekła matka Frimat.
— Mam w domu spirytus kamforowy — podszepnęła Fanny.
— I to dobre — oświadczyła matka Bécu.
Lizka i Franusia, zupełnie już ogłupiałe, słuchały, nie decydując się na nic; jedna kołysała małego Julisia, synka swojego, druga, trzymała w ręku filiżankę z wodą, której ojciec nie mógł przełknąć ani kropli. Widząc to, Fanny szturgnęła Nénesse’a zajętego przyglądaniem się drgawkom konającego.
— Skocz do domu i powiedz, żeby ci dali małą buteleczkę spirytusu kamforowego; stoi w szafie, na lewo... — Słyszysz? w szafie, na lewo... Wstąp też do dziadka Fouana i do ciotki Starszej i powiedz im, że z wujem Muchą jest źle... Ale leć galopem!...
Chłopak znikł w mgnieniu oka, a kobiety znowu zaczęły radzić nad wypadkiem. Matka Bécu znała jednego pana, którego uratowano łaskotaniem mu podeszew u nóg przez trzy godziny. Matka Frimat przypomniała znów sobie, że pozostało jej jeszcze trochę kwiatu lipowego z porcji, kupionej za dwa susy dla jej starego, poszła więc po ten lek i zaraz wróciła z malutką torebką. Lizka rozpaliła ogień, oddawszy dziecko Franusi, przez ten czas wrócił i Nénesse.
— Dziadek Fouan spał... a ciotka Starsza powiedziała, że dobrze mu tak, bo żeby wuj Mucha nie chlał tyle, toby nie było z nim teraz tak źle...
Fanny powąchała flaszeczkę którą chłopak jej przyniósł i krzyknęła:
— Bałwanie, mówiłam ci, że na lewo... Przynosisz mi wodę kolońską.
— I to będzie dobre — zawyrokowała matka Bécu.
Wlano staremu do gardła filiżankę kwiatu lipowego, łyżeczkami, siłą rozwierając zaciśnięte jego zęby. Potem natarły mu kobiety twarz wodą kolońską, nic a nic nie było mu jednak lepiej; traciły zupełnie głowę. Twarz jego zczerniała jeszcze, musiano mocniej posadzić go na krześle, bo opadał bezwładnie i mógł łatwo osunąć się na ziemię.
— O! — szepnął Nénesse, stojąc w drzwiach — coś się chyba ma na deszcz... Niebo takie jakieś dziwne!...
— Tak — przytaknął mu Jan — idzie ciężka chmura. — I, jak gdyby powracając do pierwotnej swojej myśli, dodał: — Możeby jednak dobrze byłoby sprowadzić doktora?... Pojadę, jeżeli chcecie...
Lizka i Franusia spojrzały po sobie z niepokojem. Wreszcie młodsza zdecydowała się z hojnością, właściwą swojemu wiekowi.
— Tak, tak, Kapralu, pojedźcie do Cloyes po pana Fineta... Niech ludzie nie gadają że nie zrobiło się wszystkiego, co było trzeba.
W całym tym rozgardjaszu nie pomyślano nawet o wyprzęgnięciu konia, tak że Jan mógł odrazu skoczyć na bryczkę. Zgrzytnęło żelastwo, koła potoczyły się z hałasem po wyboistym gościńcu. Matka Frimat wspomniała o księdzu, ale inni machnęli tylko ręką na znak, że i tak dosyć się robi dla chorego. Nénesse zaofiarował się przelecieć pieszo trzy kilometry do Bazoches-le-Doyen, ale matka skrzyczała go. Nie pozwoli mu biec taki kawał drogi w ciemną noc, kiedy w dodatku jeszcze ciężka chmura wisi na niebie. Zresztą, stary nie słyszy i nie odpowiada, ksiądz mówiłby jak do pnia.
Dziesiąta wybiła na kukułczanym zegarze z malowanego drzewa. Wszyscy byli zdziwieni: — I powiedzieć, że jest się tutaj od dwóch godzin przeszło, a wszystko to na nic! — Żadna z kobiet nie myślała jednak dać za wygranę; zaciekawiał je sam proces konania, chciały śledzić go do ostatka. Dziesięciofuntowy bochen chleba leżał na dzieży z wetkniętym w niego nożem. Pierwsze córki, którym głód, pomimo niepokoju, wiercił wnętrzności, odkroiły sobie machinalnie po kawałku, który zjadły zupełnie bezwiednie prawie; potem wszystkie trzy kobiety poszły za ich przykładem, chleb malał szybko, raz wraz któraś odkrawała po kromce i jadła. Nie zapalano drugiej świecy, nie objaśniano nawet palącej się. Smutny był wygląd ciemnej i nagiej, ubogiej kuchni wieśniaczej, w której rozlegało się jeno rzężenie chorego, wciśniętego w stojące przy stole krzesło.
Nagle, w jakie pół godziny po odjeździe Jana, stary Mucha przewrócił się i rozciągnął na ziemi. Nie oddychał już, nie żył.
— No, czy nie mówiłam? chcieliście koniecznie iść po doktora? — tryumfowała cierpkim głosem matka Bécu.
Franka i Lizka wybuchnęły na nowo płaczem. Instynktownie nieomal, przytuliły się do siebie, czując w nieszczęściu potrzebę serdecznego uścisku siostrzanego. Powtarzały też wciąż urywanym głosem:
— Boże, Boże... zostałyśmy tylko we dwie!... Już po wszystkiem... tylko we dwie!... Co my poczniemy? co poczniemy? O Boże, Boże!...
Nie można było zostawić nieboszczyka na gołej ziemi... Matka Frimat i matka Bécu zakrzątnęły się żwawo i zrobiły wszystko, co należało. Nie mając odwagi przeniesienia ciała, ściągnęły siennik z łóżka, przyniosły go i podesłały pod starego Muchę, nakrywając go prześcieradłem aż po podbródek. Przez ten czas Fanny, zapaliwszy świece w dwóch innych lichtarzach, postawiła je na ziemi, na lewo i na prawo, w głowach zmarłego. Na razie wystarczyło to: tylko lewe oko, trzykrotnie zaciskane palcem przez jedną z kobiet, wciąż się rozwierało, zdając się patrzeć na świat z sino-fjoletowej, zniekształconej twarzy, odcinającej się ciemną plamą na bieli prześcieradła.
Lizka uśpiła dziecko i wszystkie kobiety usiadły, aby czuwać przy zwłokach. Fanny i stara Bécu dwukrotnie zabierały się do odejścia, zwłaszcza, że matka Frimat zaofiarowała się zostać na całą noc z dziewczętami; nie odchodziły jednak i gawędziły w dalszym ciągu przyciszonym głosem, spoglądając od czasu do czasu z pod oka na zmarłego. Nénesse, dorwawszy się do buteleczki wody kolońskiej, wylewał z niej resztę, perfumując sobie nią włosy i ręce.
Wybiła północ. Matka Bécu odezwała się głośno:
— No i cóż? Jak wam się podoba ten pan Finet? Ma się czas umrzeć, dopóki się wygramoli... Dwie godziny trwa, zanim się go sprowadzi z Cloyes!
Przez drzwi od podwórza, zostawione otworem wpadł mocny podmuch wiatru i pogasił światła na lewo i na prawo od ciała. Przeraziło to kobiety; rzuciły się do zapalenia świec na nowo, ale pęd wichru, gwałtowniejszy jeszcze, straszliwy, z akompanjamentem świstu, wycia i jęku, rozhulał się na dobre, wciąż wzmagając się i potężniejąc. Z przepastnych czarnych głębin pól waliło niby tentent tratującej wszystko po drodze armji; raz wraz rozlegał się suchy trzask gałęzi, przeciągłe jęki zmiatanych nawałnicą zbożowych niw. Wybiegłszy na próg domu, ujrzały wystraszone kobiety chmurę koloru miedzi, pędzącą po bladem niebie. I nagle huk, potężny jak gdyby trzasło sto armat naraz, wstrząsnął powietrzem, spadł deszcz twardych kul, chłoszczących, siekących, odskakujących, niby piłki od ziemi, ścielących się zwartą masą u ich stop.
Z piersi zdjętych przerażeniem kobiet wydarł się jęk bólu i rozpaczy.
— Grad! Grad!
Blade z trwogi i buntu wobec straszliwej klęski stały nieme, patrząc ze zgrozą na obraz zniszczenia. Wszystko to trwało zaledwie dziesięć minut. Nie słychać było grzmotów, tylko wielkie, nieustanne, błękitnawe błyskawice rozdzierały niebo fosforycznemi brózdami, zdającemi się sięgać ziemi prawie. Noc nie była już taka czarna, kulki gradowe rozświetlały ją niezliczonemi blademi smugami jak gdyby przedłużających się w nieskończoność rurek szklanych. Hałas stawał się ogłuszający. Istna kanonada, pociąg puszczony z szaloną szybkością po moście z metalu, pędzący po nim bez końca. Wiatr dął z wściekłą pasją, ukośnie padające kule gradowe strącały po drodze wszystko, zaścielały ziemię grubą lodową warstwą.
— Grad, o Boże, Boże!... Jakie nieszczęście!... Patrzcie, patrzcie, wielki, niczem jaja kurze!...
Nie odważyły się wybiec na podwórze, aby podnieść którą dla sprawdzenia jej wagi. Wściekłość huraganu potęgowała się z każdą chwilą, wszystkie szyby okienne powypadały z brzękiem, siła wichru i rozpędu gradowych kul była tak wielka, że jedna z nich, wpadłszy do kuchni, rozbiła gliniany dzbanek, a inne potoczyły się aż pod siennik, podesłany pod trupa.
— Nie wiem, czy weszłoby ich pięć na funt? — stwierdziła matka Bécu, ważąc je w ręku.
Fanny i stara Frimatowa rozplotły z rozpaczą ręce.
— Wszystko przepadło, ruina! klęska ostateczna!...
Burza ustała. Słychać było zamierający w oddali tentent katastrofy. Wreszcie cisza grobowa zaległa powietrze. Niebo za chmurami stało się znów nieprzejrzaną plamą atramentową. Drobny, zwarty deszcz padał bezszelestnie. Wśród ciemności niepodobna było rozeznać nic prócz grubej powłoki gradowej, zaścielającej ziemię białą warstwą, która promieniowała szczególną jasność, niby mirjady drobniuchnych światełek, ciągnących się w bezkresność.
Nénesse, wybiegłszy na podwórze, powrócił z istnym soplem lodowym wielkości pięści, co tak podnieciło matkę Frimat, że, nie mogąc już wytrzymać na miejscu, zdecydowała się wyjść zobaczyć.
— Pójdę po latarkę, muszę obejrzeć szkody — oznajmiła.
Fanny usiłowała opanować się przez kilka minut jeszcze. Nie przestawała wyrzekać. — Ah! jaka katastrofa! Ile będzie roboty! Ile szkód narobił ten grad w jarzynach i na drzewach owocowych! Zboża, owsy i jęczmienie niebardzo musiały ucierpieć bo nie są jeszcze zbyt wysokie. Ale winnice, o, winnice!... I stojąc na progu, starała się przedrzeć oczami zwartą, nieprzeniknioną zasłonę nocy. Ogarnęła ją gorączka niepokoju i niepewności, chciała ocenić wielkość katastrofy, przesądzając ją, widząc, już w wyobraźni pola zbombardowane, uchodzące żywą krwią, która broczyła z zadanych im ran.
Zapaliła jedną z dwóch latarek i znikła wraz z Nénessem.
— Dajcie mi latarkę, moje kochane, pobiegnę zobaczyć, co się dzieje z naszemi winnicami.
Matka Bécu, nieposiadająca gruntu, niewiele sobie robiła z gradu. Z przyzwyczajenia jeno do lamentowania, jęczała, wzywając niebo i wszystkich świętych na świadków. Ciekawość parła ją jednak ustawicznie do drzwi, w których stanęła nieruchomo, zaciekawiona widokiem licznych punktów świetlnych, gęsto rozbłyskujących wśród ciemności, której całun spowijał wieś. Przez wyłom pomiędzy oborą a szopą, można było z podwórza ogarnąć okiem całe Rognes. Grad zbudzić musiał ze snu całą ludność; każdy niecierpliwie dążył na swoje pole, zbyt niespokojny, aby móc czekać do rana. Dlatego też latarki rozbłyskiwały jedna po drugiej, mnożyły się, dygotały, podskakiwały. Matka Bécu, znająca na wylot miejsce każdego domu i pola, nazywała każdą latarkę imieniem jej właściciela.
— Patrzcie, to u Starszej! A ta wychodzi od Fouanów; tamta, trochę dalej — Macqueron’a; obok niej, Lengaigne’a... Boże! Boże! Biedni ludziska! Serce się kraje... Niema co, muszę i ja iść!
Lizka i Franusia zostały same przy trupie ojca. Deszcz wciąż jeszcze ociekał strugami, wilgotny wiatr zmiatał ziemię, topił szybko świece. Należałoby właściwie zamknąć drzwi, żadna z dziewcząt nie pomyślała o tem jednak, tak były obie pochłonięte, pomimo świeżej żałoby we własnym domu, dramatem nazewnątrz. — Mało więc tego, że się ma śmierć u siebie? Pan Bóg niszczy wszystko; kto wie, czy zostanie człowiekowi kawałek chleba do włożenia do ust?
— Biedny ojciec — szepnęła Franusia — jakby się tem zgryzł!... Lepiej, że tego nie widzi. — I spostrzegłszy, że siostra bierze do ręki drugą latarkę, zapytała:
— Dokąd idziesz?
— Przychodzi mi na myśl groch i fasola... Wrócę zaraz.
Niepomna ulewy, minęła Lizka podwórze i weszła do ogrodu warzywnego. Przy starym została tylko Franusia. Stała jednak na progu, podniecona krążeniem latarki po podwórzu. Przywidziało jej się, że słyszy jakieś jęki, płacz nawet. Zamierało w niej serce.
— Jak tam? — wołała, — Co się stało?
Żaden głos nie odpowiadał, latarka krążyła szybciej jeszcze, jak oszalała.
— Fasola zmieciona? co?... A groch bardzo ucierpiał? Boże, o Boże!... A owoce? zielenina?...
Nagle, wybuch rozpaczy, który wyraźnie doleciał jej uszu, przełamał ostatecznie jej wahanie. Zakasała spódnicę i pobiegła, nie dbając o ulewę, za siostrą. Nieboszczyk osamotniony pozostał w pustej kuchni, sztywny pod swoim całunem, leżąc wpośród dwóch kopcących smutnie świec. Lewe oko, uporczywie otwarte, wpatrzone było w stare belki pułapu.
O! jaki obraz zniszczenia przedstawiał ten kawałek ziemi! jakim bezmiarem rozpaczy tchnęła klęska, oglądana przy migotliwem świetle latarek! Lizka i Franusia obnosiły swoją, tak zroszoną siekającym deszczem, że drobne szybki skąpe zaledwie przepuszczały światło. Zbliżały ją do desek płotu, niewyraźnie rozróżniając w małym krążku świetlnym fasole i grochy wybite ze szczętem, zieleninę sałat i warzyw, tak posiekaną i pociętą, że niepodobna było myśleć nawet o zużytkowaniu liści. Najbardziej wszakże ucierpiały drzewa owocowe. Drobniejsze gałęzie i owoce odpiłowane były jakby nożami; pnie nawet, pokaleczone, uchodziły sokami, kapiącemi z dziur w korze. Dalej, w winnicach, działo się jeszcze gorzej. Latarki mnożyły się, podskakiwały, szalały wpośród jęków, klątw i złorzeczeń. Łozy winne zdawały się jakby skoszone, kiście kwiatu wraz ze szczątkami drzewa i łodyg grubo zaścielały ziemię. Nietylko plon tegoroczny był stracony ale same szczepy, ogołocone, pozbawione soków żywotnych, będą już tylko wegetowały i zamrą rychło. Nikt nie czuł deszczu; pies jakiś wył przeciągle, jak gdyby wietrząc śmierć i zniszczenie; kobiety wybuchały łkaniem, jak nad świeżą mogiłą. Macqueron i Lengaigne, odwieczni rywale, poświecali sobie wzajem latarkami, przechodzili z pola jednego na grunt drugiego, wykrzykując przekleństwa w miarę odsłaniania nowych wciąż ruin w nagłym, mdłym błysku, który wnet po ich przejściu tonął na nowo w mrokach nocy. Nawet stary Fouan, mimo że wyzbył się już ziemi, poszedł wraz z innymi obejrzeć pola. Unosił się gniewem; jeden po drugim wybuchali wszyscy.
— Czy możliwe, aby jeden kwadrans pozbawił ich owocu całorocznej pracy? Za jakie grzechy karze ich Pan Bóg tak srodze? Niema pewności, niema sprawiedliwości, klęski bezustanne, kaprysy losu, niszczące wszystkich. Nagłym ruchem, Starsza, rozwścieczona, tracąca panowanie nad sobą, nachyliła się, zebrała z ziemi garść kamieni i, ciskając je w powietrze, jak gdyby chciała przebić niemi niebo, niedostrzegalne wśród nocnych mroków, wrzeszczała:
— Psiakrew, Ty tam na górze! Nie możesz do licha dać nam spokoju?!
Na sienniku w kuchni osamotniony ojciec Mucha patrzył w pułap stężałem lewem swojem okiem, gdy wtem dwie karjolki stanęły przed wrotami.
Jan sprowadził wreszcie doktora Fineta po czekaniu na niego niemal przez trzy godziny w jego mieszkaniu. Wracał karjolką, a doktór wziął własny swój kabrjolet. Doktór, wysoki i chudy, z twarzą wyżółkłą, pobróżdżoną udręką zamarłych nadziei i ambicyj, wszedł szorstko do kuchni. Nienawidził w głębi duszy tej swojej chłopskiej klijenteli, uważając ją za winowajczynię własnego jego upadku.
— Co to? nikogo niema?... Lepiej więc się zrobiło?... Wtem, spostrzegłszy nieboszczyka, zaklął:
— Nie, zapóźno!... Mówiłem wam, nie chciałem jechać. Zawsze to samo; wzywają mnie, jak już są nieboszczykami!
Daremna fatyga wśród nocy wściekała go, a że w tej samej chwili Lizka i Franusia wróciły ze dworu, wybuchnął niepowstrzymanym gniewem, dowiedziawszy się, że czekały dwie godziny, zanim zdecydowały się wezwać go.
— Zabiłyście go! Naturalnie!... Trzebaż idjotów? Woda kolońska i kwiat lipowy na atak apopleksji?!... A teraz, ani żywej duszy przy nim! Rozumie się, nie może wam przecież uciec!... Rozumie się!...
— Ależ panie doktorze — wyjąkała Lizka, szlochając — to z powodu gradu...
Pan Finet, zainteresowany, uspokoił sie nagle. Co?! Spadł grad?!... Żyjąc ciągle wśród chłopów, przejął się ich bolączkami. Jan zbliżył się także i obydwaj, zdziwieni, zapewniali, że nie spadła na nich ani jedna kulka gradowa na całej drodze z Cloyes. Tamtych los zaoszczędził, tych zrujnował — a wszystko na odległości trzech kilometrów: pod złą widać urodzili się gwiazdą! Kiedy po chwili Fanny odniosła latarkę, a za nią wróciła matka Bécu i stara Frimatowa, wszystkie trzy tonące we łzach, powtarzające szczegóły okrutnej klęski, oglądanej przed chwilą, doktór stwierdził uroczyście:
— Tak, to nieszczęście, wielkie nieszczęście!... Niema większego nieszczęścia dla wsi...
Przerwał mu głuchy, bulgocący odgłos. Wychodził z ciała nieboszczyka, zapomnianego pomiędzy dwiema gromnicami. Wszyscy zamilkli, kobiety przeżegnały się.

III.

Minął miesiąc. Stary Fouan, zamianowany opiekunem Franusi, rozpoczynającej dopiero piętnasty rok, namówił ją i Lizkę, starszą od niej o dziesięć lat, aby wydzierżawiły swój grunt, z wyjątkiem kawałka łąki, kuzynowi Delhomme‘owi, bo przecież ziemia musi być należycie uprawiana i utrzymywana. Od czasu, kiedy obie dziewczyny zostały same, bez ojca ani brata w domu, musiałyby przyjąć parobka, co byłoby zbyt kosztowne wobec coraz wzrastającej ceny pracy najemnej. Delhomme zresztą wyświadczał im tem przysługę tylko, zobowiązawszy się do zerwania umowy na wypadek zamążpójścia której z nich, co wywołałoby konieczność podziału schedy.
Lizka i Franusia, po odstąpieniu kuzynowi i konia również, zatrzymały jednak obie krowy, Łaciatą i Białaskę, jak również osła, Gedeona. Zachowały też swoje pół morgi ogrodu warzywnego, który starsza zobowiązała się uprawiać gdy młodsza miała zająć się krowami. Dość zostawało jeszcze roboty; nie było im, chwała Najwyższemu, tak źle jeszcze! Poradzą sobie jakoś.
Pierwsze tygodnie były bardzo ciężkie, wypadło bowiem naprawić szkody wyrządzone przez grad, skopać i na nowo posadzić ogrodowizny i tu właśnie okazał się Jan bardzo pomocny. Od czasu przywiezienia im umierającego ojca zawiązała się między nim a obu siostrami bliższa łączność. Zaraz nazajutrz po pogrzebie przyszedł zapytać się, czy im czego nie potrzeba. Potem przychodził coraz częściej porozmawiać, zżył się z niemi, oddawał im drobne przysługi. Wreszcie, pewnego ranka, wyjął motykę z rąk Lizki, aby dokończyć za nią kopania grzędy. Odtąd poświęcał im po przyjacielsku chwile wolne od pracy na folwarku. Stał się domownikiem starego, ojcowego domu Fouanów, zbudowanego przez jednego z przodków, przed trzema wiekami i otaczanego przez cały ród rodzajem kultu. Ilekroć stary Mucha narzekał za życia na zły udział, jaki dostał mu się przy podziale i pomstował na brata i siostrę, że go okradli, odpowiadali mu:
— A dom? Jakto? Nie masz domu?
Biedny dom, odrapany, zniszczony, chwiejący się, podpierany ze wszystkich stron kawałkami desek, połatany gliną! Musiał być zbudowany nasamprzód z łamanego kamienia i z ziemi, potem otynkowano dwie ściany, wreszcie, ku początkowi wieku, zdecydowano się zastąpić słomianą strzechę drobnemi dachówkami z łupku, teraz już do szczętu przegniłemi. Przetrwał tak i trzymał się jeszcze dzięki temu, że pogłębiony był na metr w ziemię, jak w owych czasach stawiano wszystkie domy, gwoli ciepła zapewnie. Wynikała z tego wielka niedogodność, bo podczas wielkich burz woda zalewała izby i, pomimo starannego wymiatania ubitej ziemi, w piwnicy stało zawsze błoto we wszystkich kątach. Mądrze jednak obmyślona była cała budowa, zwrócona tyłem na północ, na olbrzymie obszary równin Beaucji, skąd zimą dęły okrutne wichry; od tej strony w kuchni było tylko małe wąskie okienko, zabarykadowane okiennicą, na równi z ziemią. Po drugiej stronie, natomiast, były drzwi i okna. Coś jak glinianka rybacka na brzegu oceanu, której ani jedna szczelina nie wychodzi na wodę. Wiatry Beaucji, dmące całą siłą w stare domostwo, pochyliły je naprzód; dom przygarbiony był na podobieństwo bardzo starych kobiet, przełamanych w krzyżu i zgiętych we dwoje.
Jan poznał wkrótce najdrobniejsze jego zakamarki. Dopomógł obu siostrom przy doprowadzeniu do porządku dawnej izdebki nieboszczyka, przerobionej z części strychu, oddzielonej od niego przepierzeniem z desek jeno i nie mieszczącej nic prócz starej skrzyni pełnej słomy, służącej staremu za posłanie, i prócz krzesła i stołu. Na dole nie przekraczał progu kuchni, unikał wchodzenia z siostrami do ich izby, której drzwi zawsze szeroko otwarte, odsłaniały alkowę z dwoma łóżkami, wielką szafę z orzechowego drzewa i przepyszny, okrągły, stary, rzeźbiony stół, niewątpliwie zagrabiony niegdyś szczątek pałacowy. Za tą izbą istniała jeszcze jedna, tak wilgotna jednak, że stary wolał sypiać na górze: niemożna było w niej nawet składać kartofli, bo kiełkowały zaraz. Całe życie rodziny koncentrowało się jednak w kuchni głównie, w wielkiej, zadymionej tej izbie, w której od trzech stuleci jedne po drugich następowały po sobie i żyły pokolenia Fouanów. Czuć tu było długotrwałą pracę, skąpe jadło, nieustanny wysiłek rasy, która za mozół swój zaledwie tyle miała, żeby nie zdychać z głodu, nie mogąc nigdy odłożyć ani susa oszczędności, ani z początkiem ani z końcem roku. Drzwi, otwierające się wprost do obory, łączyły życie krów z życiem ludzi; nawet kiedy drzwi te bywały zamknięte, można było widzieć krowy przez szybę wprawioną w wyłom zrobiony w murze. Prócz tego była przy domu stajnia, w której rezydował teraz Gedeon sam jeden, szopa i drwalka, tak że, nie wychodząc na dwór, można było dostać się wszędzie. Na podwórzu deszcze nie pozwalały wysychać kałuży, stanowiącej jedyny zbiornik wody do pojenia bydła i do podlewania ogrodu. Co rano trzeba było iść do źródła na dole przy drodze, aby czerpać stąd wodę do picia.
Jan lubił przebywać tu, nie badając nawet samego siebie, co go tutaj sprowadzało. Lizka, wesoła, okrąglutka, miłe miała obejście. Jej dwadzieścia pięć wiosen postarzało ją już jednak; zbrzydła, zwłaszcza od czasu, kiedy zległa. Miała za to parę grubych, silnych rąk i pracowała tak ochoczo, z takiem zapamiętaniem, hałasem i śmiechem, że przyjemnie było patrzeć na nią. Jan traktował ją, jak kobietę zamężną, nie tykał jej, mimo że w dalszym ciągu tykał Franusię, której piętnaście lat kazały mu uważać ją za smarkulę jeszcze. Pilnowanie bydła w polu na wolnem powietrzu i ciężkie roboty, spełniane dokoła domu, nie zdążyły jeszcze zeszpecić jej, zachowała też w dalszym ciągu swoją owalną, ładną twarzyczkę z nizkiem, upartem czołem z milczącemi jeszcze, czarnemi oczami i pełnemi, ocienionemi przedwczesnym meszkiem, ustami. Mimo pozoru dziewczynki stała się już kobietą i nie trzeba było, jak mówiła jej siostra, łaskotać jej nadto blizko, żeby zrobić jej dzieciaka. Lizka wychowała ją po śmierci matki, stąd właśnie zrodziło się wielkie wzajemne ich przywiązanie, czynnie i głośno objawiane przez starszą, namiętne i powściągliwe ze strony młodszej. Mała Franusia miała opinję mądrej głowy. Nie znosiła niesprawiedliwości. — To moje, a to twoje! — umiała rozróżnić na włos, ponad wszystko wszakże wielbiła Lizkę, mając w głębi duszy poczucie, że winna jej jest to uwielbienie. Poza tem była bardzo rozsądna, uczciwa, nie dająca przystępu żadnym myślom zdrożnym mimo przedwczesnego rozbudzenia płciowego, które chwilami czyniło ją ociężałą, nieco łakomą i leniwą. Pewnego dnia i ona tykać zaczęła Jana, jak dobrego, znacznie starszego przyjaciela, który bawił się z nią, czasem drażnił ją, kłamiąc z rozmysłu, mówiąc jej rzeczy nieprawdziwe, niesłuszne, aby użyć przyjemności doprowadzenia dziewczątka do zapierających jej dech wybuchów gniewu.
Pewnej niedzieli, w parne popołudnie czerwcowe, pracowała Lizka w ogrodzie warzywnym, gdzie opielała grochy, ułożywszy pod śliwą uśpionego Julisia. Słońce paliło ją w plecy, dyszała ciężko, zgięta we dwoje przy wyrywaniu zielska, kiedy nagle głos jakiś rozległ się z za żywopłotu.
— Cóż to? Nie dajecie sobie odpoczynku nawet w niedzielę?
Poznała głos, podniosła się, mając twarz i ramiona nabiegłe krwią, szkarłatne, mimo to odpowiedziała ze śmiechem:
— Trudno! Ani w powszedni dzień, ani w święto robota nie zrobi się sama!
Był to Jan. Obszedł żywopłot dokoła i wszedł przez podwórze.
— Dajcie spokój. Zrobię to za was — zaofiarował się.
Ale Lizka nie przyjęła jego propozycji. — Już prawie kończy. A zresztą jeżeli nie będzie robiła tego, musi zająć się czem innem — czy można pozwalać sobie na siedzenie z założonemi rękami? Niewiele jej to pomaga, że wstaje świtkiem, o czwartej, a wieczorem szyje jeszcze przy świecy; nie zdąży się nigdy obrobić.
Nie chcąc się jej sprzeciwiać, usiadł w cieniu pod sąsiednią śliwą, uważając, czy aby nie siada na dziecku. Przyglądał jej się przez chwilę, jak, zgięta we dwoje, z podniesionemi wysoko pośladkami, obciągając zadzierającą się do góry i odsłaniającą grube nogi spódnicę, piersiami sparła się prawie o ziemię i w tej pozycji pełła, nie obawiając się, że krew, która zalewała gorącą łuną jej kark i szyję, może zalać jej mózg.
— Jak to dobrze, że taka w was jest moc, że taka jurna z was niewiasta.
Dumna z tej pochwały, uśmiechnęła się do niego życzliwie. I on uśmiechnął się także, podziwiając, że taka jest mocna i dzielna w robocie, niczem chłopak. Te krągłe, podniesione pośladki, napięte łydki, cała postać zdrowej kobiety, zgiętej we dwoje, pełzającej prawie na czworakach, okrytej potem, woniejącej jak zwierzę w porze ciekania się, nie budziła w nim żadnej żądzy nieczystej. Myślał poprostu, że z takiem ciałem, z takiemi ramionami i nogami odwalić można siłę roboty! Kobieta, tak zbudowana, dorówna w małżeństwie niebyle mężczyźnie.
Musiała znać dokonać się w nim ta asocjacja myśli, bo mimowoli podzielił się z nią nowiną, którą przyobiecał sobie zachować w tajemnicy.
— Widziałem onegdaj Kozła.
Lizka podniosła się powoli. Nie miała jednak czasu wypytać się go. Franusia, która poznała głos Jana i która szła właśnie od udoju, cała obryzgana mlekiem, z rękami obnażonemi po łokcie, uniosła się:
— Widziałeś go?... A!.. Świnia!...
Antypatja jej do Kozła wzrastała wciąż, nie mogła już słyszeć jego imienia, żeby nie burzyła się w niej cała wrodzona uczciwość. Jak gdyby pomścić chciała własną krzywdę.
— Naturalnie, że świnia — oświadczyła spokojnie Lizka. — Ale co to już teraz pomoże?
Oparła ręce na biodrach i zapytała poważnie:
— I cóż on wam takiego mówił?
— A, nic — odpowiedział Jan, zawstydzony swoją gadatliwością.
Że też nie umiał utrzymać języka za zębami! — Mówiliśmy o jego interesach, o tem, że ojciec jego wszystkim opowiada, jako postanowił go wydziedziczyć. A on mówi, że ma czas czekać, że stary jeszcze mocny, długo pociągnie, że zresztą kpi sobie z tego wszystkiego.
— A czy wiadomo mu, że Chrystus i Fanny podpisali papier? że każde wzięło już swoją część?
— Tak, wiadomo. Wie on także, że ojciec Fouan wypuścił w dzierżawę zięciowi, Delhomme‘owi, trzeci udział; ten, co to go Kozioł nie chciał przyjąć. Wie, że pan Baillehache wściekał się i przysiągł, że nigdy już nie pozwoli ciągnąć losów, zanim nie każe podpisać papierów... Tak, tak, wie, że wszystko się skończyło.
— Wie, wie...
Lizka pochyliła się w milczeniu, uszła parę kroków, wyrywając w przejściu zielsko i ukazując z całej postaci swojej tylko czerwoną krągłość tyłu; potem zwróciła się ku Janowi i z głową wciąż jeszcze pochyloną, dodała:
— Chcecie wiedzieć, Kapralu? — Nic z tego. Mogę sobie zatrzymać Julisia, na fant.
Jan, który dotychczas pocieszał ją zawsze, potrząsnął głową.
— Kto wie, widzi mi się, że mówicie prawdziwie.
Spojrzał na Julisia, o którym zapomniał. Malec, ściśnięty w powijaki, spał wciąż z nieporuszoną, zalaną słońcem twarzyczką. Najgorszy był właśnie ten brzdąc. Gdyby nie to, dlaczego by nie miał się żenić z Lizką, skoro jest wolna? Myśl ta przyszła mu do głowy ni stąd ni zowąd, nagle, kiedy zobaczył ją przy robocie. A może i naprawdę kochał ją, może przyjemność patrzenia na nią ciągnęła go do ich domu? Sam był jednak zdziwiony, bo dotychczas nie pragnął jej, nigdy z nią nawet nie baraszkował i nie zabawiał się, jak zabawiał się naprzykład z Franusią. I w tej samej chwili, podniósłszy głowę, zobaczył ją właśnie, wyprostowaną i rozeźloną, jak stała w słońcu, miotającą z oczu takie błyskawice gniewu, że zabawił go widok dziewczynki pomimo zakłopotania i zmieszania, w jakie wprawiło go zrobione tylko co odkrycie.
W tej chwili rozległ się głos trąbki, jak gdyby wzywającej do apelu. Lizka wyskoczyła z grochów, wołając.
— O! to Lambourdieu!... Muszę zamówić sobie u niego kapelusz.
Z drugiej strony żywopłotu, na gościńcu, ukazał się nizki człowieczek, dmący w trąbkę i poprzedzający podłużny wóz, ciągniony przez siwą szkapę. Był to Lambourdieu, właściciel dużego kramu w Cloyes, który z czasem do swojego składu nowości dołączył magazyn kapeluszy, magazyn szewcki, a nawet handel towarami żelaznemi, cały bazar, obwożony przez niego ze wsi do wsi, w promieniu pięciu czy sześciu mil. Chłopi nauczyli się powoli kupować u niego wszystko, zacząwszy od garnków i rondli i skończywszy na ubraniach ślubnych. Wóz jego otwierał się przez opuszczenie bocznej deski, odsłaniając szeregi szuflad, tworzących całkowitą wystawę sklepową.
Otrzymawszy zamówienie na kapelusz, właściciel wędrownego kramu zachęcał w dalszym ciągu do kupna.
— A może potrzebne wam są ładne chustki?
Wyciągnął z pudełka zachwalany towar, powiewając w słońcu jaskrawo-pąsowemi w złote palmy chustkami.
— Trzy franki sztuka, to zadarmo!... Pięć franków za obie razem!
Lizka i Franusia wzięły je w ręce po przez żywopłot, na którym suszyły się Julisiowe pieluchy, próbowały gatunku, wyraźnie wielką mając na chustki chętkę. Były jednak rozsądne, uważały, że nie mają potrzeby kupowania ich. Po cóż więc ten zbyteczny wydatek? Oddały je kramarzowi, gdy Jan, zdecydowawszy nagle, że ożeni się z Lizką, postanowił dać poznać swoje zamiary i zawołał:
— Nie, nie, zatrzymajcie chustkę, robię wam z niej prezent!... Przykro mi będzie, jak odmówicie. To ze szczerego serca, dalibóg!
Nie odezwał się do Franusi, widząc jednak, że wyciąga swoją chustkę do kramarza, doznał ściśnienia serca, bo zdawało mu się, jak gdyby przybladła i posmutniała.
— Ale i ty także, głuptasie! zatrzymaj ją... Proszę cię, nie będziesz się chyba upierała.
Obie siostry, zniewolone, broniły się ze śmiechem, Lambourdieu wyciągnął rękę po przez żywopłot żeby wziąć swoje pięć franków. W chwilę później oddalił się, koń w ślad za nim pociągnął długi wóz, chrapliwy odgłos trąbki zamarł na zakręcie gościńca.
Jan powziął z miejsca myśl posunięcia naprzód swoich spraw przez oświadczenie się Lizce. Przeszkodziła mu w tem zabawna przygoda. Stajnia była pewnie niedomknięta i nagle obie dziewczyny i on ujrzeli w ogrodzie warzywnym osiołka, Gedeona, objadającego wesoło zagon marchwi. Osioł ten, duży, silny, maści rudawej, z wielkim szarym krzyżem na grzbiecie, był rozbrykaniem, krnąbrnem i psotnem stworzeniem; potrafił podnosić pyskiem zasuwę drzwi, właził do kuchni po chleb, a po sposobie, w jaki strzygł długiemi swojemi uszami, kiedy mu wymawiano jego występki, poznać można było, że rozumie o co chodzi. Przekonawszy się, że został wykryty, przybrał poczciwie niewinną minę, a widząc, że dziewczyny odpędzają go krzykiem i machaniem rękami, umknął przed dalszemi następstwami pogoni, zamiast wszakże wrócić do stajni, skakał po ścieżkach, zapuszczając się coraz dalej wgłąb ogrodu. Zaczęła się naganka i kiedy Franusia schwytała nareszcie swawolnego kłapoucha, skulił się i podciągnął pod siebie szyję i nogi, aby stać się cięższym i oporniejszym. Nic nie pomogło: ani razy, ani zachęta. Jan musiał wdać się w to, bowiem Gedeon od czasu, jak wszedł pod komendę obu dziewcząt, powziął dla nich najzupełniejszą pogardę. Hałas zbudził Julisia, który zaczął drzeć się pełną piersią. Sposobność była stracona i młody człowiek pożegnał się, nie powiedziawszy tego, co chciał powiedzieć.
Minęło osiem dni, wielka nieśmiałość ogarnęła Jana, który nie mógł już odważyć się na stanowczy krok. Nie żeby stracił ochotę do samej rzeczy; rozważywszy ją bliżej, lepiej jeszcze zrozumiał wszystkie jej korzyści.
I jedna i druga strona zyskałaby tylko na tem. On sam nie posiada wprawdzie nic, ona za to ma na karku dziecko — to równoważy położenie. Nie była to z jego strony żadna brzydka rachuba, poprostu oceniał sprawę tyleż ze względu na własne, ile na jej dobro. Nadto ożenek, zmuszający go do opuszczenia folwarku, uwolni go od Jakóbki, z którą nie przestawał się zadawać, nie umiejąc oprzeć się grzesznej pokusie. Był więc zupełnie zdecydowany, czekał tylko okazji oświadczenia się i myślał, w jakich słowach ma wypowiedzieć swoje żądanie, bowiem nawet wojsko nie uczyniło go śmielszym wobec kobiet.
Pewnego dnia wreszcie, około czwartej, wymknął się z folwarku, postanowiwszy pomówić z Lizką. O tej godzinie właśnie wypędzała Franusia swoje krowy na pastwisko; wybrał więc umyślnie taką porę, aby być sam na sam ze starszą z sióstr. Ale i tym razem nie powiodło mu się zrazu: matka Frimat, jako usłużna sąsiadka, przyszła pomóc młodej kobiecie przy praniu. Dnia poprzedniego namoczyły obie siostry bieliznę. Od rana ług, do którego dla zapachu wrzucono korzenie kosaćca, gotował się w zawieszonym na łańcuchach kotle, po nad buzującym ogniem ze szczap topolowych. Lizka z zakasanemi pod samą pachę rękawami, uzbrojona w gliniany garnek, czerpała ług z kotła i polewała nim bieliznę, upchaną w balji aż do samej góry; na samym dole prześcieradła, potem ręczniki i koszule, a na wierzchu znów prześcieradła. Matka Frimat nie na wiele się przydawała, tem chętniej jednak gawędziła, ograniczając się do wylewania co kilka minut mydlin, spływających do podstawionego pod balję cebrzyka.
Jan czekał cierpliwie, mając nadzieję, że stara pójdzie sobie rychło. Nie odchodziła jednak i wciąż opowiadała o swoim biedaku mężu, sparaliżowanym, mogącym już tylko poruszać jedną zaledwie ręką. Było to dla nich ciężkie zmartwienie. Nie byli nigdy bogaci; ale wówczas, kiedy on mógł jeszcze pracować, brał w dzierżawę grunty, z których ciągnął dochód; teraz ona sama zaledwie miała siły uprawiać jedyną morgę ziemi, która do nich należała. Męczyła się też i znoiła, nie mając bydła, zbierała suchy gnój z gościńca i używała go jako nawozu, hodowała ogrodowizny, fasolę, groch, podlewała trzy śliwy i dwa drzewka morelowe, i w ten sposób wykorzystywała, jak mogła, swoją morgę gruntu, tak że co sobotę chodziła na targ w Cloyes, uginając się pod ciężarem dwóch olbrzymich koszów, po za wielkiemi workami jarzyn, które jeden z sąsiadów przywoził jej na swojej karjolce. Rzadko zdarzało się, aby nie przyniosła z targu kilku pięciofrankówek, zwłaszcza w sezonie owoców. Stałym wszakże przedmiotem jej utyskiwań był brak nawozu; ani gnój z gościńca, ani odchody kilku hodowanych przez nią królików i kur nie dawały gruntowi jej dostatecznego użyźnienia. Doszło do tego, że wpadła na myśl zużytkowania w tym celu odchodów własnych i męża, tego tak pogardzanego nawozu ludzkiego, który budzi odrazę nawet na wsi. Wiedziano o tem i kpiono z niej, przezywając ją Matką Kaka i przezwisko to szkodziło jej na targu. Mieszczki odwracały się z obrzydzeniem od jej wspaniałych głów kapusty i okazałych wiązek marchwi. Pomimo wielkiej łagodności jej charakteru wyprowadzało ją to nieraz z równowagi.
— Powiedzcie sami, Kapralu, czy to słusznie?... Cóż to? niema być wolno używać wszystkiego, co Pan Bóg wsuwa nam do ręki? A zresztą, dlaczego gnój bydlęcy ma być czyściejszy?... Oho, to tylko przez zazdrość boczą się na mnie w Rognes za to, że moje jarzyny bujniej wyrastają niż u innych... Powiedzcie prawdę, Kapralu, czy i wy się tem brzydzicie?
Jan skonfudowany, odpowiedział:
— No, nie powiem, żeby mi to szło w smak... Nie przywykliśmy do tego; może to zresztą tylko takie uprzedzenie.
Szczerość ta wielce zmartwiła starą kobietę. Nawet i ona, nielubiąca plotkować, nie mogła nie dać upustu swojej goryczy.
— Aha, widzę, że już podmówili was przeciwko mnie... O, żebyście tylko wiedzieli, jacy ludzie są niegodziwi, żebyście domyślić się mogli, co wszystko gadają na was!
I wyładowała wszystkie plotki, powtarzane przez mieszkańców Rognes o młodym człowieku. Z początku niecierpieli go, bo był robotnikiem, bo piłował i heblował drzewo zamiast uprawiać ziemię. A kiedy wziął się do pługa, zarzucano mu znów, że zjada cudzy chleb, że sprząta z przed nosa robotę innym w nieswojej w dodatku okolicy. Czy to wiadomo, skąd pochodzi? Licho go wie, może ma na sumieniu grube jakieś świństwo, że boi się wracać do swoich? Wyszpiegowano też jego stosunek z Cognetką, szeptano sobie nawet po kątach, że on z kochanką gotowi pewnej nocy dać na sen staremu Hourdequinowi, aby tem łatwiej go okraść.
— A, łotry! — syknął Jan, zzieleniały z oburzenia.
Lizka, która w tej chwili czerpała garnkiem wrzący ług z kotła, roześmiała się na wspomnienie Cognetki, której przezwisko powtarzała czasem, ot tak, aby go podrażnić.
— No, skoro już zaczęłam — mówiła dalej matka Frimat — lepiej powiedzieć wszystko do końca. — Otóż, wiedzcie, że niema takiej ohydy, którejby nie opowiadano, odkąd tu przychodzicie. W zeszłym tygodniu — prawda? podarowaliście jednej i drugiej po chustce. Ubrały się w nie w niedzielę do kościoła... Poprostu obrzydliwość bierze... mówią, że wysypiacie się z jedną i z drugą.
Jan cały drżący i zdecydowany nagle, zerwał się na równe nogi.
— Słuchajcie, matko Frimat, powiem wszystko przy was, nic mi to nie wadzi... Zapytuję Lizkę, czy chce, żebym się z nią ożenił?... Słyszycie, Lizko, zapytuję was, a jak się zgodzicie, bardzo będę temu rad.
Lizka w tej chwili właśnie wylewała ukrop do balijki. Nie spiesząc się, polała nim dokładnie bieliznę, a potem, cała mokra od pary, spoważniała i spojrzała mu prosto w oczy.
— Mówicie prawdziwie?
— Całkiem prawdziwie.
Nie dziwiło jej to. Było przecież zupełnie naturalne. Nie powiedziała jednak ani tak, ani nie. Gnębiła ją widać jeszcze jakaś myśl.
— Nie powinniście mi odmawiać z powodu Cognetki — zaczął znów — bo, widzicie, Cognetka, to...
Przerwała mu przeczącym ruchem ręki; wiedziała dobrze, że to bez znaczenia te wszystkie żarty na folwarku.
— Co prawda, nie mam nic prócz skóry na ciele, a wy macie dom i grunt.
I znów uczyniła ruch ręką, jak gdyby chciała powiedzieć, że w jej położeniu, z dzieckiem... Rozumiała tak samo, jak on, że wyrównywa się to.
— Nie, nie, to nie to — oświadczyła wreszcie. — Ale widzicie... rozchodzi mi się o Kozła...
— A kiedy on nie chce.
— Prawda. Prawda i to, że nie sprzyjam mu już nawet, bo tak się źle prowadzi... Ale jednak, trzebaby się go zapytać.
Jan zamyślił się przez dłuższą chwilę. A potem rzekł:
— Wasza wola... Może tak i trzeba naprawdę. Że to przez dzieciaka...
Matka Frimat, która z miną poważną wylewała mydliny z szaflika, zdawała się przyznawać im słuszność, wyraźnie wszakże popierając przy tem Jana. Uczciwy chłopak, nieuparty, nie żaden gbur... Wtem usłyszano z zewnątrz kroki Franusi, powracającej ze swojemi krowami.
— Chodź Lizko — wołała zdaleka — chodź, zobacz.... Łaciatej coś się zrobiło w nogę.
Wszyscy wybiegli przed dom i Lizka, na widok utykającej krowy ze skrwawioną przednią lewą nogą, wybuchła nagłym gniewem. Zdarzało jej się czasem powstawać tak ostro na siostrę, kiedy ta była jeszcze mała i zrobiła jakąś psotę.
— Znów przez niedozór, co?... Zasnęłaś na trawie, jak wtenczas?
— Ależ nie, naprawdę nie... Nie wiem, co jej się stało. Uwiązałam ją do słupka, musiała jej się noga zaczepić o sznurek.
— Stul gębę, kłamczucho!... Jeszcze mi ją zabijesz kiedy, moją Jałosię!
Czarne oczy Franusi zabłysły. Była bardzo blada. Oburzona do żywego, ledwie zdołała wyjąkać:
— Twoja Jałosia! twoja Jałosia!... Mogłabyś powiedzieć — nasza Jałosia...
— Jakto? nasza Jałosia? Może twoja, smarkulo jedna?
— A tak, żebyś wiedziała, połowa wszystkiego, co było tatusiowe, jest moje. Mogę zabrać sobie połowę i zrobić z nią, co mi się spodoba. Choćby zmarnować, jeśli taka moja wola!
Obie siostry przyskoczyły sobie do oczu i stanęły jedna naprzeciw drugiej, groźne, wrogie sobie wzajem. W ich serdecznym zawsze stosunku była to pierwsza dotkliwa sprzeczka, wywołana, jak gdyby podcięciem bicza, poczuciem, że to moje, a to twoje! — Starszą oburzyła hardość młodszej, a młodszą, z natury upartą i gwałtowną — oczywista względem niej niesprawiedliwość. Starsza ustąpiła i weszła do kuchni, bo nie chciała, jak ją do tego świerzbiała ręka, wypoliczkować małej. A kiedy Franusia, po zaprowadzeniu krów do obory, wróciła i poszła wprost do dzieży ukrajać sobie kromkę chleba, zapadło milczenie.
Lizka uspokoiła się zresztą. Widok siostry, sztywnej i zagniewanej, sprawiał jej już teraz przykrość tylko. Przemówiła też do niej pierwsza. Chciała zakończyć sprzeczkę udzieleniem jej nadzwyczajnej nowiny.
— Powiem ci coś. Jan chce, żebym była jego żoną, oświadczył mi się.
Franusia, która jadła na stojąco, przy oknie, ani się nawet odwróciła, udając zupełną obojętność.
— A cóż to mnie obchodzi?
— Obchodzi cię, bo będziesz go miała za szwagra, i chcę wiedzieć, czy jesteś mu rada.
Mała wzruszyła ramionami.
— Czy jestem mu rada? A to na co? On, czy Kozioł?... przecież to nie ja będę z nim spała!... Tylko chcesz, żebym ci powiedziała? No, to wam powiem: to, co robicie oboje, to jest świństwo.
I wyszła dojeść swój chleb na podwórzu.
Jan, zakłopotany, udawał, że go rozśmiesza to dąsanie się rozpieszczonego dzieciaka, zaś matka Frimat oświadczyła, że za jej młodości oćwiczonoby taką smarkulę rózgami do krwi. Lizka, spoważniała nagle, milczała przez chwilę, znów zajęta gorliwie praniem. Potem rzekła:
— A więc, tak będzie, Kapralu... Nie mówię ani tak, ani nie. Nadchodzi sprzęt siana. Zobaczę moich. Zapytam się. Będę wiedziała, czego się trzymać. Postanowimy coś wtenczas... Dobrze tak będzie, co?
— Dobrze.
Wyciągnął do niej rękę i potrząsnął dłoń, która mu ona podała. Cała jej osoba, przesiąknięta gorącą parą mydlin, tchnęła zapachem dobrej gospodyni, zapachem ługu, do którego dodano kosaćca.

IV.

Od poprzedniego dnia obwoził Jan mechaniczną kosiarkę po kilku morgach łąk, należących do Borderie i położonych nad brzegiem Aigry. Od świtu do nocy słychać było miarowy klekot noży; tego rana kończył już swoją robotę; padały ostatnie pokosy, ścieląc się śladem kół blado-zieloną warstwą cienkich łodyżek. Na folwarku nie było parowej grabiarki, polecono mu więc nająć dwie kobiety do pomocy: Palmirę, która zabijała się pracą i Franusię, która zaprzęgła się do roboty dla zachcianki jeno. Obie, już od piątej rano na polu, rozrzucały długiemi widłami nawpół wyschłą trawę, którą poprzedniego dnia ułożyły w kopiec dla uchronienia jej przed nocną rosą. Słońce wstało na gorącem, czystem niebie, lekki wietrzyk odświeżał powietrze. Idealny dzień na sprzęt siana.
Kiedy, po śniadaniu, Jan wrócił wraz z obiema grabiarkami, siano na pierwszej skoszonej połaci łąki już doszło. Wziąwszy je w rękę, poczuł, że jest suche i trzeszczące.
— Przetrząśnijmy je raz jeszcze — zawołał na swoje pomocnice — na odwieczerz zaczniemy ustawiać stogi.
Franusia w szarej, płóciennej bluzie, owiązała dokoła głowy niebieską chustkę, której jeden koniec opadał jej na kark, a dwa drugie swobodnie zwisały na policzki, osłaniając twarz od palącego blasku słońca. Miarowym ruchem rozkołysanych wideł nabierała siano i podrzucała je w górę, a wiatr rozsypywał je chmurą złotawego pyłu. Źdźbła fruwały w powietrzu, mocny, przenikliwy zapach zwiędłych kwiatów i ściętych traw unosił się z po nad łąki. Mocno rozgrzana, szła ochoczo dalej, bawiąc się i ciesząc widokiem, unoszonego wiatrem, żółto-zielonego pyłu drobinek.
— Widać, żeś młoda — jęknęła Palmira płaczliwym głosem. — Ale jutro poczujesz i ty, że masz kości.
Nie one jedne grabiły. Całe Rognes wyległo na sprzęt siana. Roiło się wszędzie dokoła od kosiarzy i grabiarek. Delhomme przyszedł przed świtem, wiedząc, że sperlona rosą trawa daje się łatwiej kosić, zaś w miarę jak przygrzewa słońce, twardnieje i bardziej się opiera, słychać też było, jak świszczała i trzeszczała pod kosą, połyskującą w słońcu przy każdem miarowem podnoszeniu się i opadaniu muskularnych, obnażonych jego ramion. W pobliżu, sąsiadując o miedzę z łąkami folwarcznemi, położone były dwie parcele: jedna Macquerona, druga Lengaigne’a. Na pierwszej Berta, ubrana po miejsku, w sukni z falbanami, w dużym, słomkowym kapeluszu na głowie, przyszła razem z robotnicami i dla zabawy pomagała im przetrząsać siano; rychło jednak, uprzykrzywszy sobie nużącą pracę, stanęła, aby odpocząć w cieniu wierzbiny, oparta na swoich widłach. Na drugiej Wiktor, który przyszedł kosić w zastępstwie ojca, usiadł pod drzewem z kowadełkiem między kolanami, na którem rychtował swoją kosę. Od pięciu minut nie słychać było wśród wielkiej, rozedrganej w powietrzu ciszy nic prócz uparcie powtarzającego się poszczękiwania młoteczka, uderzanego o żelazo.
Franusia zbliżyła się w tej właśnie chwili do Berty.
— I cóż? Dość masz tej roboty?
— Tak. Zmęczyłam się trochę... Kto nie przywykł...
Zaczęły gawędzić; mówiły o Zuzi, siostrze Wiktora, którą Lengaigene’owie oddali na naukę szycia do magazynu sukien w Chateaudun, a która nie wytrwała i po kilku miesiącach uciekła na lekkie życie do Chartres. Mówiono, że zeszła się z pisarczykiem od notarjusza; wszystkie dziewczęta z Rognes szeptały sobie o tem na ucho ciekawe szczegóły. Lekkie życie — to było w ich pojęciu opijanie się wodą sodową z sokiem malinowym wśród gromady mężczyzn i oddawanie się jednemu po drugim w tylnych pokoikach za winiarnią.
— Tak, moja kochana, tak... Naużywa się ile wlezie...
Franusia, młodsza od Berty, szeroko otworzyła oczy.
— Też mi przyjemność! — odęła lekceważąco wargi. — Ale jeżeli nie wróci, Lengaigne’owie zostaną sami, bo Wiktor wyciągnął nizki los.
Berta, która odziedziczyła nienawiść ojca do sąsiadów, lekceważąco wzruszyła ramionami. — Dużo sobie z tego robi stary Lengaigne! Żałuje pewnie tylko, że nie zrobiła tego u niego w domu, żeby przyciągać gości do jego trafiki. Przecież ten stary wuj jej, czterdziestoletni, miał już ją, zanim pojechała do Chateaudun; zabrał się do niej, jak razem oczyszczali marchew!... I zniżając głos, opowiedziała szczegółowo, jak się to odbyło. Franusia, zgięta we dwoje, śmiała się do rozpuku, takie jej się to wydało zabawne.
— A to głupia, żeby pozwalać na takie świństwo!..
Zabrała się znów do roboty, odeszła na swoją łąkę i zaczęła nabierać na widły garści siana i przetrząsać je na słońcu. Słychać było wciąż jeszcze uporczywy brzęk młoteczka, uderzającego o żelazo. W parę minut później, zbliżywszy się do siedzącego Wiktora, zapytała go:
— Idziesz do wojska?
— O, w październiku dopiero... Mam czas, nic nie pili.
Walczyła z pokusą wypytania się o jego siostrę i nie wytrzymała.
— Słuchaj, czy to prawda, co mówią, że Zuzia jest w Chartres?
Na co on z zupełną obojętnością odpowiedział:
— Podobno... Widać dobrze jej z tem...
Spostrzegłszy ukazującego się zdaleka Lequeu, nauczyciela szkolnego, który zaszedł tu przypadkowo, spacerem, dodał:
— Aha! to akurat ktoś dla córki starego Macquerona... A co, nie mówiłem? Zatrzymuje się, pakuje jej swój nos we włosy... Używaj sobie zdrowo, błaźnie jeden, możesz ją obwąchiwać, niewiele ci z tego przyjdzie!...
Franusia znów się roześmiała, a Wiktor zaczął wylewać żółć swoją na Bertę. I on odziedziczył familijną nienawiść. — Zapewne! — nauczyciel szkolny — też mi figura!... wściekła bestja, znęca się nad dziećmi! Skryte to, że aż strach. Nikt nie wie jakie myśli tłuką mu się po głowie. Gotów lizać się jak pies córce, byle dostać talary ojca. Ale i Berta także nie najświętsza przy całych swoich fumach wielkiej damy, wychowanej w mieście. Nic jej nie pomogą suknie z falbanami, aksamitne bluzki i wypychanie turniury ręcznikami, — to, co pod spodem, niewiele warte. Dobrze się wyedukowała na pensji w Cloyes. Więcej tam się dowiedziała, niż gdyby została pasać krowy u ojca. Niema strachu! nie da ona sobie tak łatwo wlepić dzieciaka: woli sama niszczyć sobie zdrowie!
— Jakto? Jakim sposobem? — zapytała Franusia, nie rozumiejąc o co chodzi.
Zrobił wymowny gest, na co ona, spoważniawszy nagle, zauważyła, nie krępując się:
— Aha! to dla tego mówi zawsze takie świństwa i tak się jakoś przyciska i pcha na nas!..
Wiktor zabrał się znów do rychtowania swojej kosy. Wśród stuku żartował dalej, przerywając zdania uderzaniem młotkiem po żelazie.
— A wiesz, Ta Bez Tego...
— Co?
— Berta, mówię. Ta Bez Tego — to jej przezwisko; nadaliśmy jej go my, chłopcy, bo jej nie wyrosły...
— Co jej nie wyrosło?
— Włosy wszędzie... Jak u smarkatej, wszędzie u niej łyso, jak na kolanie.
— Et, łżesz!
— Jak ci mówię!
— Może oglądałeś, co?
— Nie, nie ja, ale inni.
— Jacy inni?
— O! chłopcy. Przysięgali się na to innym chłopakom, moim znajomym.
— A gdzie to mogli widzieć? Jakim sposobem?
— A cóż? Można przecie zobaczyć, jak się pakuje w coś nos, albo jak się podgląda przez szczelinę. Albo ja wiem?.. Może nawet nie spali z nią, ale są przecież takie chwile i takie miejsca, gdzie dziewczyna się podkasuje, prawda?
— Aha, wiem ja dobrze, chodzili umyślnie podpatrywać!
— A! wszystko mi jedno! bardzo to ma być śmieszne i brzydkie, całe gołe! jakby najpaskudniejszy z najpaskudniejszych wróbli, bez opierzenie, otwierający dziób w gniazdku... O! obrzydliwe, obrzydliwe, aż rzygać się chce na to!
Franusia wybuchnęła na to nowym napadem śmiechu, tak ją rozbawiła myśl o wróbelku bez upierzenia. Uspokoiła się dopiero i zabrała się znów do grabienia, zobaczywszy na gościńcu schodzącą na łąki siostrę. Lizka zbliżyła się do Jana i powiedziała, że idzie do stryja pogadać o Koźle. Od trzech dni ułożone było pomiędzy niemi, że tak zrobią, przyrzekła mu też, że wstąpi do niego na powrotnej drodze, aby mu dać odpowiedź. Po jej odejściu klepał Wiktor w dalszym ciągu swoją kosę, Franusia, Palmira i inne kobiety podrzucały wciąż skoszone trawy śród oślepiającej jasności gorąco-błękitnego nieba, a Lequeu, szczególnie usłużny, uczył Bertę, jak ma nabierać siano na widły, podnosząc je przy tej lekcji i opuszczając sztywnym, automatycznym ruchem żołnierza na mustrze. Z głębi pola kosiarze przybliżali się bez zatrzymywania, tym samym ruchem rytmicznym, kołysząc tors na biodrach, to podnosząc, to zniżając widły, bez przerwy, miarowo, nieustannie. Delhomme przystanął na chwilę, wyprostował się, wysoki, wielki, przerastający głową innych. Ze skórzanego mieszka, przyczepionego u pasa, wyjął krzemień i zaczął ostrzyć nim szybkim ruchem kosę. Potem pochylił się znów ku ziemi i znów rozlegać się zaczął głośniejszy jeszcze świst wyostrzonego żelaza, ścinającego szerokim ruchem trawę.
Liza stanęła tymczasem przed domem Fouanów. Zrazu bała się, że nie ma nikogo, tak bardzo wydał jej się wymarły. Róża wyzbyła się swoich dwóch krów, stary sprzedał konia, nie było już więc ani bydła, ani roboty, ani nic żywego, uwijającego się po pustych budynkach obejścia. Drzwi jednak pchnięte przez Lizkę, ustąpiły i, wszedłszy do milczącej izby, mrocznej i posępnej w przeciwstawieniu do wesołości, światła i ożywienia na dworze, zastała w niej dziadka Fouana, zjadającego na stojąco kawał chleba z serem, gdy żona jego siedziała na krześle bez żadnej roboty, przyglądając się mężowi.
— Dzień dobry wam, stryjenko... Jakże tam? dobrze się wam wiedzie?
— Tak, dobrze — odpowiedziała stara z rozjaśnioną twarzą, szczęśliwa z odwiedzin. — Teraz, od czasu, kiedy żyjemy jak państwo, możemy siedzieć z założonemi rękami od rana do wieczora.
Lizka chciała powiedzieć coś miłego i stryjowi także.
— Widzę, że apetyt stryja niezgorszy?
— Et! jem nie dla tego koniecznie, żebym miał być głodny... Tylko, że jedzenie — to także zabijanie czasu... dzień wydaje się trochę krótszy...
Mówił tak poważnie, że Róża zaczęła wychwalać ich szczęście, jako, że nie mają już potrzeby pracować. Zasłużyli sobie chyba na to. Czas już wielki, żeby złożyć całą tę mordęgę przy gospodarstwie na cudze barki, a samym żyć z renty. Wstawać późno, siedzieć, nic nie robiąc, móc kpić sobie z mrozów i z upałów, nie mieć żadnych kłopotów — o! to mi się nazywa życie! czują się jak w raju prawdziwie. I Fouan także ożywił się; podniecony więcej od żony, zaczął wychwalać zmieniony tryb życia.
Jednakże, pod robioną tą wesołością, pod gorączkowem zapewnianiem, jacy się czują szczęśliwi, taiło się głębokie niezadowolenie, męka bezczynności, dręcząca oboje starych od czasu, kiedy ręce ich, nagle znieruchomione, więdły w bezruchu, podobne do starych, wyszłych z użycia maszyn, rzuconych do lamusa.
Lizka zdecydowała się wreszcie wyjawić cel swojego przyjścia.
— Stryju — rzekła — widzieliście się ponoć z Kozłem?...
— Kozioł jest dureń! — zawołał Fouan, wpadając odrazu we wściekłość i nie dając jej dokończyć. — Czy gdyby nie uparł się jak dziki osioł, miałbym teraz całą tę hecę z Fanny?
Był to pierwszy zgrzyt pomiędzy nim a jego dziećmi.
Ukrywał się z tem przed ludźmi, czasem tylko, jak w tej chwili, wezbrana gorycz znajdowała ujście nazewnątrz. Wydzierżawiając udział Kozła Delhomme’om, żądał osiemdziesięciu franków za hektar, Delhomme, natomiast, uparł się przy płaceniu podwójnej jeno pensji, dwustu franków za swoją część i dwustu za drugą. Właściwie, było to zupełnie sprawiedliwie i stary wściekły był właśnie dlatego, że nie miał racji.
— Jakiej hecy? — zapytała Lizka. — Czy Delhomme’owie nie płacą wam?
— O! tak.. płacą — odpowiedziała matka Fouan. Co trzy miesiące, w samo południe pieniądze leżą na stole... Tylko, że... widzisz, można różnie płacić — prawda? — i ojciec, wielki obrażalski, chciałby, żeby robili to grzeczniej nieco chociaż... Fanny przychodzi do nas z taką miną, jakby przychodziła do komornika, jakbyśmy ją okradali.
— Tak — dodał stary Fouan — płacą i na tem koniec. A mnie się widzi, że na tem nie koniec. Powinniby mieć jakiś wzgląd. Czy te pieniądze to już cały ich dług do spłacenia? Cóż to, czy jesteśmy ich wierzycielami tylko i nic więcej?
A zresztą, niema się co na nich żalić. Gdybyż to wszyscy płacili!...
Urwał. Zapadła niemiła cisza. Wzmianka o Hjacyncie, nie dającym im ani grosza, przepijającym swój udział, na który zaciągał hipotekę, kawałek po kawałku, zgnębiła matkę, zawsze skłonną bronić urwipołcia, będącego jej faworytem. W strachu, że stary obnaży i drugą tę jeszcze jątrzącą ranę, pośpieszyła wtrącić:
— Nie psuj sobie żółci dla głupstwa!... Dobrze nam jest, cóż cię tam obchodzi wszystko inne? Jak mamy dość, to dość, po co nam więcej?...
Nigdy dotychczas nie pozwalała sobie występować tak stanowczo przeciwko mężowi. Stary Fouan spojrzał na nią ostro.
— Zanadto się rozgadałaś, stara!... Bardzo pięknie, że jestem szczęśliwy, ale niech mnie nie drażnią!
Zamilkła i skuliła się na swojem krześle, gdy mąż dojadał chleb, żując długo ostatni kęs, aby przedłużyć czas jedzenia. Posępną izbę ogarnęła znów senna cisza.
— Przyszłam, żeby się od was dowiedzieć, co Kozioł myśli robić?... No niby ze mną i z dzieckiem?... Nie naprzykrzałam mu się, ale czas już coś zrobić. Albo w lewo albo w prawo.
Oboje starzy nie odzywali się ani słowem. Zwróciła się już teraz bezpośrednio do ojca Fouana:
— Widzieliście się z nim — prawda? Musiał coś gadać z wami o mnie... Co mówi?
— Nic. Nawet pary z ust o tem nie puścił... Zresztą, co tu o tem gadać! Proboszcz morduje mnie wciąż, żebym coś z tem zrobił. Dobry sobie! Co tu można zrobić, dopóki chłopak nie chce wziąć swojej części?
Lizka, zakłopotana, niewiedząca, na jakim jest świecie, zamyśliła się.
— Wydaje wam się, że się opamięta jeszcze i przyjmie?
— Ha, może i tak.
— I myślicie, że się ze mną ożeni?
— Możliwe.
— Radzicie mi zatem czekać?
— Ha! jak uważasz; każdy robi jak czuje.
Zamilkła, nie chcąc mówić o oświadczynach Jana z drugiej znów strony nie wiedząc, jaką drogą zyskać decydującą odpowiedź.
W końcu odważyła się na ostatnią próbę.
— Uprzykrzyło mi się już, rozumiecie chyba; nie wiedzieć, czego się mam trzymać! Musi być raz koniec: tak czy nie?... A może byście, stryju, sami poszli do Kozła wypytać go o to? Proszę was bardzo!
Stary Fouan wzruszył ramionami.
— Nasampierw ani myślę gadać więcej z tym kpem... A potem, głupia z ciebie dziewucha i tyle. Przecz niewolić go, żeby rzekł: Nie!?... Zaweźmie się tylko i ciągle już potem będzie mówił: Nie! Daj ty mu krzynę czasu, żeby mógł wreszcie rzec: tak! wtenczas jak mu będzie z tem dogodniej.
— Tak, tak, dobrze ojciec gada — przytaknęła mężowi Róża, stając się znów jego echem.
Lizka nie mogła wyciągnąć z nich nic stanowczego. Pożegnała więc starych i wyszła, zamykając za sobą drzwi izby, którą, po jej odejściu, ogarnęła poprzednia martwota. Dom wydał się znów martwy i pusty.
Na łące nadbrzeżnej Jan i jego dwie grabiarki zaczęli ustawiać pierwszy stóg. Głównie zajęła się tem Franusia. Stojąc wpośrodku, na kopicy, układała dokoła wiązki siana, które podawali jej Jan i Palmira. Stóg powiększał się stopniowo i rósł, a ona wciąż stała wpośrodku, wypełniając wiązkami siana utworzone w tem sposób wgłębienie. Wał, który ją otaczał, sięgał już jej kolan. Stóg wznosił się na dwa metry w górę. Palmira i Jan musieli podawać siano na widłach; nie obyło się przy tej robocie bez śmiechu i żartów, do których podniecała ich praca na świeżem powietrzu i roznoszący się dokoła przyjemny zapach siana. Franusia zwłaszcza, której chustka opadła z głowy, wystawionej już teraz wprost na pieszczotę słońca i wiatru, rozsypującego jej włosy pełne ździebeł siana, śmiała się uszczęśliwiona, tonąc po same uda w tym ruchomym stosie. Obnażonemi ramionami wtłaczała rzucane jej wiązki, które za każdem podniesieniem wideł w górę obsypywały ją deszczem zielono-złotych łodyżek; ginęła w sianie, udawała, że tonie w tym odmęcie.
— Oj, oj, kłuje mnie! Coś po mnie łazi!
— Gdzie? Co?
— Wysoko, pod spódnicą.
— To pewnie pająk, ściśnij nogi!
I znów wybuchł śmiech ogólny, posypały się sprośne żarty, skręcające wszystkim trojgu żebra z chichotu.
Hałas, jaki robili, zaniepokoił stojącego zdaleka Delhomme’a, który odwrócił głowę w ich kierunku, nie zaprzestając ani na chwilę półkolistych ruchów kosą. O, ta smarkula! ładna mi praca przy takim śmiechu! Dogadza się teraz dziewczętom, pracują tylko dla zabawy!... I kosił dalej, ścieląc coraz gęściej pokosy, zostawiając poza sobą wyraźną brózdę na łące. Słońce chyliło się na widnokręgu, kosiarze wycinali coraz szersze wyłomy. Wiktor, po narychtowaniu swojej kosy, nie spieszył się jednak z robotą, a że w tej chwili przechodziła Flądra z gęsiem swojem stadkiem, wymknął się cichaczem i pobiegł za nią, ukrytą już pod osłoną gęstego szeregu obrzeżających rzekę zarośli wierzbiny.
— Masz tobie! — zawołał Jan — już i na nią ostrzy zęby. Czeka go tam szlifierka.
Franusia parsknęła nowym śmiechem na tę aluzję.
— Za stary dla niej.
— Za stary!... Bodaj że wzajem na się ostrzą zęby!
Gwizdnął przeciągle, naśladując świst kamienia, ostrzącego żelazo. Nawet Palmira, trzymająca się za brzuch ze śmiechu, jak gdyby ją kolka sparła, zawołała:
— Co się temu Janowi zrobiło? Nigdy tak nie dokazywał.
Jan i Palmira coraz wyżej podrzucać musieli Franusi siano, stóg rósł jak na drożdżach. Żartowano z nauczyciela i z Berty, którzy usiedli zmęczeni lekcją koszenia. Może „Ta Bez Tego“ pozwoliła mu łaskotać się zdaleka źdźbłem trawy... tak czy tak jednak nie będzie dla niego chleba z tej mąki.
— Bezeceństwa dziś gada! — powtarzała Palmira, nienawykła do śmiechu i dusząca się nim prawie.
Jan chciał ją podrażnić.
— Oho, dożyliście do trzydziestu dwóch lat i nie próbowaliście nigdy, jak smakuje?
— Nie, nigdy!
— Jak to? nigdy żaden chłopiec was nie miał? Nie macie kochanka?
— Nie, nie.
Szara bladość powlokła jej ponurą, wydłużoną, przedwcześnie wynędzniałą twarz, zwiędłą i ogłupiałą w nieustannej ciężkiej pracy, rozjaśnioną jedynie parą poczciwych, psich oczu, w których malowało się głębokie, czyste uczucie ofiarne. Może stanęło jej w tej chwili w pamięci jej życie bolesne, bez przyjaciółek, bez kochanka, ciężki jej los roboczego bydlęcia, nukanego do pracy razami bata, konającego co wieczór w stajni ze zmęczenia i senności. Zatrzymała się na chwilę, oparta obiema pięściami na widłach, zapatrzona wdal, goniąca okiem krajobraz, którego nigdy nie dostrzegała.
Powstała cisza. Franusia, wsłuchana w nią, siedziała unieruchomiona na szczycie stoga, a Jan, zadyszany już, nie przestawał przedrwiwać Palmiry, wahając się, czy ma powiedzieć to, co mu się cisnęło na usta. Wreszcie zdecydował się i wypalił odrazu:
— Więc to kłamstwo, co ludzie gadają, że żyjecie z waszym bratem?
Z szaro-bladej twarz Palmiry stała się purpurowa. Zalała ją łuna krwi, przywracając jej na chwilę pozór młodości. Jąkała się, oszołomiona, zirytowana, nie mogąc znaleźć dość mocnego zaprzeczenia, jakie chciałaby mu cisnąć.
— O! podlecy!... Kto też to mógł wymyślić?!...
Franusia i Jan, rozbawieni i rozdokazywani na nowo, przekrzykiwali jedno drugie, dręcząc ją i nie dając jej spokoju. — Czegóż chcecie? w tej walącej się szopie, w której zamieszkali oboje z bratem, niepodobna się było poruszyć, żeby nie natknąć się wzajem na siebie. Ich sienniki leżały na ziemi tuż przy sobie, cóż więc dziwnego, że mogli się omylić w nocy?
— No, no przyznajcie się, że to prawda... Zresztą wszyscy i tak wiedzą.
— A choćby była prawda, wara wam do tego! Biedak mój i bez tego dosyć smutne ma życie. Jestem jego siostrą, mogłabym być jego żoną, skoro żadna z dziewcząt go nie chce.
Duże łzy stoczyły się po jej twarzy przy tem wyznaniu męki jej macierzyństwa, jej miłości siostrzanej, która nie zawahała się przed kazirodztwem nawet. Niedość, że przez dzień cały pracowała na chleb dla niego, oddawała mu się w nocy, darząc go tem, czego odmawiały mu wszystkie inne, ucztą, która nic ich oboje nie kosztowała. Przyćmiona inteligencja tych parjasów, od których miłość nawet uciekała, nie wystarczała na zdanie sobie przez nich sprawy, jakim mogło się to stać sposobem. Było to instynktowne zbliżenie się; nie pod wpływem wyrozumowanej zgody; on — party żądzą bestjalną; ona — bierna, dobra i zdolna do wszystkiego; oboje, ulegający właściwie chęci wzajemnego rozgrzania się w tej nędznej szopie, w której marzli na kość i trzęśli się z zimna.
— Ma rację, wara nam do tego — zgodził się Jan dobrotliwie, ujęty jej widocznem wzruszeniem. — To ich rzecz, nie robią tem krzywdy nikomu.
W tej samej zresztą chwili zajęła ich inna sprawa. Hjacynt schodził z „Zamku“, jak zwano dawny loch, zamieszkany przez niego wpośród gąszczu krzewów, w połowie stoku płaskowzgórza, i na całe gardło wołał Flądrę, klnąc, wrzeszcząc, że ta szelma jego córka znów znikła od dwóch godzin, nie troszcząc się wcale o ugotowanie wieczerzy.
— Twoja córka — krzyknął mu Jan — jest pod wierzbinami, oboje z Wiktorem modlą się do księżyca.
Ojciec Flądry podniósł obie pięści ku niebu.
— Łajdaczka, psiakrew! hańbi mnie!... Polecę zaraz po bat na nią.
I pobiegł znów w górę. Na podobne okazje przygotowane miał wielkie furmańskie biczysko, zawieszone za drzwiami na lewo.
Ale Flądra musiała usłyszeć. Pod drzewami rozległ się przeciągły szelest liści i odgłos pospiesznej ucieczki; w dwie minuty później ukazał się Wiktor, idący krokiem powolnym. Obejrzał swoją kosę i zabrał się wreszcie do roboty. A kiedy Jan rzucił mu zdaleka pytanie, czy go brzuch zabolał, odpowiedział:
— A właśnie!
Stóg bezmała już był gotów, wysoki na cztery metry, solidny, zaokrąglony w formie ula. Palmira podrzucała chudemi swojemi ramionami ostatnie wiązki, a Franusia, stojąca na samym szczycie, wydawała się jak gdyby wyższa na tle zbladłego już nieba, w płowej łunie zachodzącego słońca. Cała była zdyszana, drgająca z wysiłku, oblana potem, z włosami pozlepianemi na skroniach i ubraniem w takim nieładzie, że stanik rozwarł jej się na drobnej, krągłej piersi, a spódniczka, z której wyrwały się haftki, opadała jej z bioder.
— O! jak wysoko... Aż w głowie się kręci.
Śmiała się nerwowo, ociągając się i nie mając odwagi zejść, wysuwając nogę i znów się cofając.
— Nie, za wysoko! Idź po drabinę.
— Głupia jesteś! — zawołał Jan — usiądź zwyczajnie i zsuń się!
— Nie, za wysoko! Idź po drabinkę.
Posypały się krzyki, namowy, tłuste żarty. — Nie na brzuchu, jeszczeby spuchł. Na tyłku, chyba że ma na nim odciski! — Jan, stojąc na dole, coraz bardziej się podniecał, patrząc w górę na dziewczynę, której widział nogi tylko, coraz bardziej zgniewany, że stoi tak wysoko, że nie może jej dosięgnąć. Rozpaliła go nagle chuć samcza schwytania jej i zatrzymania w swoich objęciach.
— Mówię ci, że nic sobie nie zrobisz złego!... No, dalej, jazda! spadniesz mi prosto w ramiona.
— Nie, nie!
Stanął przed stogiem, rozwierając szeroko ramiona, nadstawiając jej piersi, aby się mogła śmiało rzucić. I kiedy nareszcie, odważywszy się i zamknąwszy oczy, stoczyła się, poszło to tak piorunem, zjechała tak prędko po śliskim, stromym stogu, że przewróciła Jana, potrąciwszy go mocno w boki oboma swojemi udami.
Leżąc na ziemi z zadartemi do góry spódnicami, dusiła się z śmiechu, wołając urywanym głosem, że nic sobie nie zrobiła złego. Jan, czując ją tuż przy swojej twarzy, rozpaloną i spotniałą, schwycił ją w ramiona. Cierpki zapach dziewczęcego ciała, zmieszany z mocnym aromatem świeżego, schnącego na wietrze siana, upajał go, naprężał jego mięśnie w nagłem, gwałtownem rozbudzeniu żądzy. I jeszcze coś, — nieuświadomiona dotychczas miłość dla tego dziecka, pociąg ciała i serca, zbudzony oddawna, wzrosły wraz z ich zabawami, z ich śmiechami i żartami, i przeradzający się teraz nagle w płomienną chęć wzięcia jej w posiadanie, tutaj, na tej trawie.
— O! Janie... dosyć, puść mnie! Połamiesz mi kości!...
Śmiała się, myśląc, że Jan żartuje w dalszym ciągu. A on, spotkawszy się oko, w oko z wlepionemi w niego oczami Palmiry, drgnął i zerwał się z ziemi, dygocąc, oszołomiony, jak pijak, którego oprzytomnia nagle widok otwartej przed nim przepaści. — Jakto? Więc to nie Lizy pragnął, tylko tego dziecka? — Nigdy myśl o dotknięciu ciała Lizy nie przyspieszyła bicia jego serca, a teraz cała krew zawrzała w nim na samą myśl objęcia w uścisku Franusi. Zrozumiał nareszcie, dlaczego z taką ochotą chodził do domu obu sióstr i starał się oddawać im przysługi. Ale dziewczyna jest taka młoda, dziecko jeszcze!.. Ogarnął go wstyd i rozpacz.
W tej samej chwili Lizka wracała od starych Fouanów. Idąc, myślała o swojem położeniu. Wolałaby być żoną Kozła, bo jednakowoż to ojciec jej dziecka. Starzy mieli rację; po co się spieszyć? po co nalegać? W dniu, w którym Kozioł odmówi stanowczo, zostanie zawsze w odwodzie Jan.
Zwróciła się do niego, przystępując odrazu do rzeczy:
— Nie mam żadnej odpowiedzi, stryj nic nie wie... Musimy czekać!
Zmieszany, niezdolny ochłonąć jeszcze z wzruszenia, patrzył na nią Jan, nie rozumiejąc. Nagle przypomniał sobie: małżeństwo, dziecko, zgoda Kozła, cała ta sprawa, którą przed dwiema jeszcze godzinami uważał za pożądaną dla siebie i dla niej... Pospieszył odpowiedzieć:
— Tak, tak, musimy czekać. Tak będzie najlepiej.
Zapadła noc. Pierwsza gwiazda rozbłysła już w głębi fjoletowego w tej chwili nieba. Wśród zgęszczającego się coraz bardziej zmierzchu zaledwie rozróżnić można było zamglone okrągłości stogów, znaczących garbami rozległe płaszczyzny łąk. Rozgrzana słońcem ziemia promieniowała coraz mocniejsze opary; w ciszy powietrza drgały wyraźniej przeciągłe, melodyjne, dalekie szmery. Były to głosy męskie i kobiece, zamierające śmiechy, parskanie bydła, słaby szczęk narzędzi. Na pozostałym jeszcze skrawku łąki kosiarze zawzięli się dokończyć robotę. Rytmicznym, półkolistym ruchem zagarniali trawę kosami, których świst rozlegał się miarowo w nieustającym rytmie niedostrzegalnej już pracy.

V.

Dwa lata upłynęły śród czynnego, jednostajnego życia wsi. Rognes przeżyło, wraz z nieuniknionym nawrotem pór roku, ten sam odwieczny bieg rzeczy, te same prace, te same sny.
W dole, tuż obok gościńca, za węgłem budynku szkolnego, wytryskiwało z ziemi źródło, do którego schodziły wszystkie kobiety czerpać wodę do picia, gdyż po zagrodach stały jeno kałuże do pojenia bydła i do polewania ogrodu.
Około szóstej wieczorem odbywała się przy źródle gawęda, gazeta mówiona, roztrząsająca wszelkie wypadki dnia, miejscowe i okoliczne; najdrobniejsze wydarzenia odbijały się tutaj echem, podawano sobie z ust do ust szczegóły i komentarze o tych, którzy pozwolili sobie na ugotowanie mięsa, o tej, która zaszła w ciążę już od Oczyszczenia Marji Panny... Przez całe dwa lata powtarzały się te same ploteczki, zmieniające się tylko w zależności od zmiennych pór roku, powracające i powtarzające się zawsze: o dzieciach, spłodzonych przed czasem, o upijających się mężczyznach, o bitych przez mężów i ojców kobietach i dzieciach, najczęściej wszakże o pracy i o biedzie. Tyle wydarzało się rzeczy, a właściwie nic!
Fouanowie, których oddanie gruntu dzieciom tak wszystkich ongi pasjonowało, żyli z dnia na dzień życiem tak sennem, że zapomniano o nich prawie. Wszystko pozostało po dawnemu. Kozioł upierał się w dalszym ciągu i nie myślał jakoś brać ślubu ze starszą córką Muchy, wychowującą swojego pędraka. Teraz podejrzywano Jana o stosunek z Lizą: może nawet z nią nie sypiał, ale pocóż w takim razie sterczał ciągle w domu obu sióstr? Coś w tem było nieczystego. Gawęda przy źródle wlokłaby się nieraz ospale, gdyby nie współzawodnictwo Celiny Macqueron i Flory Lengaigne, które stara Bécu, pod pozorem godzenia ich, bardziej jeszcze wzajem przeciwko sobie judziła. Wreszcie, śród pełnej ciszy, nastąpiły dwa wielkie wydarzenia: zbliżające się wybory i sprawa słynnej drogi z Rognes do Chateaudun, rozpętując straszliwą burzę plotek. Dzbany spoczywały ustawione szeregiem, kobietom niespieszno było do powrotu. Pewnego wieczora sobotniego omal że nie przyszło nawet do bójki.
Następnego dnia właśnie pan de Chédeville, deputowany kończącej się kadencji, był na śniadaniu w Borderie u Hourdequina. Robił on swój objazd wyborczy i liczył się bardzo z właścicielem Borderie, mającym wielkie wpływy u okolicznych chłopów, a chociaż pewien był, że zostanie wybrany ponownie dzięki swojemu charakterowi oficjalnego kandydata, wolał jednak, na wszelki wypadek, zapewnić sobie jego poparcie. Był raz w Compiègne, stąd nazywano go powszechnie „przyjacielem cesarza“ — i to wystarczało; wybierano go, jak gdyby co noc sypiał w Tuilerjach. Ów pan de Chédeville, dawny wytworniś, kwiat galanterji z czasów panowania Ludwika-Filipa, zachował w głębi serca sympatje dla Orleanów. Zrujnowały go kobiety, posiadał już tylko folwark Chamade za Orgères, dokąd zjeżdżał jedynie w porze wyborów, niezadowolony z obniżającej się wciąż tenuty dzierżawnej, pałający na starość chęcią odzyskania majątku drogą robienia interesów. Wysoki, zawsze jeszcze elegancki, trzymający się wyniośle, w opiętem ubraniu, z ufarbowanemi włosami, uganiał się, pomimo wygasłych swoich oczu, za każdą spódniczką. Przygotował, jak zapewniał, ważne wystąpienia w sprawach rolnych.
Dnia poprzedniego pan Hourdequin stoczył gorącą sprzeczkę z Jakóbką, która chciała być obecna przy śniadaniu.
— Twój deputowany! twój deputowany! Wielkie mi rzeczy! Nie zjem go przecie! Aha, wstydzisz się mnie!...
Ale tym razem nie ustąpił — były dwa tylko nakrycia i Jakóbka dąsała się, pomimo nadskakiwania jej pana de Chédeville, który, zobaczywszy ją, zrozumiał odrazu wszystko i wciąż zerkał oczami na kuchnię, gdzie zamknęła się, urażona we własnej godności.
Śniadanie miało się już ku końcowi, dojadano pstrąga z Aigry po omlecie i pieczonych gołąbkach.
— Wie pan, co nas głównie zabija? zwrócił się pan de Chédeville do gospodarzu domu. — To ten wolny handel, którym cesarz zawrócił sobie głowę. Tak, niewątpliwie, wszystko szło dobrze po traktatach zawartych w 1861. Wynoszono go pod niebiosa, uważano, iż sprawił cuda. Dzisiaj dopiero dają się nam we znaki właściwe tego skutki. Porównaj pan tylko ogólny spadek cen. Ja osobiście jestem zwolennikiem systemu protekcyjnego; musimy się przecież bronić przed zagranicą.
Hourdequin, rozparty na krześle, przestał jeść i zaczął mówić zwolna z zamglonemi oczyma.
— Zboże, którego cena wynosi osiemnaście franków za hektolitr, kosztuje nas samych przy produkowaniu go — szesnaście. Gdyby ceny miały spaść jeszcze niżej, byłaby to ruina... Co rok, podobno, ma Ameryka powiększać swój eksport ziarna. Grozi nam kompletny zalew rynku zamorskiem zbożem. Co się z nami wtedy stanie?... Ja sam, widzi pan, zawsze byłem za postępem, za wiedzą, za wolnością. Otóż, teraz, tracę doprawdy grunt pod nogami. Tak, do licha! nie możemy przecież zdychać z głodu! Niech nas rząd bierze pod swoją opiekę!
Zabrał się znów do skrzydełka gołębia i jednocześnie mówił dalej:
— Czy wiadomo panu, że pański współzawodnik, pan Rochefontaine, właściciel firmy budowlanej w Chateaudun, jest zapalonym stronnikiem wolnej wymiany?
Rozmawiali przez chwilę o tym przemysłowcu, zatrudniającym tysiąc dwustu robotników, prawdziwie inteligentnym i dzielnym młodym człowieku, bardzo majętnym zresztą, gotowym służyć cesarzowi, tak jednak zrażonym brakiem poparcia ze strony prefekta, że uparł się postawić swoją kandydaturę niezależną. Nie miał zresztą żadnych widoków; wszyscy uważali go za wroga, jako że działał wbrew interesom rolników.
— Oczywiście! — zauważył pan de Chédeville — zależy mu przedewszystkiem na obniżeniu ceny chleba, aby w ten sposób móc mniej płacić robotnikom.
Pan Hourdequin, który zamierzał właśnie nalać sobie szklankę czerwonego wina, postawił butelkę na stole.
— Tak, to jest najstraszniejsze! — zawołał. — Z jednej strony my, wieśniacy, zmuszeni do sprzedawania naszego ziarna po cenie, zaledwie opłacającej koszty produkcji, z drugiej — przemysł, dążący stale do zniżki cen celem obniżenia płac. To wojna zażarta, tak; ale na czem się ona skończy? Może mi pan to powiedzieć?
Było to w istocie groźne zagadnienie ówczesne, antagonizm, pod którego ciężarem trzeszczał w posadach cały ustrój społeczny. Rozstrzygnięcie tej kwestji przerastało o wiele zdolności umysłowe dawnego eleganta z epoki Ludwika-Filipa, zadowolił się więc jeno potrząśnięciem głową, którem chciał zaznaczyć niewyraźne przyznanie się do własnej niemocy.
Hourdequin napełnił swój kieliszek i wychylił go duszkiem.
— Kołować się tak będzie bez końca... Kiedy rolnik sprzedaje dobrze swoje zboże, robotnik przymiera głodem; kiedy robotnik je do syta, rolnik zdycha z głodu... Jaki z tego wynik? Pożerajmy się dalej nawzajem!
Oparłszy się łokciem na stole, podniecony, ulżył sobie gwałtownym potokiem słów. W drgającem ukrytą ironją brzmieniu jego głosu czuło się tajoną pogardę gospodarza wiejskiego dla tego obszarnika, nie zajmującego się uprawą roli, nie interesującego się nic a nic ziemią, z której żył i czerpał dochody.
— Prosił mnie pan o fakty, na których mógłby pan oprzeć swoje przemówienia... Otóż, przedewszystkiem, własna to pańska wina, jeżeli Chamade traci na wartości. Robiquet, pański dzierżawca, opuszcza się umyślnie w pracy, ponieważ kontrakt jego jest na wygaśnięciu, a podejrzewa pana o zamiar podniesienia mu tenuty. Nigdy się tam pana nie widzi, cóż dziwnego, że lekceważą pana i okradają?... Poza tem istnieje jeszcze naturalniejsza przyczyna pańskiej ruiny materjalnej: ruina ta dotyka nas wszystkich. — Beaucja wyczerpuje się. Tak! Żyzna Beaucja, karmicielka, matka, wyczerpuje się, jałowieje.
Zaczerpnął głębiej oddech i mówił dalej:
— Ot, naprzykład, za moich młodych lat, Perche, po drugiej stronie rzeki Loir, było okolicą ubogą ziemia w niskiej kulturze, prawie, że nie rodząca zboża, a mieszkańcy tameczni przychodzili wynajmować się do żniw do Cloyes, do Chateaudun, do Bonneval. Dzisiaj, dzięki ciągłemu podnoszeniu się ceny robocizny, Perche staje się coraz zamożniejszem i wkrótce przewyższy pod względem dobrobytu Beaucję, nie mówiąc już o zbogacaniu się chłopów tamecznych hodowlą bydła, zbywanego na targach w Mondoubleau, Saint-Calais i Courtalain, które zaopatrują cały nizinny kraj w konie, woły i nierogaciznę. Beaucja, natomiast, żyje z owiec jedynie. Kiedy przed dwoma laty zdziesiątkowała je motylica, przechodziliśmy moment straszliwego kryzysu gospodarczego, tak dalece, że, gdyby ta klęska potrwała dłużej, zginęlibyśmy z kretesem.
Z kolei opowiadać zaczął dzieje własnej swojej walki, trzydziestu lat swojego borykania się z ziemią, które zubożyły go tylko, a nie zbogaciły. Zawsze brak mu było gotówki, nie mógł użyźniać pól jak należało. Nawożenie pól marglem jedynie nie jest kosztowne, nie stosuje go wszelako nikt prócz niego... To samo tyczy się nawozu gnojowego. Używany jest tylko gnój folwarczny, niewystarczający. Wszyscy sąsiedzi drwią z niego, że próbuje nawozów sztucznych, których lichy gatunek zresztą bywa często powodem, że pozornie słuszność mają szydercy. Wbrew też poglądom swoim na płodozmian musiał przyjąć metody, stosowane w całej okolicy: system trójpolowy, bez zostawiania pól odłogiem, od czasu rozpowszechnienia się systemu sztucznych łąk i kultury roślin pastewnych. Z maszyn rolniczych uznawać zaledwie zaczęto jedną jedyną — młockarnię. Śmiertelne, nieuniknione odrętwienie rutyny. A skoro uległ mu on, postępowiec, inteligent, cóż dopiero mówić o drobnych posiadaczach, twardych, upartych głowach wrogich wszelkiemu nowatorstwu? Chłop umarłby raczej z głodu, a nie zdecydowałby się wziąć ze swojego pola grudki ziemi i dać jej do rozbioru chemicznego, który wskazałby mu, czego w niej jest zadużo, albo niedostatecznie? jakiego wymaga użyźnienia? jakiej winna być poddana uprawie, aby wydać mogła pożądany plon? Od wieków wyciąga chłop z ziemi, ile się da, nie myśląc o wkładaniu w nią nic wzamian, znając jedynie nawóz w postaci gnoju od swoich dwóch krów i od swojego konia, których również skąpi. Wszystko inne zdaje na łaskę losu, rzuca siew w byle jaką rolę, wschodzi on też, jak Bóg da. A jeśli rzucone w ziemię ziarno nie zakiełkuje, złorzeczy niebu. Gdyby, oświecony i uświadomiony należycie, zdecydował się nareszcie na uprawę racjonalną, zgodną z wskazaniami nauki, plon jego podwoiłby się. Zanim to wszakże nastąpi, przy swojej ciemnocie, swoim uporze i zupełnym braku kapitału obrotowego, wyniszczy ziemię doszczętnie. Dlatego to właśnie Beaucja, ongi śpichlerz Francji, płaska, pozbawiona wody Beaucja, mająca jedynie zboże swoje, ginie powoli z wyczerpania, od wieku wycieńczana nieustannem wyciąganiem z niej soków żywotnych, znużona karmieniem niewdzięcznych swoich dzieci.
— Ach! wszystko schodzi na psy! — zawołał brutalnie... Tak, tak, nasi synowie dożyją tego, będą świadkami bankructwa ziemi!... Czy wie pan, że chłopstwo nasze, składające dawniej grosz do grosza na kupno kawałka gruntu, na który ostrzyło zęby przez lata całe, kupuje dzisiaj papiery procentowe, hiszpańskie, portugalskie, meksykańskie bodaj! Ale żaden z nich nie zaryzykowałby stu franków na użyźnienie hektara ziemi. Nie mają już do niej zaufania. Ojcowie obracają się jeszcze w kieracie dawnej rutyny, niczem ochwacone konie, ale chłopcy i dziewczęta marzą już tylko o porzuceniu bydła, o zeskrobaniu z siebie śladów pracy na roli i o ucieczce do miasta... Najgorsze jest to, że oświata, owa osławiona oświata, która miała zbawić wszystko, służy tylko do popierania wychodźtwa, do wyludniania tem samem wsi, wszczepiając nadto w młode pokolenie od maleńka już głupią próżność i pociąg do blichtru, do pozornego dobrobytu... Ot, w Rognes chociażby, mają nauczyciela szkolnego, niejakiego Lequeu... Chłop, uciekinier od pługa, trawiony nienawiścią do ziemi, od której uprawy udało mu się wykręcić! Jakże pan chce, żeby nauczył on wychowańców swoich przywiązania do ich stanu, skoro stale wymyśla im od dzikusów, od bydląt i odsyła ich do gnojówek ojcowego podwórza, okazując im na każdym kroku pogardę człowieka oświeconego dla prostaka?... Jaka na to rada? jaka rada?... mój Boże! Chyba tylko mieć inne szkoły, kształcące praktycznie, zorganizować systematyczne kursy rolnictwa... Oto, panie deputowany, wskazówka faktyczna, jaką winien się pan kierować. Niech pan kładzie na to nacisk; zbawienie leży może w szkołach, jeśli wogóle nie jest już zapóźno na wszystko.
Pan de Chédeville, niezdolny skupić uwagi, niemile poruszony gwałtownym, rzuconym na jego głowę potokiem danych faktycznych, pospieszył odpowiedzieć:
— Oczywiście, oczywiście!
W tej chwili służąca przyniosła deser: tłusty ser i owoce, zostawiając otwarte na oścież drzwi od kuchni, na której tle zarysował się wdzięczny profil Jakóbki. Deputowany pochylił głowę, łypnął znacząco oczami i pokręcił się na krześle, aby zwrócić na siebie uwagę ładnej osóbki, poczem dodał ujmującym swoim głosem dawnego zdobywcy serc:
— Nie mówi mi pan jednak nic o drobnej własności?
I sam wygłaszać zaczął oklepane teorje: o drobnej własności ziemskiej, którą powołał do życia rok 89-ty, którą popiera kodeks i której zadaniem jest odrodzić rolnictwo. Ideał ostateczny — umożliwienie każdemu objęcia w posiadanie kawałka ziemi i wkładania w jej uprawę całego zasobu swojej energji i inteligencji...
— Daj mi pan święty spokój z temi mrzonkami! — obruszył się Hourdequin. — Przedewszystkiem drobna własność istniała już przed rokiem 89-tym, i to w zakresie nie o wiele mniejszym. A potem, dużoby gadać o tem rozkawałkowywaniu ziemi. Ma ono swoje dobre, ale i swoje złe strony.
I znów, oparty łokciami o stół, jedząc wiśnie, których pestki wypluwał na talerz, zapuścił się w szczegóły sprawy. W Beaucji drobna własność, dziedziczona w rozmiarze poniżej dwudziestu hektarów, stanowi osiemdziesiąt procent całej ziemi. Od pewnego czasu wszyscy bezrolni najmici dzienni, pracujący u większych obszarników, kupują małe parcele, cząstki wielkich, rozczłonkowanych posiadłości, i uprawiają je w wolnych chwilach od pracy najemnej. Przeciwko temu nic, oczywiście, nie można mieć, przywiązuje to bowiem robotnika do ziemi. Dodać też należy na pochwałę drobnej własności, że uszlachetnia ona człowieka, podnosząc go we własnem poczuciu i oświecając. Dzięki też wkładaniu w nią przez jej posiadacza całej jego energji i dobrej woli produkuje ziemia jego stosunkowo więcej i w lepszym gatunku. To święta prawda. Ileż jednak ujemnych stron z tem związanych! Nadewszystko, wyższość ta osiągana jest kosztem nadmiernej pracy ojca, matki i dzieci, którzy zabijają się nią. Nadto, rozkawałkowywanie ziemi, znacznie potęgujące wywóz, niszczy drogi, podnosi koszt produkcji, nie mówiąc już o stracie czasu. Co się tyczy stosowania maszyn, niemożliwe wydaje się ono na zbyt drobnych parcelach, których wadą jest też, że wymagają trójpolowego płodozmianu, odrzucanego przez naukę, jako że nielogiczne jest żądać od tej samej ziemi rodzenia dwojakiego zboża z kolei: owsa i jęczmienia. Słowem, nadmierna parcelacja zdaje się zagrażać takiem niebezpieczeństwem, że, popierana pierwotnie przez prawo, bezpośrednio po Rewolucji, pod wpływem obawy o odbudowę wielkiej posiadłości, zaczyna ona teraz ustępować ułatwianiu skupiania działek ziemi drogą obniżania podatków od nich.
— Mówię i powtarzam: zawiązuje się walka, wciąż wzmagająca się i zaostrzająca, pomiędzy wielką posiadłością a małą... Jedni, jak ja chociażby, są za wielką, ponieważ odpowiada ona wymogom nauki i postępu, z któremi idzie w parze stosowanie w coraz szerszym zakresie maszyn i które wymagają coraz większego kapitału obrotowego... Inni, natomiast, wierzą tylko w wysiłek jednostki, w inicjatywę indywidualną i dlatego są stronnikami drobnej, wyobrażają sobie możliwość jakiejś uprawy na małą skalę, przyczem każdy dostarczać ma sam swój nawóz i uprawiać własnoręcznie swoje ćwierć morgi, przebierając po jednemu nasiona na zasiew, dając im grunt, jakiego one wymagają, hodując potem każdą roślinę z osobna, pod kloszem... Która z tych dwóch teorji weźmie górę? Nie mam o tem najlżejszego pojęcia! Wiem tylko, jak to już panu mówiłem, że dokoła mnie, z roku na rok, wielkie posiadłości, doprowadzone do ruiny, rozczłonkowują się, dostając się w ręce ludu roboczego i że niewątpliwie drobna własność zyskuje na obszarze. Znam zresztą w Rognes bardzo ciekawy tego rodzaju przykład starej kobiety, wyciągającej ze swojej niecałej morgi gruntu dochód, wystarczający na zupełnie dostatnie utrzymanie jej i męża, nawet na pewne drobne przyjemności. Tak, to matka Kaka, jak ją nazywają, jako że nie waha się używać odchodów własnych i swojego starego do hodowli swoich ogrodowizn, chińską metodą, o ile mi wiadomo. Ale to jest ogrodnictwo jeno. Nie wyobrażam sobie zbóż, rosnących zagonami, jak pietruszka. O ileby zaś chłop, aby wystarczyć samemu sobie, musiał hodować wszystko, co stałoby się z naszymi mieszkańcami Beaucji, hodującymi wyłącznie zboże, gdyby wielkie jej posiadłości poćwiartowane zostały na szachownicę?... A zresztą, kto dożyje, przekona się na własne oczy, do kogo należy przyszłość: do wielkiej czy do drobnej posiadłości?...
W tem miejscu przerwał sobie, wołając na cały głos:
— A kawa? Cóż u licha, dzisiaj ją podadzą, czy jutro? — poczem, zapalając fajkę, dokończył:
— O ile nie zmarnuje się odrazu jednej i drugiej, a zdaje się, że ku temu właśnie zmierzamy... Musi pan bowiem wiedzieć, panie deputowany, że rolnictwo ledwie zipie, że właściwie już jest obumarłe, o ile rząd w porę nie przyjdzie mu z pomocą. Wszystko je niweczy: podatki, konkurencja zagranicy, nieustanny wzrost cen robocizny, dopływ kapitałów ku zasilaniu wielkiego przemysłu i walorów finansowych... O! oczywiście, nie skąpią nam pięknych obietnic ani panowie prefekci, ani ministrowie, ani sam cesarz nawet. A potem, chwast zarasta pole obietnic i w rezultacie zostaje figa... Czy mam panu wyznać szczerą prawdę? Dzisiaj rolnik, który utrzymuje się jeszcze jako tako, zjada pieniądze swoje albo cudze. Ja osobiście mam jeszcze trochę grosza w rezerwie, więc jakoś to idzie. Ilu jednak znam takich, co pożyczają na sześć procent, gdy ziemia nie daje nawet trzech! Musi to przecież nieuchronnie skończyć się katastrofą. Chłop, pożyczający pieniądze, jest skazany na zagładę, musi zaprzepaścić wszystko, do ostatniej koszuli. W zeszłym tygodniu dopiero zajęto chałupę i grunt jednemu z moich sąsiadów. Ojciec, matka i czworo dzieci — wszystko to wyrzucone na bruk po zabraniu przez przedstawicieli prawa bydła, ziemi i domu... A przecież, od lat całych już przyrzekają nam otworzenie kredytów rolnych na umiarkowany procent. Tak! Czekaj tatku latka!... Zniechęca to najwytrwalszych nawet pracowników. Dochodzi do tego, że dobrze się poskrobią, zanim zdecydują się zrobić żonie dziecko. Dziękuję! jedna gęba więcej do nakarmienia, jeden więcej głodomór, który urodziłby się na własną biedę! Jak nie starczy chleba dla wszystkich, nie płodzi się dzieci i naród ginie!
Pan de Chédeville, ostatecznie już zniechęcony, zaryzykował niewesoły uśmiech i szepnął:
— Nie widzi pan rzeczy na różowo.
— To prawda! Są dnie, kiedy rzuciłbym wszystko na cztery wiatry — odpowiedział Hourdequin szczerze. — Już trzydzieści lat trwa ta mordęga!... Nie wiem, z jakiej racji się uparłem. Powinieniem był już dawno sprzedać folwark i zabrać się do czego innego. Ot, przyzwyczajenie, i tyle... A zresztą, człowiek ma zawsze nadzieję, że się to zmieni, i... co tu gadać? dziwne jakieś umiłowanie ziemi. Jak ta szelma raz kogoś obłapi, to już nie wypuści. Na amen!... O! patrz pan, tu na stole, może to i głupie, ale ile razy spojrzę w tę stronę, robi mi się miękko koło serca.
Palcem wyciągniętym wskazał na srebrny puhar, zabezpieczony muślinem od upstrzenia przez muchy. Wystawy rolnicze, na których otrzymywał wyróżnienia i nagrody, były ostrogą dla jego próżności, jedną z przyczyn upartego jego trzymania się gospodarki rolnej.
Pomimo wyraźnego znużenia współbiesiadnika przeciągał dokończenie swojej filiżanki kawy. Po raz trzeci dolał do niej koniaku, gdy nagle, spojrzawszy na zegarek, zerwał się, jak oparzony.
— Do licha! druga godzina! Mam posiedzenie w radzie gminnej!... Tak, chodzi o przeprowadzenie drogi. Zgadzamy się chętnie na pokrycie połowy kosztów, ale chcielibyśmy otrzymać na resztę subwencję od rządu.
Pan Chédeville wstał z krzesła z uczuciem ulgi.
— O ile panowie chcecie, mogę wam się przysłużyć, mogę wyrobić wam tę subwencję... Czy chce pan, abym odwiózł pana do Rognes moim powozikiem, skoro panu tak spieszno?
— Doskonale!
Hourdequin wyszedł, aby kazać zaprząc do powozika, który został na podwórzu. Powróciwszy do pokoju, nie zastał już deputowanego, i niebawem zauważył go w kuchni. Pan de Chédeville otworzył drzwi tam wiodące i w tej chwili stał przed zachwyconą Jakóbką, prawiąc jej komplementy z tak bliska, że twarze ich nieomal stykały się z sobą wzajem: oboje zwąchali się, porozumieli i mówili to sobie wyraźnie oczami.
Pan de Chédeville siedział już w powoziku, kiedy Jakóbka, zatrzymując w ostatniej chwili Hourdequina, szepnęła mu do ucha:
— A co? lepszy jest od ciebie, nie uważa, żeby trzeba było chować mnie przed ludźmi!
Po drodze, podczas kiedy powozik toczył się po gościńcu pomiędzy niwami zbożowemi, powrócił właściciel folwarku do odwiecznej swojej troski. Przytaczał teraz deputowanemu dane cyfrowe, bowiem od kilku lat prowadził ścisłą rachunkowość. Niewielu było w Beaucji obszarników, którzy mogliby się tem pochlubić, co się zaś tyczy drobnych właścicieli, chłopów, wzruszali oni na to ramionami, nic a nic nie rozumiejąc. A jednak, kontrola jedynie i cyfry były w stanie przedstawić jasno sytuację, wykazać, jakie produkty przynosiły zyski, a jakie — straty; nadto wykazywały one ceny kosztu, a tem samem sprzedaży. U niego każdy parobek, każda sztuka bydła, każda hodowla, nawet każde narzędzie miały osobną rubrykę, swoje dwie kolumny: „ma“ i „winien“, tak że w każdej chwili miał przed sobą czarno na białem wynik swoich przedsięwzięć, zły czy dobry.
— Wiem przynajmniej — rzekł z jowialnym swoim śmiechem — jaką drogą zdążam do ruiny.
W tej chwili jednak urwał, ciskając przez zęby zaklęcie. Od kilku minut, w miarę jak powozik mknął naprzód, usiłował zdać sobie sprawę ze sceny, jaką dostrzegł w oddali na skraju gościńca. Pomimo niedzieli wysłał na pole koniczyny świeżo kupioną wialnię parową nowego systemu do przetrząsania siana. Parobek, ani przypuszczając, że to nadjeżdża gościńcem jego pan obcym tym powozikiem, nie krępując się, przedrwiwał maszynę w rozmowie z trzema chłopami, których zatrzymał na drodze.
— A to ci wartołka! — wyśmiewał się — łamie to tylko i truje siano. Trzy owce już z tego padły — pod słowem.
Chłopi kpili, oglądając ze wszystkich stron maszynę, niby dziwaczną, złą jakąś bestję. Jeden z nich oświadczył wreszcie:
— Wszystko to djabelskie wymysły, żeby zgnębić biednego człowieka... Co teraz poczną nasze kobiety, jak już ich nie będzie potrzeba przy grabieniu siana?
— O, dużo tam sobie panowie z tego robią! — wtrącił parobek, i, rąbnąwszy wialnię z całych sił nogą, dodał: — A bodajeś szczezł, zdechły szkielecie.
Hourdequin usłyszał to, wychylił się gwałtownie z powozika i wrzasnął:
— Wracaj w tej chwili na folwark, Zefirysie, i każ sobie wypłacić, co ci się należy!
Parobek stanął z rozdziawioną gębą, a trzej chłopi poszli dalej, kpiąc i przedrwiwając w dalszym ciągu na cały głos.
— Oto! ma pan! — jęknął Hourdequin, opadając znów na ławeczkę. — Widział pan na własne oczy!... Prawdziwie, jak gdyby nasze ulepszone narzędzia paliły im dłonie... Traktują mnie jak burżuja, a robotę na moim folwarku odrabiają byle jak, i drożą się jeszcze z nią pod pozorem, że stać mnie na płacenie więcej. Podtrzymują ich w tem właściciele sąsiednich folwarków, którzy zarzucają mi, że oduczyłem lud pracować i wściekli są na mnie za to, że — jak mówią — nie znajdą przezemnie niezadługo już ludzi, umiejących znoić się tak, jak to bywało za dawnych, dobrych czasów.
Powozik wjeżdżał właśnie do Rognes drogą, prowadzącą na Bazoches-le-Doyen, kiedy deputowany dostrzegł księdza Godarda, który wychodził od Macquerona, gdzie był tego dnia na śniadaniu po odprawieniu mszy. Przypomniawszy sobie kłopoty swoje z wyborami, zapytał:
— A duch religijny wśród naszego ludu wiejskiego?
— O, tylko strona formalna, obrządkowa, poza tem, w głębi serca, nic! — odpowiedział Hourdequin lekceważąco.
Kazał woźnicy zatrzymać się przed gospodą Macquerona, który stał na progu z księdzem. Hourdequin, jako mer, przedstawił swojego adjunkta, Macquerona, odzianego w stare, wytłuszczone palto. Celina, fertyczna i strojna, w muślinowej sukni, przybiegła na powitanie gości, wysuwając naprzód córkę swoją, Bertę, chlubę rodziny, w stroju miejskiej panny, w sukni jedwabnej w wąskie liljowe paski. Przez ten czas wieś, która zdawała się wymarła, odrętwiała w bezruchu pięknego, niedzielnego dnia, zbudziła się, podniecona do życia niespodzianką niezwykłej wizyty. Chłopi wychodzili jeden po drugim na progi chat; dzieci wyzierały nieśmiało z poza matczynych spódnic. U Lengaigne‘ów zwłaszcza niebywały panował zamęt. On sam, z brzytwą w ręku, wysunął głowę, żona jego, Flora, zatrzymała się wśród odważania tabaki za cztery susy i pobiegła wyjrzeć przez szyby okienne; oboje głęboko urażeni, wściekli, że dostojni goście zatrzymali się przed sklepem ich rywala. Powoli schodzili się ludzie, tworzyły się grupy, całe Rognes, od jednego końca do drugiego, wiedziało już o nadzwyczajnem wydarzeniu.
— Panie deputowany — powtarzał Macqueron, pąsowy z zakłopotania — prawdziwy to zaszczyt dla mnie...
Ale pan de Chédeville nie słuchał go, zachwycony ładnym buziakiem Berty, patrzącej na niego śmiało jasnemi oczami, lekko podkrążonemi sinawą obwódką. Matka opowiedziała, ile dziewczyna ma lat i gdzie odbyła naukę, a córka, uśmiechnięta, cała w dygach, uprzejmie zapraszała gościa, aby raczył wejść.
— Ale owszem, bardzo chętnie, moje dziecko! — zawołał.
Przez ten czas ksiądz Godard, zagadnąwszy Hourdequina, zaklinał go raz jeszcze, aby wpłynął na uchwalenie funduszów, umożliwiających Rognes powołanie własnego proboszcza z siedzibą na miejscu, Powracał co pół roku do tej sprawy, podając zawsze te same usprawiedliwiające powody: swoje przemęczenie, nieustanne sprzeczki z wsią, nie mówiąc już o względach obrządkowych.
— Niech mi pan nie odmawia! — dodał żywo na widok wymijającego gestu pana Hourdequina. — Niech pan zażąda od nich tego w każdym razie. Czekam na odpowiedź.
I w chwili, kiedy pan de Chédeville zamierzał już pójść za Bertą, pospieszył zatrzymać go, powtarzając z uporem poczciwca:
— Przepraszam pana, panie deputowany. Biedny tutejszy kościół jest w tak opłakanym stanie!... Chcę go panu pokazać, musi mi pan wystarać się o fundusz na odnowienie go. Mnie nie chcą wcale słuchać!... Proszę, proszę, niech pan pójdzie ze mną.
Zły, że go zatrzymują, próbował dawny galant oprzeć się naleganiom, kiedy Hourdequin, dowiedziawszy się, że radcy municypalni czekają już od pół godziny w merostwie, zwrócił się do niego ze zwykłą swoją bezceremonjalnością:
— Dobrze, dobrze, idź pan do kościoła... Zejdzie panu przynajmniej czas, dopóki nie skończę, a potem odwiezie mnie pan do domu.
Pan Chédeville musiał rad nie rad iść z księdzem. Grupy stały się tłumniejsze, niektóre poszły w ślad za nim. Nabierano odwagi. Każdy myślał o tem tylko, czego ma od niego żądać.
Hourdequin i Macqueron, wszedłszy do sali przeciwległego merostwa, zastali już tam trzech radnych: Delhomme’a i dwóch innych. Sala obrad — obszerna, wybielona wapnem izba, miała za całe umeblowanie tylko długi sosnowy stół i dwanaście wyplecionych słomą krzeseł. Pomiędzy dwoma oknami, wychodzącemi na dziedziniec, wmurowana była szafa, w której przechowywano archiwum pomieszane z pojedynczemi arkuszami dokumentów administracyjnych. Dokoła ścian, na półkach, leżały nagromadzone płócienne kubły na wypadek pożaru, dar jednego z mieszczan, wielce kłopotliwy, nie wiedziano bowiem, gdzie je umieścić, a co gorsze, niepotrzebny, ponieważ nie posiadano wcale sikawki.
— Przepraszam panów za opóźnienie — zaczął grzecznie Hourdequin — miałem u siebie na śniadaniu pana de Chédeville’a.
Żaden z radnych nie poruszył się nawet, niewiadomo też było, czy uznali go za wytłumaczonego, czy nie. Widzieli przez okno nadchodzącego deputowanego i, chociaż przejęci sprawą bliskich wyborów, nie uważali jednak za właściwe mówić o tem przedwcześnie.
— Do licha! — oświadczył mer-obszarnik. — Jest nas tylko pięciu; nie będziemy mogli uchwalić żadnej decyzji.
Na szczęście wszedł na salę Lengaigne. Zrazu postanowił nie pójść wcale na posiedzenie rady; sprawa przeprowadzenia drogi nie interesowała go ani trochę. Miał też nadzieję, że jego nieobecność przeszkodzi powzięciu uchwał. Ale przybycie pana de Chédeville’a nurtowała go, budząc w nim ogromną ciekawość, i dlatego zdecydował się pójść, aby go zobaczyć i dowiedzieć się czegoś.
— To dobrze! Jest nas sześciu. Będziemy mogli głosować — zawołał mer.
A kiedy, z miną ponurą i niechętną wszedł Lequeu, pełniący funkcje sekretarza i mający pod pachą porządek obrad, nic już nie stało na przeszkodzie otwarciu posiedzenia. Ale Delhomme zaczął rozmawiać przyciszonym głosem ze swoim sąsiadem, kowalem, przezywanym Gwoździem, wysokim, chudym, zczerniałym chłopem. Widząc, że słuchano, co mówią, zamilkli. Podchwycono jednak wymienione przez rozmawiających nazwisko kandydata opozycji, pana Rochefontaine’a. Wszyscy spojrzeli po sobie i jednocześnie, jednem i tem samem słowem, jednym gestem, jednem skrzywieniem ust, jedną drwiną, urągać zaczęli na tego delegata, którego żaden z nich nie znał nawet. Wszyscy oni byli za ładem, za utrzymaniem porządku rzeczy, za dawaniem posłuchu władzom, zapewniającym im sprzedaż ziemiopłodów. Czy ten pan uważa się za silniejszego niż rząd? Czy sprawi on, że zboże podniesie się w cenie do trzydziestu franków za hektolitr? Bezczelna śmiałość! rozsyłać prospekty i obiecywać grubiej masła niż chleba, kiedy nie jest się związanym z nikim i z niczem! traktowali go jak awanturnika, nieuczciwca, włóczęgę, który po to tylko objeżdżał wsie, żeby wyłudzić ich głosy, zupełnie tak samo, jak wyłudziłby ich pieniądze. Hourdequin, który mógłby wyjaśnić im, że pan Rochefontaine, zwolennik wolnej wymiany, jest w gruncie rzeczy stronnikiem monarchizmu, umyślnie pozwalał Macqueronowi na popisywanie się gorliwością bonapartysty, a Delhomme’owi na wygłaszanie zdań, świadczących o zdrowym, chłopskim rozumie prostego człowieka, Lengaigne, natomiast, któremu zamykało usta jego stanowisko utrzymującego trafikę, skulony w kącie i mamroczący coś pod nosem, dusił w sobie swoje poglądy republikańskie. Pomimo że nazwisko pana de Chédeville’a nie zostało wymienione ani razu, wszystko, co mówiono, wskazywało na niego, było niejako płaszczeniem się przed jego tytułem oficjalnego kandydata.
— No, moi panowie, możebyśmy rozpoczęli — zachęcił mer, siadając na swoim fotelu prezydjalnym, właściwie krześle, mającem nieco szersze oparcie i dwie boczne podpórki do rąk. Obok niego usiadł adjunkt tylko. Dwaj radni pozostali na stojączkę, dwaj inni siedzieli na występie okiennym.
Lequeu wręczył merowi jakiś papier, mówiąc mu coś do ucha, poczem wyszedł pompatycznie z sali.
— Panowie — rzekł Hourdequin — mam tu list, skierowany do nas przez nauczyciela naszej szkoły.
Odczytano list. Było to żądanie podwyżki, umotywowane gorliwością w pracy — prosił o trzydziestofrankowy roczny dodatek. Twarze wszystkich sposępniały. Bronili z takiem samem skąpstwem pieniędzy gminnych, jak gdyby każdy z nich musiał wyłożyć je z własnej kieszeni. Skąpili zwłaszcza na szkołę. Odmówili odrazu, bez dyskusji.
— Dobrze! Powiemy mu, żeby poczekał. Zanadto pilno młodzieńcowi... A teraz, przystąpmy do sprawy naszej drogi.
— Przepraszam pana, mera — przerwał mu Macqueron — chciałbym przedtem powiedzieć parę słów o probostwie.
Hourdequin, zdumiony, teraz dopiero zrozumiał, dlaczego ksiądz Godard był na śniadaniu u winiarza. Jaką to ambicją powodowany pchał się Macqueron w ten sposób na pierwszy plan? Nadaremnie jednak przekładał on, że gmina jest dostatecznie bogata, aby móc opłacać własnego proboszcza, że bynajmniej nie przynosi jej zaszczytu kontentowanie się resztkami Bazoches-le-Doyen — wszyscy wzruszali ramionami, pytając, czy msza będzie przez to skuteczniejsza. Nie, nie, trzeba byłoby wyrestaurować plebanję, własny proboszcz kosztowałby bardzo drogo; pół godzinki, urwane co niedzielę od tamtego, wystarcza w zupełności.
Mer, urażony inicjatywą swojego adjunkta, powziętą za jego plecami, zakończył:
— Wniosek zostaje oddalony; rada powzięła już uchwałę... A teraz, weźmy się do naszej drogi, trzeba z nią skończyć... Delhomme, bądźcie łaskawi wezwać pana Lequeu. Cóż sobie to bydlę wyobraża, że będziemy debatowali nad jego listem do wieczora?
Lequeu, czekający na schodach, wszedł z miną uroczystą, a ponieważ nie zakomunikowano mu, jaki los spotkał jego prośbę, pozostał skwaszony, niespokojny, minowany głuchem poczuciem zniewagi. — O, ci chłopi! jaka nikczemna rasa!... Musiał wyjąć z szafy plan drogi i rozłożyć go na stole.
Radni znali doskonale ten plan. Od lat całych sterczał tutaj. Mimo to zbliżyli się wszyscy, oparci łokciami o stół, i zamyślili się nad nim jeszcze raz. Mer wyliczał korzyści, płynące ztąd dla Rognes: łagodny spadek, umożliwiający dojazd do kościoła; zaoszczędzenie dwóch mil obecnej drogi z Chateaudun, idącej przez Cloyes, przy czem gmina poniesie koszt trzech mil tylko, bowiem sąsiedzi z Blanville uchwalili już pozostały odcinek aż do połączenia z główną szosą z Chateaudun do Orleanu. Wszyscy słuchali go z oczami utkwionemi w plan i ani jedne usta nie otworzyły się nawet. Największą przeszkodą w przeprowadzeniu sprawy była kwestja wywłaszczenia. Każdy widział w niej dla siebie źródło zbogacenia się, zajęty też był nadewszystko myślą, czy aby i kawałek jego gruntu będzie zajęty przez szosę i czy uda mu się odprzedać gminie ziemię swoją po sto franków za laskę. A jeśli znów droga nie przetnie kawałka jego pola, jaki miałby interes w uchwalaniu wniosku, bogacącego innych? Dużo go obchodzi łagodniejszy spadek i skrócenie drogi! Koń jego pociągnie go jeszcze parę staj i na tem koniec!
Hourdequin nie miał też wcale potrzeby wysłuchiwania ich uwag, aby wiedzieć, co o tem myślą. On sam dla tego tylko tak gorąco pragnął tej szosy, że przechodziła tuż obok jego folwarku i ułatwiała zwózkę z jego pól. Z tego samego powodu Macqueron i Delhomme, których grunty będą dotykały nowej drogi, nalegali na uchwalenie wniosku. Zyskiwał on w ten sposób trzy głosy, ale ani Gwóźdź ani drugi radny nie mieli żadnego w nim interesu; co się zaś tyczy Lengaigne’a, przeciwstawiał się on energicznie projektowi przedewszystkiem dla tego, że nie widział w nim żadnego dla siebie zysku, a, nadto, wściekły był, że współzawodnik jego odniósłby z niego pewne korzyści. O ile Gwóźdź i ów pozostały radny będą głosowali przeciw wnioskowi, będzie trzech przeciwko trzem. Niepokój owładnął Hourdequinem. Wreszcie rozpoczęła się dyskusja.
— Na co się nam to zdało? Na co się zdało? — powtarzał Lengaigne. — Mamy już przecież drogę! Chyba dla przyjemności wyrzucania pieniędzy, wyciągania ich z kieszeni Jana, żeby włożyć je do kieszeni Piotra?... Ty chociaż przyrzekłeś oddać darmo grunt.
Była to podstępna przymówka pod adresem Macquerona, który, żałując już gorzko swojego napadu wspaniałomyślności, skłamał bez zająknienia.
— Nic nie przyrzekałem... Kto ci o tem nabujał?
— Kto? Ależ ty sam do licha?... Wobec wszystkich! Wobec Lequeu chociażby. Był przy tem, może mówić... Prawda, panie Lequeu?
Nauczyciel, wściekły z powodu niepewności o los swojej prośby, zrobił ręką pogardliwy gest. — Co go obchodzą wszystkie te ich brudne historje?
— Do djabła! — wołał dalej Lengaigne — skoro niema już uczciwości na świecie, lepiej doprawdy żyć w lesie!... Nie, nie! nie chcę waszej drogi! To nowe oszustwo! okradanie ludzi!
Widząc, że sprawa się psuje, pośpieszył mer naprawić złe.
— Wszystko to czcze gadaniny. Nie będziemy przecież zajmowali się prywatnemi sporami... Kierować nami powinno jedynie dobro ogólne, dobro gminy.
— A tak, rozumie się — potwierdził przezornie Delhomme. — Szosa odda wielkie usługi całej gminie... Tylko, że trzebaby wiedzieć... Prefekt powtarza ciągle: „Uchwalcie sumę, a potem zobaczymy, co rząd będzie mógł zrobić dla was“. A jeżeli rząd nic nie zrobi? Po co tracić czas na uchwalanie?
W tym momencie uważał Hourdequin za właściwe oznajmić wielką nowinę, którą trzymał w rezerwie.
— W tej materji, panowie, oznajmiam wam, że pan de Chédeville obowiązuje się wydostać od rządu subwencję na pokrycie połowy kosztów... Wiadomo panom przecież, że jest przyjacielem samego cesarza. Wystarczy, że szepnie mu o nas słówko przy deserze.
Nawet Lengaigne wstrząśnięty był tą wiadomością. Wszystkie twarze rozpromieniły się i rozanieliły, jak gdyby na widok Przenajświętszego Sakramentu. Ponowny wybór deputowanego zapewniony był na wszelki wypadek. Przyjaciel cesarza był tym właściwym kandydatem, jako człowiek, stojący u źródła stanowisk i pieniędzy, człowiek znany, szanowany, wpływowy, mający prawo kierować i reprezentować.
Za całą odpowiedź potrząsano tylko głowami. Takie rzeczy rozumieją się same przez się. Po co o nich gadać?
Hourdequin nie przestawał jednak niepokoić się milczeniem Gwoździa. Wstał, wyjrzał przez okno i, zobaczywszy polowego, kazał mu pójść po ojca Loiseau i sprowadzić go, żywego czy umarłego. Loiseau był to wielki, głuchy chłop, wuj Macquerona, który przeprowadził powołanie starego na członka rady, mimo że nie przychodził on nigdy na posiedzenia, utrzymując, że pęka mu od nich głowa. Syn jego pracował w Borderie, był więc najzupełniej oddany merowi.
Jak tylko też przybiegł wystraszony Loiseau, mer krzyknął mu zaraz w samo ucho, że to w sprawie szosy. Wszyscy niezdarnie, z rozłożonemi szeroko ramionami i nosami, utkwionemi w papier, wypisywali już swoje wnioski dużemi wołami, żeby można było przeczytać, co napisali.
Wreszcie, przystąpiono do właściwego głosowania nad połową kosztów i złożono głosy do małej drewnianej skrzyneczki, podobnej do skarbonki kościelnej. Większość wypadła wspaniale: sześć głosów za i jeden przeciwko — głos Lengaigne’a. To bydlę Gwóźdź głosował: za! Posiedzenie zostało zamknięte po położeniu przez każdego podpisu swojego na protokóle, przygotowanym już zawczasu przez nauczyciela, który zostawił jedynie niewypełniony rezultat głosowania. Wszyscy odeszli ciężkim, poważnym krokiem, rozstając się bez słowa pożegnania, bez uścisku dłoni i schodząc, każdy z osobna, ze schodów.
— Ale! byłbym zapomniał — zwrócił się Hourdequin do oczekującego niecierpliwie nauczyciela — pańska prośba o podwyżkę odrzucona... Rada znajduje, że i tak wydaje się zadużo na szkołę.
— Bydlaki przeklęte! — zawołał Lequeu, zostawszy sam jeden, zielony z przewracającej się w nim żółci. — Jak tu żyć z takiemi świniami?
Posiedzenie zajęło dwie godziny. Hourdequin zastał przed merostwem pana de Chedeville’a, który tylko co zdążył powrócić ze swojego obchodu wsi. Przedewszystkiem, nie darował mu ksiądz ani jednego szczegółu z tysiącznych braków kościoła: pokazał mu podziurawiony dach, potłuczone szyby, gołe ściany. Kiedy wreszcie udało mu się wymknąć z zakrystji, która wymagała koniecznie przemalowania, mieszkańcy wsi, zupełnie już ośmieleni, zaczęli wyrywać sobie wzajem deputowanego. Każdy miał specjalny do niego interes — skargę do zaniesienia lub łaskę do uzyskania. Jeden zaciągnął go do sadzawki, której wody oddawna już nie spuszczano z powodu braku pieniędzy; drugi wskazywał na konieczność krytego dachem miejsca do prania bielizny nad brzegiem rzeki, w punkcie, który sam wskazał; trzeci żądał rozszerzenia drogi przed swoim domem, aby wóz jego mógł wykręcić, — nie wyłączając wreszcie jakiejś staruszki, która, ściągnąwszy deputowanego do swojej chałupy, pokazała mu spuchnięte swoje nogi, aby go wypytać, czy w Paryżu nie znają na to lekarstwa. Zakłopotany, zadyszany, uśmiechał się, robił uprzejmą minę i każdemu wszystko obiecywał. Zacny człowiek! Ani trochę nie dumny wobec biednych ludzi!
— I cóż? jedziemy? — zapytał Hourdequm. — Czekają na mnie na folwarku.
Ale w tej samej chwili Celina i córka jej, Berta, wybiegły znów przed dom, błagając pana de Chédeville’a, aby wstapił do nich na chwilę. Deputowany ogromną miał ochotę odpocząć nieco w towarzystwie młodej osóbki o jasnych, zlekka podkrążonych oczach, spotkał się wszakże z oporem obszarnika.
— Nie, nie! — odciągnął go pan Hourdequin — nie mamy czasu. Innym razem.
I zmusił do reszty oszołomionego, aby wsiadł do powozika, gdy on sam, schwytany za połę przez czekającego na progu księdza, objaśnił go, że rada pozostawiła sprawę probostwa bez uwzględnienia. Stangret zaciął konie i powozik pomknął przez oswojoną już z deputowanym i zachwyconą nim wieś. Ksiądz, sam jeden, rozwścieczony, odrobił piechotą trzy kilometry z Rognes do Bazoches-le-Doyen.
W dwa tygodnie później pan de Chédeville wybrany został olbrzymią większością głosów. Już w końcu sierpnia dotrzymał danego przyrzeczenia: przyznana została gminie subwencja na przeprowadzenie nowej szosy. Niezwłocznie też przystąpiono do robót.
Wieczorem, w dniu pierwszego wbicia łopaty w ziemię, Celina, chuda i czarna, słuchała przy źródle niekończącego się opowiadania matki Bécu, długiej, wyciągniętej, splatającej ręce pod fartuchem. Od tygodnia towarzystwo, zbierające się przy źródle, zrewolucjonizowane było wielką sprawą szosy: wymieniano sumy, wypłacane jednym i opowiadano o wściekłem obgadywaniu ich przez drugich. Matka Bécu informowała Celinę codziennie o wszystkiem, co mówiła Flora Lengaigne; nie dlatego, aby poróżnić obie, nie, broń Boże! Przeciwnie, aby jedna wiedziała, co myśli druga, jako że to jest najlepszy sposób porozumienia się. Kobiety zapominały o powrocie, stojąc z założonemi rękami i przysłuchując się, a pełne dzbany czekały tymczasem na ziemi u ich stóp.
— Tak, tak, gadała coś tam, że to niby ułożone pomiędzy panem merem i adjunktem, że wszystko kręci się koło tego, żeby okpiwać i okradać jaknajwięcej na gruntach. I pomstowała jeszcze, że to niby wasz mąż przyrzeka jedno, i robi drugie...
W tej samej chwili Flora, zażywna i ociężała, wyszła ze swojego domu z dzbanem w ręku. Zaledwie zbliżyła się do źródła, Celina, mająca pełną gębę ordynarnych wyzwisk, podparła się pięściami na biodrach, dotknięta do żywego w swojem poczuciu wrodzonej uczciwości i zaczęła besztać przeciwniczkę, ile wlazło, mieszając ją z błotem, ciskając jej w oczy rozpustnicę córkę, oskarżając ją, że ona sama oddaje się gościom. Tamta, człapiąc pantoflami, popłakiwała tylko, powtarzając:
— A, to niechluj baba! a to flądra!
Matka Bécu rzuciła się między obie, chcąc zmusić je, aby się uściskały, czem o mały włos nie doprowadziła obu do tego, że gotowe były wziąć się wzajem za łby. Nagle oznajmiła nowinę:
— Ale, ale, wiecie, że córki Muchy dostaną aż pięćset franków?
— Nie, niemożliwe!
I w jednej chwili kłótnia została zapomniana, wszystkie skupiły się dokoła matki Bécu, wpośród porozstawianych na ziemi dzbanów. — Tak, naprawdę! Szosa na górze, od strony Cornailles, biegnie wzdłuż pola córek starego Muchy, odcinając z niego dwieście pięćdziesiąt metrów. Licząc po dwadzieścia susów za metr, wypada akurat pięćset franków. Co więcej, grunt przylegający zyskuje na wartości. To ci szczęściarki!
— A to w takim razie — zauważyła Flora — Liza ze swoim bękartem lepsza od niejednej gospodarskiej córki. Szelma Kapral dobry miał widać nos, że się do niej przystawiał.
— Tak, o ile Kozioł się nie namyśli i nie wróci do niej... I jego część porządnie zyska na tej szosie.
Matka Bécu odwróciła się, trącając je łokciem:
— Cicho! sza!
Nadchodziła Liza, podyndując wesoło swoim dzbanem. Po chwili rozpoczął się powrotny pochód kobiet, dążących z pełnemi dzbanami do domów.

VI.

Lizka i Franusia po sprzedaniu Łaciatej, która, nad miarę spasiona, przestała się cielić, postanowiły pewnej soboty wybrać się na targ do Cloyes, aby kupić inną krowę. Jan ofiarował się zawieźć je tam w folwarcznej karjolce. Uwolnił się na całe popołudnie, i od pana, do którego doszły słuchy o zarękowinach chłopaka ze starszą Muszanką, otrzymał pozwolenie użycia wehikułu. Małżeństwo zostało w istocie postanowione. Jan przyobiecał rozmówić się w następnym tygodniu z Kozłem i wprost go zapytać. Jeden z nich obu. Raz trzeba z tem skończyć.
Wyruszyli około pierwszej po południu, Jan na przedniem siedzeniu z Lizką, Franusia sama na tylnej ławeczce. Od czasu do czasu odwracał się i uśmiechał do dziewczyny, której kolana, przyciśnięte do jego krzyża, mile go grzały. — Wielka jest szkoda, że o piętnaście lat młodsza od niego! — Postanowienie jego zaślubienia starszej siostry, powzięte po długich rozmysłach i wielokrotnem odkładaniu, w gruncie rzeczy czynione było z myślą, że żyć będzie, jako krewniak, w pobliżu młodszej. Zresztą, ulega się rozmaitym wrażeniom i popędom, robi się tyle rzeczy, nie wiedząc właściwie dlaczego, powodując się jedynie tem, że pewnego dnia powiedziało się sobie, że się je zrobi!
Przy wjeździe do Cloyes założył hamulec i puścił konia po stromem zboczu wzdłuż cmentarza. W chwili, kiedy skręcał z ulicy Wielkiej w ulicę Grouaise, aby zajechać do oberży Dobrego Rolnika, wskazał nagle dziewczętom człowieka, odwróconego do nich tyłem i śpiesznie idącego ulicą Grouaise.
— O! czy to nie Kozioł?
— Tak, to on! — potwierdziła Lizka. — Widzi mi się, że idzie do pana Baillehache’a... Kto go tam wie? Może nareszcie zmądrzał i przyjmuje swój udział?
Jan trzasnął z bicza i roześmiał się.
— A, licho go wie! Przebiegła bestja!
Kozioł udawał, że ich nie widzi, mimo że w rzeczywistości poznał ich zdaleka. Szedł zgarbiony i oboje śledzili go wzrokiem, mówiąc sobie w duszy, że nareszcie można będzie się porozumieć. Kiedy wjechali w podwórze zajazdu, Franusia, która nie wtrącała się do ich rozmowy, zeszła pierwsza, zeskakując po kole karjolki. Podwórze zawalone już było wyprzężonemi bryczkami i wozami, a w starych budynkach domu zajezdnego huczało jak w ulu, tyle tam było ożywienia i ruchu.
— Idziemy zatem? — zapytał Jan, powróciwszy ze stajni, w której umieścił konia.
— To się wie, zaraz.
Na dworzu jednak, zamiast iść wprost przez ulicę Temple, na targ bydła, który odbywał się na placu Ś-go Jerzego, młody człowiek i obie dziewczyny przechadzali się po ulicy Wielkiej, pomiędzy dwoma szeregami sprzedawczyń jarzyn i owoców, które roztasowały się ze swoim towarem z obu stron jezdni. Jan, w jedwabnym kaszkiecie na głowie, miał na sobie długą niebieską bluzę, na czarnych sukiennych spodniach; dziewczęta ustrojone również odświętnie, miały na głowach ciasno opinające włosy, okrągłe czepeczki i jednakowe suknie: ciemny wełniany staniczek na popielato szarej spódniczce, okrytej szerokim, bawełnianym fartuchem w wąskie różowe prążki. Jan i Lizka nie ujęli się pod rękę: wszyscy troje szli gęsiego, przeciskając się z trudnością wśród tłoku. Służące i panie skupiały się dokoła przysiadłych na ziemi chłopek, z których każda, przybyła na targ z jednym koszem lub paroma, ustawiła je i otworzyła wprost na ulicy.
Poznali matkę Frimat, której ręce omdlały od ciężaru dwóch koszy czubato naładowanych zieleniną, fasolą, grochem, śliwkami, a nawet trzema żywemi królikami. Obok niej jakiś stary chłop wysypał na ulicę cały wóz kartofli, które sprzedawał na półćwiartki. Dwie kobiety, matka i córka, Noryna, znana z rozpustnego życia, rozłożyły na kulawym stole dorsze, sztokfisze, śledzie zwykłe i marynowane, wyjęte świeżo z beczułek i zatruwające powietrze ostrą swoją wonią. Ulica Wielka, zupełnie opustoszała w dni powszednie, pomimo pięknych sklepów, wspaniałej apteki, składów z naczyniami żelaznemi i mosiężnemi, a zwłaszcza magazynów nowości paryskich i bazaru Lambourdieura, nie wystarczała w soboty na pomieszczenie ciżby ludzkiej, tłoczącej się w sklepach, zajmującej zwartą ławą chodniki i jezdnie.
Lizka i Franusia, za któremi szedł Jan, przepchały się w ten sposób przez tłum aż do targu drobiem przy ulicy Beaudonnière. Okoliczne dwory i folwarki ponadsyłały obszerne kojce, w których piały koguty i rozlegało się kwakanie wystraszonych kaczek. Zabite i oskubane z pierza kuraki poukładane były w skrzyniach, kilkoma warstwami. Tuż opodal stały szeregi chłopek, z których każda przyniosła pięć czy sześć funtów masła, kilka tuzinów jaj, kilka serów, tłustych i chudych, krowich i owczych, słodkich twarogów i gnojonych, ostrych. Niektóre miały w ręku po parze lub po dwie pary kur, związanych za łapy. Panie targowały się zawzięcie, skupione dokoła większego transportu jaj, stojącego przed zajazdem: „Pod Kojcami“, gdzie zebrała się liczna gromada kupujących. Pomiędzy tragarzami, wypakowującymi jaja, znalazła się też i Palmira. W soboty, kiedy nie było pracy w Rognes, wynajmowała się w Cloyes do dźwigania ciężarów, pod któremi uginały się wątłe jej plecy.
— Ta biedaczka niedarmo zjada chleb! — zauważył Jan.
Tłum rósł wciąż i wzbierał. Wciąż nowe nadjeżdżały wozy od strony Mondoubleau, przebywając most wolnym truchtem. Na lewo i na prawo wiła się miękkiemi zakrętami rzeka Loir, płynąc po przez łąki, potem wzdłuż miejskich ogrodów, których bzowe i szczodrzewicowe krzewy kąpały w wodzie splątane swoje gałęzie. W górze rzeki hałaśliwie klekotał tartak i wielki młyn do mielenia zboża, ogromny budynek, którego miechy, ustawione na dachu, rozsypywały dokoła nieustannie białe tumany mąki.
— Jakże tam? Idziemy? — powtórzył Jan.
— Tak, tak.
Wrócili ulicą Wielką i zatrzymali się na placu Ś-tego Łukasza, naprzeciwko merostwa, gdzie był targ zbożowy. Lengaigne, który przywiózł cztery wozy ziarna, stał na placu z rękami w kieszeniach. Pan Hourdequin, otoczony gromadą chłopów, milczących z ponuro opuszczonemi wdół twarzami, wykrzykiwał coś gniewnie.
Spodziewano się zwyżki, a tymczasem nawet cena osiemnastu franków zaczynała chwiać się. Zachodziła obawa, czy ku końcowi miesiąca nie dojdzie do zniżki o dwadzieścia pięć centymów. Macqueron, w starym wytłuszczonym palcie, przechodził z córką swoją, Bertą, pod rękę; dziewczyna wystrojona była w muślinową suknię, do kapelusza przypięty miała bukiecik róż i konwalji.
W chwili, kiedy Lizka i Franusia, skręciwszy przez ulicę Temple, mijały kościół Świętego Jerzego, dokoła którego rozłożyły się kramy z towarami norymberskiemi, kuchennemi statkami i taniemi towarami łokciowemi, wykrzyknęły nagle:
— O! stryjenka Róża!
W istocie była to stara Fouanowa, którą córka jej, Fanny, przybyła na targ z Delhommem celem odstawienia partji owsa, przywiozła z sobą na wozie, — ot tak, aby matka się zabawiła. Obie czekały, stojąc przed wędrowną budą szlifierza, któremu stara dała nożyczki do wyostrzenia. Ostrzył je już stale od trzydziestu lat.
— A! to wy!
Fanny, odwróciwszy się i ujrzawszy Jana, dodała:
— Przyjechaliście tak sobie, spacerem?
Kiedy jednak dowiedziała się, że siostry przyjechały kupić krowę wzamian za Łaciatą, obie kobiety, zainteresowane kupnem, poszły z niemi, tembardziej, że owies był już odstawiony. Jan, odsunięty na bok, szedł z tyłu za czterema kobietami, w pewnej od nich odległości. W ten sposób cała kompanja znalazła się wreszcie na placu Świętego Jerzego.
Plac ten, obszerny czworobok, ciągnął się na tyłach kościoła, którego stara kamienna dzwonnica z zegarem na wieży górowała nad wszystkiemi budynkami. Cztery boki placu tworzyły aleje, wysadzone gęsto rozgałęzionemi lipami; dwie z nich odgrodzone były łańcuchami, powpuszczanemi w słupy kamienne. Wzdłuż pozostałych dwóch wystawione były długie drewniane barjery, na których uwiązywano bydło. Po stronie placu, przytykającego do ogrodów, porosła ziemia murawą, przypominającą łąkę nieomal, gdy, przeciwnie, po stronie przeciwległej, obstawionej karczmami: „Pod Świętym Jerzym“, „Pod Korzeniem“ i pod „Dobrym Żniwiarzem“ ziemia była uklepana, twarda, biała od pyłu, którego tumany wzbijały się w górę przy lada wietrze.
Lizka i Franka, za któremi szła reszta kompanji, z trudnością przepchały się do środka czworoboku, gdzie tłum skupił się najgęściej. Wśród masy bluz wszelkich odcieni niebieskiego koloru, od jaskrawego błękitu nowego płótna aż do bladej siności płótna, pranego dziesiątki razy, bieliły się okrągłe plamy czepeczków. Tu i owdzie lśnił się jedwab damskich parasolek. Pełno było śmiechu i ostrych okrzyków, które tonęły w ogólnym rozgwarze; od czasu do czasu wyrywało się głośniejsze rżenie koni i porykiwanie krów; to znów osioł ryknął przeciągle.
— Tędy — objaśniła Lizka, odwracając głowę.
W głębi placu stały konie, uwiązane do barjery powrozem, zarzuconym im na szyję i przez ogon. Gładka, lśniąca skóra drżała na nich ustawicznie. Na lewo krowy stały prawie luzem, trzymane jedynie na postronku przez sprzedających, którzy obracali je na wszystkie strony, aby lepiej je pokazać. Grupy ludzi zatrzymywały się i oglądały je. Nie było tutaj już słychać ani śmiechu, ani rozmów.
Wszystkie cztery kobiety stanęły odrazu w zachwycie przed biało-czerwoną krową, pochodzącą z dolnej Normandji, którą para małżeńska, mąż i żona, przyprowadzili na sprzedaż. Żona, smagła brunetka, z wyrazem zaciętego uporu na twarzy, stała na przedzie, trzymając krowę. On, z tyłu za nią, nieporuszony, zamknięty w sobie. Kobiety stały dobre pięć minut, bacznie, w skupieniu, przyglądając się krowie, nie zamieniając ani słowa, ani spojrzenia nawet; po chwili odeszły, stając w ten sam sposób przed inną, o dwadzieścia kroków dalej. Ta znów, olbrzymia, całkiem czarna, wystawiona była na sprzedaż przez młodą, ładną dziewczynę, dziecko nieledwie, trzymającą w ręku leszczynowy pręt. Stawały tak siedem czy osiem razy, przypatrując się krowom tak samo długo i tak samo w zupełnem milczeniu, lustrując od początku do końca szereg wystawionych na sprzedaż bydląt. W końcu wszystkie cztery kobiety powróciły do pierwszej krowy, przy której znów stanęły w niemej kontemplacji.
Tym razem wszakże brały już egzamin bardziej na serjo. Ustawiły się przed krową wszystkie cztery w jednym szeregu, usiłując przeniknąć badawczym wzrokiem pod skórę zwierzęcia. Sprzedawczyni także nic nie mówiła, a nawet nie patrzyła na kobiety, jak gdyby nie spostrzegając wcale, że stanęły przed jej krową. W końcu Fanny nachyliła się i szepnęła coś na ucho Lizce. Stara Fouanowa i Franusia zamieniły z sobą również szeptem jakieś uwagi i znów zamilkły wszystkie cztery, przypatrując się badawczo bydlęciu.
— Ile? — zapytała nagle Lizka.
— Czterdzieście pistolów[1] — odpowiedziała wieśniaczka.
Zrobiły gest ucieczki, jak gdyby pod wpływem przerażenia z powodu wymienionej ceny; szukając wzrokiem Jana, zauważyły ze zdumieniem, że zajęty jest przyjacielską gawędą z Kozłem, który targował w tej chwili prosiaka, będącego celem jego przyjścia na targ. Prosiaki, uwiązane w głębi wozu, na którym zostały przywiezione, gryzły się i kwiczały, rozdzierając tym kwikiem uszy.
— Weźmiesz za niego dwadzieścia franków? — zapytał Kozioł sprzedawcę.
— Nie, trzydzieści!
— Nie?! — to weź go sobie sam za pazuchę!
I z miną wesołą i drwiącą zbliżył się do kobiet, uśmiechnięty na widok matki, siostry i dwóch stryjecznych, jak gdyby wczoraj dopiero się z niemi rozstał. I one także zachowały się zupełnie obojętnie, zdając się zapominać o dwuletniej kłótni i rozłące. Matka tylko, której powiedziano o spotkaniu go na ulicy Grouaise, wpatrywała się w syna przenikliwie oczami, podkrążonemi czerwoną obwódką, jak gdyby usiłując odgadnąć, po co chodził do notarjusza, nie dało się to jednak wyczytać z jego twarzy. Ani ona, ani on nie otworzyli ust.
— Co to, Lizko? — zapytał — kupujesz krowę?.. Mówił mi o tem Jan... O, patrz, jest tu coś dla ciebie! najtęższa ze wszystkich na targu, bydlę jak się patrzy!
Mówiąc to, wskazał właśnie na biało-czerwoną krowę.
— Czterdzieści pistolów, dziękuję! — szepnęła Franusia.
— Czterdzieści pistolów dla ciebie, gapo — zażartował Kozioł, dając stryjecznej potężnego kuksa w bok.
Dziewczyna rozgniewała się i oddała mu szturchańca z wściekle mściwym wyrazem twarzy.
— Wynoś się, daj mi spokój. Nie lubię zadawać się z chłopami.
Rozśmieszyło go to jeszcze bardziej, zwrócił się więc do Lizki, nieco przybladłej i nagle spoważniałej.
— A ty? chcesz, żebym się do tego wtrącił? O co zakład, że dostanę ją za trzydzieści pistolów?... O sto susów?
— Dobrze... Jeżeli chcesz spróbować...
Róża i Fanny wyraziły zgodę skinieniem głowy, bowiem wiedziały, że chłopak zajadle umie się targować, że w handlu jest uparty, zuchwały, łgarz, oszust, że potrafi sprzedawać za cenę w trójnasób wyższą od rzeczywistej i kupować wszystko za grosze. Kobiety wysunęły go też naprzód wraz z Janem, same zaś cofnęły się wgłąb, ażeby nie wydawało się, że jest razem z niemi.
Ciżba rosła dokoła bydląt, grupy wieśniaków usuwały się z wystawionego na największe słońce środka placu i chroniły się w cień alej. Tłum krążył tu nieustannie, błękit bluz ciemniał w cieniu lip, ruchome plamy liści rzucały zielonawy odbłysk na ogorzałe twarze. Nikt zresztą nie kupował, ani jedno kupno nie przyszło jeszcze do skutku, mimo że targ otwarty już był przeszło od godziny. Namyślano się, macano grunt. Nagle, ponad głowami tłumu wzbił się w ciepłym wietrze tuman kurzu. Dwa konie, uwiązane obok siebie, stanęły dęba i zaczęły się gryźć, rżąc wściekle i bijąc kopytami o bruk, Ludzie wylękli się, kobiety uciekły, a chłopi usiłowali uspokoić rozszalałe zwierzęta klątwami i waleniem ich po grzbietach długiemi biczyskami, które trzaskały, niby ogień, buchający ze smolnych szczap. Na ziemię, na pustą przestrzeń, uwolnioną przez ludzi pod wpływem paniki, opuściła się staja gołębi, przebierających szybko łapkami i wydziobujących ziarnka owsa z gnoju.
— No, jakże tam, matko, ile chcecie za waszą krowinę? — zwrócił się Kozioł do wieśniaczki.
Ta, dostrzegłszy odrazu jego manewr, powtórzyła spokojnie:
— Czterdzieści pistolów.
Zrazu wziął tę odpowiedź za żart, zagadnął też drwiąco męża sprzedającej:
— To już chyba razem z waszą babą, kumie?
Wesoło tak przedrwiwając, bacznie jednak oglądał krowę zbliska, znajdując ją w sam raz na dobre, dojne bydlę, z suchą mordą, cienkiemi rogami i wielkiemi, wyłupionemi oczami, z grubym, poznaczonym uwypuklającemi się żyłami brzuchem, dość cienkiemi nogami i wązkim ogonem, osadzonym bardzo wysoko. Pochylił się i upewnił, czy wymiona są dostatecznie długie, a brodawki dość elastyczne, wystające i czy dostatecznie duże mają otwory, aby łatwo przepuszczać mleko. Dokonawszy tego przeglądu, oparł się jedną ręką o grzbiet bydlęcia i, machinalnie macając kości zadu, rozpoczął targ.
— Czterdzieści pistolów?! Kpicie chyba, matko?..
— Chcecie trzydzieści?
Dłoń jego upewniała się wciąż o mocy i dobrym układzie kości. Potem obsunęła się niżej, pomiędzy uda, w to miejsce, gdzie obnażona skóra pięknej szafranowej barwy zapowiadała obfitość mleka.
— Zatem trzydzieści — dobrze?
— Nie, czterdzieści — odpowiedziała właścicielka krowy. Odszedł, potem znów powrócił, a ona wreszcie zdecydowała się wszcząć rozmowę.
— To mocne bydlę, nawskroś. Skończy dwa lata na Świętą Trójcę i za dwa tygodnie ocieli się... Napewno będziecie jej radzi.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
Widząc, że odchodzi na dobre, rzuciła okiem na swojego męża i zawołała:
— Chcę już wrócić do domu... Dacie trzydzieści pięć, ale zaraz...
Zatrzymał się i zaczął nagle krytykować krowę. Nie jest dość tęgo zbudowana, boki ma zapadłe, widać, że bydlę nie miało właściwego doglądu i że przez dwa lata niedostatecznie było karmione. Potem wmawiać zaczął, że ma skaleczoną nogę, co ani się zaczynało. Kłamał ot tak, ażeby kłamać, z wyraźną złą wiarą, w nadziei rozgniewania i oszołomienia sprzedającej. Ona jednak wzruszała ramionami.
— Trzydzieści pistolów — powtórzył.
— Nie, trzydzieści pięć.
Dała mu odejść. Zbliżył się do kobiet i powiedział im, że baba da się ugiąć, ale że trzeba dla zamydlenia jej oczu zacząć targować inną krowę. Cała grupa stanęła przed wielką, czarną krową, którą ładna młoda dziewczyna, dziecko prawie, trzymała na postronku. Okazało się, że cena czarnej jest właśnie trzysta franków. Udawał, że nie uważa tego za zbyt drogo, zaczął unosić się nad jej zaletami i nagle zwrócił się do właścicielki poprzedniej krowy.
— Trudno, niech i tak będzie, wydam moje pieniądze gdzieindziej.
— Ha, cóż? Żeby było można. Ale niema sposobu... Żebyście chcieli postąpić...
I, nachylając się, ujęła w garść wymię krowy.
— Spójrzcie tylko, jakie śliczne!
Nie zdawał się przyznawać tego i za całą odpowiedź powtórzył:
— Trzydzieści pistolów?
— Nie, trzydzieści pięć.
Wszystko wydało się skończone. Kozioł ujął pod rękę Jana, zaznaczając tym gestem, że uważa interes za zerwany. Kobiety zbliżyły się do niego, podniecone, znajdując, że krowa warta jest trzysta pięćdziesiąt franków. Franusia zwłaszcza, której krowa przypadła do gustu, zaproponowała dobicie targu za tę cenę. Ale Kozioł uniósł się gniewem: — Jak można dać się tak okradać? I przez całą godzinę wytrwał, pomimo widocznej obawy stryjecznych, drżących z niepokoju, ilekroć jakiś kupujący stawał przed upatrzonem przez nie bydlęciem. I on sam także nie spuszczał z krowy oczu, zerkał jednak na nią tylko zdaleka; gra była rozpoczęta, trzeba było okazać hart duszy. Nikt, napewno, nie pokwapi się wywalić tak prędko swoich pieniędzy. Zobaczymy, czy znajdzie się głupi, co zapłaci za krowę więcej, niż trzysta franków. I, rzeczywiście, kupujący nie spieszyli się, chociaż targ dobiegał końca.
Na gościńcu tymczasem oglądano konie. Jeden z nich, biały jak mleko, pędził, podniecony gardłowym krzykiem chłopa, trzymającego linę i galopującego obok niego, gdy weterynarz, Patoir, czerwony i opasły, stał wraz z kupującym na rogu ulicy, i, trzymając obie ręce w kieszeniach spodni, przyglądał się i udzielał na cały głos rad. Oberże roiły się od nieustannego potoku spragnionych, którzy wchodzili, wychodzili i znów wracali w trakcie przeciągających się w nieskończoność targów. Rozgwar i ścisk na placu doszły do najwyższego napięcia, nie można było słyszeć się wzajem. Cielę jakieś, odłączone od matki, nie przestawało beczeć. Po przez sam środek ciżby goniły się psy, skowycząc i ujadając, czarne kundle i wielkie pudle, z których jednemu przetrącono łapę. Potem, w chwilach nagłej ciszy, słychać tylko było krakanie wron, wystraszonych hałasem, szybujących dokoła dzwonnicy. Nad ciepłym oparem bydląt unosiła się ostra, przenikliwa woń przysmalonego rogu, szerzona stale, jak zaraza, przez poblizką kuźnię, w której chłopi, korzystając z przyjazdu na targ, kazali podkuwać swoje konie.
— No, będzie trzydzieści? — powtarzał niezmordowany Kozioł, zbliżając się do wieśniaczki.
— Nie, trzydzieści pięć!
I widząc, że inny kupujący stoi przed krową, targując ją również, schwycił Kozioł bydlę za pysk otwierając przemocą szczęki, aby zajrzeć mu w zęby, poczem puścił krowę i skrzywił się. W tej samej chwili zwierzę zaczęło paskudzić; łajno spadało na ziemię miękko; przyglądał się temu przez chwilę, krzywiąc się coraz bardziej. Kupujący, wysoki, bladawy chłop, widząc ten grymas na twarzy Kozła, cofnął się.
— Nie, nie chcę już krowy — oznajmił Kozioł — Ma zepsutą krew. — Tym razem sprzedająca nie wytrzymała i uniosła się. Tego tylko chciał Kozioł. Zaczęła obrzucać go wymysłami, na co on, nie pozostając dłużnym, odpowiedział jej potokiem obelżywych, ordynarnych wyzwisk! Dokoła zaczął zbierać się tłum, rozbawiony, roześmiany. Mąż, stojący za żoną, nie ruszał się w dalszym ciągu. Wreszcie, trącił ją łokciem i kobieta nagle zawołała:
— Bierzcie ją za trzydzieści dwa pistole?
— Nie, za trzydzieści!
I odszedł znów, ale sprzedająca przywołała go napowrót zdławionym głosem:
— A niech cię, łajdaku zatracony! weź ją sobie!... Ale, do cholery, na drugi raz wolałabym powyrywać ci kłaki ze łba!
Była wściekła, dygotała cała ze złości. On śmiał się na cały głos, proponując jej, że gotów wyspać się z nią na dodatek.
Lizka zbliżyła się pośpiesznie, odciągnęła chłopkę na bok i za pniem drzewa wręczyła jej trzysta franków. Franusia trzymała już krowę za postronek. Jan musiał jednak pchnąć bydlę od tyłu, bo nie chciało ruszyć z miejsca. Kobiety były na nogach już od dwóch godzin, ale Róża i Fanny czekały cierpliwie końca, nie okazując zmęczenia i nie mówiąc ani słowa. Kiedy wreszcie zaczęto zabierać się do odwrotu, obejrzano się za Kozłem, który znikł im z oczu. Wnet jednak znaleziono go, klepiącego poufale po brzuchu handlarza świń. Wycyganił swojego prosiaka za dwadzieścia franków i, przed zapłaceniem, odliczył już naprzód pieniądze w kieszeni, wyjął też akurat potrzebną sumę, licząc ją jeszcze raz w nawpółzamkniętej garści. Całą miał potem awanturę z wciśnięciem prosiaka na dno worka, który przyniósł pod bluzą. Zużyte płótno przedarło się, łapy zwierzęcia wylazły na zewnątrz, ryj także, ale Kozioł zarzucił sobie worek na plecy, zabierając kwiczące, zadyszane, ryczące w niebogłosy i wyrywające się z worka prosię.
— No, Lizko, a moje sto susów? — przypomniał. — Wygrałem je, co?
Dała mu je na żart, pewna, że ich nie weźmie. Ani się jednak zawahał i wsunął je odrazu do kieszeni. Wszyscy wolnym krokiem skierowali się ku oberży pod Dobrym Rolnikiem.
Targ skończył się. Srebro monet połyskiwało w słońcu, toczyło się z dźwiękiem po ladach oberży. W ostatniej chwili dobijano pospiesznie handlu. Na rogu placu Świętego Jerzego pozostało kilka tylko niesprzedanych sztuk bydła. Stopniowo odpłynęła fala ciżby w stronę ulicy Wielkiej, gdzie handlarki jarzyn opróżniały jezdnię, zabierając puste kosze. Nikogo i nic nie było już także na targu drobiem, po za garstkami słomy i pierza. Wozy i bryczki zaczęły odjeżdżać, jedne za drugiemi. Na dziedzińcach zajazdów zaprzęgano bryczki i wozy, odwiązywano lejce koni, umocowanych u żelaznych pierścieni wbitych w słupy na trotuarach. Ku wszystkim gościńcom, ze wszystkich stron, mknęły koła; niebieskie bluzy nadymały się na wietrze przy wstrząśnieniach na nierównym bruku.
Lengaigne odjechał truchcikiem swoją lichą, czarną szkapiną, wykorzystawszy pobyt w miasteczku, aby kupić kozę. Macqueron z córką swoją, Bertą, zatrzymali się jeszcze w sklepach. Matka Frimat wracała piechotą, objuczona tak samo, jak w tamtą stronę, bowiem kosze swoje napełniła zebranym na drodze gnojem. W aptece na ulicy Wielkiej stała śród złoceń sklepowych zbiedzona, zmordowana Palmira, czekając na lekarstwo, które zrobić miano dla jej brata, chorego już od tygodnia; nowe jakieś świństwo, które pochłonie dwadzieścia susów z zarobionych z takim wysiłkiem czterdziestu. Obie córki starego Muchy wraz ze swoją kompanją przyspieszyły kroku na widok Kozłowego brata, pijanego jak bela, zajmującego chwiejnym swoim krokiem cały środek ulicy. Ludzie gadali, że tego dnia pożyczył trochę pieniędzy na hipotekę ostatniego kawałka ziemi. Śmiał się nieprzytomnie, rad że srebrne pięciofrankówki pobrzękują mu w przepaścistych kieszeniach.
Zbliżano się do oberży pod Dobrym Rolnikiem. Po drodze Kozioł zaproponował wesoło:
— Jakto, wracacie już?... Słuchaj, Lizko, możebyś tak została z twoją siostrą? Podjedlibyśmy sobie kapkę.
Zdziwiona tą propozycją, odwróciła się do Jana. Widząc to, Kozioł, pospieszył dodać:
— Niech i Jan z nami zostanie. Zrobi mi tem przyjemność. Róża i Fanny spojrzały wzajem po sobie. Chłopak ma niewątpliwie coś na myśli. Z twarzy jego nie można było nigdy nic wyczytać. W każdym razie nie należy stawiać mu przeszkód.
— Tak, słusznie — rzekła Fanny — zostańcie... Ja wracam z matką. Czekają na nas.
Franusia, niewypuszczając z rąk postronka, na którym trzymała krowę, oświadczyła sucho:
— I ja także wracam.
I uparła się, nie ustępując. Była zła, chciała zaprowadzić krowę natychmiast do domu. Jak tylko zaprzągł Jan konia, umocowano krowę z tyłu wozu i trzy kobiety wsiadły, nie zwlekając.
W ostatniej chwili Róża, która daremnie czekała na wyznanie z ust syna, odważyła się zapytać go:
— Nic nie każesz powiedzieć ojcu?
— Nie, nic — odpowiedział Kozioł.
Spojrzała mu prosto w oczy, nalegając:
— Niema więc nic nowego?
— Jak będzie coś nowego, dowiecie się o tem o swojej porze. — Fanny musnęła batem grzbiet konia, który ruszył galopem, a uwiązana z tyłu krowa dała się ciągnąć, wydłużywszy szyję. Lizka została sama z Kozłem i z Janem.
O godzinie szóstej zasiedli wszyscy troje przy stole w dużej izbie zajazdu, z której otwarte było wejście do winiarni. Kozioł, o którym nie wiedziano jeszcze, czy to on funduje, poszedł do kuchni zamówić jajecznicę i potrawkę z królika. Lizka, tymczasem namówiła Jana, żeby rozmówił się z nim. Chciała już raz z tem skończyć. A zresztą, po co nakładać drogi umyślnie do niego?... Zjedzono już jednak jajecznicę i zabierano się do potrawki, a Kozioł wciąż jeszcze nie decydował się przemówić. Nie zdawał się zresztą myśleć wcale o tem. Jadł łapczywie, śmiał się z pełnemi ustami i pod stołem kopał kolanami stryjeczną siostrę i towarzysza na znak przyjaźni. Potem rozmowa przybrała ton poważniejszy. Mówiono o Rognes, o nowej szosie i chociaż nie wspomniano ani słówkiem o pięciuset frankach za wywłaszczenie obu sióstr z części gruntu, czuło się, że myśl o tych pieniądzach kryje się po za każdem zdaniem. Kozioł znów zaczął gadać głupstwa, trącać się szklanką, ale na dnie jego siwych oczu wyraźnie czaiła się nadzieja zrobienia dobrego interesu. Odrzucony przez niego trzeci udział stawał się korzystny, tak samo też dobrze będzie ożenić się z dawną kochanką, której pole, sąsiadujące z jego własnem, podwoiło prawie swoją wartość.
— Cóż to, psiakrew?! — zawołał — nie napijemy się kawy?
— Trzy kawy! — zakomenderował Jan.
I zostali jeszcze godzinę, popijając małemi łykami kawę i opróżniając karafinkę wódki, a Kozioł wciąż jeszcze nie oświadczał się ze swojemi zamiarami. Zaczynał mówić, urywał, cedził słowa, cofał się, jak gdyby w dalszym ciągu dobijał targu o krowę.
Widoczne było, że rzecz jest postanowiona, trzeba było jednak czekać na ostateczne słowo. Nagle zwrócił się do Lizki i zapytał:
— Dlaczego nie sprowadziłaś dzieciaka?
Roześmiała się, rozumiejąc, że nareszcie są to wyraźne oświadczyny. Dała mu porządnego szturchańca i, uszczęśliwiona, nie żywiąc do niego żalu, zawołała:
— A! to gałgan z tego Kozła!
Na tem się skończyło. I on też był uradowany. Małżeństwo zostało postanowione. Jan, dotychczas zakłopotany, niespokojny, rozweselił się wraz z niemi i wyraźnej doznał ulgi. Zebrał się nawet na odwagę i powiedział wszystko.
— Wiesz, w samą porę wróciłeś do niej, zabierałem się właśnie zająć twoje miejsce.
— Tak, coś ludzie o tem gadali!... Ale byłem spokojny. Bylibyście przecie oboje przyszli rzec mi o tem.
— To się wie!... Zresztą, to i lepiej, że z tobą... myślę... wedle dziecka. Takeśmy też zawsze sobie kalkulowali, prawda, Lizko?
— Zawsze. Szczera prawda!
Wyraz rozczulenia rozlał się na twarzach wszystkich trojga; bratali się z sobą, Jan zwłaszcza, bez zazdrości, sam zdziwiony, że prze do tego małżeństwa. Kazał przynieść kolejkę piwa, Kozioł bowiem zaklął, że, do djabła ciężkiego, wyschło mu w gardle. Z łokciami rozpartemi na stole, mając Lizkę, między sobą, gawędzili teraz o ostatnich deszczach, które bardzo zgniotły zboże.
W kawiarni, obok nich, Hjacynt siedząc przy stole z jakimś starym chłopem, pijanym niemniej od niego, wrzeszczał w niebogłosy. Wszyscy zresztą, noszący bluzy chłopskie, pijący, kurzący fajki, plujący w rdzawych oparach lamp, nie umieli rozmawiać inaczej, niż drąc się na całe gardło. Głos Hjacynta górował wszakże nad innemi, metaliczny, ogłuszający. Grał w djabła i, przy ostatniem wydaniu kart, wybuchła sprzeczka między nim i jego towarzyszem, który uparcie obstawał przy swojej wygranej. Jak się zdawało jednak, nie miał racji. Kłótnia zaogniała się. Hjacynt wściekły, zaczął drzeć się w taki sposób, że aż wtrącić się w to musiał gospodarz. Oburzony tem, wstał i zaczął krążyć od stołu do stołu i z zajadłością pijaka pokazywał swoje karty innym gościom. Zanudzał tem wszystkich. Zaczął znów krzyczeć i wrócił do starego, który widząc, że mu przyznają rację, obojętnie przyjmował obelgi i wymysły.
— Tchórzu! Piecuchu! Wyłaź z kąta, chcę się z tobą rozprawić!...
I, potem, usiadł nagle na krześle naprzeciwko tamtego i, uspokojony, rzekł:
— Wiesz, znam jedną grę... Możemy się założyć, chcesz?
Wyjął garść pięciofrankówek, od piętnastu do dwudziestu i ułożył je przed sobą w jeden stos.
— Widzisz to?... Ustaw tak samo.
Stary, zainteresowany sztuczką, wyciągnął swoją sakiewkę i bez jednego słowa ustawił taki sam stos.
— Biorę jedną sztukę z twojego stosu — patrz!
Schwycił pięciofrankówkę, położył ją sobie na języku jak hostję i potem, jednym łykiem, połknął ją.
— A teraz ty bierz z mojego stosu... Kto połknie więcej cudzych, zatrzyma je. Taka właśnie jest ta gra!
Stary zgodził się z wytrzeszczonemi gałami i z trudnością przełknął pierwszą sztukę. Ale Hjacynt, wołając, że stary nie ma się czego spieszyć, połykał srebrne pieniądze, jak śliwki. Przy piątym zrobił się w kawiarni rumor. Dokoła sztukmistrza utworzyło się koło zdjętych ciekawością i zachwytem.
— A! szelma! to ci ma spust, żeby tak pakować sobie pięciofrankówki do gardła! — Stary połykał czwartą sztukę, gdy, nagle, upadł, cały fjoletowy na twarzy, dusząc się i rzężąc. Przez chwilę myślano, że nie żyje. Hjacynt podniósł się, nie doznając żadnych dolegliwości, z miną wesołą i zadowoloną; miał w żołądku dziesięć sztuk monet, co czyniło za nic i za drugie nic zysk trzydziestofrankowy.
Kozioł, zaniepokojony, bojąc się żeby nie być wciągniętym w całą sprawę, o ile stary się nie wygrzebie, wstał od stołu, a ponieważ patrzył zamglonym, obojętnym wzrokiem na ścianę, nie mówiąc nic o płaceniu, chociaż zaproszenie wyszło od niego, Jan zapłacił cały rachunek. Rozweseliło to chłopa na dobre. Kiedy wyszli na podwórze, po zaprzężeniu do bryczki ujął towarzysza za ramię.
— Musisz być na naszem weselu. Pobierzemy się za trzy tygodnie... Byłem u notarjusza, podpisałem akt, wszystkie papiery będą gotowe.
I, podsadzając Lizkę na bryczkę, dodał:
— Skocz, odwiozę cię!... Pojadę przez Rognes, nie nałożę tem drogi.
Jan powrócił sam. Uważał to za naturalne i pojechał folwarczną karjolką za niemi. Cloyes spało, pogrążone na nowo w niemą martwotę, oświetlone żółtemi, migocącemi światłami latarni. Z całego harmidru i rozgardjaszu targowego nie pozostało ani śladu. Od czasu do czasu tylko słychać było zataczające się kroki spóźnionego jakiegoś wieśniaka. Zaciąwszy konia, zobaczył Jan zdaleka drugą bryczkę, uwożącą przyszłą parę małżeńską. Tak było lepiej, nawet bardzo dobrze. Pogwizdywał wesoło, odświeżony powiewem nocy, wolny i szczęśliwy.

VII.

I znów nastała pora sianożęcia. Niebo było stale mocno błękitne i bardzo rozprażone, i tylko lekki wietrzyk ochładzał powietrze. Datę ślubu ustalono na dzień świętego Jana, który w tym roku przypadał w sobotę.
Fouanowie przypomnieli Kozłowi, żeby rozpoczął zaprosiny od ciotki Starszej, która, jako senjorka rodu, bogata i wzbudzająca przed sobą lęk królowa, wymagała szczególnych względów. Ulegając namowom, wybrał się pewnego wieczora Kozioł z Lizą, oboje ubrani odświętnie, prosić ją na ceremonję kościelną, a potem na wesele, które odbyć się miało w domu narzeczonej.
Starsza była sama w kuchni, zajęta odwieczną swoją robotą na drutach. Nie zwalniając tempa obracania drutami, wpatrzyła się w oboje badawczo i kazała trzykrotnie dawać sobie te same wyjaśnienia, powtarzać te same zdania. Wreszcie, odezwała się ostrym swoim głosem:
— Na wesele? O! co to, to nie!... Ciekawa rzecz, cobym robiła na weselu?.. To dobre dla tych, co chcą hulać!
Pergaminowa jej twarz zabarwiła się rumieńcem na myśl o uraczeniu się zadarmo; pewni też byli, że przyjmie zaproszenie, musiało wszakże stać się zadość zwyczajowi, który wymagał, aby bardzo nalegać i prosić.
— Ależ ciotko, naprawdę, wesele nie może się obejść bez was!
— Nie, nie, to nie dla mnie. Czy to ja mam czas czy mam co wdziać na siebie?.. Taki duży wydatek... Można doskonale żyć i nie chodzić na wesela.
Musieli powtarzać dziesięć razy zaproszenie, na które w końcu odpowiedziała chmurnie:
— Ha, skoro mnie niewolicie, to przyjdę. Ale pamiętajcie, że robię to tylko dla was.
Widząc, że nie odchodzą, zaczęła toczyć walkę z samą sobą, bowiem obyczaj wymagał w podobnej okoliczności poczęstowania zapraszających szklanką wina. Zdecydowała się wreszcie i zeszła do piwnicy, mimo że miała na górze napoczętą butelkę. Na podobne okazje jednak miała resztkę skwaśniałego wina, którego sama nie mogła pić, tak było przykre w smaku. Nazywała je „przepędzaczem kuzynów“. Napełniła dwie szklanki i spojrzała tak ostro na bratanka i bratanicę, że musieli wychylić je do dna, bez skrzywienia się, aby jej nie urazić. Wyszli od niej z gardłem przepalonem dzikim kwasem.
Tegoż jeszcze wieczora Kozioł i Lizka poszli do Białej Róży, do państwa Karolostwa. Tam jednak natrafili na przygodę wielce tragiczną.
Pan Karol był w ogrodzie, wyraźnie wzburzony. Musiał widocznie doznać gwałtownego jakiegoś wstrząśnienia w chwili, kiedy oczyszczał z zeschłych gałązek liści krzew pnącej róży, bowiem trzymał w ręku zakrzywiony nóż ogrodniczy, a drabina oparta była jeszcze o mur. Opanował się jednak i zaprosił ich do salonu, w którym Elodja haftowała ze zwykłą swoją skromną minką.
— A! pobieracie się za tydzień?... To bardzo dobrze, moje dzieci... Ale na wesele nie będziemy mogli przyjść. Pani Karolowa jest w Chartres i zostanie tam ze dwa tygodnie.
Podniósł ciężkie powieki i rzucił okiem na młodą dziewczynę.
— Tak, w porze wielkiego natłoku, podczas jarmarku, musi pani Karolowa dopomóc tam naszej córce... Handel, jak wiecie, jest handlem; bywają dni takiej ciżby w sklepie, że ludzie aż się duszą. Estella obeznała się wprawdzie doskonale z interesem, ale jednak matka bardzo jest jej pomocna, tembardziej, że zięć nasz, Vaucogne, niewiełe się wtrąca... A zresztą, pani Karolowa chętnie zawsze odwiedza dom. Cóż chcecie, zostało w nim trzydzieści lat naszego życia, to coś znaczy!
Rozczulił się. Oczy, zaszklone łzą, utkwił daleko, w przestrzeń, w czasy minione.
To, co mówił, było prawdą zresztą. Żona jego, pomimo wygodnego, zasobnego życia w burżuazyjnem swojem ustroniu, pełnem ptaków i kwiatów, tęskniła za małym domkiem przy ulicy Żydowskiej. Wystarczyło, aby przymknęła powieki, a wnet rysował się przed nią obraz starego Chartres, opuszczającego się tarasowo na brzeg rzeki, od placu Katedralnego aż nad samą Eurę. Przybywszy do miasta, witała z radością ulicę de la Pie, potem szła przez Porte Cendruse ulicą des Ecuyers i, ażeby skrócić sobie drogę, schodziła na dół z Tertre du Pied-Plat i tutaj, na rogu ulicy Żydowskiej i ulicy Planche-aux-Carpes ukazywała się zachwyconym jej oczom biała fasada i zielone, stale zamknięte okiennice numeru 19-ego. Obie ulice były nędzne; przez trzydzieści lat poznała wszystkie ich dziury z ich brudnymi, obdartymi mieszkańcami, z ich rynsztokami, toczącemi czarne swoje wody. Ile tygodni wszakże, ile miesięcy przeżyła w ukryciu swojego domu, którego progu nie przekraczała nawet! W dalszym ciągu dumna była z kanap i zwierciadeł salonu, z sutej pościeli i mahoniów sypialni, z całego tego przepychu i ścisłego przestrzegania wygody klijentów, które było własnem ich dziełem i któremu zawdzięczali majątek. Melancholijne rozmarzenie ogarniało ją na myśl o pewnych poufnych zakątkach, do których przywarł nazawsze zapach wody tualetowej, stanowiącej specyficzny zapach domu, prześladujący ją nieodstępnie niby żal za przeszłością. Wyczekiwała też niecierpliwie okresów wzmożonej pracy, i jechała odmłodzona, szczęśliwa, po dwukrotnem ucałowaniu wnuczki, której przyobiecywała, że odda te całusy, tego samego jeszcze wieczora, jej matce, w cukierni.
— O, jakie to przykre! jakie przykre! — powtarzał Kozioł na myśl, że nie będzie na jego weselu państwa Karolostwa. — A gdyby tak kuzynka zechciała napisać do naszej ciotki, żeby wróciła?
Elodja, rozpoczynająca już piętnasty rok, podniosła odętą twarz chlorotycznej dziewczyny z rzadkiemi włosami, tak bladą, że świeże powietrze wiejskie zdawało się bardziej jeszcze ją anemizować.
— O, nie! — odparła — babcia mówiła mi, że będzie miała na jakie dwa tygodnie roboty przy cukierkach. Przyrzekła nawet przywieźć mi ich całą paczkę, jeżeli się będę dobrze sprawowała.
Było to pobożne kłamstwo. Babka przywoziła jej z każdej jazdy do Chartres cukierki, fabrykowane, jak była przekonana, w cukierni jej rodziców.
— Trudno, w takim razie niech wuj przyjdzie sam, z małą — zaproponowała Lizka.
Ale pan Karol nie słuchał, opanowany znów poprzedniem podnieceniem. Zbliżył się do okna, zdając się wypatrywać kogoś, wtłaczając przemocą do gardła okrzyk gniewu, jaki się w nim zrywał. Wreszcie, niezdolny powstrzymać się dłużej, wysłał wnuczkę z pokoju.
— Idź się pobawić na dworze, kochanie.
Kiedy wyszła, przywykła, że ją wysyłano, jak tylko dorośli wszczynali rozmowę, stanął w środku pokoju, założył ręce na krzyż i tonem pełnym oburzenia, które wykrzywiało drganiem jego starannie wygoloną, tłustą, żółtą twarz dymisjonowanego urzędnika, wyrzucił z siebie wreszcie:
— Ktoby temu uwierzył? podobna ohyda!... — Oczyszczałem właśnie mój krzew różany, wchodzę na najwyższy stopień drabinki, przechylam się machinalnie na drugą stronę i wyobraźcie sobie, widzę!... Honorynę, tak, służącą naszą, Honorynę, z mężczyzną, jedno okrakiem na drugiem, z nogami zadartemi do góry, w trakcie robienia świństw!... A! łajdaczka! łajdaczka! pod moim murem!... Zachłystywał się z gniewu; zaczął chodzić po pokoju, robiąc gesty szlachetnego oburzenia.
— Dybię na nią, żeby ją wyrzucić za drzwi, tę podłą nierządnicę!... Niepodobna utrzymać żadnej dziewczyny. Każdej zrobią dzieciaka. Nie minie sześć miesięcy, a już gotowa awantura!... Niepodobna przecież trzymać takiej z brzuchem w przyzwoitym domu... Masz tobie, i ta także!... I akurat musiałem ją złapać na gorącym uczynku. Koniec świata, stanowczo koniec świata, rozpusta nie zna już granic!
Kozioł i Lizka, ogłuszeni, udawali, że podzielają jego oburzenie.
— Naturalnie, że to świństwo, o! tak! świństwo.
Ale wuj, przerywając im, znów zaczął wylewać swój gniew.
— I pomyślcie tylko, że Elodja mogła właśnie wejść na drabinkę i zobaczyć coś podobnego! Ona, taka niewinna, niemająca o niczem pojęcia, ona, nad której myślami nawet czuwamy!... Dygocę cały na samą myśl o tem! Na honor!... Jaki cios dla pani Karolowej, gdyby tu była?!
W tej samej właśnie chwili, rzuciwszy okiem przez okno, spostrzegł dziewczynkę, która, parta ciekawością, stawiała nogę na pierwszym stopniu drabiny. Porwał się i wrzasnął głosem zdławionym przerażeniem, jak gdyby ujrzał dziecko, zawisłe nad przepaścią.
— Elodjo! Elodjo! — zejdź! odejdź stąd! na miłość boską!
Nogi uginały się pod nim, upadł osłabły na fotel, nie przestając rozpaczać nad wyuzdaniem służby. Wyobrazić sobie, że jedną z nich złapał w kurniku, pokazującą małej, jaki kury mają zadek! Dość się miało trudu, żeby uchronić dziecko poza domem przed ordynarnemi słowami chłopów i cynizmem zwierząt; człowiek traci wprost odwagę, jeżeli i u siebie, we własnym domu, znajduje stałe gniazda rozpusty.
— Aha, wraca! — zawołał nagle. Zaraz zobaczycie.
Zadzwonił i, przy wejściu Honoryny, siedział na fotelu, z miną surową, zdobywszy się wysiłkiem woli na pełen godności spokój.
— Zabieraj swoje manatki, moja panno, i wynoś się natychmiast. Zapłacę ci za osiem dni.
Służąca, wątła, szczupła, zawstydzona i zalękniona, chciała się tłomaczyć, bąkała jakieś słowa oderwane.
— Nic ci nie pomoże! Co najwyżej, zgodzę się nie wydać cię w ręce policji za wykroczenie przeciw moralności.
Oburzyło to dziewczynę.
— Aha! to pewnie dlatego, że zapomniał zapłacić panu za wejście.
Zerwał się z fotela, wyprostowany i wskazał jej majestatycznym gestem drzwi. Po jej wyjściu ulżył sobie brutalnie.
— A to drań! Śmiała zniesławić mój dom!
— O, że drań, to drań! — uprzejmie przytaknęli mu Kozioł i Lizka.
Kozioł powrócił do pierwszego tematu.
— Zatem, to ułożone, wuju? Przyjdzie wuj z małą?
Pan Karol dygotał jeszcze cały. Niespokojnym ruchem zbliżył się do lustra, aby się w niem przejrzeć i, zadowolony z rezultatu, odwrócił się do młodej pary.
— Gdzie? Aha! na wasze wesele?... Bardzo dobrze robicie, moje dzieci, że się pobieracie... Możecie na mnie liczyć. Będę, nie obiecuję tylko sprowadzić Elodji, bo na weselu, wiecie... wyrwie się niejednemu słówko... No? i cóż powiecie? Jak się rozprawiłem z tą ladacznicą? Nie mogę znieść czegoś podobnego we własnym domu!... Do widzenia, liczcie na mnie.
Delhomme’owie, do których Kozioł i Lizka poszli od pana Karola, przyjęli zaproszenie po przepisanem przez obyczaj wymawianiu się i naleganiach. Z całej rodziny pozostał jeszcze jedynie Hjacynt. Ten jednak stawał się nieznośny, pokłócony ze wszystkimi, wymyślający najobrzydliwsze historje, żeby obrazić swoich; postanowiono więc ominąć go, mimo że drżano z obawy przed nową potwornością, jaką pomścić się może za to.
Całe Rognes wyczekiwało niecierpliwie. Zaślubiny te, odkładane tak długo, były wypadkiem dnia. Sam pan Hourdequin, mer, wystąpił we własnej osobie; zaproszenia jednak na wesele, zmuszony był odmówić, gdyż tego dnia miał być w Chartres z powodu jakiegoś procesu. Przyobiecał tylko, że przyjedzie pani Jakóbka, ponieważ wyświadczono i jej uprzejmość zaproszenia jej na festyn. Pomyślano nawet pierwotnie i o księdzu Godardzie, aby mieć dobre towarzystwo. Już przy pierwszych jednakże słowach ksiądz uniósł się gniewem za wyznaczenie ślubu na dzień Świętego Jana. W Bazoches-le-Doyen przypadała tego dnia wielka msza, jakieś poświęcenie — jakże chcieli wobec tego, aby mógł być z rana w Rognes? Ale kobiety: Lizka, Róża i Fanny uparły się, nie mówiły już o zaproszeniu go na wesele, i w końcu musiał ustąpić. Ledwie zdążył na południe, taki wściekły, że wymamrotał im mszę jednym tchem, czem głęboko wszystkich uraził.
Zresztą, po długich debatach, zdecydowano urządzić wesele bardzo skromnie, wśród swoich, a to z racji położenia młodej z trzyletnim już blisko malcem. Mimo to, zamówiono u cukiernika ciasta i deser, na które nie żałowano kosztów, aby pokazać, że się umie brzęknąć trzosem przy nadarzonej okazji. Będzie, jak na weselu starszej córki Cognartów, właścicieli folwarku z Saint-Juste, tort z piramidą, dwojaki krem, cztery gatunki słodyczy i drobnych ciasteczek. W domu przygotować miano zupę suto okraszoną wołowym tłuszczem, kiełbasę, czworo duszonych kurcząt, cztery króliki w potrawce, pieczeń wołową i cielęcą. Wszystko to na piętnaście osób, mniej więcej. Dokładnej liczby nie można było ustalić naprzód. Co zostanie, zje się nazajutrz.
Niebo, trochę zachmurzone z rana, rozjaśniło się, i dzień kończył się ciepły i szczęśliwie pogodny. Nakryto stół w środku obszernej kuchni, naprzeciwko komina, na którym piekło się mięso i skwierczały sosy. Ogień tak ogrzewał izbę, że zostawiono szeroko otwarte oba okna i drzwi, przez które napływały miłe zapachy świeżo skoszonego siana.
Już dnia, poprzedzającego uroczystość, Róża i Fanny przyszły pomagać obu córkom starego Muchy. O trzeciej, w dniu uczty, wielkie wrażenie zrobił zajeżdżający wózek cukiernika, na którego widok wszystkie kobiety wiejskie wybiegły na próg swoich domów. Wystawiono zaraz deser na stół, aby mu się przyjrzeć. Właśnie w tej chwili nadeszła ciotka Starsza, wyprzedzając innych, usiadła z laską, wciśniętą między kolana, i nie spuszczała surowych oczu ze słodyczy. — Słyszane to rzeczy wydawać tyle pieniędzy?! — Nie jadła nic od rana, żeby módz napchać się więcej wieczorem.
Mężczyźni: Kozioł, Jan, który służył jako świadek, stary Fouan i Delhomme wraz z synem Nénessem, wszyscy w surdutach i czarnych spodniach, w wysokich cylindrach, których nie zdejmowali z głowy, bawili się na dworze grą w zatyczki. Pan Karol przybył sam, po odprowadzeniu w wigilję tego dnia Elodji na pensję w Chateaudun i, nie biorąc osobiście udziału w grze, zainteresował się nią, czyniąc sprawiedliwe uwagi.
O szóstej, kiedy wszystko było gotowe, trzeba było jeszcze czekać na Jakóbkę. Kobiety pospuszczały spódnice, które popodpinały szpilkami, aby nie zabrukać ich przy kominie. Lizka była na niebiesko, Franusia na różowo, w sukniach z jedwabiu bardzo sztywnego, wyszłego już z mody, który Lambourdieu sprzedał im po cenie, dwukrotnie przewyższającej jego wartość, wmawiając w nie, że to ostatnia moda paryska. Matka Fouanowa wyciągnęła swoją suknię fjoletową popelinową, którą obnaszała od czterdziestu już lat po wszystkich weselach we wsi i w okolicy, a Fanny, ustrojona na zielono, pobrzękiwała wszystkiemi swojemi świecidłami: łańcuchem przy zegarku, broszką, pierścieniami i kolczykami. Co chwilę inna z kobiet wychodziła na drogę, biegła aż na róg kościoła, aby zobaczyć, czy nie widać jeszcze gospodyni z folwarku. Pieczyste przypalało się, zupa, którą rozlano przedwcześnie, stygła na talerzach. Wreszcie rozległ się okrzyk:
— Jest! Jest!
Zajechał kabrjolet. Jakóbka zeskoczyła z niego lekko na ziemię. Wyglądała prześlicznie. Dobry gust podszepnął ładnej dziewczynie ubranie się skromnie w biały perkalik w pąsowe grochy; na obnażonej szyi nie miała ani jednego świecidła, żadnych klejnotów, prócz pary brylantowych kolczyków w uszach, które podarował jej Hourdequin, rewolucjonizując tem wszystkie okoliczne fermerki. Zdziwiono się jednak, że nie odesłała parobka, który ją przywiózł, mimo że, z pomocą obecnych mężczyzn, umieścił kabrjolet i konia pod dachem. Był to chłop, imieniem Tron, olbrzym o białej skórze, rudy, z twarzą dziecka. Pochodził z Perche: w Borderie był dopiero od paru tygodni, jako parobek stajenny.
— Tron zostanie — rzuciła wesoło. — Odwiezie mnie z powrotem.
W Beaucji nielubiani są ludzie, pochodzący z Perche; pomawiają ich tu o fałszywy i podstępny charakter. Spojrzano po sobie: — Aha! to widać nowy kochanek Cognetki, ten głupi dryblas? — Kozioł bardzo uprzejmy, bardzo żartobliwie nastrojony od rana, odparł:
— To się wie, że zostanie! Starczy, że jest z wami.
Lizka zauważyła, że można zacząć, wszyscy usiedli więc do stołu wśród wzajemnego popychania się i rozgwaru. Brak było trzech krzeseł; znaleziono wszelako trzy dziurawe taburety, którym brakło wyplatającej je niegdyś słomy, położono więc na nich deskę. Łyżki uderzały już mocno o dno talerzy. Zupa była zimna, pływały po niej skrzepłe oka tłuszczu. Nikomu to wszakże nie wadziło, a stary Fouan zauważył żartobliwie, że to nic, że ogrzeje się w brzuchach, co wywołało burzę śmiechu. Po zupie nastąpiło masowe pochłanianie wszystkiego. Kuraki, króliki, olbrzymie pieczenie, obnoszone, znikały przy ogłuszającem kłapaniu szczękami. Bardzo wstrzemięźliwi u siebie w domu, objadali się na potęgę, zaproszeni do innych. Starsza nic nie mówiła, żeby móc więcej jeść, nie przestawała też miażdżyć szczękami i żuć. Strach było patrzeć, ile mógł wchłonąć w siebie ten suchy organizm osiemdziesięcioletniej kobiety. Gdzieś się to wszystko podziewało w jej płaskiem ciele, które ani trochę nawet nie pęczniało od tego opychania się. Ułożono, że Franusia i Fanny zajmą się obsługiwaniem gości, ażeby panna młoda nie potrzebowała wstawać; Lizka nie mogła jednak wytrzymać i co chwilę zrywała się, zakasywała rękawy, ażeby nalać komuś więcej sosu lub odkrajać jeszcze kawał pieczystego. Niebawem zresztą cały stół zajął się usługiwaniem sobie. Coraz ktoś inny wstawał, a to żeby sobie wziąć kromkę chleba, a to znów, aby przynieść z powrotem zabrany już półmisek. Kozioł, który zajął się nalewaniem wina, nie nastarczał już; żeby nie tracić czasu przy odkorkowywaniu i zakorkowywaniu butelek, odszpuntował poprostu beczułkę; że jednak nie zostawiano mu ani chwili czasu na jedzenie, musiał go Jan zastąpić przy napełnianiu litrowych szklanic.
Delhomme, wygodnie rozparty, oświadczył zwykłym swym tonem mędrca, że trzeba zalewać potrawy, jeżeli się nie chce pęknąć. Wniesienie tortu, wielkiego jak młyńskie koło, wzbudziło ogólny zachwyt i pobożne skupienie na widok skomplikowanych, olśniewających jego ozdób. Pan Karol posunął uprzejmość aż do zaklęcia się słowem honoru, że nigdy, w całem Chartres, nie widział piękniejszego. Ojciec Fouan, podniecony, zdobył się na inne porównanie.
— A żeby tak przylepić sobie taki kawał na zadek? wyleczyłoby to chyba wszystkie popękania?!
Cały stół wił się ze śmiechu, szczególnie Jakóbka, która śmiała się aż do łez. Bełkotała, chcąc dodać coś jeszcze, ale słowa więzły jej w gardle wśród śmiechu.
Państwo młodzi umieszczeni byli naprzeciwko siebie. Kozioł pomiędzy matką swoją i Starszą, a Lizka pomiędzy stryjem Fouanem a panem Karolem; inni goście usadowili się, jak chcieli. Jakóbka obok Trona, który nie spuszczał z niej łagodnych swoich oczu bez wyrazu; Jana przedzielał od Franusi tylko mały Juliś, nad którym oboje przyrzekli czuwać. Po torcie wystąpiły jednak u malca gwałtowne objawy przejedzenia i panna młoda musiała pójść położyć dziecko.
Po jej wyjściu Jan i Franusia jedli, siedząc obok siebie. Franusia była jednak w ciągłym ruchu, pąsowa od wielkiego ognia na kominie, przemęczona do niemożliwości, a mimo to mocno podniecona. Jan, usłużny, chciał ją wyręczyć, ale umykała i jemu i Kozłowi, niesfornemu, jak zwykle w chwilach rozczulenia. Przystawiał się on do niej już od początku wieczerzy, szczypał ją w przejściu, na co ona, rozwścieczona, odpowiadała mu szturchańcami; potem wszakże, pod lada pretekstem, podnosiła się znów, jak gdyby pociągnięta, ażeby znów być przez niego uszczypaną i znów odwzajemnić mu się kułakiem. Wyrzekała głośno, że ma sińce na udach.
— To siedź na miejscu! — powtarzał Jan.
— O! co to, to nie! — wołała. — Nie chcę, żeby mu się zdawało, że jest i moim chłopem dla tego, że jest Lizczynym.
Gdy noc zapadła, zapalono świece. Od trzech godzin nie przestawano jeść. Nareszcie, około dziesiątej, rzucono się na deser, popijany kawą, nie jedną lub dwiema filiżankami kawy, ale przed każdym postawiono wielki jej kufel, z którego ciągnął po łyku. Pozwalano sobie na coraz grubsze dowcipy: — Kawa podnieca nerwy — mówiono — doskonale wpływa na zbyt ospałych mężczyzn. — Trzymano się też za boki, ilekroć który z żonatych współbiesiadników odpijał porządny jej haust.
— Dobrze robisz, że pijesz kawę — zwróciła się do Delhomme‘a Fanny w doskonałym humorze, wyzbywając się zwykłej swojej powściągliwości.
Sponsowiał, zaczął poważnie tłomaczyć się zmęczeniem po nadmiernej pracy, a syn ich, Nénesse, śmiał się z rozdziawioną gębą pośród wybuchów ogólnego śmiechu i głośnych klapsów po pośladkach, wywołanych poufnem tem zwierzeniem małżeńskiem. Chłopak tak się zresztą objadł, że formalnie pękała na nim skóra. Znikł od stołu i rodzice, przy odejściu, znaleźli go w oborze, śpiącego między dwiema krowami.
Ciotka Starsza i tym razem trzymała się najdłużej. O północy rzuciła się łapczywie na drobne ciastka, zrozpaczona, że nie jest w stanie zjeść wszystkich do końca. Wylizano do dna salaterki z kremem, zmieciono do ostatniej okruszyny tort z piramidą. Pod wpływem coraz większego odurzenia winem zapomniano zupełnie o formach: kobiety porozpinały staniki, mężczyźni popuszczali pasy, zamieniano się wciąż miejscami, drobne, gawędzące grupy potworzyły się dokoła stołu, lśniącego się od rozlanych sosów, pochlapanego winem. Próbowano śpiewać piosenki, nie dośpiewano jednak żadnej do końca. Jedynie stara Fouanowa, z rozanieloną twarzą, nuciła w dalszym ciągu jakiś sprośny madrygał z minionego stulecia, refren jej młodości, który teraz przypomniała sobie, wybijając takt jego trzęsącą się już głową. Zbyt mało też było par, aby móc tańczyć. Mężczyźni woleli wychylać litrowe szklanice wina i palić przy tem fajki, któremi raz wraz uderzali o stół, aby opróżnić je z tytuniowego żużla. W jednym z rogów pokoju, ukryci w kącie Fanny i Delhomme wyrachowywali co do grosza, w obecności Jana i Trona, jaka będzie sytuacja materjalna nowozaślubionych i jakie mogą mieć widoki. Obliczanie to trwało bez końca; ustalano cenę każdego kwadratowego centymetra ziemi; oboje znali majątek każdego z mieszkańców Rognes, nie wyłączając wartości ich bielizny. Na drugim końcu stołu Jakóbka zagarnęła pana Karola, wpatrzona w niego z nieodpartym swoim uśmiechem i wyrazem rozbłysłego w ładnych, przewrotnych oczach zaciekawienia, z jakiem zarzucała go pytaniami:
— Jakże tam w Chartres? Można się dobrze zabawić? Wesoło tam? Ładnie?
On odpowiedział jej poważnie, wychwalając „spacer okólny“, aleję, wysadzaną staremi drzewami i tworzącą dokoła Chartres piękny spacer w cieniu. W dolnej części miasta zwłaszcza, wzdłuż brzegu Eury, dają bulwary miły chłód w lecie. Poza tem jest katedra! I zaczął unosić się nad katedrą tonem znawcy, a zarazem człowieka głęboko religijnego, mającego szacunek dla wiary. Tak, to jedna z najpiękniejszych budowli, zbyt obszerna tylko jak na dzisiejsze czasy. Pobożność zanika. Katedra prawie zawsze pusta jest wpośród opustoszałego również placu, na którym cienie dewotek snują się w dni powszednie. Sam odczuł bolesny smętek wielkiego upadku i ruiny, wszedłszy do kościoła pewnej niedzieli podczas nieszpór; szczękało się zębami z zimna, ciemno było z powodu malowanych okien, tak, że dopiero, oswoiwszy się z mrokiem, mógł rozeznać dwa szeregi uczennic zamkniętych pensjonatów. Dziewczątka gubiły się w tym obszarze, niby garstka mrówek; ich cienkie, piskliwe głosiki, jakiemi śpiewały pieśń pobożną, zamierały pod wysokim stropem. O! doprawdy! serce się ściskało, że ludzie uciekają tak od kościołów, aby zapełniać winiarnie i szynki!...
Jakóbka, zdziwiona, wpatrywała się w niego w dalszym ciągu z uśmiechem. Wreszcie szepnęła:
— Ale... nie o to chodzi. A kobietki w Chartres?... Wesołe kobietki? Jakże tam? Powiedz pan.
Zrozumiał, spoważniał jeszcze bardziej, zaczął się jednak wywnętrzać, porwany ogólnem odurzeniem oparami wina. Ona, cała różowa, drgająca tysiącem drobnych uśmieszków, przyciskała się do niego, jak gdyby chcąc przeniknąć tajemnicę cowieczornego pędu szeregów mężczyzn. Nie było to wszakże to, o czem myślała. Opowiadał jej o ciężkiej pracy, z tem związanej, bowiem, pod wpływem wina, stawał się bardziej melancholijny i ojcowski. Potem jednak ożywił się, kiedy mu powiedziała, że kiedyś zabawił ją, w przejściu przez Chateaudun, na rogu ulicy Davignon i ulicy Loiseau, widok małego, mocno podrujnowanego domku z zamkniętemi, nawpół przegniłemi żaluzjami. Z tyłu, w zapuszczonym, źle utrzymywanym ogródku wielka kula szklana odbijała fasadę domu; dokoła szczytowego otworu, zamienionego na gołębnik, fruwały gołębie, gruchając w promieniach słońca. Owego dnia gromadka dzieci bawiła się na schodkach, prowadzących do wejścia, słychać też było z za muru sąsiadujących koszar kawaleryjskich odgłosy komendy. Pan Karol przerwał jej, mówiąc z irytacją, że zna dobrze to miejsce; dwie, wstrętne, wyniszczone baby; niema nawet luster na dole. Takie nory zatracone bezczeszczą tylko zawód.
— Ale czego można żądać od marnej podprefektury? — dodał w końcu, uspokojony, stając na stanowisku filozoficznej wyrozumiałości człowieka wyższego.
Była pierwsza po północy. Zaczęto przebąkiwać o rozejściu się do domów. Jak się miało już z sobą dziecko, niema co bawić się w ceremonje, żeby wleźć razem pod kołdrę.
Wszystkie te sztuki farsowe: szczecina na sienniku, rozkręcone śrubki łóżka, zabawki, szczekające za naciśnięciem, wszystko to byłoby dla nich jak musztarda po obiedzie. Najlepiej będzie wypić jeszcze po szklaneczce i powiedzieć sobie dobranoc.
W tej samej chwili Lizka i Fanny wydały równocześnie okrzyk oburzenia i zgrozy. Ktoś cisnął z całego rozmachu do kuchni przez otwarte okno garść łajna, zebranego pod płotem i suknie obu kobiet opaskudzone zostały odrazu na nic, ochlapane od góry do dołu obmierzłą tą szkaradą. — Jaka świnia mogła zrobić coś podobnego? — Zaczęto szukać na podwórzu, na gościńcu, za murem. Nie było nikogo. Zresztą, domyślili się wszyscy, że to Hjacynt zemścił się w ten sposób, że go nie zaproszono.
Fouanowie i Delhomme’owie pożegnali się. Pan Karol także, Ciotka Starsza obeszła jeszcze pożądliwie stół, szukając, czy coś się jeszcze nie znajdzie, wreszcie, i ona zdecydowała się pójść, zdążywszy jeszcze powiedzieć Janowi, że Kozłowie zdechną z głodu na barłogu. Na drodze, podczas kiedy inni, zupełnie pijani, potykali się o kamienie, słychać było silne, mocne, oddalające się jej kroki i rytmiczne uderzenia jej laski o bruk szosy.
Tron zaprzągł konia do kabrjoletu dla pani Jakóbki, która, stojąc już na stopniu, odwróciła się.
— Wracasz z nami, Janie?... Nie? Prawda, że nie?...
Chłopak, szykujący się wleźć na wózek, zrozumiał i cofnął się, szczęśliwy, że może pozbyć się jej na rzecz towarzysza. Widział, jak przytuliła się do olbrzymiego korpusu nowego swojego kochanka i nie mógł powstrzymać się od śmiechu, kiedy kabrjolet skrył się już z oczu. Mniejsza o to! wróci piechotą. Tymczasem usiadł jeszcze na chwilę na kamiennej ławce na podwórzu, obok Franusi która odpoczywała tutaj, odurzona gorącem i znużeniem, w oczekiwaniu na rozejście się reszty gości. Oboje Kozłowie byli już w swojej izbie, a ona przyobiecała im, że pozamyka wszystko, zanim sama pójdzie spać.
— O, jak tu dobrze! — westchnęła po długiej chwili milczenia.
I znów zaległa uroczysta cisza. Noc jarzyła się mirjadami gwiazd, świeża, rozkoszna. Z ponad łąk nadbrzeżnych dolatywał tak mocny zapach świeżo skoszonego siana, że całe powietrze dokoła było nim przesiąknięte, niby balsamem dzikiego jakiegoś kwiecia.
— Tak! dobrze tu! — powtórzył za nią Jan. — Człowiek lżej prawdziwie oddycha.
Nie odpowiedziała; spostrzegł, że zdrzemnęła się. Głowa jej opadła i sparła się na jego ramieniu. Nieporuszony, pozostał tak na ławce jeszcze z godzinę, snując w duszy mgliste jakieś rojenia. Złe myśli opanowały go zrazu, potem pierzchły. Jest zbyt młoda — wydało mu się, że z czasem ona sama tylko postarzeje się i zbliży do niego.
— Słuchaj, Franusiu, czas, żebyś się położyła. Może ci się coś stać.
Ocknęła się odrazu.
— Tak. Macie rację, wygodniej będzie w łóżku... Dowidzenia, Janie.
— Dowidzenia, Franusiu.




  1. Pistol — złota moneta różnych krajów, wartości dziesięciu franków francuzkich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.