Ziemia (Zola, 1930)/Część czwarta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Rój
Data wyd. 1930
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZĘŚĆ CZWARTA

I.

Już w maju, po ostrzyżeniu owiec i po sprzedaniu przychówku, owczarz Soulas, sam, jedynie przy pomocy małego świnopasa, Augusta, i dwóch psów: Rozboja i Cezara, obu straszliwych bestji, wyprowadził z Borderie około czterystu sztuk. Do sierpnia pasły się owce na ugorach, w koniczynie i lucernie, albo też w rowach wzdłuż gościńca. W trzy tygodnie po żniwach zagnał je owczarz na ścierniska, gdzie korzystały z ostatnich palących promieni wrześniowego słońca.
Była to pora wstrętna: ogołocona, opustoszała Beaucja roztaczała obszary nagich swoich pól, bez jednej kępy zieleni. Letnie skwary i zupełny brak wody wysuszyły do cna ziemię, która popękała, tworząc liczne rozpadliny. Wszelka roślinność zanikła; pozostały tylko tu i owdzie ciemno-rdzawe plamy zeschłych liści i zjeżone szczotki ściernisk, których kwadraty rozciągały się w nieskończoną, wyniszczoną pustkę, w ponurą nagość równiny, jakgdyby klęska pożogi objęła cały obszar, od jednego krańca widnokręgu po drugi. Tuż nad ziemią zdawał się pozostawać po nim żółtawy odblask, niewyraźne jakieś światło, tchnące martwotą, a zarazem brzemienne zapowiedzią burzy. Wszystko dokoła zabarwiło się na kolor żółty, ale żółcizną o odcieniu niepomiernie zimnym i smutnym. Spieczona ziemia, zjeżone resztki ściętych łodyg, nierówne, wyboiste, poryte kołami drogi wiejskie składały się na obraz przeraźliwie ponury. Przy najlżejszym powiewie wiatru wzbijały się w górę tumany kurzu, obsypując warstwą szarego popiołu płoty i zbocza pagórków. Błękitne niebo i olśniewające słońce podkreślały jeno beznadziejnie posępną pustkę krajobrazu.
Tego dnia dął silny wiatr ciepłemi, nagłemi podmuchami, naganiającemi wielkie szmaty ciężkich chmur, a słońce wydostając się z po za nich, przyżegało skórę niby rozżarzonem do czerwoności żelazem. Od rana czekał Soulas na wodę, którą miano przynieść z folwarku dla niego i dla owiec. Ściernisko, na którem je wypasał, położone było w północnej części Rognes, zdala od wszelkich stawów i kałuż. W oparkanionej zagrodzie, wpośród ruchomych siatek, umocowanych na wbitych w ziemię, zakrzywionych palach, tarzały się owce, dysząc ciężko i porywiście; dwa psy rozłożone przed zagrodzeniem, ziajały równie ciężko i krótko, wywiesiwszy długie ozory. Pasterz, chcąc mieć odrobinę cienia, usiadł, oparty plecami o budę na dwóch kołach, którą popychał naprzód przy każdem przesunięciu się stada na inne pastwisko. Służyła mu ona za posłanie, szafę i śpiżarnię. W południe słońce zaczęło prażyć tak nieznośnie, że podniósł się, wypatrując, czy nie dostrzeże wdali Augusta, powracającego z folwarku, dokąd go posłał, żeby się dowiedzieć, dlaczego nie przysyłają beczki z wodą.
Po długiem oczekiwaniu dostrzegł nareszcie pastuszka, który wołał zdaleka:
— Zaraz przyślą, nie mieli rano koni!...
— Ach ty, zakuta pało, nie mogłeś wziąć choć z litr wody dla nas?
— O, patrzajta, nie przyszło mi to wcale do głowy... Ale samem się napił...
Soulas zamierzył się na malca ściśniętym kułakiem, ale chłopak w porę odskoczył w bok. Rozwścieczony pasterz klął na czem świat stoi i w końcu, pomimo dojmującego, ściskającego mu gardło pragnienia, zdecydował się zacząć jeść bez picia. Na jego rozkaz, August, zbliżając się nieufnie, wyjął z budy czerstwy, z przed ośmiu dni chleb, garść zeszłorocznych orzechów i wysuszony ser, poczem zasiedli obaj do jedzenia, a psy, które umieściły się przy nich, nie spuszczały z nich ślepiów, chwytając od czasu do czasu do czasu w locie kromkę tak twardą, że trzeszczała jak kość, miażdżona potężnemi ich szczękami. Pomimo swoich siedemdziesięciu lat stary pałaszował, pracując dziąsłami tak samo żywo, jak malec zębami. Trzymał się jeszcze prosto, był mocny i sękaty niby pień tarniny, a, poorana brózdami zmarszczek, okolona kosmykami wyblakłych włosów koloru ziemistego jego twarz czyniła wrażenie wyciosanej z drzewa. Tęgi policzek dostał się jednak chłopakowi, który aż oparł się o budę, w chwili kiedy, nie spodziewając się już ciosu, chował resztkę chleba i sera.
— Masz, świńska mordo, opij się tego choć, póki nie przywiozą wody!...
Aż do drugiej godziny nic się nie pokazywało. Żar wzmógł się nie do zniesienia, spotęgowany wielką ciszą, zaległą nagle w powietrzu. Czasem jeno, ni stąd ni zowąd, ostry podmuch wiatru zrywał ze sproszkowanej ziemi tuman pyłu, wzbijając oślepiającą kurzawę, dławiącą za gardło, wyolbrzymiającą mękę pragnienia.
Nagle pasterz, znoszący czekanie ze stoicyzmem, bez skargi, mruknął z zadowoleniem:
— Psiakrew! Wyguzdrali się nareszcie...
Dwa wozy, niewiększe zdala od dwóch pięści, ukazały się w istocie na widnokręgu, zamykającym równinę. Na pierwszym, powożonym przez Jana, rozpoznał Soulas wyraźnie beczkę z wodą; drugi, na którym siedział Tron, naładowany był worami zboża, wiezionemi do młyna, którego wysoki kadłub zarysowywał się w odległości pięciuset metrów. Wóz Trona zatrzymał się na gościńcu, gdyż woźnica jego, chcąc trochę odpocząć i pogawędzić, towarzyszył Janowi aż na ściernisko pod pretekstem dopomożenia mu nieco.
— Cóż to?... chcą, żebyśmy wszyscy powyzdychali na pypcia?... przywitał pasterz przybyłych.
Owce, które wywęszyć musiały beczkę z wodą, porwały się hurmem, rozbijając się o sieci zagrody, wyciągając łby i żałośliwie pobekując...
— Czekajcie — uspakajał je Jan — ochlejecie się, ile wlezie!
Ustawiono odrazu koryto i napełniono je za pomocą drewnianego rowka; że zaś rowek przeciekał kapkę, psy wychlipywały wnet wodę z ziemi, niecierpliwiając się, tak samo jak Soulas i pastuszek, którzy przypadli do rowka, pijąc wprost z niego. Cała trzoda poszła koleją; słychać było tylko przelewanie się zbawczego płynu, bulgotanie go w przełykach ludzi i bydląt, uszczęśliwionych, że mogą się nim ochlapać i opić.
— Jak tu już jesteście — rzekł podochocony Soulas — moglibyście mi pomódz przesunąć dalej zagrodę.
Jan i Tron zgodzili się. Na wielkich ścierniskach przewędrowywało stado na coraz inne miejsce, nie pozostając na jednem dłużej niż dwa albo trzy dni, tyle właśnie czasu, ile było potrzeba, aby owce obstrzygły wszystkie dzikie trawy. System ten dawał nadto korzyść użyźniania gruntu, kawałek po kawałku. Podczas kiedy owczarz i oba jego psy pilnowali owiec, dwaj parobcy, z pomocą chłopaka, wyciągali, wbite w ziemię, zakrzywione pale i przenosili ogrodzenie o pięćdziesiąt metrów dalej, gdzie znów je umocowywali, rozpinając na nich siatkę dokoła obszernego czworoboku, na który owce schroniły się odrazu same, niezapędzone, zanim jeszcze zagroda zdążyła być całkiem zamknięta.
Soulas, pomimo podeszłego wieku, pchał energicznie naprzód swoją budę, ciągnąc ją na nową zagrodę. Wskazując na Jana, zwrócił się z zapytaniem do jego towarzysza:
— Co mu się stało u paralusza?... Wygląda, jakby grzebać miał samego Pana Boga?...
Widząc, że chłopak zwiesił smutnie głowę, zgnębiony od czasu utracenia Franusi, na wieki już, jak mu się wydawało, stary pasterz dodał:
— Hoho! musi w tem tkwić jakaś spódnica... O, przeklęte dzierlatki!... Wartałoby poukręcać im łby wszystkim!...
Wielkolud Tron z niewinną miną dobrodusznego chłopaka roześmiał się.
— Oho, tak się mówi, jak się już samemu nie może...
— Ale?... to ja niby nie mam móc? Nie mam móc?... Cóż to, równałem się z tobą?... Mówię ci, chłopcze, jest jedna taka, z którą lepiej byłoby nie móc, bo to się napewno źle skończy!...
Na wyraźny ten przytyk do jego stosunku z Jakóbką oblał się Tron rumieńcem aż po same uszy. Pewnego rana przydybał ich Soulas w głębi śpichlerza, ukrytych pospołu za worami owsa. Z nienawiści do dawnego wycierucha, kuchennej pomywaczki, która źle traktowała byłych swoich towarzyszy, zdecydował się stary otworzyć nareszcie oczy gospodarzowi. Ten wszakże, od pierwszego jego zająknięcia, spojrzał na niego tak strasznym wzrokiem, że słowa uwięzły staremu w gardle. Postanowił też milczeć aż do dnia, w którym Jakóbka doprowadzi go do ostateczności, każąc mu wynosić się precz. Żyli w ten sposób stale na wojennej stopie: on w nieustannej obawie, żeby go nie wyrzucono na zbity łeb, jak stare, zniedołężniałe bydlę; ona, czekając na to tylko, aby umocnić swoje stanowisko tak bardzo, iżby mogła ważyć się zażądać tego od Hourdequina, któremu zależało na starym owczarzu. W całej Beaucji nie było pasterza, który lepiej potrafiłby wypasać swoje stado bez szkód i uszczerbków, ogałacając pole od skraju po skraj, nie pozostawiając na niem ani źdźbła trawki.
Stary, którego korciło do wywnętrzania się, jak korci często ludzi samotnych, mówił dalej:
— O, żeby to moje ladaco — żona nie przepiła wszystkiego, co zarobiłem, zanim wyciągnęła z pijaństwa kopyta, nie byłoby już po mnie dawno na folwarku ani widu, ani słuchu. Sam wyniósłbym się, żeby nie patrzeć na te wszystkie świństwa... Ot, ta szelma Jakóbka, na ten przykład!.. więcej to wypracowało tyłkiem niż rękami! Tylko przez grzeszne swoje cielsko dochrapała się tego, czem jest, nie przez zasługi! — I pomyśleć, że pan pozwala jej się wysypiać w łóżku swojej nieboszczki i że udało jej się wydostać od niego, żeby siadał z nią do jadła sam na sam, jakby mu była ślubną żoną!... Rychło patrzeć, a drzwi pokaże nam wszystkim i jemu samemu w dodatku... Dziewka, co zadawała się z ostatnim świnopasem!...
Tron przy każdem słowie starego zaciskał mocniej pięści. Zdolny był do straszliwych, skrycie w nim czających się wybuchów wściekłości, które jego siła olbrzyma czyniła nad wszelką miarę groźnemi.
— Może już będzie tego dość? — huknął wreszcie. — Żebyś był jeszcze chłopem, jak się patrzy, zamalowałbym ci dawno gębę... Uczciwsza ona w jednym swoim palcu, niż ty cały z wyschłą twoją skórą i kośćmi...
Ale Soulas wzruszył tylko szyderczo ramionami na groźbę parobka. On, który nigdy się nie śmiał, zachichotał nagle śmiechem, skrzypiącym jak stare żelaztwo.
— Et, głuptasie, takiś sam durny, jak ona chytra!... Pokaże ci ona tę swoją uczciwość, pod szkiełkiem... Mówię ci, że każdy, kto jeno zechciał, miał ją, tę twoją niewinność!... Włóczę się tu i ówdzie, dość mi też spojrzeć, a, nie chcący widzę wszystkie te dziewki, zadające się z chłopami!... Ale ona, ile razy widywałem ją tak!... Aż zamgli człowieka na wspomnienie, tyle tego było... Ledwie czternasty rok szedł dziewczyninie, a już bawiło się to w stajni z ojcem Mateuszem, tym garbusem, co to mu się zmarło łońskiego roku. Niedługo potem zdybałem ją, jak mięsiła ciasto na chleb tuż przy dzieży z małym świnopasem, Wilhelmem, co to poszedł do wojska; pospołu z ciastem mięsiła i chłopaka. Ktoby ich tam naliczył tych wszystkich parobków, co przechodzili przez jej ręce po wszystkich kątach, gdzie tylko chcesz, na słomie, na worach, na gołej ziemi bodaj... Co tu zresztą szukać daleko?... Jak chcesz się przepytać, mamy tutaj takiego, co go przydybałem z nią kiedyś w szopie na sianie, jak ją porządnie tarmosił...
Zachichotał znów i spojrzał z ukosa na Jana, czem go mocno zakłopotał. Od chwili, jak stary wszczął dyskurs o Jakóbce, nie odezwał się Jan ani słowem, bardziej jeszcze tylko przygarbił się i skulił.
— Niech no waży się kto tknąć ją teraz! — warknął Tron, trzęsąc się z gniewu, niczem pies, któremu wyrwano kość z pyska. — Odbiorę już ja takiemu ochotę!... Popamięta mnie!...
Soulas przyjrzał mu się, zdziwiony tym wybuchem zazdrości dzikiej bestji, poczem, wpadając znów w zwykłe otępiałe zamknięcie się w sobie, mruknął krótko:
— A, to już twoja rzecz, mój kochany...
Po odejściu Trona, który wrócił do swojego wozu, aby odwieźć worki do młyna, pozostał Jan jeszcze parę chwil ze starym, aby mu pomóc przy wetkaniu pali w pętlice. Widząc, że chłopak wciąż milczący jest i zasmęcony, owczarz zagadnął go:
— Chyba nie przez Jakóbkę taki jesteś struty?
Jan potrząsnął energicznie głową na znak przeczenia.
— Zatem przez inną?.. Jaka to może być inna, że nigdy nie przydybałem was razem?
Jan spojrzał na Soulasa. Przyszło mu na myśl, że starzy dają czasem mądre rady. Ulegając też bezwiednie potrzebie wywnętrzenia się, opowiedział staremu o wszystkiem: że posiadł Franusię i że teraz, po bójce z Kozłem, stracił już całkiem nadzieję dostania jej za żonę. Przez jakiś czas bał się nawet, żeby Kozioł nie podał go do sądu za pogruchotanie mu ręki, co, choć do połowy zaleczona już teraz, nie daje mu wciąż jeszcze robić w polu. Musiał jednak sam Kozioł przyjść po rozum do głowy, że lepiej nie zaczynać z sądami.
— Miałeś zatem Franusię?
— Tak, jeden raz.
Owczarz pomyślał chwilę, poważny, skupiony, i w końcu wypowiedział się:
— Musisz pójść rzec o tem ojcu Fouanowi. Może właśnie dlatego ci ją da.
Jan zdziwił się, bowiem nie przyszła mu wcale do głowy rzecz taka naturalna. Jak tylko skończył ustawianie nowej owczej zagrody, wrócił na folwark, zdecydowany odrazu pójść tegoż jeszcze wieczora do starego Fouana. Soulas patrzył przez chwilę na odchodzącego za pustym wozem, poczem zajął zwykłe swoje miejsce na straży owiec, chudy, prosty, wyciągnięty jak struna, odcinający się siwą smugą na płaskiej linji równiny. Mały owczarek ułożył się pomiędzy dwoma psami w cieniu przenośnej budy. Wiatr przycichł nagle, burza minęła okolicę, przeszła widać bokiem ku wschodowi; skwar był wciąż jeszcze ogromny, słońce jarzyło się na błękitnem niebie bez jednej chmurki.
Wieczorem Jan, uporawszy się z robotą o godzinę wcześniej niż zwykle, poszedł do Delhomme’ów, żeby pogadać przed wieczerzą jeszcze ze starym Fouanem. Schodząc na dół po zboczu wzgórza, ujrzał oboje Delhomme‘ów, zajętych pracą na winnicy, gdzie odsłaniali winogronowe kiście, ukryte wśród gąszczu listowia, wyrywając je, aby nie tamowało przystępu promieniom słońca. Deszcze spadły obficie przy końcu ostatniej kwadry księżyca, wino dojrzewało jakoś kiepsko, trzeba więc było wykorzystać ostatnie ciepłe dni lata. Widząc, że starego niema z niemi, przyspieszył Jan kroku, wolał bowiem rozmówić się z nim w cztery oczy. Dom Delhomme’ów położony był na drugim końcu Rognes, za mostem; stanowił on już cały folwark, rozszerzony ostatnio dobudowaniem śpichlerza i szop, trzech budynków o nieregularnym profilu, zamykających obejście ze wszystkich stron. Podwórze było przestronne, wymiatane co rano, a śmietnik wyglądał na niem, jak ujęty w obramowanie z mularskiego sznurka.
— Dobrydzień, ojcze Fouanie — zawołał Jan zdaleka niezupełnie pewnym głosem.
Stary siedział na podwórzu, trzymając kij między nogami; głowę miał opuszczoną na pierś. Na powtórne wezwanie podniósł wszelako oczy, aby rozpoznać, kto się z nim wita.
— A, to wy, Kapralu?... Dokąd to idziecie tędy?
Witał się z nim tak naturalnie, bez żadnej do niego złości, że chłopak wszedł bez obawy. Zrazu nie śmiał jednak przystąpić do rzeczy; odeszła go odwaga na myśl opowiedzenia staremu, że posiadł przelotnie Franusię. Mówili nasamprzód o pogodzie, o tem, jak słońce dobrze robi dojrzewającemu winu. Jeśli potrwa to jeszcze z tydzień, zbiór będzie bardzo dobry. Potem przyszło chłopakowi na myśl powiedzieć staremu coś miłego.
— Żyjecie teraz jak prawdziwy pan. Niema chyba w całej okolicy nikogo, komu byłoby tak dobrze jak wam.
— Tak, zapewnie.
— O, jak się ma dzieci takie jak wasze!... Dalekoby szukać lepszych.
— Tak, tak... Tylko widzicie, każdy ma swoje słabości...
Stary zasępił się jeszcze bardziej. Od czasu, kiedy zamieszkał u Delhomme’ów, przestał mu Kozioł wypłacać jego rentę, mówiąc, że nie chce, żeby siostra korzystała z jego pieniędzy, Hjacynt nie dawał nigdy ani susa, zaś Delhomme, który żywił teścia i dawał mu przytułek, uważał za naturalne, że nie ma potrzeby nic płacić staremu. Fouan niezbyt wszakże cierpiał na brak gotówki, ile że pan Baillehache wypłacał mu rocznie sto pięćdziesiąt franków, czyli dwanaście franków i pięćdziesiąt centymów miesięcznie, jako procent od sumy, uzyskanej ze sprzedaży domu. Za te pieniądze mógł sobie dogadzać: kupował co rano za dwa susy tabaki, wypijał kieliszeczek wódki u Lengaigne‘a i filiżankę kawy u Macquerona, bowiem Fanny, bardzo oszczędna, wyjmowała karafinkę z wódką tylko kiedy ktoś był chory. A jednak, pomimo to wszystko, mogąc pozwolić sobie na to i owo poza domem, nie doznając u córki żadnego braku, nie czuł się dobrze u niej, był wciąż zgryziony i smutny.
— Tak, to prawda — odezwał się Jan, nie czując, że wierci palcem w świeżej ranie — jak się jest u kogoś, nie jest się u siebie.
— Tak, tak, otóż to właśnie — powtórzył stary gderliwym głosem.
I, podnosząc się, jak gdyby pod wpływem nagłego buntu, zaproponował:
— Wypijemy po szklaneczce... Wolno mi przecież poczęstować przyjaciela?.. Wrócił się jednak od proga. — Wytrzyjcie nogi, Kapralu — ostrzegł. — Bo, widzicie... strasznie się tu kramarzą z tą ich czystością...
Jan wszedł nieśmiało do wnętrza domu, żądny otworzenia serca przed starym, zanim nie przyjdą gospodarze. Zdziwiony był ładem, jaki panował w kuchni: miedziane rondle połyskiwały, podłoga aż wytarta była od ciągłego szorowania. Izba była czysta, ale zimna, jak gdyby nikt w niej nie mieszkał. Na kominie, w cieple popieliska, trzymany był wczorajszy kapuśniak.
— Na wasze zdrowie! — rzekł stary, wyjąwszy z szafki napoczętą karafinkę i dwie szklaneczki.
Ręka trzęsła mu się nieco przy podnoszeniu do ust swojej szklanki z obawy przed tem, co robi. Odstawił ją jednak gestem człowieka, który waży się na wszystko i dodał nagle:
— Co powiecie na to, Kapralu, że Fanny nie chce ze mną gadać od onegdajszego dnia tylko dlatego, że splunąłem na podłogę?. Wielka mi rzecz!... Splunąłem!... Cóż to, czy wszyscy nie plują? I ja pluję; naturalnie, że pluję, jak mi się chce splunąć. Et, lepiej zdechnąć już raz, niż znosić tyle na stare lata!...
Napełniając sobie drugą szklankę, szczęśliwy, że znalazł powiernika, przed którym może się wywnętrzyć, zaczął wylewać swoje żale, nie dając gościowi przyjść do słowa. Były to drobne pretensje, gniew starca, którego słabostek nie chciano tolerować, którego odmienne przyzwyczajenia usiłowano podporządkować cudzym obyczajom i nawykom. Drobne te dokuczliwości niemniej go wszakże bolały, niż gdyby poważnie go krzywdzono lub źle się z nim obchodzono. Uwaga, powtórzona zbyt głośno, raniła go prawie jak policzek; nadto córka jego okazywała nadmierną wrażliwość, podejrzliwą próżność uczciwej chłopki, którą byle słówko, źle przez nią rozumiane, urażało i doprowadzało do dąsów, wskutek czego stosunki między ojcem a córką pogarszały się z dnia na dzień. Ona, która, po podziale majątku przez ojca, zachowywała się niewątpliwie najlepiej z całego rodzeństwa, stawała się coraz bardziej cierpką dla niego, dochodziła nieomal do prześladowania starego człowieka nieustannem dreptaniem mu po piętach, wycieraniem po nim sprzętów, zamiataniem i zrzędzeniem na niego za wszystko, co robił i czego nie robił. Nie było to nic poważnego, same drobiazgi, ale dręczyły go one tak, że biedak aż popłakiwał po kątach.
— No, to trzeba im ustępować — powtarzał Jan za każdą nową skargą starego. — Trochę tylko cierpliwości, a wszystko się ułoży.
Ale Fouan, który zapalił tymczasem świecę, jako że zupełny zapadł już zmrok, podniecał się coraz bardziej.
— Nie, nie, dosyć mam już tego!... O, gdybym był wiedział, co mnie tu czeka!... Lepiej było wyciągnąć kopyta w dniu, kiedy sprzedałem mój dom... A djabła zjedli, jeżeli myślą, że mnie mają w garści. Wołałbym tłuc kamienie na szosie.
Zadyszał się aż z irytacji i musiał usiąść, z czego młody skorzystał, ażeby poruszyć nareszcie sprawę, w jakiej przyszedł.
— Słuchajcie, ojcze Fouanie, przyszedłem rozmówić się z wami o tem, co wam wiadomo. Bardzo żałowałem tego, co się stało, ale musiałem przecie bronić się — sami rozumiecie? Napadł na mnie, byliście przecież świadkiem... Między mną i Franusią jest zgoda i tylko wy jedni możecie ułożyć całą rzecz. Żebyście tylko chcieli pójść do Kozłów i przetłomaczyć im.
Stary spoważniał. Kiwał głową, nie mogąc się zdecydować, co ma odpowiedzieć, kiedy, na jego szczęście, powrót Delhomme‘ów uwolnił go od tej konieczności. Nie zdziwili się bynajmniej, widząc w swoim domu Jana i przywitali go ze zwykłą uprzejmością. Ale Fanny na pierwszy rzut oka spostrzegła butelkę i dwie szklanki na stole. Nie krępując się, zabrała je i poszła po ścierkę. Wytarłszy stół, odezwała się sucho, — nie patrząc na ojca, do którego nie odezwała się ani jednem słowem od czterdziestu ośmiu godzin.
— Wiadomo ojcu dobrze, że nie życzę sobie tego.
Stary wyprostował się, dygocąc z oburzenia i złości, że córka śmiała robić mu przytyki przy ludziach.
— A to co znów? Cóż u wszystkich djabłów? Niewolno mi poczęstować przyjaciela szklanką wina?... Możesz sobie schować twoją lurę! Będę pił czystą wodę!...
Teraz ona z kolei poczuła się śmiertelnie urażoną takiem publicznem pomówieniem jej o skąpstwo. Blada ze złości odpowiedziała:
— Może ojciec wychlać całą beczkę chociażby, aż do pęknięcia, jeżeli ma ochotę... Nie chcę tylko, żeby zapaskudzano mi przy tem stół szklankami, z których przelewa się przez wierzch, aż zostają mokre kręgi pod spodem, jak w szynku.
W oczach starego błysnęły łzy.
— Trochę mniej dbania o czystość i trochę więcej serca, moja córko — szepnął.
Odwrócił się od niej i, podczas kiedy wycierała ze złością stół, stanął przy oknie i, wpatrzony w ciemną noc, która tymczasem zapadła, pogrążył się w bolesną zadumę.
Delhomme, który z umysłu nie brał udziału w całej tej sprzeczce, milczeniem swojem pochwalał niejako rozumną stanowczość żony. Nie chciał jednak pozwolić Janowi odejść, nie poczęstowawszy go jeszcze jedną szklanką wina, ale już podaną przez żonę na talerzu. Półgłosem zaczęła się ona tłomaczyć:
— Trudno sobie wyobrazić, jak ciężko jest wytrzymać ze starymi. Mają mnóstwo złych przywar i wolą zdechnąć niż się odzwyczaić... Ojciec nie jest nawet z najgorszych... zresztą nie ma już sił na to. Wolałabym doprawdy mieć do czynienia z czterema krowami, niż doglądać jednego starego.
Jan i Delhomme przytakiwali jej kiwaniem głową. Wywody jej przerwało nagłe wejście Nenesse’a, ubranego z miejska, w wymyślne jakieś spodnie i bluzę, kupione gotowe w kramie ojca Lambourdieu oraz w melonik z twardego filcu. Swoją wydłużoną szyją, wygolonym karkiem, niebieskiemi oczyma na gąbczastej, przystojnej twarzy, a nadewszystko swojem kołysaniem się na biodrach sprawiał podejrzane wrażenie, dziewki raczej niż młodego chłopaka. Czuł zawsze nieprzezwyciężoną odrazę do roli i był właśnie na wyjezdnem do Chartres, gdzie zgodził się na służbę do restauratora, utrzymującego publiczną salę do tańca. Rodzice długo byli przeciwni temu sprzeniewierzeniu się uprawie ziemi; w końcu jednak udało się matce, której pochlebiała nieco obrana przez syna karjera, wpłynąć na ojca i udobruchać go. Od rana też hulał Nenesse z koleżkami wiejskimi na pożegnanie.
Zrazu gniewać go się zdawała obecność u rodziców obcego gościa. Wnet jednak zdecydował się.
— Matko, potrzeba mi trochę pieniędzy, chcę uraczyć ich obiadem u Macquerona.
Fanny spojrzała na syna ostro, otwierając już usta do odmowy. Tak jednak była próżna, że powstrzymała ją obecność Jana. Czy jej syn nie może wydać dwudziestu franków bez uszczerbku? Chwalić Boga, stać ją i jej męża na taki wydatek! Wyszła też sztywna, nie czyniąc synowi żadnych wymówek.
— Nie jesteś sam? — zwrócił się ojciec do Nenesse’a. Spostrzegł jakiś cień przy drzwiach. Zbliżył się i, poznawszy gościa, który pozostał na dworzu, rzekł:
— O, to Delfin!... Dlaczego nie wchodzisz, mały?
Delfin zaryzykował, kłaniając się i przepraszając. Ubrany był w roboczą bluzę z niebieskiego płótna, nie miał krawata na opalonej na brązowo szyi, a nogi jego były obute w grube codzienne trepy.
— A ty? — zagadnął chłopca mający dla niego wiele szacunku Delhomme. — Co masz zamiar robić? Czy także wybierasz się do Chartres?
— O, nie! Ani mi się śni! Zginąłbym, do licha, w tem ich podłem mieście!...
Ojciec spojrzał z ukosa na syna ale Delfin, stając w obronie kolegi, dodał:
— Dobre to dla Nennesse‘a. Tak mu jest ładnie w miastowem ubraniu! Gra też na pistonie...
Delhomme uśmiechnął się, dumny z muzycznego talentu swojego jedynaka. Fanny wróciła tymczasem z pełną garścią dwufrankówek, z których odliczyła dziesięć sztuk po jednej, do ręki Nenesse‘a. Monety, przechowywane pod stosem zboża, były białe, jak gdyby posypane mąką. Fanny nie dowierzała swojej szafie i dlatego ukrywała pieniądze drobnemi sumami po wszystkich kątach domu, w worach z ziarnem, w skrzyni z węglami, w piasku, tak że ilekroć wypadło jej za coś płacić, pieniądze, dawane przez nią, były rozmaitych kolorów: białe, czarne albo zgoła żółte.
— To wystarczy — rzekł Nenesse za całe podziękowanie. — Idziesz, Delfinie? — zwrócił się do przyjaciela.
Obaj chłopcy wybiegli i słychać było tylko zamierający w oddali ich śmiech.
Widząc, że ojciec Fouan, który przez cały ten czas nie odwracał się od okna, wychodzi na podwórze, wychylił Jan duszkiem swoją szklankę, pożegnał się z Delhomme‘ami i poszedł za starym, którego zastał stojącego na dworze wpośród czerniejących mroków nocy.
— Cóż, ojcze Fouanie, zgadzacie się pójść do Kozłów prosić ich dla mnie o Franusię za żonę?... Jesteście jej opiekunem, od was wszystko zależy.
Starzec, którego twarzy nie widać było w cieniu, powtarzał urywanym głosem:
— Nie mogę... nie mogę...
Wreszcie wybuchnął i wyznał, o co mu idzie.
Ma już dosyć Delhomme‘ów: zaraz jutro przeniesie się do Kozłów, którzy sami zaofiarowali się, że go wezmą. Chociażby go syn miał bić, mniej będzie cierpiał niż przez to powolne zakłówanie go na śmierć przez córkę ciągłem wbijaniem mu szpileczek pod skórę.
Doprowadzony do rozpaczy tą nową przeszkodą, zdecydował się Jan wreszcie wyznać staremu całą prawdę.
— Ale bo, widzicie, ojcze Fouanie, muszę się wam przyznać do grzechu... Ja i Franka... żyliśmy ze sobą.
Stary za całą odpowiedź rzucił mu krótkie: — Aha! — A potem, po chwili namysłu dodał:
— Zaszła?
Jan, pewien, że do tej ewentualności nie mogło dojść, odparł jednak:
— Ha! Kto wie? Może i tak...
— W takim razie trzeba czekać... Jeżeli zaszła... to się zobaczy...
W tej chwili stanęła na progu Fanny, wzywając ojca na wieczerzę. Ale stary odwrócił się do niej plecami i ryknął:
— Mam ją gdzieś tę twoją wieczerzę!... Położę się.
Na złość poszedł spać o pustym żołądku.
Jan wrócił na folwark powolnym krokiem, tak zgnębiony, że sam nie wiedział, kiedy i jak przebył drogę na płaskowzgórze. Noc pod ciemno-granatową kopułą nieba była parna i duszna. W znieruchomiałem powietrzu czuło się zawisłą znów burzę, której bliskość zwiastowały na zachodzie ogniste gzygzaki błyskawic. W pewnym momencie, podniósłszy głowę, ujrzał na lewo setki płonących fosforycznym blaskiem oczu, podobnych do jarzących się świec. Na odgłos jego kroków wszystkie te oczy zwróciły się wyraźnie ku niemu. Były to oczy owiec, stłoczonych w zagrodzie, którą w tej chwili mijał.
Wśród ciszy nocnej rozległ się powolny głos ojca Soulasa.
— I cóż, chłopcze?
Rozciągnięte na ziemi psy ani się poruszyły, poczuwszy swojego człowieka z folwarku. Mały owczarek, którego z ruchomej budy wypędził żar, spał na gołej ziemi. Jeden tylko stary owczarz stał wyprostowany wpośród pogrążonej w mroki nocne równiny.
— No i cóż, chłopcze, udało ci się?
Jan, nie zatrzymując się, odrzekł:
— Powiedział, że jeśli pokaże się, że dziewczyna zaszła, zobaczy, co zrobić.
Minął już zagrodę, kiedy wśród bezkresnej ciszy usłyszał zdala poważną odpowiedź ojca Soulasa:
— Słusznie, trzeba czekać.
Jan poszedł dalej. Beaucja roztaczała rozległy swój pejzaż, skuty ołowianym snem. Czuć było jej ogołocenie i niemą pustkę w spalonych poszyciach dachów, w ziemi spieczonej i popękanej, w zapachu spalenizny, w monotonnem cykaniu świerszcza, potrzaskującego niby resztka dopalających się wśród popiołu głowni. Jedynym znakiem życia na tle ponurej tej pustki były wznoszące się w regularnych odstępach garby stert. Co dwadzieścia sekund rozdzierały złoto-fioletowe zygzaki błyskawic ciemność nieba na krańcu widnokręgu.

II.

Zaraz następnego dnia przeniósł się stary Fouan do Kozłów. Przenosiny te nie sprawiły nikomu kłopotu: dwa tłomoki rupieci, które stary uparł się przenieść sam, dwoma nawrotami. Nadaremnie próbowali Delhomme’owie wywołać wyjaśnienie. Poszedł, nie przemówiwszy do nich słowa.
U Kozłów oddano mu dużą izbę na dole za kuchnią, gdzie do tego czasu trzymano tylko kartofle i liście buraczane dla krów. Najgorsze, że małe tylko okienko, umieszczone w górze, o dwa metry od podłogi, sączyło skąpe światło, tak że w izbie w biały dzień panował piwniczny mrok. Uklepana ziemia, tworząca podłogę i gnijące po kątach resztki jarzyn podtrzymywały wilgoć, ściekającą brudnemi kroplami po bielonych wapnem ścianach. Kozłowie nie nadwyrężyli się zbytnio urządzeniem izby: zostawili wszystko, jak było, uprzątnąwszy jeden kąt tylko, w którym umieścili żelazne łóżko i stół z sosnowego drzewa. Stary wydawał się zachwycony.
Kozioł tryumfował. Od czasu zamieszkania Fouana u Delhomme‘ów wściekał się ze złości, wiedząc dobrze, co o tem mówiono w Rognes: oczywiście, że Delhomme‘owie mogą sobie pozwolić na żywienie starego ojca, gdy tymczasem Kozłowie!... Ba, sami nie mają dosyta. — Dlatego też w pierwszych czasach przynaglał starego do jadła, byleby utył i tem pokazał wszystkim, że w domu Kozłów nie zdycha się z głodu, do djabła! A zresztą, szło mu o ową rentę stu pięćdziesięciu franków, która pochodziła ze sprzedaży domu i którą ojciec pozostawi napewno temu z dzieci, gdzie znajdzie przytułek i opiekę. Także, Delhomme z chwilą, kiedy przestanie utrzymywać starego, zacznie napewno znów wypłacać mu swoją część renty, dwieście franków rocznie, jak też rzeczywiście się stało. Kozioł liczył na te dwieście franków. Dobrze sobie to wszystko wykalkulował. Nie dokładając ani grosza z własnej kieszeni, zyska opinję dobrego syna, a, w dodatku, widoki otrzymania nagrody w przyszłości. Nie mówiąc już o tkwiącej stale w jego mózgu myśli o uciułanym grubszym groszu, o jaki zawsze posądzał ojca, mimo że nigdy nie miał możności przekonania się o tem z całą pewnością.
Dla Fouana były to prawdziwe miodowe miesiące. Fetowano go, prezentowano sąsiadom. — I cóż? dobrze ojciec wygląda? Przytył? Prawda? Nie ma miny człowieka głodzonego, co?... Dzieci, mała Laura i Juliś, drepcąc wciąż za dziadkiem, zabawiały go, mile łechcąc go po sercu. Najbardziej wszakże uszczęśliwiała go możność dogadzania starczym swoim nawykom, nieliczenia się z porządkiem i czystością, na które nie zwracano tutaj tak drobiazgowej uwagi jak u Delhomme‘ów. Liza, mimo że była dobrą gospodynią, nie dochodziła do takiego wyrafinowania i do takiej drażliwości jak Fanny, mógł też, bez krępowania się, pluć na podłogę, wychodzić i wracać kiedy mu się podobało, jeść co chwilę zwyczajem chłopa, który nie może przejść obok chleba, żeby nie odkrajać sobie kromki, bez względu na porę dnia. Trzy miesiące upłynęły w ten sposób, przyszedł grudzień, straszliwe mrozy ścinały lodową powłoką wodę w dzbanku, stojącym przy łóżku Fouana; nie narzekał on jednak, mimo że zamróz występował w postaci szronu na ścianach, po których ściekał potem strumykami, jak gdyby pod nawałnicowym deszczem. Uważał to za rzecz naturalną. Przywykł do takich braków. Byle tylko miał swój tytoń, swoją kawę i byle mu wciąż nie wymawiano to tego, to owego, wszystko mu było jedno. — „Nie należę do królewskiej familji“ — powtarzał.
Sprawy zaczęły się psuć, kiedy pewnego słonecznego ranka, stary, powróciwszy do izby po fajkę w chwili, kiedy sądzono, że już wyszedł, natrafił na Kozła, usiłującego obalić Franusię na górę kartofli. Dziewczyna, broniąca się dzielnie, zerwała się i wyszła bez słowa, zabrawszy tylko liście buraczane, po które przyszła dla swoich krów. Po jej odejściu stary, pozostawszy sam na sam z synem, oburzył się.
— Ty, świnio! Z tą smarkulą? Pod bokiem własnej żony?... A dziewczyna nie chciała, widziałem dobrze, jak majdała nogami!
Ale Kozioł, cały zasapany i ponsowy, nie pozwolił na robienie sobie uwag.
— Po co ojciec wścibia swój nos tam gdzie nie potrza? Lepiej zamknąć gębę, bo to może się źle skończyć.
Od czasu, kiedy Liza zległa, a szczególniej od owej bójki z Janem, dostał Kozioł znów wścieklizny na punkcie Franusi. Przeczekał tylko, żeby mu się dobrze zrosło przetrącone ramię, i teraz rzucał się na nią we wszystkich kątach, pewien, że jak raz ją przycapi na dobre, będzie mu sama lazła w ręce, kiedy zechce. W dodatku czy to nie najlepszy sposób odwlekania jej zamążpójścia, utrzymania dziewczyny dla siebie, a zarazem zagarnięcia jej ziemi? Dwie te namiętności zlały się w nim teraz w jedno; w jakiś zażarty upór niewypuszczania z rąk niczego, o co się zaczepił, w szał posiadania ziemi i nienasyconą chuć samczą, podniecaną oporem dziewczyny. Żona jego roztyła się niepomiernie, wyglądała jak olbrzymia, poruszająca się kłoda. W dodatku karmiła: mała Laura wisiała jej wiecznie przy cyckach. Za to tamta, żonina siostra!... Aż zapach bił od świeżości młodego jej ciała, a pierś miała twardą i sprężystą, jak wymiona jałowicy. Nie zarzekał się zresztą ani jednej, ani drugiej: będzie miał w ten sposób dwie — jedną miękką i drugą twardą, każdą dobrą w swoim rodzaju. Starczy go na dwie; marzył o takiem życiu tureckiego baszy, pieszczonego, obsługiwanego, pławiącego się w rozkoszy. Dlaczego nie miałby żyć z obiema siostrami, jeżeli się na to zgodzą? Najlepszy sposób zacieśnienia przyjacielskich stosunków i uniknięcia podziału majątku, którego bał się panicznie, jakgdyby groziło mu odcięcie części własnego ciała!
Odtąd ciągle i wszędzie, w oborze, w kuchni, w każdym kącie, jak tylko pozostawali na chwilę sami, napaść i ostre bronienie się, rzucanie się na nią Kozła i odpychanie go przez Frankę. I zawsze ta sama krótka, rozpaczliwa walka: on, zapuszczający łapy pod jej spódnicę, chwytający ją pełną garścią za gołe ciało, ciągnący ją za włosy i obalający brutalnie, jak bydle, na które się chce wskoczyć; ona z zaciśniętemi zębami, z pociemniałemi ze złości oczami, zmuszająca go potężnem kopnięciem między nogi do wypuszczenia jej z uścisku. Żadne z nich ust nawet nie otwierało, nie słychać było nic, prócz palącego, przyśpieszonego oddechu, zdławionego charczenia, tłumionego odgłosu szamotania się. On powstrzymywał okrzyk bólu, ona spuszczała spódnicę i odchodziła, kulejąc, z obolałym dołem brzucha, czując jeszcze wpijające się w jej ciało wszystkie jego palce. A działo się to tuż pod bokiem Lizy, czasem nawet w tej samej izbie, podczas kiedy odwrócona była ona, układając bieliznę w szafie, jakgdyby obecność żony bardziej go jeszcze podniecała, zwłaszcza że pewien był upartego, dumnego milczenia dziewczyny.
Od czasu jednak, kiedy ojciec Fouan przydybał ich na kartoflach, rozpoczęły się kłótnie. Stary poszedł wprost do Lizy, ażeby ukróciła zapędy męża; ale Liza, zburczawszy teścia, ażeby nie mięszał się w nieswoje sprawy, wsiadła na siostrę. Dobrze jej tak, kiedy mizdrzy się do chłopów! Mężczyźni — wiadoma rzecz — zawsze świnie! Nie można się niczego innego po nich spodziewać!... W nocy taką jednak zrobiła mężowi awanturę, że zrana wyszła z komory, w której spali oboje, z okiem zapuchniętem i zsiniałem od mężowskiego kułaka, jakim zdzielił ją w trakcie kłótni. Od tej chwili wybuchały ustawiczne scysje: jedni rzucali się na drugich. Stale dwie zwaśnione strony przyskakiwały sobie do oczu: mąż z żoną, albo siostra żonina i mąż, czasem jedna siostra z drugą, o ile wszystko troje nie żarło się wzajem.
W tym właśnie czasie spotęgowała się głucha, powolnie narastająca nienawiść pomiędzy Lizą a Franusią. Ich tkliwe ongi wzajemne przywiązanie przeistoczyło się we wzajemne urazy i żale, pozornie nie mające żadnej podstawy. W gruncie rzeczy jedynym powodem był mężczyzna, Kozioł, który dostał się między obie, jako stały czynnik rozkładu. Franusia byłaby dawno już uległa w nieustannej tej walce, która podniecała ją samą, gdyby jej wola nie burzyła się przeciwko własnej chęci oddania się mu, ilekroć jej dotknął. Sama na tem najbardziej cierpiała, nie mogła wszakże wyzbyć się prostej swojej zasady sprawiedliwości, nie pozwalającej jej ani brać od nikogo tego, co do tamtego należy, ani też oddawać innemu tego, co jej własne. Wściekła była na samą siebie, czując, że jest zazdrosna i nienawidzi siostry za to, że do niej należy mężczyzna, którym ona sama nie zgodziłaby się z nikim dzielić, chociażby miała zginąć z żądzy posiadania go. Kiedy latał za nią, rozmamany, z wypuczonym brzuchem, pluła rozwścieczona na jego widok, odsyłając go do żony: przynosiło to ulgę jej przemocą zwalczanej chuci, jak gdyby pluła w twarz swojej siostrze w bolesnem pogardzaniu rozkoszą, jakiej sama nie mogła zaznać. Liza nie była zazdrosna. Przekonana była, że Kozioł przechwalał się jeno, jakoby miał je obie: nie dlatego wszakże, ażeby uważała go za niezdolnego do czegoś podobnego, ale że, znając dumę siostry, wiedziała, że ta nie ulegnie. Cała też jej złość do Franusi była o to tylko, że jej opieranie się zamieniało dom w istne piekło. Lizka, im bardziej tyła, tem więcej zasklepiała się w swoim tłuszczu, rada, że żyje, pragnąca w zachłannym swoim egoizmie zagarnąć dla siebie całą radość życia. Po kiego licha się kłócić, zatruwać sobie istnienie, skoro się ma wszystko, czego potrzeba do szczęścia? Ach, ta podła smarkula, której przeklęty charakter jest przyczyną wszystkich ich przykrości!
Co wieczór, kładąc się do łóżka, wołała do Kozła:
— Słuchaj, to moja siostra, ale niech nie zaczyna znów, bo ją wyrzucę na zbity łeb.
Ale Kozioł inaczej się na te rzeczy zapatrywał.
— Ładna byłaby heca!... Cała wieś rzuciłaby się na nas!... Psiekrwie te baby!... Obu wam do wszystkich djabłów kości poprzetrącam, jak się będziecie swarzyły!
Minęły jeszcze dwa miesiące, i Liza, którą mąż zadręczał złemi swojemi humorami, traciła zupełnie głowę i — jak się wyrażała — mogła dwa razy cukrzyć kawę i jeszcze nie znajdowała jej dość słodką. W dni, kiedy siostra odpychała nowy atak zalotów jej chłopa, domyślała się tego po jeszcze większem jego rozbestwieniu, tak że teraz żyła w nieustannym strachu przed porażkami Kozła. Trzęsła się, widząc go latającego za Franusią, z góry bowiem wiedziała, że, po nowem odparciu przez dziewczynę jego napaści, będzie rozbijał wszystko w domu i torturował wszystkich w bezsilnej wściekłości. Dni takie były dla niej potworne, nie mogła też darować przeklętemu uparciuchowi, France, która nic nie robiła, aby ułagodzić jakoś sprawy.
Pewnego dnia zwłaszcza doszło do straszliwego wybuchu. Kozioł, który zeszedł razem z Franką do piwnicy, aby natoczyć jabłeczniku, wrócił z takim nieładem w ubraniu i taki rozjuszony, że o pierwszą lepszą bagatelę, o zupę, która wydała mu się za gorąca, cisnął talerz o ścianę, a Lizę zwalił na ziemię wymierzeniem jej tak srogiego policzka, że starczyłoby go na zabicie wołu.
Podniosła się, płacząc, rozkrwawioną, ze spuchniętą twarzą. Całą złość swoją wywarła na siostrze, na którą rzuciła się z wrzaskiem:
— Oddaj mu się już raz wreszcie, łajdaczko!.. Mam już tego po uszy!.. Ucieknę gdzie mnie oczy poniosą, jeżeli będziesz się dłużej upierała, po to tylko, żeby mnie bił i poniewierał mną!..
Franusia słuchała słów siostry, cała zbielała z przerażenia.
— Jak Bóg na niebie, wolę to... Może przecie da nam obu spokój.
I Liza upadła na krzesło, łkając po cichu. Cała jej oklapła, zarośnięta tłuszczem postać wyrażała zupełne poddanie się, byle mieć spokój, bodaj za cenę podziału. Zostanie i tak przy swojem, cóż więc ją to obchodzi?! Starczy i dla niej!.. Et, przesadzają ludzie z tem wszystkiem. Przecież to nie chleb, którego ubywa, jak się go je? Czy nie lepiej byłoby ułożyć się, ustąpić sobie wzajem, ścisnąć się dla świętej zgody, żyć familijnie?
— Naprawdę, czemu nie? Czemu się upierasz?
Oburzona, dławiąca się rozwścieczeniem Franusia zaledwie zdolna była zdobyć się na okrzyk zgrozy:
— Jeszcze więcej mierzisz mnie ty niż on!
I poszła także wypłakać się do obory, gdzie Jałosia przyglądała jej się mętnemi swojemi oczami. Nietyle oburzała ją sama rzecz, ile to żądanie od niej ustępliwości, tolerowanie świństwa dla spokoju domowego. Gdyby chłop do niej należał, nie ustąpiłaby nikomu praw do niego, ani ździebełka, ani tyci nawet! Jej złość na siostrę zamieniała się w pogardę, poprzysięgła też sobie, że choćby miało ją to nie wiedzieć ile kosztować, nie ustąpi już teraz, choćby przyszło życie postradać!
Od tego dnia jednak stosunki popsuły się jeszcze bardziej. Franusia stała się kozłem ofiarnym, na którym wszystko się skrupiało. Zepchnięto ją do roli sługi, obarczano najcięższą pracą, łajano bezustannie, tarmoszono, popychano. Liza nie dawała jej chwilki wytchnienia, wyganiała ją z łóżka przed świtaniem jeszcze i zatrzymywała przy robocie tak późno w noc, że nieszczęśliwa dziewczyna zasypiała nieraz, nie mając sił się rozebrać. Kozioł tyranizował ją podstępnie w najrozmaitszy sposób: odmawianiem jej wszystkiego, nieszczędzeniem cięgów po pośladkach, szczypania z całych sił w uda i innych tego rodzaju okrutnych, bolesnych karesów, przy których tryskała jej krew z żywego ciała, napędzając łzy do jej oczu, a zarazem bardziej umacniając ją w upartem zawzięciu się w sobie. Widok dziewczyny, omdlewającej prawie z bólu i z trudnością powstrzymującej się od krzyku, pobudzał go do bestjalskiego śmiechu, zdając się zadawalniać poniekąd jego chuć. Całe ciało miała posiniaczone, poznaczone zadraśnięciami i czerwonemi pręgami. W obecności siostry zwłaszcza zdobywała się na heroizm znoszenia wszystkiego bez drgnięcia, aby nie dać poznać po sobie, że samcze jego szpony wdzierają się jej zuchwale pod skórę. Niezawsze jednak była w stanie zapanować nad odruchowym skurczem mięśni; nieraz też odpowiadała wyrznięciem mu z całego rozmachu tęgiego policzka. Zawiązywała się wówczas pomiędzy niemi gwałtowna bójka; Kozioł grzmocił jej porządnie skórę, a Liza, udając, że chce ich rozłączyć, dokładała obojgu kopniakami, ile wlazło. Mała Laura i braciszek jej, Juliś, darli się w niebogłosy. Wszystkie psy z całego sąsiedztwa wyły nawyprzódki, że aż litość brała słuchać. Że też dziewczyna miała siłę wytrzymać w tej katordze!
Dziwiło się temu całe Rognes. Dlaczego Franusia nie ucieka? Sprytniejsi kiwali głowami: nie była jeszcze pełnoletnia, musi czekać osiemnaście miesięcy. Uciekać, brać w ten sposób na siebie całą winę, nie mogąc odzyskać dobytku, jaki jej się z prawa należy?!... Dobrze dziewczyna robi, że nieskora jest do tego... Gdyby chociaż podtrzymał ją jej opiekun, ojciec Fouan! Ale i jemu samemu niesłodko było teraz u syna. Strach, żeby się i jemu przy okazji nie dostało, kazał mu siedzieć cicho. Zresztą mała zabroniła mu wtrącania się do jej spraw. Duma i zaciętość nie pozwalały jej uciekać się do niczyjej pomocy. Sama musi dać sobie radę, nie liczyć na nikogo, tylko na siebie!
Teraz wszystkie kłótnie kończyły się jednakowemi obelgami.
— Wynoś się, wynoś się!... Nikt cię nie trzyma!..
— Tak, tak, tegobyście tylko chcieli!... Dawniej byłam głupia, chciałam się zabierać... Ale teraz, nic z tego... Choćbyście mnie zabili, zostanę!... Czekam na moją cześć... Musicie oddać mi ziemię i pół domu... Dostanę!... Dostanę wszystko, co mi się należy!.. Tak! Dostanę!...
Najwięcej bał się Kozioł w pierwszych miesiącach, żeby Franusia nie zaszła z winy Jana. Odkąd przydybał ich za stogiem, obrachowywał dni, śledził ją podstępnie, patrząc z niepokojem na jej brzuch. Przybycie na świat dziecka zepsułoby wszystko, czyniąc małżeństwo koniecznem. Sama Franusia spokojna była, wiedząc, że nie może być w ciąży. Zauważywszy jednak, że Kozioł niepokoi się o to, umyślnie wypinała brzuch naprzód: bawił ją jego strach na ten widok. Jak tylko chwytał ją wpół, czuła, że obmacuje ją grubemi swojemi palcami po brzuchu. Pewnego dnia wreszcie rzuciła mu krótko, tonem wyzywającym:
— Jest! jest!.. rośnie!
Doprowadziła drażnienie go do tego nawet, że pewnego rana opasała sobie brzuch pod spódnicą zwiniętemi w kilkoro gałganami. Wieczorem tego dnia omal nie zatłukli jej oboje na śmierć. Na widok jego morderczych spojrzeń zdjął ją okrutny strach. Gdyby naprawdę nosiła dziecko w łonie, byłby je brutal uśmiercił bezwątpienia. Widząc, że to pogarsza tylko sytuację, zaprzestała komedji z sztucznem powiększaniem brzucha. Złapała go zresztą, jak przetrząsał w jej izdebce brudną bieliznę, żeby się do reszty upewnić.
— Spróbuj wyhodować sobie w brzuchu bachora! Spróbuj — szydził z tryumfem.
Franka, blada z wściekłości, odcięła się:
— Widać, że nie chcę mieć, kiedy nie mam!
Nie kłamała. Uparcie broniła Janowi przystępu do siebie. Ale Kozioł korzystał z pozorów i drwił z kochanka: — Piękny mi chłop! Niema co! Daruję ci go! Do niczego widać, kiedy nie potrafił zrobić ci dzieciaka... Udawał gałgan mocnego, gnaty człowiekowi łamał, a takiego głupstwa nawet nie potrafi.... Zgniłek!... — I nie przestawał już prześladować dziewczyny przycinkami do niezdary amanta, jakiego sobie wybrała, zarzucał jej samej, że ciecze może dno własnego jej kotła.
Jan, dowiedziawszy się, w jaki sposób Kozioł z niego drwi, wygrażał się, że mu kark skręci; czyhał teraz żądniej jeszcze na Franusię i błagał ją, aby mu ustąpiła. — Zobaczymy, czy nie potrafi zrobić jej dzieciaka!.. I jakiego jeszcze! Niezaspokojoną żądzę jego podwajał teraz gniew. Ona, jednak, inną za każdym razem znajdowała wymówkę: przerażała ją sama myśl ponowienia stosunku z Janem. Nie dlatego, żeby czuła do niego wstręt, ale po prostu nie ciągnęło jej do niego. Widocznie, nie musiała mieć na niego chęci, skoro mogła nie ulec mu i nie oddawała się, kiedy, podpatrzywszy ją za płotem, chwytał dziewczynę w objęcia, purpurową całą i rozwścieczoną po nowej napaści Kozła. — A, świntuch!... bydlę!... Nie przestawała mówić o tym bydlaku, o tym świntuchu, podniecona, ale trzeźwiejąca natychmiast, jak tylko ten drugi skorzystać chciał z jej podniecenia, aby ją posiąść. — Nie, nie! wstydzi się!... za nic w świecie!... Pewnego wieczora, przyparta do muru, oświadczyła, że odda mu się dopiero w noc poślubną. Po raz pierwszy dała tego rodzaju zobowiązanie, dotychczas bowiem wykręcała się od odpowiedzi, kiedy wyrażał chęć pojęcia jej za żonę. Z chwilą tą cała rzecz została postanowiona: pobiorą się, jak tylko Franusia dojdzie do pełnoletności, to znaczy, kiedy stanie się panią swojego majątku i będzie mogła zażądać obrachowania się z nią siostry i szwagra. Argument ten wziął go, postanowił też być cierpliwym i przestał nalegać i zadręczać ją, chyba czasem, kiedy zanadto mu już przypiliło. Uspokojona, oddychała z ulgą, że może odłożyć wywiązanie się z obietnicy na tak daleką przyszłość... Za całą pieszczotę ujmowała obie jego ręce, powstrzymując go zarazem od zbytniego zbliżenia się błagalnem spojrzeniem ślicznych swoich oczu, mówiącem aż nadto wyraźnie, że chce mieć z nim ślubne tylko dziecko.
Kozioł uspokojony, że Franusia nie jest w odmiennym stanie, bał się jednak, żeby, w razie ponownego zbliżenia się z Janem, nie zaszła mimo wszystko. Nie przestawał natrząsać się z niego, a potem, słysząc od ludzi o wygrażaniu się Jana, że pokaże, czy potrafi zrobić dziewczynie dzieciaka, trząsł się ze strachu, aby tamten nie zechciał wprowadzić pogróżki swojej w czyn. Śledził ją też i szpiegował od rana do wieczora, żądając od niej legitymowania się z każdego kroku, trzymając ją na uwięzi pod groźbą bata niczem krnąbrne bydlę. Nowa była to dla niej udręka: czuła nieustannie za plecami szwagra albo siostrę, nie mogła oddalić się na chwilkę, nawet na śmietnisko za potrzebą, żeby nie mieć nad sobą czujnie śledzącego ją oka. W nocy zamykali ją w jej izdebce; pewnego wieczora, po gwałtowniejszej sprzeczce, zawarli nawet na kłódkę okiennicę przy jej lufciku. A kiedy jednak, mimo całej czujności, udawało jej się wymknąć, dochodziło po jej powrocie do potwornych wprost scen, do badania śledczego, czasem nawet do obrewidowywania jej, przyczem Kozioł chwytał ją za ramiona i trzymał w kleszczowym uścisku, a Liza rozbierała ją prawie do koszuli, ażeby się przekonać. Prześladowanie to zbliżało ją bardziej jeszcze do Jana, zgadzała się też teraz częściej na wyznaczanie mu schadzek, szczęśliwa, że może robić na złość swoim prześladowcom. Kto wie nawet, czy gdyby czuła ich za swojemi plecami, nie ustąpiłaby mu litylko im na przekór. W każdym razie powtórzyła zapewnienie, że zostanie jego żoną i przysięgła na wszystkie świętości, że Kozioł łże, przechwalając się, jakoby wysypiał się z obiema siostrami. Poprostu wmawia w siebie i w innych takie kogucie zuchostwo w nadziei, że wywoła niem to, czego nie było, niema i nie będzie, jak świat światem. Jan, którego dręczyły wątpliwości, bowiem w gruncie rzeczy uważał to za możliwe i naturalne, zdawał się jednak wierzyć jej. Przy rozstaniu uściskali się w najlepszej komitywie tak, że od tego dnia zaczęła zwierzać mu się z wszystkiego i radzić się go, usiłując biec do niego przy najmniejszem zaniepokojeniu, nie odważając się na żaden krok bez porozumienia z nim. On ze swej strony nie zaczepiał jej już więcej, traktując ją jako towarzyszkę, z którą łączyła go wspólność interesów.
Teraz już za każdym razem, kiedy Franusia biegła na spotkanie Jana w jakimś kąciku za murem, powtarzała się stale jedna i ta sama rozmowa. Dziewczyna rozpinała gwałtownym ruchem stanik, albo podnosiła spódnicę.
— Patrzaj, ten bydlak znów mnie uszczypnął!...
Jan stwierdzał sińce, przyjmował to jednak chłodno do wiadomości i tylko bardziej jeszcze zacinał się w swojem postanowieniu.
— Zapłacą oni za wszystko!.. musisz pokazać sińce sąsiadkom!... Pamiętaj tylko, nie oddawaj się mu. Sprawiedliwość będzie po naszej stronie, jak będziemy mieli za sobą prawo.
— A siostra moja jeszcze pomaga mu — wiesz? Wczoraj naprzykład, kiedy rzucił się na mnie, czy to nie uciekła, zamiast chlusnąć mu na łeb kubeł zimnej wody?
— Zobaczysz, że źle ona skończy z tym łajdakiem... Bardzo to dla nas dobrze. Jak mu nie dasz przystępu, nic ci nie będzie mógł zrobić... To pewne. Co nas reszta obchodzi?.. Trzymajmy się tylko razem, a będzie po nim.
Mimo że ojciec Fcuan unikał mieszania się do wszystkich tych kłótni, musiał z konieczności brać w nich udział. O ile milczał, zmuszali go do wypowiadania swojego zdania; czasem udawało mu się wymknąć, po powrocie wszakże zastawał cały dom wzburzony, a widok jego podniecał na nowo rozjątrzenie. Do tego czasu nie cierpiał prawdziwie, fizycznie; wraz jednak z kłótniami rozpoczęły się i dla niego wszelakiego rodzaju drobne przykrości: wydzielanie mu chleba, pozbawienie go możności dogadzania sobie. Przestano go opychać jadłem, jak w pierwszych czasach; przy każdej zbyt grubo odkrajanej kromce chleba spotykały go ostre słowna. — „To ci ma spust!.... Im mniej kto pracuje, tem więcej ma czasu żreć!...“ A kiedy wracał z Cloyes, gdzie pan Baillehache wypłacał mu co kwartał procent od trzech tysięcy franków ze sprzedaży domu, czatowali na niego i opróżniali mu doszczętnie kieszenie. Aż Franusia, którą zostawiano także bez pieniędzy, musiała wykradać siostrze po kilka susów, żeby kupić staremu trochę tytoniu. Źle mu było także w wilgotnej jego norze, w której sypiał, szczególniej od czasu, kiedy stłukł szybę swojego okienka, którą, dla zaoszczędzenia wydatku na nową, zatkano słomą. — Ach, te gałgany dzieci!... wszystkie jednakie!
Stary mamrotał od rana do wieczora, nie mógł odżałować, że wyprowadził się od Delhomme‘ów, zrozpaczony, że wpadł z deszczu pod rynnę. Żal ten taił jednak w sobie, zdradzając się tylko czasem nieostrożnem jakiemś słowem, które wyrywało mu się mimowoli. Wiedział, że Fanny wyraziła się kiedyś: — „O, będzie nas jeszcze ojciec na klęczkach błagał, żebyśmy wzięli go z powrotem!...“ Nie mógł strawić tych słów córki. Legły mu one obręczą żelazną na sercu. Wolałby raczej zamrzeć z głodu i ze złości na Kozłów, niż upokorzyć się przed Delhomme’ami, prosząc ich o łaskę, aby go chcieli przyjąć.
Pewnego dnia, kiedy Fouan, powracając pieszo z Cloyes, gdzie notarjusz wypłacił mu jego rentę, zmęczony przysiadł nieco w rowie, Hjacynt, który przechodził właśnie tamtędy, oglądając jamy królicze, podpatrzył go, zajętego odliczaniem i zawijaniem stususowych monet w skręcony w rogu chustki supełek. Podpełznął cichaczem i, wyciągnięty po nad rowem, dostrzegł, że musiało być tego z kilkadziesiąt franków. Oczy mu rozbłysły pożądliwie, niemy śmiech obnażył wilczą jego szczękę. Odrazu przyszła mu na myśl dawno pokutująca w rodzinie legenda o ukrytym skarbie. Stary musi mieć widocznie w ukryciu jakieś papiery procentowe, od których co kwartał odcina kupony, korzystając ze swoich wizyt u pana Baillehache‘a. Pierwszą myślą Hjacynta było wydrzeć ojcu lamentowaniem ze dwadzieścia franków chociaż. Potem wszakże wydało mu się to niewartym zachodu drobiazgiem. Powoli inny, szerszy plan zaczął kiełkować w jego umyśle. Równie cicho i zwinnie, jak podpełznął do rowu, uskoczył w bok, niby jaszczurka, tak że Fouan, podniósłszy się i wyszedłszy znów na gościniec, nie domyślił się niczego, kiedy o jakie sto kroków dalej spotkał starszego syna, kroczącego swobodnym krokiem, jak gdyby powracał z Rognes, tak samo jak ojciec. Resztę drogi odbyli pospołu i, idąc, wdali się, w rozmowę, podczas której stary zaczął wywodzić przed Hjacyntem swoje żale na Kozłów, na tych gałganów bez serca, oskarżając ich, że chcą zamorzyć go głodem. Syn, udając poruszonego do łez krzywdą ojca, zaproponował mu wyratowanie go ze szponów tych łotrów i zabranie go do siebie. — Dlaczegóżby nie? Wesoło u nich, starają się umilać sobie życie jak mogą, jedzą i piją, i wesoło się zabawiają. Flądra gotuje dla nich dwojga, może gotować i dla trojga także. Umie szelma pietrasić, jak tylko jest co włożyć do garnka.
Zdziwiony tą propozycją, w głębi duszy nieco nią nawet zaniepokojony, odmówił Fouan zrazu. — Nie, nie! W jego wieku nie można już latać po kominkach, przenosić się z jednego domu do drugiego i zmieniać co rok swoich przyzwyczajeń.
— Zresztą, jak ojciec chce, prosiłem ze szczerego serca.. — Może się jeszcze ojciec rozmyśli... Zawsze to milej wiedzieć, że, w razie czego, nie jest się na bruku... Jak ojciec będzie miał dość tych sknerów, przyjdzie wprost do nas, do Zamku...
Rzekłszy to, rozstał się Hjacynt ze starym, zaintrygowany, na co też ojciec zużywać może swoją rentę. Bo że ją ma, to pewne! Cztery razy do roku taka kupa pięciofrankówek, wyniesie chyba z jakie trzysta franków. A jeśli ich nie przejada, najpewniej ciuła je w dalszym ciągu? Wartoby spenetrować to. Porządny grosz, porządny!... wcale niczego...
Tego dnia było wilgotno i ciepło, choć to marzec. Jak tylko stary wrócił do domu, Kozioł przyskoczył odrazu do niego, żeby mu odebrać trzydzieści siedem i pół franków, pobieranych przez ojca co trzy miesiące ze sprzedaży domu. Umówione było zresztą, że stary będzie mu je oddawał, tak samo jak dwieście franków rocznie od Delhomme’a. Tym razem jednak zapodziała mu się gdzieś w supełku jedna sztuka pięciofrankowa, i kiedy, po dokumentnem opróżnieniu kieszeni, nie znalazł więcej niż trzydzieści dwa franki pięćdziesiąt, syn uniósł się, zwymyślał ojca od oszustów, zarzucając mu, że przepił i przejadł te pięć franków. Czując rękę syna, zaciśniętą dokoła chustki, wystraszony, że Kozioł zacznie go obszukiwać, zaczął tłomaczyć się, bełkocąc, przysięgając na wszystkie świętości, że pięciofrankówka musiała mu się gdzieś zagubić, może przy rozwijaniu chustki, jak chciał nos wytrzyć. I znów do późnego wieczora dom cały zamienił się w istne piekło.
Wściekłość Kozła spotęgował jeszcze fakt, że ciągnąc bronę z pola do domu, przydybał Franusię i Jana, umykających chyłkiem pod murem. Franusia, która wyszła, pod pretekstem nacięcia trawy dla krów, nie spieszyła się z powrotem, wiedząc, jaka czeka ją scena. Noc już zapadała i Kozioł, rozwścieczony nieobecnością dziewczyny, raz w raz wychodził na podwórze i wybiegł aż na drogę, aby czatować, kiedy wreszcie ta rozpustnica wróci od swojego chłopa. Klął głośno najbrzydszemi wyrazami, pomstował na czem świat stoi, nie widząc ojca Fouana, który po kłótni przysiadł na kamiennej ławie, żeby w spokoju odetchnąć łagodnem powietrzem, czyniącem ze słonecznego dnia marcowego porę nieomal wiosenną.
Na zboczu rozległ się wreszcie stuk drewnianych sabotów i ukazała się, zgarbiona we dwoje, Franusia, uginająca się pod olbrzymim pękiem trawy, zagarniętej w starą szmatę płócienną. Oddychała ciężko, cała spotniała, nawpół ukryta pod swoim ciężarem.
— A! psiakrew, ladacznico! — wrzasnął Kozioł — cóż ty sobie myślisz, kanaljo jedna, że pozwolę ci szwędać się przez całe dwie godziny z twoim gachem, kiedy robota aż kipi?...
Z całego rozmachu kopnął ją, obalił kupę siana, która zsunęła się jej z pleców, i rzucił się na dziewczynę w tej samej chwili, kiedy Liza wyszła na próg domu, aby skrzyczeć porządnie siostrę.
— Ach, ty dziewko zatracona, czekaj, nasolimy ci, jak się patrzy!.. Wstydu za grosz nie masz, czy co?
Ale Kozioł ułapił już dziewczynę pełną garścią pod spódnicę. Rozjuszenie jego kończyło się zawsze nagłym porywem dzikiej żądzy. Cały purpurowy, z twarzą nabiegłą krwią, tarmosił Frankę, charcząc głosem nawpół zdławionym:
— Choćbyś zdechła, ścierwo jedna, musisz dostać mi się teraz! Choćby grom jasny spaść miał z nieba, będę cię miał, jako żywo, zaraz po tamtym!
Zawiązała się między obojgiem walka zajadła. Ojciec Fouan niedowidział po ciemku. Rozpoznał jednak Lizę, stojącą przy tej scenie i nie przeszkadzającą mężowi, który, tarzając się po ciele dziewczyny, wciąż przez nią spychany, wybijał się daremnie z sił, usiłując za wszelką cenę nasycić dziką swoją chuć.
Wreszcie Franusia ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem zdołała się wydostać z pod niego i zdyszana, zziajana, bełkotała z pianą na ustach:
— Świntuchu!... świntuchu!... świntuchu!... Nie udało ci się!... Aha! Nie udało ci się!... Nigdy ci się nie uda!... Nigdy! Żebyś wiedział!... Nigdy!
Tryumfowała, ocierając sobie uda pękiem trawy, dygocąc całem ciałem, jak gdyby upojona tem upartem bronieniem mu przystępu do siebie. Gestem wyzywającym rzuciła pęk trawy pod nogi siostrze.
— Na, bierz! to twoje!... Oddaję ci!
Liza, rozwścieczona, zamknęła jej potężnym policzkiem usta, ale w tej samej chwili ojciec Fouan porwał się z kamiennej ławki, wymachując z oburzeniem wielką swoją palicą.
— A, łajdaki, szelmy, jedno i drugie! Dacie wy oboje spokój dziewczynie!... Dosyć tych świństw!... Dosyć do wszystkich djabłów!... Dosyć, mówię!...
W oknach sąsiadów, zaniepokojonych temi wrzaskami i rozbojem, zaczęły pokazywać się światła i Kozioł wepchnął czemprędzej starego i kobiety do kuchni, gdzie Juliś i mała Laura, wystraszeni, przycupnęli w kątku. Liza wsunęła się, oniemiała i przerażona wtrąceniem się Fouana, którzy wypłynął niespodzianie z mroku. Stary nie przestawał urągać, zwracając się już bezpośrednio do Lizy:
— Obmierzła jesteś!... Głupia i obmierzła!... — Przyglądałaś się temu jeszcze!... Widziałem ciebie!
Kozioł trzasnął z całych sił pięścią w stół.
— Zamknijcie gęby! Dosyć już tego!... Rozwalę łeb pierwszemu, kto rzeknie słowo jeszcze!
— A jak ja będę chciał gadać, czy i mnie rozwalisz łeb? — zapytał Fouan niepewnym głosem.
— I wam tak samo jak każdemu inszemu... Dosyć mam tego, mówię.
Franusia wtrąciła się odważnie pomiędzy mężczyzn:
— Proszę was, stryju, nie mięszajcie się do tych rzeczy... Widzieliście sami, że starczy mi siły, żeby się obronić.
Ale stary odtrącił dziewczynę.
— Wynoś się, to nie twoja rzecz!... Ja to muszę rozsądzić!... I, wymachując na syna laską, huknął:
— Rozbijesz mi łeb, bandyto?... Ciekawy jestem, kto komu pierwszy?
Kozioł, nie czekając, wyrwał staremu laskę z rąk i rzucił ją pod szafę; poczem stanął przed ojcem i tonem groźnym ofuknął go:
— Da mi ojciec święty spokój czy nie? Niech się ojcu nie zdaje, że ze mną tak można!... O, co to, to nie! Nie, powiadam! Słyszane? Lepiej pamiętać, że ze mną nie przelewki!
Stojąc tak, twarzą w twarz, umilkli na chwilę, rozjuszeni, usiłując zmiażdżyć się wzajem wzrokiem. Syn od czasu podziału ojcowego mienia rozrósł się, barczysty, mocno osadzony na wielkich nogach, z silniej jeszcze wystającą dolną szczęką, z rozbestwioną, przypominającą buldoga fizjonomją, ze ściętą ku tyłowi czaszką. Ojciec, i tak już wysuszony sześćdziesięcioletnią ciężką pracą, wysechł bardziej jeszcze, zgarbił się, a twarz skurczyła mu się tak, że widać było na niej ogromny nos już tylko.
— Wiem, wiem, że z tobą nie przelewki — rzekł Fouan — znam ciebie nie od dzisiaj.
— Jak mnie znacie, to po co było zaczynać?... Taki sam jestem jak wy. Nie lubię, żeby się do mnie wtrącać... Mówię wam więc raz jeszcze: odczepcie się, bo będzie źle!
— Źle dla ciebie, to pewno!... Nigdy nie poważyłbym się mówić tak do mojego rodzica.
— Fiu! fiu! końby się uśmiał!... Co mi tu wyjeżdżać będziecie z waszym rodzicem? Wiadomo, że zadławilibyście go, żeby sam nie był umarł!
— A, ty podlecu jeden!... Psiakrew, do cholery! Odszczekaj zaraz, coś powiedział!
Franusia po raz drugi usiłowała stanąć pomiędzy nimi. I Liza nawet, przerażona tą nową hecą, próbowała uśmierzyć obu. Ale jeden i drugi odepchnęli ją, aby nikt nie stawał im na drodze. Obaj teraz, tak blisko siebie, twarzą w twarz, zionąc wraz z rozpalonym oddechem wzajemną ku sobie nienawiścią, krew przeciw krwi, w tej sytuacji brutalnej przemocy, którą ojciec przekazał w spuściźnie synowi.
Fouan usiłował wyprostować się, odzyskać dawny despotyczny swój autorytet głowy rodu. Przez pół wieku wszyscy dokoła niego: żona, dzieci, nawet bydlęta domowe drżeli przed nim, kiedy, wraz z posiadaniem ziemi, skupiał w rękach swoich całą władzę.
— Przyznaj, żeś zełgał, przyznaj, draniu, bo jak nie, to jak mi Bóg miły, wygrzmocę cię tak, że popamiętasz!
Z ręką, podniesioną w górę, pogroził mu tym samym gestem, na widok którego trzęśli się niegdyś wszyscy jego domownicy.
— Powiedz, żeś zełgał!
Kozioł, który, jako młody chłopak, czując w powietrzu kułak ojcowski, instynktownie zasłaniał się nadstawionym łokciem, szczękając ze strachu zębami, teraz wzruszył tylko ramionami z wyrazem obelżywej drwiny.
— Co to? myśli może ojciec, że się go boję?... Dobre były te groźby, jak ojciec był tu panem.
— Jestem panem, bo jestem ojcem!
— Et, milczałbyś lepiej, stary durniu, niczem już nie jesteś!... Aha!... Nie chcesz zostawić mnie w spokoju?...
I, widząc, że drżąca ręka starego opada, aby uderzyć, schwycił ją w powietrzu i ścisnął, miażdżąc w swojej potężnej pięści.
— Psiakrew, uparte bydlę! Siłą dopiero trzeba nauczyć was rozumu?!... Pokazać, że teraz łach już z was i nic więcej!... Siedzielibyście, stary dziadzie, cicho w waszym kącie!... Jedna tylko gęba więcej do żarcia, i tyle!... Jak się przeżyło swój czas i oddało ziemię innym, pora wyciągać kopyta i nie mącić ludziom wody...
Trząsł starym, żeby podkreślić wyraźniej znaczenie swoich słów, potem, ostatniem kopnięciem, rzucił go, dygocącego, chwiejącego się na nogach na stołek pod oknem. Przez chwilę dyszał Fouan ciężko, w bolesnem poczuciu porażki, zatracenia nazawsze dawnego autorytetu.
Zapadła groźna cisza. Nikt nie ruszył się z miejsca. Dzieci nie śmiały odetchnąć z obawy przed pięścią ojcowską. Potem zabrano się do przerwanej roboty, jak gdyby nic nie zaszło.
— A trawa? — zapytała Liza — zostać ma na dworze?
— Przeniosę ją w suche miejsce — odparła Franusia.
Po jej powrocie zasiedli wszyscy do wieczerzy. Niepoprawny Kozioł zapuścił łapę swoją w otwór stanika dziewczyny, żeby złapać pchłę, co jej przeszkadzała, jak rzekła. Nie rozgniewało jej to, zażartowała.
— Nie, nie, schowała się w takie miejsce, gdzieby cię ugryzła.
Fouan nie poruszył się nawet, zaszyty bez ruchu, bez słowa, w ciemny kąt izby. Dwie grube łzy spływały mu po policzkach. Przypomniał sobie wieczór, w którym rozstał się z Delhomme‘ami; dzisiaj powtarza się to samo, ten sam wstyd piekący, że nie jest już panem, ten sam gniewny upór, niepozwalający mu przełknąć kęsa. Wołali go ze trzy razy, żeby przyszedł na wieczerzę, ale on ani drgnął nawet. Nagle wstał i znikł w swojej komorze. Nazajutrz, o świcie, opuścił dom Kozłów i przeniósł się do Hjacynta.

III.

Specjalnością Hjacynta było puszczanie wiatrów. Ożywiało to i zarazem rozweselało dom. Do licha!... nie można się było nudzić z tym obwiesiem! Zawsze uldze takiej towarzyszył nowy, gruby jakiś jego kawał. Nie wystarczały mu ciche szmery, nieśmiało zgłuszane pomiędzy dwoma siedzeniami; lubił detonacje śmiałe, otwarte, huk głośny, niczem wystrzał armatni. Za każdym razem, podnosząc zadki zawadjacko, przywoływał śpiesznie córkę rozkazującym tonem władczym.
— Flądro! chodź tu zaraz do cholery!
Dziewczyna przybiegała, i wnet następował wystrzał z tak ogłuszającym hukiem, że aż podskakiwała w powietrze.
— Leć i łap! Zobacz, czy na nim co jest!
Czasem znów, jak przybiegała, chwytał ją za rękę.
— Ciągnij z całych sił, niezdaro! Niech pęknie do licha!
A kiedy następowała wreszcie pożądana eksplozja, rozrywająca, niczem lont podłożony pod nazbyt tęgo wypchaną minę, oddychał z ulgą.
— Psiakrew! ciężko było, ale poszło!
Albo też udawał, że przykłada do twarzy fuzję i zmierza się z niej z wytężeniem, a potem, po następnym wystrzale, wołał na Flądrę:
— Leć, szukaj, aportuj, próżniaczko!
Flądra zanosiła się ze śmiechu. Aż przysiadała na ziemię. Za każdym razem nowe trzymały się go wesołe pomysły: mimo, że wiedziała już napamięć, co nastąpi, zawsze rozśmieszały ją do łez pełne nowej wciąż fantazji nieoczekiwane jego koncepty. — O, ten ojciec! taki z niego morowiec! Zawsze trzymają się go facecje!... Raz nazywał to lokatorem, który nie płaci za komorne, trzeba więc wypchnąć go za drzwi, to znów odwracał się, udając zdumienie, i kłaniał się poważnie, jakgdyby stół pozdrawiał go tym odgłosem; jeszcze kiedyindziej raczył wszystkich całym bukietem: jeden dla księdza dobrodzieja, drugi dla pana mera, trzeci dla dam. Zdawał się mieć tego niewyczerpany zapas w brzuchu, istna ukryta orkiestra! W oberży pod „Dobrym Rolnikiem“ zakładano się nawet: — „Postawię kolejkę, jeżeli puścisz sześć zrzędu“. — Hjacynt puszczał na zawołanie sześć z rzędu, wygrywając zakład za każdym razem. Zjednywało mu to prawdziwą sławę, a Flądra dumna była z ojca, i zaśmiewała się naprzód już, ilekroć podnosił zadek, zachwycona nim, pełna miłości i strachu, jaki w niej budził.
Wieczorem tego dnia, kiedy Fouan przeprowadził się do Zamku, jak nazywano dawny loch, w którym zagrzebał się kłusownik, przy pierwszym zaraz posiłku, podanym ojcu i dziadkowi przez Flądrę, która stała za nim, pokornie w roli sługi, Hjacynt rozśmieszał starego, strzelając w ten sposób hucznie na wiwat. Stary dał pięciofrankówkę, w izbie roznosił się smakowity zapach zupy z czerwonej fasoli i potrawki cielęcej z cebulą, specjalności Flądry, która przyrządzała ją, że palce lizać. Wnosząc zupę grochową, omal nie upuściła garnka, tak ją rozśmieszył stary kawał ojca. Rozległy się, jak na komendę, trzy głośne, krótkie detonacje.
— To na wiwat!... Od tego się zaczyna!... I, nadąwszy się z całych sił, dał czwarty, olbrzymi, ogłuszający wystrzał.
— To dla tych psiakrew Kozłów! Niech sobie zatkają nim gęby!
Fouan, zrazu poważny i skupiony, nie strzymał i parsknął głośnym śmiechem. Kiwał z zachwytem głową. Przypomniało mu to dawne dobre czasy. I on niegdyś za młodych lat miał taką samą sławę morowca. Dzieci jego wyrosły wśród ojcowego bombardowania. Rozparł się wygodnie łokciami na stole, czując się dobrze wobec tego dryblasa, Hjacynta, wpatrzonego w niego z zawilgłemi oczami, ze zwykłą swoją miną niefrasobliwego poczciwca.
— A, do wszystkich djabłów, ojcze, zażyjemy sobie wesoło! Nie będziemy sobie żałowali!... Tyle naszego, co się użyje teraz. Jak będziemy już gryźli ziemię, dużo nam przyjdzie z tego, że skąpiliśmy sobie jadła i napitku!
Zachwiany w swoich zasadach wstrzemięźliwości, wyznawanych przez całe życie, czując potrzebę ogłuszenia się, zgodził się stary Fouan z synem.
— A pewnie, że lepiej przejeść i przepić wszystko, niż zostawiać innym!... Na twoje zdrowie, chłopcze!...
Flądra podała potrawkę z cebulą. Zapadło milczenie i Hjacynt, żeby nie przerywać wesołego nastroju, puścił jeden jeszcze przeciągły, który przenizał słomę wyplatania stołka pod nim z śpiewną modulacją ludzkiego krzyku. Zarazem, zwracając się do córki, zadał jej poważne pytanie:
— I cóż, jak ci się to wydało?
Nie odpowiedziała nic, śmiejąc się do rozpuku, aż przysiąść musiała na ziemię. Zachwyt jej doszedł do zenitu wobec ostatniego, łącznego popisu ojca i syna, którzy, po najedzeniu się, zaczęli pykać z fajek i opróżniać postawiony na stole litr wódki. Nie mówili nic. Byli zupełnie pijani. Język zdrętwiał każdemu w gębie.
Powolnym ruchem podniósł Hjacynt lewy pośladek, wystrzelił, a potem spoglądając na drzwi, huknął:
— Proszę wejść!
Podniecony tem Fouan, zirytowany, że nie potrafi dorównać synowi, odzyskał werwę młodych swoich lat i, uniósłszy w górę zadek, wystrzelił z kolei i odpowiedział na wezwanie:
— Jestem!
Klasnęli obydwaj z wielkiej uciechy w ręce, i uściskali się, ośliniając się wzajem, i śmiejąc się do rozpuku. Udało im się. Tego już było nadto Flądrze, która aż osunęła się na ziemię, wstrząsana konwulsyjnym śmiechem, w trakcie którego ona sama puściła wiaterek lekki, cichy i dźwięczny, niby odgłos fletu obok organowego basu obu mężczyzn.
Oburzony, wstrząsający się z odrazą, Hjacynt, wstał i, wyciągnąwszy ramię tragicznym gestem władczym, krzyknął:
— Wynoś się ztąd, ty świnio!... Wynoś się ztąd, śmierdzielu!... Nauczę cię, jak masz szanować ojca i dziadka!...
Nie pozwalał jej nigdy na podobne spoufalenie. To wolno tylko starszym. Zaczął machać rękami, aby rozpędzić złą woń, udając, że dusi go to leciuchne tchnienie fletu; jego własne czuć tylko prochem, mówił. A kiedy winowajczyni, bardzo czerwona, przerażona swojem wykroczeniem próbowała zaprzeć się i opierać przeciwko wyrzuceniu jej z izby, wypchnął ją tak, że aż się zatoczyła.
— Obmierzły brudasie, wynoś się, przewietrz twoje spódnice!... A nie wracaj wcześniej, niż za godzinę, jak wszystko już z ciebie wyparuje.
Od tego dnia zaczęło się wesołe, beztroskie życie. Staremu oddano izbę dziewczyny, jedną z części dawnej piwnicy, przedzielonej na dwoje przegrodzeniem z desek. Flądra ustąpiła uprzejmie swojego legowiska, a sama schroniła się głębiej w wydrążenie skały, tworzące rodzaj przedsionka, skąd, jak głosiła legenda, otwierały się olbrzymie przejścia podziemne, zatkane wskutek osypania się ziemi. Najgorsze było, że Zamek, ta nora lisia, zapadał się coraz głębiej co zimę, po wielkich deszczach, których spływanie po stromem zboczu strącało kamyki. Kto wie nawet, czy nie byłaby runęła cała rudera, odwieczne posady budowli, podpórki i wzmocnienia z suchego kamienia, gdyby stuletnie, rosnące na nich lipy nie podtrzymywały wszystkiego potężnemi swojemi korzeniami. Wraz jednak z nadejściem wiosny był to tchnący czarującą świeżością zakątek, grota ukryta pod splątanym gąszczem cierni i dzikich róż. Krzew dzikiej róży, zasłaniający okno, barwił się gwiazdami różowych kwiatów, drzwi nawet były opięte festonami przewierścienia, które, wchodząc, trzeba było unosić w górę, niby firankę.
Nie co wieczór, oczywiście, mogła Flądra gotować zupę z czerwonej fasoli i potrawkę z cielęciny z cebulą. Zdarzało się to wówczas tylko, kiedy udawało się wyciągnąć od starego pięciofrankówkę. Hjacynt, nie krępując się, przypuszczał szturm do kieszeni ojca, nie działał jednak siłą, ale brał starego na łakomstwo i sentyment. W pierwszych dniach miesiąca, jak tylko otrzymywał stary od Delhomme’a swoje szesnaście franków renty, żyło się wesoło; kiedy notarjusz wypłacał mu pensję kwartalną, owe trzydzieści siedem franków pięćdziesiąt, hulano na dobre, używając ile wlazło. Zrazu wyciągał Fouan po dziesięć susów, chcąc żeby pieniądze trwały jaknajdłużej, zacinając się w uporze dawnego skąpstwa. Powoli wszakże wpadał w ręce hultaja syna, który umiał brać go na niesłychane jakieś historje, a czasem nawet tak wzruszał go opowiadaniami swojemi, że rozczulony stary posuwał hojność do dawania dwóch czy trzech franków odrazu. Niemałą rolę odgrywało przy tem własne jego obżarstwo, zwalczające wrodzone mu sknerstwo, podsuwające mu myśl, że lepiej przecie przejeść i przepić wszystko na wesoło, bez troszczenia się o przyszłość, skoro i tak prędzej czy później wszystko będzie przejedzone i przepite. Trzeba wszakże oddać sprawiedliwość Hjacyntowi, że uczciwie dzielił się z ojcem i, obdzierając go z pieniędzy, bawił go przynajmniej za to i raczył. Z początku, rad z dogadzania żołądkowi, nie myślał o ukrytym przez starego skarbie, a przynajmniej nie próbował dowiadywać się. Niech ojciec robi z nim co chce. Czegóż żądać od niego więcej, skoro płaci za hulanki. Dopiero w drugiej połowie miesiąca, wobec opróżnionych kieszeni Fouana, korcić zaczynała czułego synalka myśl o dostrzeżonych wówczas na gościńcu pieniądzach, Bóg wie, gdzie przez starego ukrywanych. Niepodobna było wyciągnąć z nich od niego ani szeląga. Burczał na Fladrę, podającą na stół nieomaszczone kartofle i zaciskał ze złością pasa, mówiąc sobie, że sensu niema takie skąpienie na jadle i duszenie groszy, że trzeba będzie jednak w końcu wypatrzyć kryjówkę ojca i wyciągnąć z niej ów tak podstępnie ciułany skarb!
Jednakże, nawet podczas ciężkich ostatnich tych dni miesiąca, nie nudził się Fouan. Córka i ojciec szli wówczas na połów, żeby mieć co włożyć do garnka, i stary, pociągnięty ich przykładem, zaczął brać udział w ich wycieczkach. Zrazu, kiedy po raz pierwszy zobaczył Flądrę, przynoszącą do domu kurę, złowioną na przerzuconą przez mur wędkę, rozgniewał się srodze. Następnym już jednak razem rozśmieszył go jej manewr, kiedy, schowana w gąszczu drzew, zarzuciła pomiędzy stadko pasących się kaczek przynętę w postaci kawała mięsa, uczepionego u haczyka. Jedna z kaczek rzuciła się nagle na łup, połykając wraz z mięsem haczyk i linkę, i w jednej chwili znikła w powietrzu, nie zdążywszy nawet wydać krzyku. Niebardzo to godziwe, oczywiście; ale, mój Boże! stworzenia, żyjące na swobodzie, powinny właściwie należeć do tego, kto umie je schwytać. Inna rzecz kraść pieniądze! To już przestaje być uczciwe. Doszedłszy do takiej filozofji, zaczął się stary interesować pomysłowemi sztuczkami spryciarki, słuchał ciekawie nieprawdopodobnych jej historji: o worku kartofli, który sam ich właściciel pomógł jej przenieść, o krowach, dojonych do przynoszonej umyślnie butelki, nie wyłączając nawet sztuk bielizny, do których przewiązywała na sznurku kamienie i które zatapiała w Aigrze, a potem w nocy dawała nurka do wody i wyławiała je z niej. Wałęsała się ustawicznie po drogach pod pretekstem wypasania swoich gęsi, a w rzeczywistości, ukucnięta nad rowem, czatowała godzinami na okazję obłowienia się. Zaprawiła do tej roboty gęsi swoje nawet; gęsior, niby pies czujny, wydawał ostry gwizd, jak tylko zbliżał się ktoś niepożądany. Miała w tym czasie osiemnaście lat, nikt jednak nie dałby jej więcej niż dwanaście. Drobna była i szczupła, niby kiełek topoli, z koźlą swoją mordką o skośnych, zielonych oczach i szerokich, skręconych na prawo ustach. Jej mała, nierozwinięta, dziecięca pierś, stwardniała pod przykryciem starych kapot ojcowych, ale nie powiększyła się. Istny był z niej chłopak, nie znający przywiązania do nikogo, prócz swoich gęsi. Mężczyźni nic jej nie obchodzili, co jej nie przeszkadzało jednak kończyć bójek z pierwszym lepszym nicponiem, rozciągniętej na wznak, ot tak, dla zabawy, bo przecież od tego się jest... Zresztą, co w tem złego? Nic się jej i tak nie przylepi. Na szczęście, miała do czynienia tylko z wyrostkami w jej wieku. Gorzej byłoby, gdyby zabierali się do niej dorośli mężczyźni. Chudość jej nie pociągała ich jednak, dawali jej więc spokój. Poza tem, że trochę zanadto kradła i że nie zachowywała się jak należy, przyznawał jej rozbawiony nią dziadek, że niczego była dziewczyna, mniej zepsuta niż możnaby myśleć.
Z szczególnem wszakże zainteresowaniem brał Fouan udział w wałęsaniu się Hjacynta po łąkach i polach. Na dnie duszy każdego chłopa, nawet najuczciwszego, czai się kłusownik, dlatego też bawiły go wszystkie te skradania się cichaczem, zastawiania zasadzek, sideł, potrzasków, sieci i niewodów, pomysły człowieka pierwotnego, cała ta walka na podstępy, nieustanne podchodzenie gajowego i wyprowadzanie w pole żandarmów. Jak tylko stosowane kapelusze i żółte naramienniki skręcały z gościńca, mknąc wązkiemi miedzami, zaledwie dostrzegalne z ponad wysokich zbóż, ojciec i syn, rozciągnięci na trawie nad rowem, udawali głęboko uśpionych; potem, nagle, syn, pełznąc na czworakach w głębi rowu, śpieszył zacierać wszelkie ślady przygotowań, a ojciec, z niewinną miną poczciwego staruszka, śledził czujnie znikanie stosowanych kapeluszy i galonów. W Aigrze pełno było wspaniałych pstrągów, które odprzedawano kupcowi z Chateaudun po czterdzieści, a nawet pięćdziesiąt susów sztuka; trzeba było tylko wypatrywać je, leżąc godzinami na płask na trawie, takie były szelmy sprytne i wykrętne. Czasem ojciec i syn zapuszczali się aż do Loiry, w której trzęsawiskach doskonale hodowały się tłuste węgorze. A kiedy nie udawało się nic złowić samemu, wpadał Hjacynt na wygodny pomysł opróżniania nocą składów, w których rybacy nadbrzeżni przechowywali swój połów. Wszystko to wszakże były drobiazgi, ot tak, dla przepędzenia czasu. Główną jego namiętnością było polowanie. Trzebił zwierzynę i dzikie ptactwo na mile całe dokoła; nie gardził niczem: przepiórki po kuropatwach, jemiołuszki nawet po skowronkach. Rzadko używał fuzji, której wystrzał zbyt głośno rozlegał się wśród równiny. Znał nawylot wszystkie staje kuropatw, trzepoczących nad lucerną i koniczyną, znał miejsce i porę, w której pisklęta, obezwładnione sennością, zwilgłe rosą, dają się chwytać ręką. Miał udoskonalony lep, rozmazywany po gałęziach, na przepiórki i skowronki, strącał deszczem kamyków gęste chmary pliszek, nawianych, zdało się podmuchem wichrów jesiennych. Tak sprawnie w ciągu dwudziestu lat kłusownictwa wytrzebił zwierzynę w okolicy, że ani jeden królik nie przemknął już przez gąszcze krzewów na zboczach przybrzeżnych nad Aigrą, co do wściekłości doprowadzało myśliwych. Wymykały mu się zające jedynie, dość rzadkie zresztą tutaj, uciekające swobodnie po przez równinę, gdzie niebezpiecznie było uganiać się za niemi. Myśl o tych kilku zającach w Borderie prześladowała go nieodstępnie, gotów był zaryzykować więzienie bodaj, byleby postrzelić którego od czasu do czasu. Ilekroć widział go Fouan, przewieszającego fuzję przez ramię, powstrzymywał się od towarzyszenia mu: za wielkie to już ryzyko, złapią go kiedyś przy tem, jak amen w pacierzu.
Musiało się na tem skończyć. Rzec należy, że Hourdequin, doprowadzony do wściekłości trzebieniem zwierzyny na swoich gruntach, wydał jak najsurowsze rozporządzenia polowemu Bécu, który, nie mogąc wytropić szkodnika, przyczaił się na całą noc pod stertą. O świcie zbudził go nagle odgłos wystrzału, tak bliskiego, że łuna ognia zamigotała mu tuż przed oczami. To Hjacynt, czatujący z ukrycia za kopicą słomy, postrzelił w biegu zająca.
— A, to ty, psiakrew! — wrzasnął gajowy, chwytając opartą o stóg fuzję, którą Hjacynt odstawił na moment, aby podnieść zająca. — A, kanaljo jedna, powinienem był domyśleć się tego odrazu!
W szynkowni, spici, pokładali się razem, w polu wszakże nie mogli spotkać się bezkarnie; polowy czyhający zawsze, aby złapać kłusownika, ten znów zdecydowany raczej łeb rozwalić polowemu, niż dać się przychwycić na gorącym uczynku.
— Tak, to ja!... I co mi zrobisz?... Oddawaj zaraz fuzję!
Sam Bécu nierad był swojej zdobyczy. Zazwyczaj, dostrzegając Hjacynta na prawo, skręcał szybko na lewo. Po kiego licha wplątywać się w paskudne historje z przyjacielem? Tym razem jednak niepodobna było wykręcić się. Obowiązek nie pozwalał mu zamykać oczu. A zresztą, można przecież zachować się przyzwoicie do licha, jak się tak widocznie przeskrobało!
— Twoją fuzję, draniu?... Zatrzymam ją i oddam w kancelarji pana mera... A nie waż mi się ruszyć z miejsca, nie urządzaj żadnych sztuk, bo wpakuję ci jak nic garść śrutu w bebechy!
Rozbrojony Hjacynt, mimo rozwścieczenia, nie odważył się przyskoczyć mu do gardła. Widząc, że polowy kieruje się ku wsi, powlókł się za nim, nie puszczając postrzelonego zająca, smętnie zwisającego mu przez ramię. Uszli tak obaj ze dwa kilometry, nie przemówiwszy do siebie ani słowa, i tylko groźnie spoglądając na siebie wzajem zpodełba. Zdawało, że lada chwilę wezmą się za czupryny; w rzeczywistości wszakże i jeden i drugi coraz bardziej czuli się zakłopotani. Po djabła im była cała ta heca!
Kiedy wreszcie zbliżali się na tyły kościoła, o dwa kroki od Zamku, kłusownik zrobił ostatnią próbę.
— No, nie rób głupstw, stary... Chodź do mnie, wypijemy po szklance!...
— Nie, muszę spisać protokuł — odparł polowy tonem urzędowym. Odezwał się w nim stary żołnierz, znający rozkaz jedynie. Zatrzymał się jednak i w końcu, pociągany za rękaw przez Hjacynta, usiłującego zataszczyć go do siebie, burknął:
— Zresztą, jeżeli masz pióro i atrament... Wszystko mi jedno, czy u ciebie, czy gdzieindziej, byle papier był napisany...
Słońce już wschodziło, kiedy Bécu przyszedł do nory Hjacynta i ojciec Fouan kurzył już swoją fajkę na progu. Na widok syna, zbliżającego się w towarzystwie polowego, ogarnął go niepokój. Zrozumiał odrazu, co to znaczy. Bécu zdawał się brać całą sprawę zupełnie na serjo; wydostano skądś atrament i zardzewiałe pióro stalowe i przedstawiciel władzy zaczął mozolnie układać pierwsze zdanie protokułu, zmarszczywszy w groźnem napięciu brew, rozparty szeroko łokciami na stole. Równocześnie Flądra, której ojciec dał znak, postawiła przed mężczyznami trzy szklanki i litrową butelkę i Bécu, zaledwie dojechawszy do piątego wiersza, zmęczony, nie mogący wybrnąć z pogmatwanego opisu faktów, przyjął chętnie ofiarowany poczęstunek. Powoli sytuacja zaczęła się odprężać. Zjawił się następny litr, potem jeszcze jeden. W dwie godziny później wszyscy trzej prowadzili ożywioną, przyjacielską gawędę, zupełnie już pijani i absolutnie nie pamiętający o całem wydarzeniu.
— A wiesz ty, durny rogaczu, że wysypiam się z twoją babą? — zagadnął Hjacynt polowego.
To była prawda. Od owej zabawy łapał matkę Bécu po kątach, nazywając ją zresztą starym wycieruchem i bynajmniej się z nią nie ceremonjując. Ale Bécu, którego wódka rozsierdziła, uniósł się. Mógł tolerować podobne gadanie na trzeźwo, po pijanemu jednak czuł się niem dotkniętym. Zamierzywszy się pustą flachą, ryknął:
— Milcz, cholero, do wszystkich djabłów!
Butla roztrzaskała się o mur, omal nie trafiwszy Hjacynta, słaniającego się w błogiem rozmarzeniu. Żeby ostatecznie ułagodzić przedstawiciela władzy, postanowiono spożyć zaraz pospołu zająca. Flądra umiała tak dobrze pietrasić, że jak przyrządzała potrawkę z dziczy, roznosił się rozkoszny aromat po całej wsi, aż na drugi koniec Rognes. Ucztowanie trwało przez cały dzień. Noc już zapadła, kiedy siedzieli jeszcze przy jedzeniu, ogryzając i wysysając zajęcze kości. Zapalono dwie świece, aby móc raczyć się w dalszym ciągu. Stary Fouan wydostał trzy dwudziestosusowe sztuki i posłał Flądrę po litr konjaku. Ludzie na wsi dawno już pokładli się spać, a oni pociągali jeszcze z kieliszków. Hjacynt, macający wciąż ręką po stole w poszukiwaniu ognia, natrafił na arkusz z rozpoczętym i porządnie już ochlapanym wódką i sosem protokułem.
— Aha, prawda, trzeba to dokończyć — wymamrotał, zanosząc się pijackim śmiechem.
Spojrzał na dokument, obmyślając tłusty, jakiś farsowy kawał, którym mógłby zadokumentować całą swoją pogardę dla przepisów prawa. Nagle, uniósł w górę zadek, podsunął papier wprost przed siebie, nadął się i strzelił nań z całej siły, z moździerza, jak mawiał.
— Podpisany!
Wszyscy, nie wyłączając samego Bécu, buchnęli śmiechem. Wesoło było tej nocy w Zamku!
W tym właśnie czasie zawarł Hjacynt nową znajomość. Szukając pewnego wieczora ucieczki przed żandarmami w głębi jednego z rowów przydrożnych, znalazł tam zucha, który zajął już to schronienie, nie mając również ochoty pokazywania się ludziom. Zawiązała się wnet między nimi gawęda. Był to niejaki Leroi, przezwany Armatą, dobry kawał obwiesia, robotnik ciesielski, który przed dwoma laty zwiał z Paryża z powodu ciemnej jakiejś afery i wolał włóczyć się po okolicy, przenosząc się z miejsca na miejsce, przesiadując wszędzie po kilka dni, najmując się tu i owdzie do roboty, poczem, przepędzany z niej, szedł dalej. Kiedy zupełnie brak było roboty, żebrał po drogach, żywił się kradzionemi owocami i jarzynami, szczęśliwy, jeśli udawało mu się przespać na stogu siana. Cały w łachmanach, strasznie brudny, odrażająco brzydki, wymizerowany nędzą i pijaństwem, chudy i blady, z twarzą porośniętą zmierzwioną szczeciną włosów, tak dalece nie budził zaufania, że kobiety na jego widok czemprędzej zamykały drzwi na zasuwy. Co gorsze, z gęby jego sypały się nietylko plugawe, ale złe słowa: mówił o wyrzynaniu bogaczów, o pohulaniu wesoło po zawładnięciu cudzemi kobietami i cudzym winem, a tym wszystkim rewolucyjnym teorjom zasłyszanym na przedmieściach paryskich i wypowiadanym ponurym, groźnym tonem, towarzyszyło gwałtowne wymachiwanie ściśniętemi w kułak pięściami. Gesty te i płomienne groźby, zapowiadające przewrót socjalny, przerażały i osłupiały nienawykłych do nich wieśniaków. Od dwóch lat widywali go ludzie na folwarku skradającego się ku wieczorowi, proszącego o przenocowanie go na słomie, a kiedy pozwalano mu zasiąść przy ogniu kominowym, mroził wszystkim krew głoszonemi okropnościami. Nazajutrz znikał, aby, po tygodniu, zjawić się ponownie, o tej samej smętnej godzinie zmierzchu, z temi samemi ponuremi przepowiedniami zagłady i śmierci. Dlatego właśnie wyganiano go zewsząd. Pojawienie się podejrzanego tego człowieka, snującego się po okolicy, budziło we wszystkich grozę i oburzenie.
Hjacynt i Armata zwąchali się odrazu.
— Psiakrew! — zawołał Hjacynt — Dlaczego nie pomyślałem o tem? Tak, trzeba było powyrzynać ich wszystkich, wówczas, w 48-ym, w Cloyes!... Chodźmy, stary druhu, przepijemy do siebie!
Zabrał nowego przyjaciela do Zamku i kazał mu zrobić posłanie przy sobie, nabierając dla niego coraz większego szacunku w miarę wysłuchiwania jego teoryj, tak dalece czuł nad sobą wyższość tego człowieka, wiedzącego o tylu rzeczach, mającego tak urobione już poglądy na konieczność dokonania za jednym zamachem radykalnego przewrotu całego społecznego ustroju. W dwa dni później złowrogi gość wyniósł się. Po dwóch tygodniach pojawił się ponownie, ale nie zabawił dłużej, niż do świtu. Odtąd, co pewien czas wpadał do Zamku, najadał się i wysypiał, jak u siebie w domu, klnąc za każdym razem, na czem świat stoi, burżujów, którzy, jego zdaniem, wyrżnięci być mieli wszyscy hurtem, zanim jeszcze upłyną trzy miesiące. Pewnej nocy, kiedy Hjacynt był na czatach, próbował Armata zabrać się do jego córki, ale Flądra, oburzona, ponsowa ze wstydu, tak głęboko wpiła mu zęby w ciało, że musiał ją puścić. Za kogo ją bierze ten stary dziadyga? Wyśmiał jej skrupuły, nazywając ją głupią gęsią.
I Fouan także nie lubił Armaty, o którym wyrażał się jako o próżniaku, i któremu przepowiadał, że za swoje teorje zginie na szubienicy. W obecności tego zbója smutniał zawsze stary do tego stopnia, że wolał palić swoją fajeczkę na dworze. Życie znów zresztą psuć się zaczynało dla niego. Nie czuł się już tak dobrze u syna, zwłaszcza od czasu, kiedy rozdwoiła ich pewna wielce niemiła historja. Dotychczas Hjacynt sprzedawał kawałkami swój grunt bratu swojemu, Kozłowi, i szwagrowi, Delhomme’owi. Za każdym razem wymagała tranzakcja taka podpisu starego Fouana, który nigdy go nie odmawiał z tej prostej racji, że ziemia zostawała przecież w rodzinie. Pozostał jednak jeszcze ostatni skrawek ziemi, na który kłusownik zaciągnął pożyczkę i wierzyciel mówił o wystawieniu tego kawałka gruntu na licytację, ponieważ nie otrzymał ani grosza umówionego procentu. Pan Baillehache, którego zapytano o radę, powiedział, że należy sprzedać samemu, o ile nie chce się być zjedzonym przez koszty sprzedaży przymusowej. Na nieszczęście jednak, ani Kozioł, ani Delhomme nie chcieli kupić, wściekli, że ojciec daje się wyzyskiwać przez tego łotra, Hjacynta, zapowiedzieli też, że umywają od wszystkiego ręce, dopóki stary pozostanie w Zamku. W tym stanie rzeczy groziła przymusowa sprzedaż gruntu drogą sądową, otrzymano już nawet urzędowy papier z pieczęciami, zawiadamiający o bliskiem przejściu kawałka ziemi w obce ręce. Po raz pierwszy grunt Fouanów wymykał się z posiadania rodziny. Staremu odebrało to sen i apetyt. Ta ziemia, o którą jego ojciec i dziadek zabiegali tak pożądliwie i którą zdobyli z takim trudem! Ta ziemia, posiadana i broniona z zaciekłością, jak się broni przystępu do własnej żony!... Patrzeć własnemi oczami na to, jak kruszy się ona i rozpada na kawałki, tracąc przez to na wartości, przechodzi z rąk do rąk, i, co najgorzej, do obcego, do sąsiada, za połowę ceny! Stary aż dygotał z bezsilnej wściekłości, tak głęboko dotknięty tym ciosem, że łkał, niczem małe dziecko. A, ten łotr Hjacynt!
— Tak, jesteś zbrodniarzem, zupełnie jak gdybyś brał nóż do ręki i wykrawał mi nim żywe ciało po kawałku!.. Takie piękne pole!.. Najlepsze ze wszystkich!.. Pole, na którem samo się wszystko rodzi, wystarczy chuchnąć tylko!.. Trzeba być ostatnim nygusem i niegodziwcem, żeby nie rozbić sobie łba lepiej niż oddawać taką ziemię obcym ludziom!.. Do stu piorunów! psiakrew! obcym! Ta właśnie myśl burzy całą krew we mnie! Tobie widać wódka wychleptała twoją z żył, pijaku obrzydły! Przepiłeś, przehulałeś tę świętą ziemię, łajdaku, opoju jeden!
A kiedy ojciec aż zachłysnął się z wyczerpania i stracił przytomność nieledwie, syn odezwał się z zimną krwią:
— Zgłupiał stary do reszty, żeby się tak zadręczać! Chce ojciec ulżyć sobie, to niech mnie wygrzmoci, ale po co sobie krew psuć?.. Cóż u djabła! nie ugryzie się przecie, nie zje się tej ziemi. Pożyczyłem na nią pieniądze, bo to mój sposób, żeby wyrastały z niej pięciofrankówki. A potem się ją sprzeda i tyle. Sprzedano przecie mojego patrona, Pana Jezusa! A jeżeli uda się zarobić na tem kilka srebrników, przepije się je — to właśnie cała mądrość!.. I tak przyjdzie kiedyś umrzeć i pójść do tej ziemi... Będzie się ją miało wtedy prawdziwie na własność!..
Na jednym tylko punkcie syn i ojciec najzupełniej byli jednozgodni: na punkcie wspólnej nienawiści do woźnego sądowego, pana Vimeux, małego jegomościa, obarczanego poleceniami, z których wykręcał się jego kolega z Cloyes. Ów woźny odważył się pewnego wieczora przynieść do Zamku nakaz sądowy. Vimeux był niesłychanie brudny, cały obrośnięty kłakami żółtej brody, z pośród której gąszczu wyzierały tylko małe, kaprawe oczki i czerwony nos. Ubierał się z waszecia, w tużurek, miękki kapelusz i czarne spodnie, wszystko to nieprawdopodobnie wytarte, obrzydliwie wytłuszczone, pełne plam i kurzu. Znany był w całej okolicy ze straszliwych cięgów, jakie odbierał od wieśniaków, ilekroć bywał zmuszony występować przeciwko nim w imieniu sądu, nie mając jednak, na poparcie swojego autorytetu, żadnej urzędowej pomocy. Opowiadano sobie legendy o drągach, rozbijanych na jego plecach, o przymusowych kąpielach, w głębi bagien, o przepędzeniu go dwa kilometry przez widły, o oćwiczeniu go na gołe ciało przez dwie kobiety, matkę i córkę.
Hjacynt powracał właśnie z fuzją na ramieniu i ojciec Fouan, który palił, siedząc na pniu drzewa, swoją fajeczkę, mruknął mu gniewnie na przywitanie:
— Hańbę ściągasz na nasze głowy, niegodziwcze!
— Zaraz, zaraz, zabaczymy! — wymamrotał kłusownik przez zaciśnięte zęby.
Na widok, uzbrojonego w fuzję, Hjacynta cofnął się Vimeux o jakie trzydzieści kroków. Cała nędzna jego figurka, brudna, ale w ubraniu urzędowem, dygotała ze strachu.
— Panie Chrystusie — odezwał się cieniutkim głosikiem — przychodzę w sprawie tego papieru... Wiadomo panu... Zostawiam go tutaj. Dobrej nocy!
Położył papier urzędowy na kamieniu, cofając się ostrożnie tyłem, kiedy nagle Hjacynt huknął:
— Psiakrew, cholero, gryzipiórku zatracony! Cóż u djabła! Mam cię uczyć grzeczności?.. Dawaj mi tutaj ten twój papier!..
Widząc, że nieszczęśliwy woźny, znieruchomiały, zdrętwiały ze strachu, nie ma odwagi ani cofnąć się, ani postąpić naprzód, złożył się do niego z fuzji.
— Jak się nie pospieszysz, dostaniesz śrótem... Bierz twój papier i pójdź tu!.. Bliżej, no, bliżej!, tchórzu przebrzydły!.. Bo wystrzelę!..
Zesztywniały, zielony ze strachu woźny chybotał się na krótkich swoich nóżkach. Rzucił błagalne spojrzenie na ojca Fouana, ale ten palił w dalszym ciągu swoją fajeczkę w dzikiem zapamiętaniu przeciwko nakazom sądowym i człowiekowi, który jest w oczach chłopa ich wcieleniem.
— A, zdecydowałeś się nareszcie. Dawaj papier! Nie, nie końcem paluszków, jak gdyby niechętnie. Grzecznie, do djabła!.. Tak, nareszcie zrozumiałeś!..
Skulony, zdrętwiały pod niezapowiadającym nic dobrego śmiechem okrutnika, stał biedaczysko, mrugając powiekami w oczekiwaniu, co go spotka, cios kułakiem czy potężny policzek, który, czuł to, wisiał w powietrzu.
— Tak, to dobrze. A teraz, odwróć się!
Biedak zrozumiał, nie poruszył się i instynktownie ścisnął pośladki.
— Odwróć się, bo jak nie, to ja cię odwrócę!
Widział, że niema rady. Pokornie odwrócił się, poddając dobrowolnie nieszczęsny swój pośladek wychudzonego kota. Nie czekając, kopnął go Hjacynt tak z całego rozmachu w najczulsze miejsce, że cherlawa figurka zaryła się odrazu nosem w piasek o cztery kroki dalej. Zaledwie zwlókłszy się z ziemi, rzucił się sposponowany wysłaniec sprawiedliwości do ucieczki i gnał na oślep, gdy Hjacynt wołał jeszcze za nim:
— Uważaj, bo strzelam!
Trzymając wciąż jeszcze fuzję złożoną do strzału, poprzestał jednak na uniesieniu w górę zadka i paf! puścił wystrzał jeden, ale tak potężny, że, ogłuszony nim Vimeux rozciągnął się jak długi na ziemi. Tym razem kapelusz jego spadł na kamienie. Zerwał się ponownie, podniósł cenne swoje nakrycie głowy i zaczął pędzić jak oszalały. Hjacynt nie zaprzestawał w ślad za nim swojej kanonady wśród dzikich wybuchów śmiechu, które oszołomiły nieszczęśnika do reszty. Pędząc bez tchu po zboczu, podobny do skaczącego konika polnego, był o jakie sto kroków już, a echa doliny powtarzały wciąż jeszcze odgłosy wystrzałów Hjacynta. Cała okolica rozbrzmiewała oryginalną tą kanonadą, aż wreszcie Hjacynt puścił ostatni, najpotężniejszy wystrzał w chwili, kiedy figurka woźnego, niewiększa w tej chwili od mrówki, znikła na horyzoncie. Flądra, która przybiegła na te odgłosy, leżała na ziemi, trzymając się za boki, gdacząc z niepowstrzymywanego śmiechu, jak kura. Ojciec Fouan wyjął fajeczkę z ust, aby móc swobodniej się śmiać. Ach, ten gałgan Hjacynt! nic nie wart ladaco, ale wesoła sztuka! wesoła!
W następnym tygodniu musiał jednak stary zdecydować się dać swój podpis na sprzedaż ziemi. Pan Baillehache miał nabywcę i najmędrzej było iść za jego radą. Postanowiono więc, że ojciec i syn pójdą do Cloyes w trzecią sobotę września, w wigilję Świętego Lubina, jednego z obu patronów miasteczka. Ojciec, który miał podnieść u poborcy procent od kapitału, trzymanego w tajemnicy, liczył na to, że skorzysta z tej drogi, aby wśród zabawy jarmarcznej posiać gdzieś syna. Potem postara się powrócić z nim razem.
Fouan i Hjacynt już pod samym Cloyes stali przy opuszczonej barjerze, czekając na przejście pociągu, kiedy Liza i Kozioł nadjechali w swojej karjolce. Odrazu wszczęli obaj bracia kłótnię, obrzucając się wymysłami, dopóki nie przejechał pociąg i nie podniesiono barjery, a nawet, zjeżdżając po drugiej stronie z górki, odwracał się jeszcze Kozioł, przyczem bluza jego wydymała się jak balon na wietrze, i zdaleka wywrzaskiwał najordynarniejsze wymysły.
— Czego chcesz, nicponiu, żywię przecież twojego ojca — huknął Hjacynt z całej siły, osłaniając obiema rękami usta, aby głos jego dalej się roznosił.
Przy ulicy Grouaise, u pana Baillehache’a, przeżył stary Fouan przykrą chwilę, zwłaszcza że kancelarja notarjusza była pełna, jak zwykle w dzień jarmarczny, tak że wypadło im długo czekać. Przypomniało mu to ową środę, kiedy przyszedł do tej samej kancelarji w sprawie podziału gruntu. Lepiej zrobiłby, żeby, zamiast dzielić swoją ziemię między dzieci, powiesił się dnia tego. Kiedy wreszcie weszli do gabinetu pana Baillehache’a i trzeba było podpisać, stary zaczął szukać swoich okularów, potem, znalazłszy je, jął przecierać szkła, ale oczy pełne łez mąciły wszystko; ręka mu drżała, tak, że trzeba było położyć mu palce we właściwem miejscu na papierze, aby nakreślił na nim swój podpis, cały zachlapany plamami atramentowemi. Tyle go to kosztowało wysiłku, że wstał od stołu spocony, oszołomiony, dygocący, rozglądający się dokoła, jak gdyby po przejściu ciężkiej operacji, po odcięciu nogi, której człowiek szuka, nie rozumiejąc, gdzie mu się podziała. Pan Baillehache surowo wyrzucał Hjacyntowi jego postępowanie. Wyzbywanie się ziemi jest niemoralne, napewno też rząd wyda zakaz odstępowania dziedzictwa.
Wyszedłszy od notarjusza, postarał się Fouan zagubić Hjacynta wśród harmidru jarmarcznego; Hjacynt, zresztą, który domyślił się, o co staremu idzie, dopomógł mu do tego, kpiąc w duchu. Stary istotnie pośpieszył w te pędy na ulicę Beaudonnière, do pana Hardy, poborcy, zamieszkującego ładny domek, oddzielony od ulicy sporym dziedzińcem, gdy po za domem rozciągał się ogród. Pan Hardy był to gruby, jowjalny jegomość z starannie utrzymaną czarną brodą, którego chłopi bali się, utrzymując, że stara się oszołomić ich opowiadaniem wesołych anegdotek. Przyjmował ich w długim, wąskim pokoju, przedzielonym barjerą, za którą siedział on sam, gdy klijenci stali po drugiej jej stronie. Często stał ich tam z tuzin stłoczonych, oczekujących kolei. W tej chwili nie było jednak nikogo, z wyjątkiem wchodzącego właśnie Kozła.
Kozioł nie mógł nigdy przemóc się, aby płacić podatki odrazu. Kiedy w marcu otrzymywał nakaz płatniczy, psuło mu to humor na cały tydzień. Wyskrobywał z wściekłością pieniądze na podatek gruntowy, osobisty, mieszkaniowy, od okien i drzwi, ale kiedy przyszło płacić dodatkowe centymy, które, jak utrzymywał, wzrastały z roku na rok, wybuchał niepohamowanym gniewem. Potem czekał na drugie wezwanie, jeszcze bez kary. Zyskiwał w ten sposób tydzień chociaż. Wreszcie decydował się płacić co dwunastego, w dni targowe, i co miesiąc ponawiała się ta sama tortura; chorował już w wigilję tego dnia, a nazajutrz przynosił pieniądze z taką miną, jakgdyby oddawał głowę pod miecz. O, ten złodziejski rząd! To się obłowi, okradając biednych ludzi!
— A, to wy, Koźle! Dobrze, żeście się zjawili; już wam miałem zapisać karę — rzucił mu jowialnie pan Hardy na powitanie.
— Jeszczeby tego brakowało — mruknął Kozioł. — Ale muszę panu powiedzieć, że ani myślę płacić tych sześciu franków dodatkowych za podatek gruntowy... Nie, nie, to niesprawiedliwie!...
Poborca roześmiał się.
— Słyszę tę śpiewkę co miesiąc. Wytłómaczyłem już wam, że wasz dochód musiał się zwiększyć przez te plantacje na dawnej łące pod Aigrą. Na tem opieramy nasze żądania.
Ale Kozioł bronił się zaciekle. Ładne zwiększenie dochodu! Tak samo jak z jego łąki, która dawniej liczyła siedemdziesiąt arów, a teraz, od czasu, jak rzeka, zmieniając swój bieg, wyjadła mu dwa ary, ma tylko sześćdziesiąt osiem. Ale rząd nie pyta — każe mu wciąż jeszcze płacić za całe siedemdziesiąt! I to się ma nazywać sprawiedliwe?... Pan Hardy odparł spokojnie, że sprawy pomiarowe nie obchodzą go, że więc Kozioł musi czekać, aż nie sporządzą nowego kadastru. Przy tej okazji, pod pozorem bliższych wyjaśnień, obsypał go gradem cyfr i wyrazów technicznych, z których chłop nie zrozumiał ani słowa, poczem, wesołym zawsze tonem, dokończył:
— Zresztą, dla mnie, możecie nie płacić, jak wam się podoba; uprzedzam tylko, że przyślę komornika.
Przerażony, oszołomiony Kozioł powściągnął swoją wściekłość. Trudno, kto nie ma za sobą siły, musi ustąpić. Odwieczna jego nienawiść wzrastała jeszcze wraz ze strachem, jakim go napawała ta skomplikowana, niezrozumiała dla niego potęga władzy, której ucisk czuł nad sobą, cała ta administracja, sądy, ci próżniacy burżuje, jak nazywał wszystkich urzędników. Powoli, stękając, wyciągał sakiewkę. Grube jego palce trzęsły się. Na targu dostał dużo susowych monet, namacywał też ostrożnie każdą, zanim kładł ją przed sobą na ladzie. Trzy razy powtarzał obliczenie, które za każdym razem rozdzierało mu na nowo serce, że tyle grosza musi rzucić w błoto. Wreszcie, mętnemi oczami patrzył na poborcę, zgarniającego pieniądze, kiedy w tej samej chwili wszedł Fouan.
Stary nie poznał syna, odwróconego plecami, osłupiał więc, kiedy ten odwrócił się.
— Co tam słychać, panie Hardy?... wybełkotał... Przechodząc, wstąpiłem, żeby się z panem przywitać... Od tak dawna się nie widzieliśmy...
Ale Kozioł nie dał się nabrać. Ukłonił się i wyszedł, udając, że mu się bardzo śpieszy, a w pięć minut później wrócił, niby to po dodatkowe jakieś wyjaśnienie, o które zapomniał zapytać, właśnie w chwili, kiedy poborca, wypłacając za kupony, odliczał staremu jego kwartalną rentę w nowiutkich piętnastu pięciofrankówkach. Oko Kozła rozbłysło chciwością, udawał jednak, że nie widzi ojca, jego zarzucenia chustki na pieniądze, a potem porwania ich nagłym ruchem, jakgdyby w szpony sępie i wsunięcia wgłąb przepaścistej kieszeni. Wyszli razem, ale zmieszany Fouan rzucał wciąż z ukosa podejrzliwe spojrzenia na syna. Kozioł, w najlepszym humorze, wpadł nagle w nastrój bardzo serdeczny i nie puszczał ojca, proponując mu odwiezienie go własną karjolką i w tym celu odprowadził go aż do oberży „Pod Dobrym Rolnikiem“.
Hjacynt był już tam z małym Sabotem, uprawiaczem winnicy, znanym ze swoich kawałów, a zwłaszcza z puszczania potężnych wiatrów, któremi możnaby obracać skrzydła wiatraka. Spotkawszy się, zrobili zaraz obydwaj zakład o dziesięć litrów, który z nich zagasi swojemi więcej świec. Podnieceni, wstrząsani wybuchami śmiechu przyjaciele poszli za współzawodnikami do tylnej sali oberży. Otoczeni zwartem kołem widzów, pracowali, jeden na prawo, drugi na lewo, z opuszczonemi majtkami i wypuczonym tyłem, gasząc każdy swoją świecę i nie chybiając ani razu. Okazało się jednak, że Hjacyntowi zabrakło raz tchu i dzięki temu Sabot zagasił dziesięć, a on tylko dziewięć. Wzburzyło to Hjacynta, który czuł, że cała jego sława narażona jest na szwank. Cóż to, do wszystkich djabłów?! Czy Rognes ma się dać pobić przez Brinqueville? I zaczął dąć, jak nie dął nigdy żaden miech kowalski: dziewięć! dziesięć! jedenaście! dwanaście! omal że nie przewrócił bębniarza z Cloyes, który zapalał świece na nowo w miarę ich gaszenia. Sabot z wysiłkiem doszedł do dziesięciu, doszczętnie opróżniony, zflaczały, a tymczasem tryumfujący Hjacynt wystrzelił jeszcze dwukrotnie, wołając na bębniarza, żeby zapalił te dwie na dodatek, do bukietu. Bębniarz zapalił je i obie zapłonęły pięknym, żółtym płomieniem, iskrzącym się, jak słońce w swojej glorji.
— A psiakrew ten Chrystus! To ci morowiec! Należy mu się medal!
Przyjaciele wrzeszczeli, śmieli się, omal nie wykręcali sobie szczęk. W ich zachwycie sporo było zazdrości, trzeba było bowiem być masywnie zbudowanym, żeby mieścić tyle w sobie i strzelać dowoli. Wypito pospołu dziesięć litrów; trwało to dobre dwie godziny i przez cały ten czas nie mówiono o niczem innem.
Kozioł wyrznął wkładającemu napowrót spodnie Hjacyntowi przyjacielskiego klapsa w pośladek i zdawało się, że w tem upojeniu dumą z rodzinnego zwycięstwa nastąpiło ostateczne pogodzenie się braci. Odmłodzony ojciec Fouan opowiedział jakąś dykteryjkę z czasów swojego dziecięctwa, kiedy to jeszcze kozacy hasali po Beaucji. Jeden taki kozak zasnął z rozdziawioną gębą na brzegu Aigry a on skorzystał z tego i puścił mu w nią taki potężny wystrzał, że napełnił nim go całego po czubek włosów. Na takiem opowiadaniu sobie wesołych dykteryjek zeszedł im czas aż do końca jarmarku, poczem wszyscy, spici na amen, rozeszli się do domów.
Tak się złożyło, że Kozioł zabrał na swoją karjolkę Fouana i Hjacynta, i Liza, której mąż szepnął słówko, zachowywała się także bardzo uprzejmie. Zaprzestano wzajemnych swarów, nadskakiwano ojcu. Jednakże Hjacynt, znacznie już wytrzeźwiony, zaczął się zastanawiać nad tą zmianą. Młodszy brat nie bez kozery taki jest układny i uprzejmy — musiał szelma zwąchać słój ze szmalcem. Pewnie tam, u poborcy. O, zaczekaj bratku! Myślisz, że tak łatwo ci się uda twoja chętka zagarnięcia skarbu dla siebie udawaniem czułości rodzinnych? Inni też potrafią niegorzej!
Kiedy zajechano do Rognes i stary chciał zesiąść, obaj synowie rzucili mu się z pomocą na prześcigi, współzawodnicząc w okazywaniu ojcu szacunku i miłości.
— Niech ojciec się oprze na mnie.
— Niech mi ojciec poda rękę.
Zdjęli go z karjolki i postawili na gościńcu. Fouan nie wątpił już teraz. Pewność, co jest przyczyną tej zmiany stosunku do niego obu synów, uderzyła go jak obuchem.
— Co wam się odrazu stało, że mnie tak kochacie?
Ich uprzejme względy przerażały go. Wolałby, żeby byli tacy jak zawsze, bez żadnego szacunku dla niego. A, do licha, to sobie nawarzył piwa! Teraz, kiedy wiedzą, że ma pieniądze, będzie miał niejedno do zniesienia... Wrócił do Zamku zrozpaczony.
Tak się właśnie złożyło, że Armata, który nie pokazywał się już od dwóch miesięcy, zjawił się i, w oczekiwaniu na Hjacynta, siedział na kamieniu przed Zamkiem. Na widok nadchodzących zawołał:
— Te, słuchaj, twoja córka jest w lesie Pouillard, zabawia się tam z chłopem!
Ojciec z oburzenia omal nie zalał się krwią, która napłynęła mu do twarzy, szkarłatnej prawie.
— A, świnia, bezcześci mnie!
I, zdjąwszy pośpiesznie wielki bat furmański ze ściany, popędził we wskazanym kierunku. Ale gęsi Flądry strzegły jej, niczem wierne psy, ilekroć zabawiała się w ten sposób z chłopcami. Gąsior zwietrzył odrazu ojca i ruszył naprzód, a za nim całe stadko. Z podniesionemi skrzydłami i wyciągniętą szyją wydawał przeciągły, ostrzegawczy syk, a wszystkie gęsi za nim, uszykowane w linję bojową, w taki sam sposób wyciągały szyje, otwierając przy tem szeroko swoje żółte dzioby, gotowe do zaczepnego gryzienia. Bicz trzaskał, i odrazu rozległ się wśród gęstwiny liści odgłos ucieczki tropionej zwierzyny. Uprzedzona w porę Flądra zdążyła czmychnąć.
Po zawieszeniu bata na miejsce ogarnęła Hjacynta wielka żałość filozoficzna. Może uporczywa, niedająca się niczem odstraszyć rozpusta córki nastroiła go pobłażliwie dla namiętności ludzkich. A może wpłynęła tak na niego duma z tryumfu odniesionego w Cloyes? Potrząsnął zmierzwioną swoją głową ukrzyżowanego złodzieja i pijanicy i rzekł do Armaty:
— Et, chcesz wiedzieć? Wszystko to bzdy nie warte.
I, unosząc pośladek ponad pogrążoną w cieniu doliną, puścił potężny wystrzał, jak gdyby na urągowisko, jak gdyby chciał nim zmiażdżyć całą ziemię.

IV.

Nadeszły pierwsze dni października; niebawem rozpocząć się miało winobranie, piękny tydzień pojednania, podczas którego zwaśnione rodziny godziły się zazwyczaj przy szklanicach młodego wina. Przez całe osiem dni zdaleka cuchnęło Rognes sokiem winogronowym; objadano się tak jagodami winnemi, że kobiety zakasywały spódnice, a mężczyźni spuszczali spodnie pod każdym płotem; co chwilę inna para kochanków, zawalana sokiem winnym, całowała się wpośród obciążonych wielkiemi kiściami łóz. Kończyło się to wszystko upijaniem się mężczyzn i zachodzeniem dziewcząt w ciążę.
Zaraz nazajutrz po powrocie swoim z Cloyes zabrał się Hjacynt do szukania skarbu. Trudno było chyba przypuścić, aby stary nosił przy sobie swoje pieniądze i papiery: musiał napewno wciskać je w jaką dziurę. Nadaremnie jednak przetrząsnął z pomocą Flądry cały Zamek nie omijając z podejrzliwością i sprytem kłusownika, żadnego możliwego schówka; nie znalazł nic. I dopiero w tydzień później, ściągając z góry stary, pęknięty, oddawna nieużywany już kocioł, wykrył w nim, pod stosem grochowin, pakiet papierów, starannie opakowanych w kawałek ceraty. Po za tem ani centa. Pieniądze musiały nepewno być ukryte gdzieindziej. Wyobrażał sobie, ile tego było, bo przecież ojciec od pięciu lat nie wydawał prawie nic. Odnalezione przez Hjacynta papiery stanowiły trzysta franków renty pięcioprocentowej. Przeszukując i obwąchując je żądnie, spostrzegł w samym środku jakiś papier ostemplowany, zapisany wielkiemi, niezdarnemi literami, których odczytanie wprawiło go w zupełne osłupienie. — A, do djabła! to na to idą pieniądze!..
Piękna historja! Nie do wiary prawdziwie! W jakie dwa tygodnie po rozdzieleniu gruntu pomiędzy dzieci rozchorował się stary Fouan ze zgryzoty, że nie posiada już ani piędzi własnej ziemi. — Nie! niepodobieństwo żyć w ten sposób! Byłby to napewno jego koniec. — Wówczas to wpadł na niedorzeczny pomysł, popełnił szalony krok starego manjaka, oddając ostatnie grosze, aby powrócić w sekrecie do dawnej, oszukującej go kochanki. Pomyśleć tylko, on, taki szczwany lis niegdyś, dał się nabrać przez przyjaciela, starego Ojca Kiełbasę. Musiała mu ta żądza posiadania grubo zaleźć pod skórę, miał ją widać we krwi, niby jad wścieklizny, jak wszyscy jego przodkowie, którzy sterali siły na użyźnianiu niewdzięcznej ziemi. Tak go wzięła mocno, że zrobił z ojcem Kiełbasą układ, na mocy którego Kiełbasa zobowiązywał się do przekazania Fouanowi po swojej śmierci morgi ziemi pod warunkiem, że dożywotnio będzie mu Fouan dawał co rano piętnaście susów. Podobny układ zawarł człowiek, mający, jak Fouan, siedemdziesiąt pięć lat z człowiekiem o dziesięć lat młodszym od siebie! Co prawda, Ojciec Kiełbasa sprytnie wywiódł przyjaciela w pole, kładąc się do łóżka w czasie zawierania owej umowy, kaszląc, dysząc i jęcząc tak, że Fouan, otumaniony żądzą posiadania, przekonany był, że robi świetny interes i że z nich obu on właśnie okaże się prawdziwym spryciarzem. Najlepszy dowód, że jak się człowiek do czegoś głupio zapali, do kobiety czy do kawałka pola, lepiej wyciągnąć kopyta, niż podpisywać układy, bo oto już od pięciu lat wpłacał Fouan co rano Kiełbasie piętnaście susów, a im więcej ich wytaszczać musiał z własnej kieszeni, tem goręcej pożądał tego skrawka ziemi, tem bardziej go wściekało, że wciąż nie może jej dostać. Nie do uwierzenia! Pozbył się wszystkich kłopotów długiego swojego życia pracy. Nie pozostawało mu już nic, tylko umrzeć spokojnie, patrząc, jak inni zabijają się, żeby użyźnić niewdzięczną ziemię, a on tymczasem znów wraca do niej, żeby go dokonała doreszty! Nie, stanowczo ludzie nie mają rozumu; ani starzy ani młodzi — wszyscy jednako.
W pierwszej chwili przyszło Hjacyntowi na myśl zabrać wszystko, układ i papiery procentowe. Zbrakło mu jednak odwagi: po takim czynie musiałby wziąć nogi za pas i umykać. To nie gotówka, którą można sobie przywłaszczyć bez żadnego ryzyka. Wściekły, zdecydował się położyć papiery z powrotem między grochowiny pod stary kocioł. Ale oburzenie na starego nie dało mu utrzymać języka za zębami. Zaraz następnego dnia całe Rognes wiedziało o sprawie z Ojcem Kiełbasą, o piętnastu susach dziennie za skrawek lichej ziemi, za który nikt nie dałby napewno trzech tysięcy franków. Kiełbasie przyniosła ona w ciągu pięciu lat około tysiąca czterechset franków, a jeżeli stary łotr pożyje jeszcze pięć lat, będzie miał i pole i pieniądze. Wszyscy kpili w żywe oczy ze starego Fouana, a, mimo to, ci sami, którzy mijali go na drodze, nie zwracając żadnej uwagi na niego od czasu, kiedy nie miał już nic do wygrzewania na słońcu prócz starych swoich kości, znów kłaniali mu się z szacunkiem, dowiedziawszy się, że jest posiadaczem i rentjerem.
Największe jednak wrażenie zrobiło to na rodzinie. Fanny, która pozostawała w bardzo oziębłych stosunkach z ojcem, dotknięta jego przeniesieniem się do tego szubrawca, Hjacynta, zamiast żeby miał powrócić do niej, przypomniała sobie nagle, że należałoby zaopatrzyć starego w bieliznę, przyniosła mu też kilka starych koszul Delhomme’a. Przyjął ją jednak bardzo ozięble i wypominał własne jej słowa, które nie przestawały go boleć: „Będzie ojciec na kolanach jeszcze prosił się, żebyśmy chcieli ojca przyjąć z powrotem! „Aha, to ty przychodzisz prosić na klęczkach, żebym do ciebie wrócił!“ — rzekł na wstępie. Po powrocie do domu rozpłakała się ze wstydu i ze złości. Ona, taka dumna, że obrażała się w swojej chłopskiej pysze i wrażliwości, kiedy zdawało jej się, że ktoś śmiał krzywo na nią spojrzeć! Sama uczciwa, pracowita i bogata, pokłócona była prawie z całą wsią. Delhomme musiał jej przyobiecać, że odtąd on będzie wypłacał ojcu kwartalną pensję, bo, co się jej tyczy, poprzysięgła, że nigdy już ust do starego nie otworzy.
Kozioł zadziwił pewnego dnia wszystkich, przychodząc do Zamku, tłumacząc się, że przyszedł odwiedzić ojca. Hjacynt, śmiejąc się bratu wprost w twarz, kazał Flądrze przynieść butelkę wódki, którą wypili wszyscy społem. Drwiny jego ustąpiły miejsca zdumieniu na widok Kozła, wyciągającego z kieszeni dziesięć sztuk pięciofrankówek i rozkładającego je rzędem przed ojcem.
— Trzeba się raz przecie porachować, ojcze... Przyniosłem rentę za ostatni kwartał — rzekł.
— O, szubrawiec!... od lat całych już nie dawał ani grosza staremu, a teraz przychodzi łasić mu się i przymilać, chce wziąć go na lep pieniędzy! — Kozioł odsunął zresztą natychmiast wyciągniętą już po nie rękę starego i sam zgarnął monety.
— Niech ojciec pamięta, że ma je u mnie. Schowałem je; będzie mógł ojciec zawsze upomnieć się o swoje; przyszedłem tylko pokazać, że je mam, żeby ojciec wiedział, do kogo ma przyjść po gotówkę.
Hjacynt zaczynał rozumieć, o co idzie. Jęło go to złościć.
— Mój kochany, jeżeli masz zamiar zabrać ojca...
Ale Kozioł nie dał się sprowokować.
— Co to? zazdrosny jesteś? A cóżby w tem było złego, żeby ojciec był u mnie tydzień, a potem drugi tydzień u ciebie? No cóż, ojcze? Możeby się ojciec przekrajał na dwoje?... Na wasze zdrowie!...
Odchodząc, zaprosił ich na winobranie nazajutrz w swojej winnicy. Będą mogli opchać się jagód, ile tylko brzuch wytrzyma. Taki był wogóle uprzejmy, że ojciec i brat przyznali, iż choć porządna z niego kanalja, można się z nim zabawić, byle nie dać się nabrać przez niego. Odprowadzili go kawałek drogi, ot tak, dla przyjemności.
Schodząc ze zbocza, spotkali oboje państwa Karolostwa, wracających wraz z Elodją do posiadłości swojej z przechadzki wzdłuż wybrzeża Aigry. Wszyscy troje byli w żałobie po pani Estelli, jak nazywano matkę małej, zmarłą w lipcu jeszcze, z przepracowania napewno. Ile razy wracała pani Karolowa z Chartres, powtarzała zawsze, że córka zabija się pracą, aby utrzymać dobrą opinję zakładu przy ulicy Żydowskiej, którym jej próżniaczysko mąż coraz mniej się zajmował. Jakże okrutnie przejął pana Karola pogrzeb, na który nie miał odwagi zabrać Elodji; matka już od trzech dni była w ziemi, kiedy zdecydowano się nareszcie oznajmić o tem córce. Jak boleśnie ścisnęło mu się serce, kiedy, po wielu latach, zobaczył znów ów 19 numer, na rogu ulicy de la Planche-aux-Carpes, ten, pomalowany na żółto, dom z zielonemi, zawsze spuszczonemi, żaluzjami, dzieło całego swojego życia, obciągnięty dzisiaj czarnemi draperjami; kiedy przecisnął się przez małe, otwarte wrota i ścieżkę wejściową, zabarykadowane przez trumnę, otoczoną płonącemi świecami! Najbardziej wszakże wzruszyło go współczucie, okazane mu w jego bólu przez całą dzielnicę. Ceremonja odbyła się z należytą paradą. Kiedy wyniesiono trumnę z alei i kiedy ukazała się ona na chodniku, wszystkie sąsiadki pobożnie przeżegnały się. Orszak ruszył w niemem skupieniu do kościoła. Pięć pensjonarek zakładowych stało przed domem w ciemnych sukniach; wyglądały bardzo przyzwoicie, niczem damy, co podkreślano z naciskiem tego wieczora w całem Chartres. Z tej strony przynajmniej mógł się czuć pan Karol zupełnie zadowolonym. Rzetelną sprawiło mu to satysfakcję. Jakże, natomiast, cierpiał nazajutrz, kiedy wysondować mu przyszło zięcia, pana Hektora Vaucogne’a, i zwiedzić dokładnie cały dom! Zakład stracił już wielce na świetności; czuło się, po rozmaitego rodzaju brakach i wyraźnem rozprzężeniu, jakiego on sam w swoim czasie nie byłby nigdy tolerował, że nie dostaje mu energicznej ręki męskiej.
Stwierdził jednak z zadowoleniem, że godne zachowanie się pięciu kobiet przy wyprowadzeniu zwłok tak pochlebną wyrobiło im markę w mieście, iż zakład nie opróżniał się przez cały tydzień jego pobytu w Chartres. Opuszczając dom pod Nr. 19, nie ukrywał bynajmniej przed zięciem niepokoju, jaki go minował: Jedno tylko pozostaje Hektorowi do zrobienia: teraz, kiedy zabrakło biednej Estelli, której energiczna ręka umiała utrzymać wszystko w ładzie, musi zmienić się i poprawić z gruntu, wziąć się mocno do roboty, mieć oko baczne na wszystko, jeżeli nie chce zaprzepaścić majątku córki.
Na widok państwa Karolostwa zaprosił Kozioł i ich także na święto winobrania. Odmówili jednak ze względu na świeżą żałobę. Twarze ich napiętnowane były melancholją, kroczyli wolno i poważnie. Przyjęli jedynie zaproszenie na pokosztowanie młodego wina.
— I to tylko, żeby dostarczyć rozrywki biednej małej — oświadczyła pani Karolowa. — Tak mało ma tutaj przyjemności odkąd odebraliśmy ją z pensjonatu. Ale trudno! Nie może zawsze przecież pozostawać w szkole!
Elodja słuchała słów babki ze spuszczonemi oczami i z niewiadomo czem spowodowanym rumieńcem. Bardzo wyrosła, niezmiernie szczupła, była blada, jak lilijka, wychodowana w cieniu.
— Co pani też myśli zrobić z nią, pani Karolowo? — zapytał Kozioł.
Elodja spiekła jeszcze gorętszego raka, słuchając odpowiedzi babki.
— Cóż!.. Sami nie wiemy... Zrobi co sama zechce, pozostawiamy jej pod tym względem zupełną swobodę.
Stary Fouan, wziąwszy pana Karola na stronę, zapytał go z zainteresowaniem:
— No i cóż, jakże tam interes?
Pan Karol w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami z miną zrozpaczoną.
— Niestety!.. Widziałem właśnie dzisiaj rano kogoś, przyjeżdżającego z Chartres. To najbardziej nas trapi... Zakład upada! Bijatyki na korytarzach, klijenci nie płacą nawet, tak dalece cierpi cały dogląd!
Skrzyżował ręce na piersiach i westchnął głęboko, aby ulżyć sobie w strapieniu, które szczególnie go minowało od tego rana i którego potworności nie mógł wciąż jeszcze strawić.
— I wyobraźcie sobie, ojcze Fouanie, że ten gałgan chodzi do kawiarni!.. Do kawiarni!.. Mając ją u siebie w domu!..
— No, to już ostateczna klapa! — rzucił z przekonaniem słuchający ich rozmowy Hjacynt.
Przestali jednak rozmawiać na widok zbliżających się do nich pani Karolowej z Elodją i Kozłem. Teraz już wszyscy troje wspominać zaczęli zmarłą. Młoda dziewczyna mówiła, jak bardzo smuci ją to zwłaszcza, że nie mogła uściskać raz jeszcze przed śmiercią biednej swojej mateczki. W końcu dodała ze zwykłą swoją naiwną minką:
— Nieszczęście przyszło jednak tak nagle podobno i tak wszyscy byli zapracowani w cukierni...
— Tak, z powodu chrzcin — pospieszyła dodać pani Karolowa z wymownem mrugnięciem oczu zwróconem do reszty towarzystwa.
Nikt zresztą nie uśmiechnął się, wszyscy potakiwali z współczuciem głowami. Elodja, spuściwszy oczy na noszony na palcu pierścionek, pocałowała go, płacząc.
— To wszystko, co mi po niej dano... Babunia zdjęła go jej z palca i włożyła na mój... Mama nosiła tę obrączkę dwadzieścia lat, ja zachowam ją na całe życie.
Była to stara złota obrączka, pospolitej, grubej roboty klejnot, tak znoszony, że prawie całkowicie zatarły się na nim wyryte dla ozdoby linijki i kreseczki. Czuć było, że ręka, na której tak się ona zużyła, nie cofała się przed żadną robotą, zawsze czynna, czy szło o zmywanie naczyń, czy o prześciełanie łóżek, czyszczenie, froterowanie, zamiatanie, zaglądanie ze ścierką i szczotką w każdy kąt. Tyle mówiła ta obrączka, starło się z niej złoto przy tylu zajęciach i sprawach że mężczyźni wpatrywali się w nią uporczywie z rozdętemi zaciekawieniem nozdrzami, bez słowa komentarza.
— Jak ją tak znosisz i zużyjesz, jak twoja matka, będziesz miała zupełne prawo odpocząć — rzekł pan Karol głosem zdławionym przez wzruszenie. — Gdyby obrączka ta mogła przemówić, nauczyłaby cię, jak się zarabia pieniądze pracą i utrzymywaniem wszystkiego w porządku i ładzie.
Elodja, cała we łzach, przywarła ponownie ustami do pierścionka.
— Chciałabym — dodała pani Karolowa — żeby obrączka ta posłużyła ci przy własnym twoim ślubie.
Ale przy tem ostatniem słowie, na samą myśl o małżeństwie, młoda dziewczyna, pomimo smutku, jakim była przejęta, doznała tak głębokiego wstrząśnienia, tak niezmiernego zażenowania, że rzuciła się, nie wiedząc co począć, na łono babki, aby ukryć na niem zawstydzenie, malujące się wyraźnie na jej twarzy. Babka uspokoiła ją, uśmiechając się pobłażliwie.
— No, no, nie wstydź się, kochanie... Musisz się przyzwyczaić do tej myśli, niema w niej nic zdrożnego. Nie mówiłabym chyba o tem w twojej obecności, gdyby miało to być coś złego... Kuzyn twój, Kozioł, pytał się mnie właśnie, co zamierzamy uczynić z tobą. Sądzę, że zaczniemy chyba od wydania cię zamąż... No, no, nie wstydź się, podnieś na nas oczęta, nie zagrzebuj się w fałdach mojego szala. Poranisz sobie cerę od ocierania się o wełnę.
I, zwracając się do innych z uczuciem głębokiego zadowolenia, dodała:
— Cóż mówicie do tego wychowania? Nie ma o niczem pojęcia! Nic a nic nie wie!
— Ach, gdybyśmy nie mieli tego aniołka — westchnął pan Karol, — bylibyśmy doprawdy niepocieszeni z powodu tego, o czem wam mówiłem... W dodatku moje krzewy różane i moje goździki ucierpiały bardzo w tym roku; nie wiem też, co się dzieje z moją ptaszarnią, wszystkie ptaki pochorowały się. Jedyna moja pociecha to łowienie ryb, wczoraj udało mi się złowić trzyfuntowego pstrąga... Po to przecież mieszka się na wsi, żeby mieć przyjemności, prawda?
Rozstano się. Państwo Karolostwo powtórzyli przyrzeczenie przybycia na pokosztowanie nowego wina. Fouan, Kozioł i Hjacynt uszli kilka kroków w milczeniu, wreszcie stary wyraził głośno to, o czem wszyscy myśleli:
— Szczęściarz, komu się dostanie ta mała razem z jej zakładem.

Dobosz z Rognes obwieścił biciem w bęben początek winobrania, i w poniedziałkowy ranek cała okolica była poruszona, każdy bowiem z mieszkańców posiadał winnicę, tak że nie brakło ani jednej rodziny, która nie posłałaby dnia tego swojego przedstawiciela na wzgórza nad Aigrą. Nadto wielce emocjonował całą wieś fakt przybycia w wigilję tego dnia późnym wieczorem na plac przed kościołem nowego proboszcza, na którego nareszcie pozwoliła sobie gmina. Było już tak późno, że nie zdołano mu się dobrze przyjrzeć. Zainteresowanie jego osobą było tem większe, że dzieje jego powołania mogły w rzeczy samej budzić zaciekawienie. Nic dziwnego też, ze obrotne języki nie ustawały ani na chwilę.
Ksiądz Godard, po ostatnim swoim zatargu z mieszkańcami Rognes, zawziął się i przestał zupełnie przychodzić do miejscowego kościoła. Spowiadał, chrzcił i łączył węzłami małżeńskiemi tych, którzy przybywali do niego do Bazoches-Le Doyen. Co się tyczy nieboszczyków, mogliby się oni zeschnąć na wióry w oczekiwaniu na księdza, niepodobna było jednak wyrokować o tem nic pewnego, ile że nikt nie myślał umierać w trakcie poważnego tego zaostrzenia stosunków pomiędzy Rognes a księdzem Godardem. Oświadczył on monsignorowi, że woli raczej złożyć śluby kapłańskie, aniżeli iść z Panem Bogiem do wstrętnej, zepsutej do szpiku kości wsi, gdzie go tak źle przyjmowano; że wszyscy mieszkańcy Rognes to rozpustnicy i opoje, przeklęci za życia, odkąd nie wierzą w djabła nawet. Monsignor trzymał widocznie jego stronę, pozostawił bowiem rzeczy ich własnemu biegowi, czekając, jak się zdawało, na szczerą skruchę zbuntowanej trzódki. Dlatego też pozostawało Rognes bez księdza, bez mszy, bez nabożeństw, w stanie zupełnej dzikości. Z początku budziło to pewne zdziwienie; ostatecznie jednak pokazało się, że nie było jakoś gorzej niż dotychczas. Przyzwyczajono się do tego, nie było ani większych ulew ani gwałtowniejszych wiatrów niż dotychczas, nie mówiąc już o tem, że stanowiło to poważną oszczędność w budżecie gminy. Skoro więc ksiądz nie był, jak się okazało, niezbędny, a doświadczenie pouczyło, że zbiory nic na tem nie ucierpiały i nie było też większej liczby zgonów, można było bodaj na stałe obejść się bez niego. Bardzo wielu było tego zdania, nietylko zawalidrogi jak Lengaigne, ale ludzie stateczni, rozumni, jak Delhomme chociażby. Wielu jednakże było takich, którzy uważali się za pokrzywdzonych nieposiadaniem własnego księdza. Nie dlatego, żeby byli bardziej religijni od innych: niewiele sobie w gruncie rzeczy robili z Boga, który nie budził w nich uczucia strachu! Ale nie mieć księdza — znaczyło, że się stanowi zbyt ubogą lub nadmiernie skąpą gminę, aby pozwolić sobie na utrzymywanie go; czyniło się wrażenie istot niższych od innych, nie mających żadnych potrzeb duchowych i dlatego nie decydujących się na wydanie dziesięciu susów na rzecz, która nie jest niezbędna. Taka gmina Magnolles, licząca zaledwie dwieście osiemdziesiąt trzy dusze, zatem o dziesięć mniej aniżeli Rognes, mogła wyżywić proboszcza, czem się przechwalała przed sąsiadami z tak wyzywającemi uśmieszkami, że skończy się to napewno bijatyką. Nawet mężczyźni chodzą do kościoła w święta uroczyste, ponieważ tak to już jest w zwyczaju. A już co się tyczy kobiet, napewno żadna z nich nie zgodziłaby się brać ślubu lub być grzebana bez księdza. Słowem, zawsze istnieli księża i, o ile nie ma się zamiaru całkiem machnąć na nich ręką, trzeba sobie sprokurować jakiegoś i dla siebie.
Rada municypalna zajęła się oczywiście tą sprawą. Mer Hourdequin, który nie będąc sam gorliwym katolikiem, podtrzymywał jednak religję ze względu na zasadę autorytetu kościoła, popełnił błąd taktyczny, bowiem, chcąc załagodzić spory, nie opowiedział się wyraźnie za żadną ze stron. Gmina jest biedna, po cóż obarczać ją wydatkami, dotkliwemi dla niej, a związanemi z koniecznością odrestaurowania presbiterjum? Zresztą, nie tracił jeszcze nadziei, że ksiądz Godard da się uprosić. Tymczasem, stało się tak, że adjunkt, Macqueron, niegdyś nieprzyjaciel kleru, stanął na czele niezadowolonych, którzy czuli się upokorzeni brakiem własnego proboszcza. Musiał Macqueron już wówczas żywić zamiary podkopania stanowiska mera, ażeby zająć jego miejsce. Utrzymywano zresztą, że stał się agentem pana Rochefontaine‘a, przemysłowca z Chateaudun, który na najbliższych wyborach postawić zamierzał znów swoją kandydaturę przeciwko kandydaturze pana de Chedeville‘a, W tym czasie właśnie Hourdequin, znużony i mający poważne kłopoty gospodarskie, nie interesował się szczególnie posiedzeniami i pozwalał działać za siebie adiunktowi; w ten sposób Rada, którą Macqueron zdołał przyciągnąć na swoją stronę, uchwaliła kredyty, potrzebne do podniesienia gminy do godności parafji. Od czasu, kiedy kazał sobie zapłacić za wywłaszczoną pod budowę nowej drogi część swojego gruntu, którą przyobiecał odstąpić darmo, radni traktowali go jako oszusta, okazywali mu wszakże wielkie względy. Jedyny Lengaigne protestował przeciwko uchwaleniu kredytów na restaurację kościoła i plebanii utrzymując, że wydaje to wieś na łup jezuitów. Bécu, wyeksmitowany z plebanji, pozbawiony możności korzystania z ogrodu i przeniesiony do jakiejś nory, oponował także. W ciągu całego miesiąca robotnicy tynkowali i malowali ściany, wprawiali szyby, zastępowali przegniłe dachówki nowemi, dzięki czemu proboszcz mógł nareszcie ulokować się poprzedniego dnia w małym, odświeżonym na nowo domku.
Od świtu już sunął szereg wozów ku wzgórzom, wioząc każdy po cztery czy pięć wielkich beczek, otwartych z jednego końca i zwanych „rozwartą paszczą“. Na wozach siedziały dziewczęta i kobiety, zaopatrzone w koszyki, zaś mężczyźni szli pieszo, poganiając konie i zacinając je batem. Wozy szły naprzód gęsiego, jeden za drugim, rozmawiano też z wozu na wóz, wśród śmiechów i wesołych okrzyków.
Wóz Lengaigne’a jechał tuż za wozem Macquerona, tak że Flora i Celina, które nie mówiły z sobą już od sześciu miesięcy, pogodziły się z racji święta winobrania. Na wozie pierwszej jechała stara Bécu, druga wiozła z sobą swoją córkę, Bertę. Rozmowa odrazu zaczęła się toczyć dokoła osoby nowego proboszcza. Zdania, skandowane urywkowo pod rytm końskiego stępa, chwytać trzeba było w świeżem powietrzu poranka.
— Widziałam go, jak pomagał znosić swój kufer.
— Tak?.. No i cóż, jak wygląda?
— Kiedy ciemno było... Wydał mi się jakiś strasznie długi i chudy, z wyciągniętą twarzą, mizerny... Może mieć jakie trzydzieści lat. Wygląda jak niebożątko.
— Mówią, że pochodzi z Owernji, w górach, gdzie się jest przez większą część roku pod śniegiem.
— Biedaczysko! Toż to będzie mu się wydawało dobrze u nas!
— Rozumie się!... Wiesz, nazywa się Madeleine?
— Nie, Madeline.
— Madeline czy Madeleine, zawsze to nie po męsku jakoś.
— Może przyjdzie poznać się z nami na winobranie?.. Macqueron przyrzekł, że go sprowadzi.
— Tak!.. To trzeba będzie czatować na niego!
Wozy zatrzymały się u podnóża wyniosłości przy drodze wzdłuż Aigry. Na każdej małej winnicy, pomiędzy rzędami tyczek pracowały kobiety, posuwając się, zgarbione we dwoje, z podniesionemi pośladkami, i obcinały zakrzywionym sierpem kiście, któremi napełniały koszyki. Mężczyźni mieli aż nadto do roboty z opróżnianiem ręcznych koszyków kobiecych do wielkich, plecionych z łoziny koszów, a potem z przesypywaniem zawartości tych ostatnich do otwartych beczek. Jak tylko wszystkie beczki, przywiezione na wozie, były napełnione, odjeżdżali, aby opróżnić je do kadzi, poczem powracali po nowy transport.
Rosa tak była obfita tego rana, że suknie kobiet odrazu przemokły. Na szczęście, dzień wypadł wspaniały i słońce rychło je osuszyło. Od trzech tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu; winogrona, co do których stracono już prawie nadzieję z powodu mokrego lata, dojrzały i nabrały odrazu słodyczy. Dlatego właśnie wspaniałe słońce, wyjątkowo ciepłe, jak na tak późną porę, szczególnie radowało wszystkich, pobudzając ich do wesołych żartów, kpin i okrzyków, a mężczyzn do sprośnych kawałów, z których dziewczęta śmiały się do rozpuku.
— O, ta Celina! — zwróciła się Flora do matki Bécu, wyprostowując plecy i spoglądając na żonę Macquerona, pracującą na sąsiedniej winnicy. — Taka była dumna ze swojej Berty, z jej delikatnej cery miastowej elegantki!.. Strasznie coś teraz zżółkła i wyschła ta jej pięknotka!..
— A, to tak zawsze — oświadczyła stara Bécu — jak się nie wydaje dziewczyny w porę zamąż. Źle robią, że nie chcą jej wydać za syna kołodzieja... Mówią nawet, że dziewczyna psuje sobie krew wstrętnemi swojemi praktykami.
Zabrała się znów do obcinania kiści, zgięta we dwoje, poczem dorzuciła, kołysząc się na biodrach:
— Z tem wszystkiem nauczyciel szkolny kręci się koło niej w dalszym ciągu.
— Wielka mi rzecz! — zawołała Flora — Lequeu gotów zbierać nosem groszaki z błota!.. O, patrzcie, idzie pomagać Celinie i Bercie!.. Ładny szpak!
Wnet jednak zamilkły. Wiktor, dopiero przed dwoma tygodniami przybyły z wojska, brał udział w ogólnem święcie i teraz właśnie przyszedł po koszyki obu kobiet, aby opróżnić je do kosza Delfina, którego wykręcający się zawsze od wszelkiej roboty Lengaigne wynajął na czas winobrania pod pretekstem, że jego własna obecność potrzebna jest w sklepie. Delfin, który nigdy w życiu swojem nie oddalił się z Rognes, zrośnięty z ziemią, niby młody dębczak, rozdziawiał ze zdumienia gębę na widok Wiktora. Młody żołnierz, zuchowaty blagier, tak się zmienił, zapuściwszy wąsy i koźlą bródkę, że nikt go nie poznawał. Minę miał taką, jak gdyby nic sobie z nikogo nie robił, dumny z wojskowego kepi, na którego noszenie wciąż jeszcze sobie pozwalał. Pochlebiało mu zdziwienie, jakie budził w dawnym koleżce, mylił się wszakże, przypuszczając, że chłopak zazdrości mu. Na wszystkie jego opowiadania i przechwalania się rozkoszami życia koszarowego, hulankami, pijatykami i łatwemi miłostkami, młody wieśniak potrząsał tylko głową, mocno zdziwiony, ale bynajmniej nieskuszony do pójścia w jego ślady. — Nie, nie, zaciężko byłoby mu rozstawać się ze swoim kątem!.. Dwukrotnie już zachował się opornie wobec namawiania go przez Nenesse’a, aby spróbował szczęścia w Chartres, w tej samej restauracji, w której syn Delhomme’ow znalazł zajęcie.
— A co będzie, przeklęty piecuchu, jak pójdziesz do wojska?
— O, do wojska!.. Można sobie poradzić, wyciągając wysoki numer!..
Wiktor spojrzał na niego z pogardą, widząc, że nie zdoła poruszyć go z miejsca. Żeby takim być przebrzydłem tchórzyskiem! A zbudowane to niczem kozak! Nie przestając gawędzić, wysypywał zawartość koszyków do wielkiego kosza, który dźwignął na plecy, i, zdrowy chłop, nie ugiął się nawet pod jego ciężarem. Kpiarskim gestem zawodowego fanfarona wskazał Wiktor Bertę i zapytał:
— No i cóż, wyrosło jej od mojego wyjazdu?
Delfin aż zatrząsł się od śmiechu. Szczególna właściwość córki Macquerona była stałym przedmiotem drwin młodzieży w Rognes.
— Nie wścibiałem tam nosa... Może i zakiełkowało na wiosnę.
— Ja napewno nie będę podlewał tej runi — zadecydował Wiktor z miną, mającą wyobrażać obrzydzenie. — To jakbym sobie zafundował żabę... Zresztą, musi być niezdrowo, można się zaziębić tak bez osłony.
Delfin wybuchnął takim śmiechem, że aż kosz zachybotał mu się na plecach. Już był na samym dole i wysypywał zawartość kosza do beczki, a jeszcze słychać było jego duszenie się i zanoszenie od wstrząsającego nim chichotania.
W winnicy Macqueronów Berta udawała w dalszym ciągu miejską lalę, posiłkując się przy obrzynaniu kiści nie sierpem, jak wszyscy, ale małemi nożyczkami; bała się cierni i os; była zrozpaczona, że jej cienkie trzewiczki, zmoczone rosą, nie wysychały. Tolerowała umizgi Lequeu, którego nie znosiła, pochlebiało jej bowiem w gruncie rzeczy to nadskakiwanie jedynego mężczyzny, posiadającego wykształcenie. Widząc jej kłopot, wytarł jej wreszcie buciki własną chusteczką. Nagle całą ich uwagę zajęło zjawienie się nowej osobistości.
— Boże wielki!... To ci ma suknię!... zawołała Berta. — Podobno przyjechała wczoraj w tym samym czasie, co ksiądz proboszcz.
Była to Zuzanna, córka Lengaigne’ów, która, po trzech latach szalonego życia w Paryżu, zaryzykowała nagłe pojawienie się w swojej wsi rodzinnej. Przybyła poprzedniego dnia wieczorem i z rana wylegiwała się długo, mimo że brat i matka już o świcie wyruszyli na winobranie; umyślnie chciała zjawić się na roboty później, aby niespodzianem swojem ukazaniem się i wspaniałością swojej toalety olśnić całe pracujące chłopstwo. Udało jej się to najzupełniej. Sensacja, jaką wywołała jedwabną swoją suknią gorąco błękitnego koloru, zaćmiewającego jasny lazur nieba, była nadzwyczajna. Tonąc w jaskrawych blaskach słońca, odcinała się sylwetka jej bogatą, pyszną plamą na tle przejrzystego powietrza i zielono-żółtych gąszczów łóz winnych. Zaledwie zjawiła się, zaczęła odrazu głośno mówić i śmiać się, chwytała wargami kiście winogron, które unosiła w górę aby kłaść je sobie do ust, żartowała z Delfinem i bratem swoim, Wiktorem, który zdawał się być bardzo dumny z niej i olśniewała starą Bécu i matkę swoją, chłonącą z mgłą wilgoci w zachwyconych oczach każdy jej gest i każdy wyraz. Zachwyt ten dzielili wszyscy wieśniacy na sąsiednich winnicach: zaprzestano na chwilę pracy, aby móc ją podziwiać, zmienioną do niepoznania nieomal, tak rozrosła się i wypiękniała. Brzydulka ongi, dzisiaj mile wabiła oko, prawdopodobnie dzięki umiejętnemu zwichrzaniu gęstwiny jasno blond loków dokoła zalotnie uśmiechniętego pyszczka. Ciekawe wpatrywanie się budziło we wszystkich wielki szacunek dla sytego, dostatniego jej wyglądu, kosztownego jej stroju i wesołej, zadowolonej jej miny.
Celina, aż pożółkła z zazdrości, z zaciętemi wargami, przestała na chwilę obrzynać kiście, zapatrzona w Zuzannę tak samo jak jej córka, Berta, i Lequeu.
— To ci elegantka!... Flora rozpowiada każdemu, kto tylko chce ją słuchać, że córka jej ma tam, w Paryżu, służbę i powozy. Może to i prawda, bo siła trzeba mieć grosza, żeby tyle nawalić na siebie!
— O, te nic warte stworzenia!.. Wiadomo, w jaki sposób zarabiają — syknęła rozgoryczona Celina — Grunt, że mają wszystko, czego im trzeba.
W tej samej chwili Zuzanna, spostrzegłszy zdaleka Bertę, w której poznała jedną z dawnych swoich towarzyszek, dziewic Marji, zbliżyła się i zagadnęła ją bardzo uprzejmie:
— Jak się masz?.. Co porabiasz?
Obrzuciła ją badawczem spojrzeniem i odrazu zauważyła jej przywiędłą cerę. Wyprostowana, dumna z mlecznej swojej białości, powtórzyła z uśmiechem:
— Dobrze wszystko u ciebie, prawda?
— Bardzo dobrze. Dziękuję ci — odpowiedziała Berta, zażenowana, upokorzona.
Tego dnia Lengaigneowie byli górą — prawdziwy policzek dla Macqueronów. Zrozpaczona Celina porównywała wychudzenie swojej córki, jej pomarszczoną cerę z kwitnącym wyglądem tamtej, świeżej i różowej. Gdzie tu sprawiedliwość? Ladacznica, zadająca się wciąż z chłopami i wcale tem niezmęczona! i cnotliwa młoda dziewczyna, zniszczona swoją dziewiczością, niczem kobieta, zmarnowana trzema ciążami... Nie, stanowczo, niewinność nie popłaca, nie znajduje nagrody. Niewarto pozostawać cnotliwą pod opieką rodziców!
Wszyscy uczestnicy winobrania wyraźnie składali hołdy Zuzannie, która całowała dzieci, dziwiąc się, że tak wyrosły i wzruszała starych, przypominając im różne ich przeżycia. Niech się będzie czem chce, ale jak się jest bogatym, można obejść się bez ludzi. A ta ma najwidoczniej dobre serce, bo nie wstydzi się i nie zarzeka swojej rodziny i umyślnie przyjechała, żeby widzieć się z dawnymi przyjaciółmi, mimo że jest teraz taka bogata.
O jedenastej wszyscy usiedli odpocząć i podjeść chleba z serem. Nie żeby byli głodni, objadali się bowiem od świtu winogronami, aż w gardle darło od cukru, a brzuchy wszystkich rozdęły się niczem beczki. Aż kotłowało w środku, jak po rycynie. Co chwila inna z dziewcząt zmuszona była pomykać za płot. Śmiano się z tego, rzecz prosta, mężczyźni podnosili się i wołali za taką: oho! — słowem wesoło było zdrową, dobrze robiącą, odświeżającą wesołością.
Kończono podjadanie chleba z serem, kiedy na dole, na drodze, ukazał się Macqueron w towarzystwie księdza Madelina. W lot zapomniano o Zuzannie, oczy wszystkich skierowały się na proboszcza. Prawdę mówiąc, pierwsze wrażenie nie było szczególne. Wysoki i chudy jak tyka, smutny jakby grzebał samego Pana Boga. Kłaniał się jednak uprzejmie przy każdej winnicy, obok której przechodził, zwracał się do każdego z miłem słowem, uznano więc, że jest grzeczny i łagodny, choć niebożątko, Bogu ducha winne. Łatwo będzie dać sobie z nim radę! Nie to co z tym złośnikiem, księdzem Godardem! Za jego plecami zaczęto podkpiwać z niego. Wspiął się już na sam szczyt wyniosłości i stanął nieruchomy, rozglądając się po płaskiej, nieobjętej, szarej równinie Beaucji, ogarnięty rodzajem lęku, przytłoczony uczuciem bezmiernej melancholji, napędzającej łzę do wielkich, jasnych jego oczu mieszkańca gór, nawykłych do zacieśnionych widnokręgów wąwozów Owerniskich.
W tym właśnie miejscu położona była winnica Kozłów. Liza i Franusia obrzynały kiście, a Hjacynt, który sprowadził z sobą ojca, upity był już winogronami, któremi się objadał pod pretekstem wysypywania zawartości koszyków do wielkich koszy. Tak bulgotało mu od tego w brzuchu, tak go rozsadzało gazami, że wypuszczał je wszystkiemi porami. Podniecony obecnością księdza, stawał się wprost nieprzystojnym.
— Ach, ty bydlę przeklęte! — ofuknął go Kozioł. — Poczekaj przynajmniej, aż odejdzie ksiądz proboszcz!
Uwaga brata obraziła Hjacynta. Odpowiedział jak człowiek, który zna obyczaje i umie się zachować, jeżeli chce.
— To nie na jego intencję, jeno dla własnej przyjemności.
Ojciec Fouan usiadł na ziemi, znużony, uszczęśliwiony piękną pogodą i obfitym, bogatym zbiorem. Śmiał się złośliwie w duchu, kiedy Starsza, której winnica była tuż obok, przyszła go pozdrowić. I ona także odzyskała szacunek dla niego, odkąd dowiedziała się o jego rencie. Wnet jednak zerwała się i uciekła, spostrzegłszy zdaleka, że jej wnuk, Hilarjon, korzystając z jej odejścia, opycha się łapczywie winogronami. Przyskoczyła do chłopaka, waląc go swoją laską: — Ach ty prosiaku przy korycie!.. więcej to napsuje niż zapracuje!
— Ta dopiero ucieszy wszystkich, jak zdechnie nareszcie! — rzekł Kozioł, siadając przy ojcu i wskazując na ciotkę, w przekonaniu, że przypodoba się tem staremu. — Czy to słyszane, żeby tak znęcać się nad biednym chłopakiem, tak wyzyskiwać go, korzystać z tego, że nietylko mocne jest bydlę, ale i głupie jak osioł?
Potem z kolei napadł na Delhomme‘ów, znajdujących się na dole, przy samej już prawie drodze. Byli posiadaczami najpiękniejszej winnicy w całej wsi, bezmała dwa hektary jednym, nieprzerwanym ciągiem. Uwijało się na nich jakich dziesięciu ludzi. Ich winnica, bardzo starannie uprawiana, dawała grona, jakie nie rodziły się u żadnego z sąsiadów. Tacy byli z tego dumni, że zdawali się zbierać w zupełnem odosobnieniu od innych, nie pozwalając sobie nawet na podrwiwanie z dziewcząt, spieranych nagłą kolką, zmuszającą je do pędzenia na ubocze. Bali się widać, żeby nie załamały się pod niemi nogi, jak przyjdą przywitać się z ojcem, woleli udawać, że nie widzą go wcale. Ten drąg Delhomme, dobry ptak, udający pilnego pracownika! i ta złośnica Fanny, gotowa obrażać się o byle drobiazg, co stał jej na drodze, żądająca, żeby ją wielbiono jak święty obraz, nie czująca nawet, ile robi ludziom świństw.
— Po prawdzie mówiąc, ojcze, — zakonkludował Kozioł — ja jeden kocham was rzetelnie, a mój brat i moja siostra... Wie ojciec, jeszcze teraz boli mnie, że rozeszliśmy się dla głupstwa.
I zwalać zaczął całą winę na Franusię, której Jan zupełnie przewrócił w głowie. Uspokoiła się wszelako teraz. A gdyby znów najść miało na nią, gotów otrzeźwić dziewczynę porządną kąpielą na dnie bagna.
— No, ojcze, niech ojciec się namyśli!.. Dlaczego nie miałby ojciec wrócić do nas?
Fouan jednak milczał przezornie. Spodziewał się tej propozycji, którą zrobił mu wreszcie młodszy syn, nie chciał wszelako odpowiedzieć ani: nie, ani: tak, bo ostatecznie nigdy niemożna wiedzieć. Upewniwszy się, że Hjacynt jest na drugim końcu winnicy, mówił Kozioł w dalszym ciągu:
— No, powiedzcie sami, ojcze, czy to dla was miejsce u tego oberwańca? Licho wie, co się z wami stać może w tej jego zatraconej norze?.. Możemy was tam znaleźć zakatrupionego którego rana!.. A potem, widzicie, będę was żywił, dam wam dach nad głową i jeszcze, w dodatku będę wam płacił waszą rentę.
Ojciec aż łypać zaczął oczami ze zdziwienia. Widząc, że stary wciąż jeszcze milczy, syn postanowił podbić go ostatecznie.
— Nie poskąpię wam niczego! Będziecie mieli waszą kawę, wasz kieliszeczek, codzień za cztery susy tytoniu, zobaczycie, nie będzie wam brakło niczego.
Zawiele tego już było. Stary aż zaląkł się. Prawda że stosunki z starszym synem zaczynały się psuć. Co jednak, jeżeli wrócą u Kozłów dawne hece?
— Zobaczę — rzucił za całą odpowiedź, podnosząc się z ziemi, aby zakończyć rozmowę.
Winobranie trwało, dopóki nie zapadła noc. Wozy wciąż przywoziły puste beczki i odwoziły pełne. Na winnicach, ozłoconych łuną zachodzącego słońca, pod kopułą różowego już teraz nieba, uwijano się gorliwie z koszykami i koszami wpośród ogólnego upojenia sokiem jagód. Bercie zdarzył się niemiły wypadek. Sparła ją nagle taka kolka, że nie zdążyła nawet schronić się pod płot: matka i Lequeu musieli osłonić ją we dwoje, kiedy przykucnęła między palami. Zauważono to z sąsiednich winnic. Wiktor i Delfin chcieli przybiec jej na pomoc, niosąc papier, Flora jednakże i miatka Bécu powstrzymały ich. Wszelkie żarty mają swoje granice i tylko ludzie źle wychowani poważają się przekraczać je.
Zaczęto wreszcie zabierać się do odwrotu. Pierwsi wyruszyli Delhomme‘owie. Starsza kazała Hilarjonowi ciągnąć wóz razem z koniem, Lengaigne’owie i Macqueronowie kumali się z sobą, odurzeni i rozczuleni, nawpół już tylko przytomni, niepamiętający o odwiecznej swojej rywalizacji. Zwróciła zwłaszcza uwagę wszystkich szczególna wymiana uprzejmości pomiędzy księdzem Madelinem a Zuzanną. Brał ją prawdopodobnie za damę, widząc ją tak strojnie ubraną, szli też obok siebie, on — wyraźnie pełen szacunku, ona — czuląca się słodko, gorliwie wypytująca go o porę mszy niedzielnej. Za nimi postępował Hjacynt, nieprzejednany wróg sutanny, ponawiający nieustannie obmierzły swój żart w upartem zacietrzewieniu pijackiem. Co pięć kroków unosił w górę pośladek, aby ulżyć sobie po swojemu. Dziewczyna gryzła z całych sił wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem, ksiądz udawał, że nic nie słyszy, i oboje, zachowując największą powagę przy akompanjamencie szczególnej muzyki, wymieniali wielce pobożne myśli, idąc tak za szeregiem wolno toczących się wozów ze zbieraczami wina.
Zbliżano się powoli do Rognes. Kozioł i Fouan usiłowali zmusić Hjacynta do zaprzestania nieprzystojnej zabawy. On wszakże ani chciał słuchać, utrzymując z uporem pijanicy, że ksiądz proboszcz nie powinien się tem czuć urażony.
— Cóż do licha! Mówię wam przecie, że nie robię tego na popis, tylko żeby sobie ulżyć, dla własnej przyjemności!
W następnym tygodniu Kozłowie zaprosili wszystkich do siebie na pokosztowanie wina. Państwo Karolostwo, Fouan i Hjacynt oraz cztery czy pięć innych jeszcze osób mieli przyjść o siódmej, aby spożyć wieczerzę, złożoną z potrawki baraniej, orzechów i sera. W ciągu dnia Kozioł ściągnął do baryłek swoje wino. Miał tego sześć sztuk, napełnionych w piwnicy za pomocą specjalnej, długiej, zakończonej kurkiem i podziurkowanej rury. Sąsiedzi dali się wyprzedzić przez niego, jeden, będący wciąż jeszcze w trakcie zbierania, tłoczył od samego rana, cały nagi; inny uzbrojony w drąg, pilnował fermentowania, z czapką naciśniętą na oczy wpośród bulgotania moszczu winnego; trzeci, który posiadał tłocznię, wyciskał wytłoczyny i wyrzucał je na śmietnisko swojego podwórza, gdzie aż parowały kłębami w górę. To samo odbywało się w każdym domu, i ze wszystkiego tego, z ponad z rozpalonych kadzi, z ociekających tłoczni, z przepełnionych po brzegi beczek, z ponad całego Rognes wreszcie unosił się opar winny, dusza wina, której mocny zapach wystarczyłby sam przez się do upojenia wszystkich.
Dnia tego Fouan w chwili opuszczania Zamku dziwnego doznał przeczucia niejako, pod którego wpływem zabrał z kotła z grochowinami swoje papiery procentowe i tytuły własności. Lepiej na wszelki wypadek mieć je przy sobie, wydało mu się bowiem, że Hjacynt i Flądra szczególnie jakoś odwracają oczy w górę i patrzą w powietrze. Wszyscy troje wyszli wcześnie i przyszli do Kozłów razem z państwem Karolostwem.
Księżyc w pełni taki był wielki i taki jasny, że oświetlał wszystko niczem słońce, i Fouan, wchodząc na podwórze, zauważył, że osioł, Gedeon, utkwił pod szopą łeb w głębi niewielkiego cebrzyka. Nie zdziwiło starego, że zastaje kłapoucha na wolności; krnąbrny spryciarz umiał doskonale otwierać pyskiem zasuwę; zaintrygował go wszakże cebrzyk, zbliżył się też i poznał w nim używany zawsze w piwnicy i pozostawiony na dworze, pełen wina z tłoczni, które ściągano do beczułek. Do licha ciężkiego!.. Toć że ten łotr Gedeon wychłeptuje zawartość cebrzyka!
— Kozioł!.. Kozioł! chodź tutaj, chodź prędzej!.. Zobacz, co robi twój osioł!
Kozioł ukazał się na progu kuchni.
— Co takiego?
— Wychleptał ci wszystko wino!
Gedeon najspokojniej tymczasem wylizywał jęzorem resztki płynu. Chłeptał tak już od kwadransa może, cebrzyk bowiem mieścił z łatwością z jakie dwadzieścia litrów wina. Teraz miał je całe w sobie, brzuch mu napęczniał jak łagiew, że omal nie pękał, a kiedy podniósł wreszcie łeb, ociekał mu cały nos, nos prawdziwego pijanicy, a czerwona wyraźna na nim pręga wskazywała miejsce, po które zagłębił łeb w naczynie.
— A, łotr!... wrzasnął Kozioł, przyskakując — to jego kawały! Ma szelma wszystkie złe narowy! Łajdaczysko!
Wobec wymysłów, wyraźnie kierowanych do jego osoby, udawał zazwyczaj Gedeon, że nic sobie z nich nie robi i rozstawiał tylko szeroko uszy. Tym razem jednak, oszołomiony, zatracający poczucie respektu, drwił poprostu, kręcił grzbietem, żeby wyrazić wolne od wszelkich wyrzutów sumienia zadowolenie z upicia się, a kiedy pan jego pchnął go, zatoczył się.
Fouan musiał podtrzymać bydlę własnem ramieniem.
— Ależ ten osioł przebrzydły spił się jak bela!
— Można śmiało powiedzieć, że spił się jak osioł — zauważył Hjacynt, przyglądający się osłu z braterskim zachwytem. — Pełen cebrzyk jednym tchem! To ci spust!
Kozioł tylko nie śmiał się. Nie śmiały się też Liza ani Franka, które przybiegły na odgłos wrzawy na podwórzu. Przedewszystkiem szło im o stratę wina, a nadto, nie tyle już o stratę wina, ile o wstyd, jakim okrywało ich złe sprawowanie Gedeona w oczach państwa Karolostwa. Odymali oni wyraźnie już wargi ze względu na Elodję, gdy, na dobitkę, przypadek chciał, że Zuzanna i Berta, przechadzając się razem, spotkały księdza Madelina przed samemi wrotami, zatrzymali się tedy wszystko troje i patrzyli. Ładna historja! Cała elita wiejska, przypatrująca się z wytrzeszczonemi oczami.
Fouan pchał osła. Ale Gedeon, uszczęśliwiony, czujący się doskonale na wolności, ani drgnął z miejsca i z miną poczciwca, upitego na wesoło, spoglądał dokoła rozbawionemi, zawilgłemi oczami, z oślinioną, ociekającą gębą, rozdziawioną wyraźnie do śmiechu. Opierał się, ciężki, chwiejący się na niskich swoich nogach i osiadał przy każdem popchnięciu, jak gdyby uważając to wszystko za wesołą zabawę. Kiedy jednak Kozioł zabrał się do niego, pchając go ku stajni, skończyła się przyjemność: osioł zwalił się do góry brzuchem, potem potoczył się na grzbiecie i zaczął tak doniośle ryczeć, że zdawało się, jak gdyby natrząsał się z patrzących na niego ludzi.
— A, ty obmierzły świntuchu, nauczę ja ciebie obżerać się i opijać do choroby! — wrzeszczał Kozioł, rzucając się na zwierzę i kopiąc je z całych sił.
Ale pełen wyrozumiałości Hjacynt wtrącił się.
— Dałbyś mu spokój... Widzisz przecież, że bydlę się spiło; nie wie co robi. Napewno nie słyszy co w niego gadasz, lepiej pomóż mu, żeby dostał się na swoje legowisko.
Państwo Karolostwo odsunęli się, niemile zrażeni widokiem nieprzystojnie zachowującego się, oszalałego zwierzęcia, a Elodja, cała w ponsach, jak gdyby zmuszano ją do oglądania nieprzyzwoitego widoku, odwróciła głowę. Przed wrotami grupa, złożona z księdza, Zuzanny i Berty, protestowała w milczeniu gestami jeno. Schodzący się sąsiedzi zaczęli głośno podkpiwać. Liza i Franusia omało nie płakały ze wstydu.
W trakcie tego Kozioł, hamując swoją wściekłość, usiłował postawić znów osła na nogi przy pomocy Hjacynta i Fouana. Nie było to rzeczą łatwą, bo mocne bydlę, mające w brzuchu cały cebrzyk wina, ważyło niczem pięć tysięcy djabłów. Zaledwie udawało się postawić je na nogi z jednego końca, przewracało się z drugiego. Wszyscy trzej mężczyźni wysilali się na podparcie go i podtrzymanie kolanami i łokciami. Postawili wreszcie osła na wszystkie cztery nogi, popchnęli go nawet parę kroków naprzód, kiedy, nagle, kopnięciem się w tył obalił się ponownie. Chcąc zaciągnąć osła do stajni, trzeba było przetaszczyć go przez całe podwórze. Niepodobna zaś wykonać tego. Co tu zrobić?
— Do jasnej cholery! Psiakrew! — klęli wszyscy trzej mężczyźni, zachodząc dokoła osła ze wszystkich stron i nie wiedząc, z której się do niego wziąć.
Hjacyntowi przyszło na myśl oprzeć go o ścianę szopy, skąd już zataszczy się go wzdłuż muru dokoła domu aż do stajni. Zrazu poszło to jakoś, mimo że zwierzę zdzierało sobie skórę na grzbiecie o tynk. Na nieszczęście, to ocieranie się musiało sprawiać mu nieznośny ból, bo nagle, szarpnąwszy się z rąk przyciskających go do muru, rzucił się Gedeon w bok i popędził prosto przed siebie.
Ojciec Fouan omal nie rozciągnął się na piachu podwórza, obaj bracia krzyczeli jednym głosem:
— Łapać go! Łapać go!...
Tymczasem, w olśniewającej poświacie księżycowej zaczął osioł tańcować szalonemi gzygzakami po podwórzu, kłapiąc przy tem rozpostartemi szeroko uszami. Zanadto roztrzęsiono mu brzuch i doprowadzono go tem do choroby. Zatrzymał go pierwszy atak czkawki, wszystko zakręciło się dokoła niego. Chciał rzucić się dalej, ale opadł całym ciężarem na stężałe kończyny. Szyja mu się wydłużyła, straszliwe chybotanie się wstrząsnęło mu boki. Aż wreszcie, z pijackiem zataczaniem się z wyrzucaniem łba naprzód przy każdym wysiłku wychlusnął z siebie nadmiar zawartości żołądka, zupełnie jak człowiek, doświadczający tego rodzaju ulgi.
Przed wrotami rozległ się szalony wybuch śmiechu wszystkich zebranych tam wieśniaków, natomiast wrażliwy żołądek księdza Madeline’a nie wytrzymał tego widoku i księżyna zbladł, stojąc pomiędzy Zuzanną a Bertą, które wyprowadziły go oburzone. Najwymowniej wszakże świadczyło pełne urazy zachowanie się państwa Karolostwa, jak dalece popisywanie się osłem, doprowadzonym do podobnego stanu, uchybia obyczajom przyzwoitości, a bodaj nawet elementarnym obowiązkom grzeczności, jaką jest się winno gościom i przygodnym przechodniom. Oszołomiona, przerażona Elodja rzuciła się z płaczem na szyję babki, pytając, czy osioł zdycha. Nic nie pomogły wrzaski pana Karola: Dosyć! Dosyć! — dawnym stentorowym jego głosem.
Łajdaczysko Gedeon nie przestawał: całe podwórze było pełne, z pyska lały mu się szalone potoki śluzu, istny strumień czerwony, spływający do kałuży. Wreszcie wyślizgnąwszy się, zwaliło się bydlę w sam środek, z rozkraczonemi udami, w pozie tak skandalicznie nieprzystojnej, w jakiej nigdy żaden pijak, rozwalony w poprzek ulic nie mierził ludzkich oczu. Zdawało się nieomal, że nędznik robi to naumyślnie, aby okryć wstydem swoich gospodarzy. Tego już było zawiele. Liza i Franka, zasłoniwszy oczy rękami, uciekły i skryły się w głębi domu.
— Dość, mówię!... Zabierzcie go do licha!
Nie pozostawało nic innego do zrobienia, bowiem Gedeon, oklapły jak szmata, ociężały i senny, zamykał ślepia i usypiał na dobre. Kozioł pobiegł po nosze i sześciu mężczyzn dopomogło mu do wciągnięcia na nie osła. Zabrano go z obwisłemi członkami i kiwającym się bezsilnie łbem, chrapiącego już tak głośno, że znów wydawać się mogło, jak gdyby ryczał i drwił sobie ze wszystkich.
Cała ta przygoda zepsuła, oczywiście, nastrój uroczystości. Niebawem otrząśnięto się, i w końcu tak obficie uraczono się nowem winem, że wszyscy, około jedenastej, poszli za przykładem osła. Co chwilę kto inny zmuszony był pospiesznie wstawać od stołu i wychodzić na podwórze.
Ojciec Fouan był w doskonałym humorze. A może naprawdę wartoby przenieść się poraz drugi do młodszego syna, u którego wino tak dobrze udało się w tym roku? I on także z kolei zmuszony był wyjść z izby i właśnie na dworzu, wśród ciemnej już teraz nocy, przemyśliwał nad tą sprawą, kiedy nagle usłyszał Kozła i Lizę, którzy wyszli zaraz po nim i, ukucnięci pod płotem, głośno się kłócili, przyczem Kozioł wymawiał żonie, że nie okazuje się dość uprzejmą dla jej ojca. Głupia gęś! nie rozumie, że trzeba otumanić starego pochlebstwami, żeby dostać go do nich zpowrotem i wyciągnąć od niego jego pieniądze.
Stary, otrzeźwiony nagle, zapuścił rękę pod bluzę, żeby się przekonać, czy nie wykradziono mu papierów, a kiedy, po czułem rozstaniu się na pożegnanie, znalazł się ponownie w Zamku, był zupełnie już zdecydowany nie wyprowadzić się stąd. Wśród nocy jednakże straszliwy widok zmroził staremu krew w żyłach: miał wizję Flądry, która w koszuli prześlizgiwała się po pokoju, zapuszczała rękę w kieszenie jego spodni i bluzy, zaglądała nawet do jego butów. Widoczne było, że Hjacynt, nie znalazłszy papierów w głębi starego kotła pod grochowinami, posłał córkę na zwiady.
Po tem zdarzeniu nie mógł już stary pozostać w łóżku, tak dalece to, czego był świadkiem, utkwiło mu w głowie. Wstał i otworzył okno. Noc była biała w świetle pełni księżyca, zapach wina unosił się nad Rognes, zmieszany z wonią tego, po czem stąpało się od tygodnia już wzdłuż murów i co składało się na specyficzny zapach winobrania. Co zrobić? Do kogo pójść? Z marną resztką swoich pieniędzy nie rozstanie się już, choćby wypadło zaszyć je pod skórę. W pewnym momencie, kiedy wionął mu mocniej w twarz bukiet zapachów, przypomniał mu się Gedeon. Ależ to siła w takim ośle! Może dziesięć razy tyle użyć, co człowiek i nie zdechnie od tego!... A, co tu mówić?... Będzie okradany, okradany tak samo u starszego, jak u młodszego syna. Nie ma wyboru. Bodaj najlepiej jeszcze zostać w Zamku i dobrze się mieć na baczności. Aż mu trzeszczały z tego stare jego kości.

V.

Przeszło kilka miesięcy, minęła zima, potem wiosna. W Rognes szło wszystko zwykłym trybem, i trzeba było lat całych, żeby zauważyć się dała istotna jakaś zmiana w posępnem tem życiu ponawiającej się nieustannie pracy. W lipcu wszelako, w porze przytłaczającego żaru słonecznego, poruszyły całą wieś zbliżające się wybory. Tym razem kryła się pod niemi nader poważna, zawiła afera. Wszyscy o nich mówili, czekano na zwykły objazd okręgu wyborczego przez kandydatów.
Tej samej właśnie niedzieli, na którą zapowiedziany był przyjazd pana Rochefontaine’a, przemysłowca z Chateaudun, wybuchła zrana straszliwa kłótnia u Kozłów pomiędzy Lizą a Franusią. Przykład obu sióstr dowodził wyraźnie, że kiedy zdaje się, że sprawy nie posuwają się naprzód, idą one jednak jakoś. Ostatnia nić, łącząca siostry, wciąż gotowa zerwać się, wciąż na nowo nawiązywana, tak zwiotczała w codziennych kłótniach, że pękła odrazu, aby nigdy nie nawiązać się z powrotem, i to pękła z powodu głupstwa, niewartego nawet, żeby o niem wspominać.
Rana tego Franusia, sprowadzając krowy, zatrzymała się na chwilę, aby porozmawiać z Janem, którego spotkała przed kościołem. Przyznać trzeba, że była to z jej strony prowokacja niejako. Tak wprost domu, jak gdyby umyślnie, aby rozwścieczyć Kozła! To też, ledwie zdążyła wejść, Liza ofuknęła ją:
— Słuchaj, jak będziesz się chciała widywać z twoimi chłopami, zrób przynajmniej, żeby to się nie działo pod samemi oknami.
Kozioł słyszał to, zajęty ostrzeniem sierpa.
— Dużo ich tutaj widzę tych moich chłopów! — odgryzła się Franusia. — Ale jest za to jeden taki, co, żebym tylko chciała, miałby ten świntuch mnie nie pod oknami, ale w twoiem własnem łóżku.
Ta wyraźna aluzja do Kozła wyprowadziła Lizę z równowagi. Oddawna czyhała już tylko na okazję wypchnięcia siostry z domu, chociażby za cenę podzielenia się z nią majątkiem, byle mieć nareszcie spokój. Z tego właśnie powodu tłukł ją mąż, odmiennie zupełnie zapatrujący się na tę sprawę, zdecydowany kręcić do ostatka, nietracący mimo wszystko nadziei utrzymywania stosunku z małą, póki tylko on i ona będą jeszcze zdolni do tego. Liza wściekała się, że nie jest panią na własnych śmieciach, toczyła ją teraz szczególnego rodzaju zazdrość; gotowa była pomagać mężowi do owładnięcia młodszą siostrą, byle raz z tem skończyć, równocześnie jednak do pasji doprowadzał ją widok jego, rozognionego pożądaniem dziewczyny, której młodość, małą, krągłą, twardą pierś i białe pod zakasanemi rękawami ciało znienawidziła z całej duszy. Jeżeli nawet dopomogała swojemu chłopu do zniewolenia jej, to jedynie z myślą, że zniszczy on i zmarnuje to wszystko. Nie martwiła jej nawet konieczność podziału, tak cierpiała z powodu wciąż wzrastającej rywalizacji, trując się przeświadczeniem, że siostra bardziej jest ponętna od niej i więcej może dostarczyć rozkoszy.
— Ty, tłuku jeden, — wywrzaskiwała — umyślnie go drażnisz!... Gdybyś nie sterczała ciągle koło niego, nie latałby za chudym twoim zadkiem. Dobry z ciebie numer!
Franusia, nie mogąc znieść wierutnych tych łgarstw, aż pobladła ze złości. Odpowiedziała jednak spokojnie, rozmyślnie powściągając swoje rozwścieczenie.
— Bardzo dobrze. Dosyć mam tego... Poczekasz tylko jeszcze dwa tygodnie, a przestanę ci się naprzykrzać, jeżeli tak ci o to idzie. Tak, za dwa tygodnie skończę dwadzieścia jeden lat i zaraz się od was wyniosę.
— Aha, chcesz przeczekać, aż będziesz pełnoletnia!... Tak to sprytnie wszystko wykalkulowałaś, żeby nam bardziej dokuczyć!.. Otóż wiedz o tem, łajdaczko zatracona, że nie za dwa tygodnie, ale w tej sekundzie wyniesiesz się od nas... Wynoś się precz!...
— A chociażby!.. Właśnie u Macqueronów potrzebny jest ktoś do pomocy; przyjmą mnie tam chętnie... Żegnam!
I rzekłszy to, zabrała się, aby wyjść bez żadnych wyjaśnień i rozmów. Cała sprawa odbyła się w sposób zupełnie prosty. Kozioł, rzucając sierp, który w tej chwili ostrzył, chciał, wycięciem na lewo i na prawo kilku tęgich policzków, pogodzić raz jeszcze obie siostry, było już jednak zapóźno, i, doprowadzony do wściekłości, zdążył tylko palnąć tak pięścią między oczy żonę, że polała się jej ciurkiem krew z nosa. — Psiekrwie baby!... To, czego się obawiał, czemu usiłował przeciwdziałać od tak dawna! Wraz z ucieczką małej zacznie się cały szereg paskudnych historyj! Widział już, jak wszystko wymyka mu się z ręki: dziewczyna, ziemia...
— Pójdę natychmiast do Macquerona — huknął. — Będzie musiała wrócić, choćbym miał ją staszczyć przemocą, gnać przed siebie, jak krnąbrne bydlę, kopaniem po zadzie.
U Macqueronów tej niedzieli wielki był zamęt, jako że oczekiwano przybycia jednego z kandydatów: pana Rochefontaine‘a, przedsiębiorcę robót budowlanych z Chateaudun. Podczas ostatniej kadencji popadł pan de Chédeville w niełaskę, jak utrzymywali jedni — z powodu jego sympatji orleańskich, gdy inni dowodzili, że obruszyć miał na siebie Tuilerje skandaliczną jakąś aferą: rozkochaniem w sobie na zabój, mimo podeszłego swojego wieku, młodej żony któregoś z woźnych Izby Prawodawczej. Bez względu na to, jak się miała rzecz istotnie, stracił deputowany przedewszystkiem poparcie prefekta, który zwrócił łaski swoje na osobę pana Rochefontaine’a, dawnego kandydata opozycji, zaszczyconego świeżo zwiedzeniem jego warsztatów przez jednego z ministrów. Nadto był pan Rochefontaine autorem książki o wolnej wymianie, którą zainteresował się bardzo sam cesarz. Pan de Chédeville, zirytowany odwróceniem się od niego dawnego protektora, podtrzymywał swoją kandydaturę, zwłaszcza że stanowisko deputowanego było dla niego niezbędne do przeprowadzenia pewnych spraw, gdyż zrujnowane i obciążone hypotekami folwarki Chamade nie dawały mu wystarczających dochodów. W ten sposób dziwnym zbiegiem okoliczności sytuacja odwróciła się: obszarnik występował jako kandydat niezależny, gdy, przeciwnie, przemysłowiec stawał się kandydatem oficjalnym.
Hourdequin, pomimo, że był merem Rognes, pozostał wierny panu de Chédeville, postanowił też nie liczyć się zupełnie z nakazami administracji, gotów, o ile doprowadzonoby go do ostateczności, walczyć otwarcie bodaj. Przedewszystkiem uważał za obowiązek uczciwości nie kręcić się, jak chorągiewka na dachu, za byle podmuchem prefektury, a nadto, mając do wyboru zwolennika wolnej wymiany czy protekcjonistę, rozumiał, że, wobec kryzysu, przeżywanego przez rolnictwo, musi podtrzymywać drugiego, jako tego, z którym wiąże go własny interes. Od pewnego czasu kłopoty gospodarskie, do których dołączały się przykrości, sprawiane mu przez Jakóbkę, nie pozwalały mu zajmować się sprawami merostwa, zrzucał je też chętnie na barki adjunkta, Macquerona. Kiedy jednak zainteresowanie się bezpośrednie wyborami zniewoliło go do objęcia ponownie przewodnictwa na posiedzeniach Rady municypalnej, zdziwiony był buntowniczą, sztywną i wrogą w stosunku do siebie postawą jej członków.
Był to wpływ podziemnej roboty Macquerona, prowadzonej z przezornością prostaka, dopinającego wreszcie celu. W zbogaconym chłopie, zgnuśniałym bezczynnością, łażącym z kąta w kąt, brudnym i zaniedbanym w roli pana, która zanudzała go na śmierć, kiełkować zaczęła powoli ambicja zostania merem. Stanowiło to obecnie jedyne jego zainteresowanie. Wytrwale też podkopywał autorytet Hourdequina, wykorzystując niewygasającą nigdy nienawiść, wrodzoną wszystkim mieszkańcom Rognes, przeciwko dawnym panom, przeciwko synowi mieszczucha, obecnie posiadaczowi ziemi. Wielka mi rzecz! Nabył ją za półdarmo! Istny rozbój z czasów Rewolucji! Biedakowi nie upiecze się nigdy taka gratka; wraca to zawsze do tych łotrów — wyzyskiwaczy, którym kieszenie pękają już od zagrabionego dobra! Nie mówiąc już o tem, jakie świństwa dzieją się w Borderie. Istna hańba ta Jakóbka, którą pan jej ściąga z łóżek parobków, aby, zkolei, samemu z niej korzystać... Wszystko to było podnoszone, krążyło, poruszane bez obsłonek, w rozmowach wieśniaków, budząc oburzenie nawet wśród tych, którzy nie wahaliby się sprzedać własną córkę, gdyby się im ten interes należycie opłacił. Taką drogą udało się robocie Macquerona doprowadzić do tego, że członkowie Rady doszli wreszcie do przekonania, jakoby burżuj musiał zawsze kraść i kumać się z burżujem, do należytego więc prowadzenia społeczności chłopskiej potrzebny jest mer — chłop.
I właśnie z powodu wyborów zadziwił Hourdequina pierwszy opór członków Rady. Kiedy mówić zaczął o panu de Chédeville, wszystkie twarze zesztywniały nagle, jak skamieniałe. Macqueron, widząc, że mer pozostawał wierny kandydatowi, który wpadł w niełaskę, powiedział sobie, ze będzie to najodpowiedniejszy teren walki, najlepsza sposobność do wysadzenia Hourdequina z siodła.
Popierał więc kandydaturę pana Rochefontaine‘a, dowodząc, że wszyscy ludzie lojalni winni iść z rządem. Teza ta najzupełniej wystarczyła, nie miał potrzeby nawet przekonywać członków Rady o jej słuszności, bowiem, z obawy, aby ich nie wymieciono z ich stanowisk, trzymali zawsze stronę miotły, a właściwie jej rękojeści. Zdecydowani też byli iść zawsze z silniejszym, z tym, w którego ręku była władza, byleby mieć pewność, że nic się nie zmieni i ze nie spadną ceny na zboże. Delhomme, zawsze sprawiedliwy i uczciwy, wyznający takie właśnie zasady, pociągnął za sobą Gwoździa i innych. Wreszcie, do ostatecznego skompromitowania Hourdequina przyczynił się fakt, że po jego stronie był jedynie Lengaigne, nie mogący znieść znaczenia, jakie zyskiwał coraz bardziej Macqueron. Nie obeszło się też bez rzucania oszczerstw. Oskarżono Hourdequina o radykalizm, nazywano go „czerwonym“, jednym z owych nicponiów, dążących do wprowadzenia respubliki, byleby zniszczyć i zrujnować chłopa. W tym stanie rzeczy i ksiądz Madeline, oszołomiony, przeświadczony, że zawdzięcza probostwo swoje adjunktowi, popierał również pana Rochefontaine’a pomimo cichego protegowania pana de Chédeville’a przez monseigneur’a. Ostatecznym ciosem, który podkopał stanowisko Hourdequina, było puszczenie pogłoski, jakoby schował on do własnej kieszeni połowę subwencji, uchwalonej przez Radę na otwarcie słynnej szosy bezpośredniej z Rognes do Chateaudun. W jaki sposób mógł to uskutecznić? — tego nie wyjaśniono. Sprawa pozostała tajemnicza i potworna. Macqueron, wypytywany o nią, przybierał zatroskany, cierpiący i dyskretny wyraz twarzy człowieka, któremu pewne względy zamykają usta; w rzeczywistości zaś on sam był twórcą i szerzycielem tej pogłoski. Gmina cała była wzburzona, Rada municypalna podzieliła się na dwa obozy: z jednej strony adjunkt i wszyscy członkowie, z wyjątkiem jedynego Lengaigne’a, z drugiej — mer, który wówczas dopiero zdał sobie sprawę z powagi sytuacji.
Przed dwoma tygodniami jeszcze wykorzystał Macqueron podróż, przedsiębraną w rzeczywistości specjalnie w tym celu do Chateaudun, ażeby, płaszcząc się przed panem Rochefontaine’m, zobowiązać go do zajechania wprost do niego, o ile raczy przybyć do Rognes. Dlatego to właśnie wspomnianej niedzieli, po śniadaniu, oberżysta nie przestawał wybiegać na drogę, wypatrując kandydata. Uprzedził o fakcie jego przybycia Delhomme’a, Gwoździa oraz innych członków Rady, którzy tymczasem zapijali wino, aby skrócić sobie dłużyznę oczekiwania. Znajdował się też tutaj ojciec Fouan i Bécu, przybyli na partyjkę, a także Lequeu, nauczyciel szkolny, zatopiony pozornie w czytaniu przyniesionej z sobą gazety i popisujący się zawsze wstrzemięźliwością od alkoholu. Niepokoiła tylko adjunkta obecność dwóch gości: Hjacynta i przyjaciela jego, Armaty, robotnika, obieżyświata, siedzących razem przy butelce wódki. Rzucał na nich z ukosa niechętne spojrzenia, szukając daremnie sposobu wyrzucenia ich za drzwi. Łotry, jak na złość, zachowywali się, wbrew zwyczajowi, cicho, zdając się tylko drwiąco spoglądać na innych. Wybiła trzecia, a pana Rochefontaine’a, który przyrzekł przybyć do Rognes o drugiej, wciąż nie było widać.
— Celino! — zapytał nagle Macqueron z niepokojem, zwracając się do żony — czy butelka bordeaux przyniesiona na górę, aby módz przyjąć nim naszego gościa, jak tylko przyjedzie?
Celina, zajęta gośćmi, zrobiła rozpaczny gest zapomnienia, wobec czego Macqueron pospieszył sam do piwnicy. W sąsiednim pokoju, mieszczącym sklep galanteryjny, widzialny przez stale otwarte drzwi, Berta z wytworną miną eleganckej panny sklepowej pokazywała różowe wstążki trzem wieśniaczkom; Franusia, która objęła już swoje obowiązki, ścierała kurz z półek pomimo niedzieli. Adjunkt, rozpierany żądzą autorytetu, przyjął dziewczynę bez wahania, dumny, że schroniła się pod jego obronę. Żona jego szukała właśnie pomocnicy. Chętnie też podjął się umieszczenia u siebie i żywienia branki, dopóki nie pogodzi jej z Kozłami, chociaż dziewczyna przysięgała, że zabije się, jeżeli szwagier i siostra zechcą zabrać ją przemocą.
Nagle, wspaniałe lando, zaprzężone w dwa pyszne perszerony, zatrzymało się przed bramą. Pan Rochefontaine, siedzący w niem sam jeden, wysiadł, zdziwiony i dotknięty, że nikt go nie oczekuje. Wahał się, czy ma wejść do oberży, kiedy Macqueron ukazał się na schodach, wiodących do piwnicy, niosąc w każdej ręce pękatą butelkę. Tak był zmieszany i prawdziwie zrozpaczony, że nie wiedział zupełnie, jak ma się pozbyć swoich butelek.
— Ach, wielmożny panie, jaki fatalny traf!... Od dwóch godzin stałem na drodze, nie ruszając się z miejsca, i właśnie kiedy na jedną chwilę zeszedłem do piwnicy... Tak, na pańską intencję specjalnie... Pozwoli pan szklaneczkę, panie deputowany?
Pan Rochefontaine, który był kandydatem dopiero i którego zmieszanie biedaka powinno było wzruszyć, zdawał się być jeszcze bardziej rozgniewany. Był to dorodny mężczyzna, liczący około trzydziestu ośmiu lat, z przerzedzonymi już nieco włosami, z ostro przyciętą bródką, ubrany starannie, ale nie wyszukanie. Zachowywał się w sposób chłodno szorstki, głos miał stanowczy, ton rozkazujący, wszystko w nim mówiło o nawyku do komenderowania, do utrzymywania w karności tysiąca dwustu robotników w swoich zakładach.
Celina i Berta wybiegły na jego spotkanie, ta ostatnia ze zwykłem, bystrem, śmiałem swojem spojrzeniem, rzucanem z pod zmiętych, sfatygowanych już nieco powiek.
— Niech pan raczy wejść! Zaszczycić nas swojemi odwiedzinami!
Mężczyzna od jednego rzutu oka ocenił i osądził ją decydująco. Wszedł jednak do oberży, nie siadając, mimo że go proszono.
— Oto nasi przyjaciele, członkowie Rady — przedstawił Macqueron pozostałych, zdążywszy przyjść już nieco do siebie.
Delhomme, Gwóźdź i inni podnieśli się, zrażeni sztywnem zachowaniem się pana Rochefontaine’a. W głębokiem milczeniu wysłuchali przemówienia jego, streszczającego jego poglądy, które były zarazem poglądami cesarza, nadewszystko jego pojęcia postępowe, którym zawdzięczał przelanie na niego względów administracji, cofniętych przez nią dawnemu kandydatowi; potem dopiero przyobiecywać zaczął przeprowadzenie szos, kolei żelaznych, kanałów... tak! kanału poprzez Beaucję, aby nasycić wreszcie pragnienie, wysuszające ją od wieków. Wieśniacy otwierali szeroko gęby, oszołomieni. O czem on mówi? o wodzie na polach!... Teraz!... Mówca ciągnął dalej, i zakończył, grożąc represjami władz i zemstą żywiołów tym, którzy będą głosowali odmiennie. Wszyscy spojrzeli po sobie. Oto człowiek, który umiał ich poruszyć i z którym lepiej nie zadzierać!
— Tak, tak, bezwątpienia — przytakiwał przy każdem zdaniu Macqueron, nieco zaniepokojony jednak bezwzględnością kandydata.
Bécu, pochwalał żołnierskie przemówienie energicznem kiwaniem głową; stary Fouan zdawał się mówić wytrzeszczonemi swojemi oczami, że to dopiero jest prawdziwy człowiek; nawet Lequeu, taki zawsze nieporuszony i obojętny, sponsowiał niewiadomo wszakże, czy z zadowolenia czy z wściekłości. Jedynie tylko dwaj kajdaniarze, Hjacynt i przyjaciel jego, Armata, wyraźnie szydzili, tak dalece wszakże czuli się wyższymi, że podkpiwali tylko w milczeniu i wzruszali drwiąco ramionami.
Wnet po skończonem przemówieniu skierował się pan Rochefontaine ku drzwiom. Adjunkt żywo zaprotestował.
— Jakto? Nie uczyni pan nam zaszczytu wypicia szklaneczki wina?
— Nie, dziękuję... I tak jestem spóźniony... Czekają na mnie w Magnolles, w Bazoches, w dwudziestu jeszcze miejscach... Żegnam panów.
Berta nie odprowadziła go nawet. Powróciwszy do sklepu galanteryjnego, odezwała się do Franusi:
— Ordynus! Gdyby to odemnie zależało, na pewno wybrałabym dawnego kandydata...
Pan Rochefontaine wsiadł już z powrotem do powozu, kiedy trzaskanie z bicza skłoniło go do odwrócenia głowy. Był to Hourdequin, nadjeżdżający w skromnej swojej karjolce, powożonej przez Jana. Dowiedział się o przybyciu przedsiębiorcy budowlanego do Rognes przypadkiem tylko, bowiem jeden z jego fornali spotkał po drodze lando, pospieszył więc, aby spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu, tem więcej zaniepokojony, że od tygodnia nalegał na pana de Chédeville’a, aby się zjawił osobiście, nie mogąc wszakże skłonić go do tego. Prawdopodobnie trzymała go mocno jakaś spódniczka, może ładna żona woźnego sądowego...
— A, to pan! — zawołał wesoło, witając w ten sposób pana Rochefontaine‘a, — Nie wiedziałem, że rozpoczął pan już kampanję!
Oba pojazdy zatrzymały się tuż przy sobie. Ani jeden z panów nie wysiadł, rozmawiali tylko, siedząc, przez kilka minut, wzajem jedynie pochyliwszy się ku sobie, aby przywitać się uściskiem dłoni. Znali się, niejednokrotnie bowiem bywali razem na śniadaniach u mera w Chateaudun.
— Występuje pan zatem przeciwko mnie? — zapytał nagle ze zwykłą swoją szorstkością pan Rochefontaine.
Hourdequin, który przez wzgląd na swoje stanowisko mera, nie miał zamiaru działać zbyt jawnie, zatrzymał się na chwilę, skonfundowany, że djabelski ten spryciarz ma tak dobrze zorganizowaną policję. Że jednak i jemu nie brak było tupetu, odpowiedział jowialnie, nadając rozmowie ton przyjacielski:
— Nie jestem przeciwko nikomu, jestem za sobą... Moim człowiekiem jest ten, kto będzie mnie bronił. Pomyśleć tylko, że zboże spadło na szesnaście franków, tyle właśnie ile kosztuje mnie samego jego produkcja! Lepiej już doprawdy nie tknąć uprawy i bez pracy zdychać z głodu!
Interlokutor jego zapalił się odrazu.
— Tak, tak!... Ochrona produkcji!... Prawda? O to wam idzie! Cła ochronne, zakaz przywozu zboża z zagranicy, aby zboże francuzkie wzrosło w dwójnasób w cenie!... Tak, tak, wygłodzić Francję, doprowadzić do dwudziestu susów za czterofuntowy bochenek! Zatem wyrok na biedaków!... Jak pan, człowiek postępowy, ma odwagę powracania do tych potworności?
— Człowiek postępowy! człowiek postępowy! — powtórzył dwukrotnie Hourdequin lekko drwiącym tonem. — Oczywiście, że jestem człowiekiem postępowym, tak drogo mnie to jednak kosztuje, że wkrótce nie będę mógł pozwolić sobie na ten zbytek... Maszyny, sztuczne nawozy, wszystkie te nowe metody — wszystko to są rzeczy bardzo piękne, bardzo mądre, jedna tylko z niemi bieda, że rujnują one człowieka z całą nieubłaganą, zdrową swoją logiką.
— To dlatego, że nie ma pan cierpliwości, że żąda pan od nauki rezultatów natychmiastowych, zupełnych, że łatwo zniechęca się pan niezbędnemi próbami po omacku i że doprowadza to pana do powątpiewania o zdobytych pewnikach, do negowania wszystkiego!
— Może i tak. A więc robiłem jednak doświadczenia, nie cofałem się przed robieniem prób. Ślicznie! Niech pan wystara się dla mnie o order za to i niech inni poczciwi biedacy idą w moje ślady! — Hourdequin roześmiał się głośno z własnego dowcipu, uważając go za zakończenie rozmowy.
Pan Rochefontaine nie dał wszakże za wygraną.
— Chce pan zatem, żeby robotnik zdychał z głodu? — podjął żywo.
— Przepraszam! chcę, żeby chłop mógł żyć.
— Ja jednak, zatrudniając tysiąc dwustu robotników, nie mogę podnieść im płacy, nie doprowadzając się tem do bankructwa... Gdyby zboże podniosło się do trzydziestu franków, padaliby jak muchy.
— A ja? Nie mam czeladzi? Jak zboże spada do szesnastu franków, musimy zaciskać pasa i pełno jest po naszych przydrożnych rowach biedaków, zdychających z głodu.
Po chwili dodał wciąż jeszcze z uśmiechem:
— Cóż pan chce? Każdy ciągnie za swoim... Jak sprzedaję panu chleb tanio, ziemia we Francji bankrutuje, a jak go panu sprzedaję drogo, przemysł zawiesza klucz na kołku. Cena waszej robocizny coraz jest wyższa, produkty fabryczne drożeją, moje narzędzia, odzież moja, tysiące rzeczy niezbędnych mi do życia... O!.. piękne bagno, w którem się wszyscy w końcu potopimy!
Obydwaj, rolnik i przemysłowiec, zwolennik wolnej wymiany i protekcjonista, patrzyli wzajem na siebie, jeden z uśmiechem jowialnego spryciarza, drugi z zuchwałą szczerością otwartego wroga. Obydwaj uosabiali współczesny stan wojny, walki ekonomicznej na terenie walki o byt.
— Zmusimy chłopa, aby żywił robotnika — rzekł pan Rochefontaine.
— Postarajcie się przedewszystkiem, żeby chłop sam miał co jeść — odparł Hourdequin, zeskakując wreszcie ze swojego kabrjoletu, gdy tamten rzucił swojemu woźnicy nazwę jakiejś wsi. Macqueron, niekontent, że koledzy jego z Rady, stojąc na progu oberży, słyszeli całą rozmowę, zaproponował wszystkim społem wypicie po szklaneczce. Kandydat odmówił jednak ponownie, nie uścisnął ani jednej ręki na pożegnanie i rozparł się wygodnie na poduszkach landa, które uwiozło go głośnym kłusem obu wielkich perszeronów.
Na przeciwległym zakręcie drogi, Lengaigne, stojący w drzwiach swojego sklepu i zajęty ostrzeniem brzytwy, był świadkiem całej sceny. Roześmiał się szyderczo i zawołał bardzo głośno pod adresem sąsiada:
— Pocałuj mnie gdzieś i podziękuj jeszcze, że pozwalam!...
Hourdequin przyjął zaproszenie Macquerona i wszedł do oberży. Jan uwiązał konia u jednej z okiennic i wszedł za swoim panem. Franusia, zobaczywszy go, dała mu znak z głębi galanteryjnego sklepu, w którym wycierała kurz z półek, i opowiedziała mu o swojem odejściu z domu siostry i o całej awanturze. Tak był tem przejęty, tak się obawiał skompromitowania jej w obecności wszystkich, że cofnął się do oberży i usiadł na ławie, zdążywszy szepnąć jej tylko, że muszą zobaczyć się jeszcze, aby pogadać o tej sprawie.
— Cóż u djabła? Nie zraża was to? Myślicie jednak głosować na tego franta? — zawołał Hourdequin, odstawiając szklankę.
Teraz, po rozmowie z panem Rochefontaine’m, zdecydowany był wystąpić otwarcie do walki z nim, bodajby miał stracić przy tem wszystko. Nie oszczędzał go już, zestawiał go z panem de Chédeville’m takim zacnym człowiekiem, ani trochę nie dumnym, zawsze chętnym do świadczenia przysług, prawdziwym arystokratą francuzkim starej daty!
A ten pyskacz, ten miljoner nowoczesny, patrzy na każdego z wyżyn swojej wielkości, zadziera nosa, nie raczy pokosztować miejscowego wina, pewnie ze strachu, żeby się niem nie struł! Czy ludzie rozum potracili, żeby zamieniać dobrego konia na ochwaconą szkapę?!
— Powiedzcie sami, co zarzucacie panu de Chédeville’owi? Od tylu lat już jest waszym deputowanym i zawsze dobrze wam się przysługiwał!... A teraz, rzucacie go dla nicponia, którego podczas ostatnich wyborów traktowaliście jak hetkę-pętelkę, wówczas, kiedy rząd go zwalczał! Pamiętacie chyba, do licha?
Macqueron, nie chcąc występować jawnie, udawał zajętego pomaganiem żonie przy usługiwaniu gościom. Wszyscy chłopi słuchali, nie poruszywszy ani jednym mięśniem twarzy, nie zdradziwszy ani jednem ściągnięciem brwi, co o tem myślą w głębi duszy. Delhomme odpowiedział za wszystkich.
— Trudno, jak się nie zna ludzi!...
— Ale teraz poznaliście tego ptaka! Słyszeliście przecież, że chce, aby zboże było jaknajtańsze, że będzie głosował za tem, aby zagraniczne zboże zalało Francję i pokonało nasze. Tłomaczyłem wam już tyle razy, że to doprowadzi was do ostatecznej ruiny... Tacy jesteście głupi, że wierzycie jego czczej gadaninie, jego wszystkim obietnicom! Głosujcie za nim! głosujcie! Dużo on będzie dbał o was potem!
Blady uśmiech ożywił wygarbowaną powietrzem i słońcem skórę twarzy Delhomme’a. Cały, ukryty na dnie prostolinijnego, ograniczonego jego intelektu, drzemiący w nim spryt wrodzony ujawnił się w kilku zdaniach — wypowiedzianych głosem powolnym.
— Gada, co gada, a wierzy mu się, w co się wierzy... On czy inny, mój Boże!.. O jednem się tylko myśli, widzi pan, żeby rząd był silny, żeby mógł prowadzić wszystko, jak się należy. I dlatego, ot poprostu, żeby się nie pomylić, najlepiej jest posłać rządowi takiego deputowanego, jakiego chce... Wystarczy dla nas, że ten pan z Chateaudun jest przyjacielem cesarza.
Wystąpienie to wprawiło Hourdequina w osłupienie. Jakto, przecież to właśnie pan de Chédeville był niegdyś przyjacielem cesarza!... Ach, ta rasa niewolników! Potrzeba im zawsze pana, któremu służą, aby bił ich za to i karmił! I dzisiaj jeszcze trwają w odziedziczonej tępocie i egoizmie, nic nie widzą, o niczem nie wiedzą i wiedzieć nie chcą, po za chlebem powszednim!
— Dobrze, do wszystkich djabłów! Przysięgam wam, że w dniu, kiedy wybrany zostanie ten Rochefontaine, rzucam wszystko i podaję się do dymisji! Cóż to? macie mnie za pajaca, co raz mówi: czarne, a zaraz potem: białe?... Gdyby te łotry republikańskie weszły do Tuilerji, pewien jestem, że bylibyście z nimi!
Oczy Macquerona rozpłomieniły się. Doczekał się wreszcie! Mer sam przypieczętował swój upadek. Samo to zobowiązanie się jego przed chwilą wystarczyłoby, przy jego niepopularności, żeby cała wieś głosowała przeciw panu de Chédeville’owi.
W tym momencie wszelako Hjacynt, który siedział w dalszym ciągu w kącie razem z przyjacielem swoim, Armatą, i o którego obecności wszyscy zapomnieli, roześmiał się tak głośno, że oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę. Rozparty łokciami na stole, nie przestając śmiać się szyderczo, obrzucił wzrokiem zgromadzonych chłopów i cisnął im w twarz:
— Bydło bezmózgie! Bydło!
Na te słowa wszedł Kozioł. Bystrem swojem okiem dostrzegł odrazu Franusię w głębi sklepu i Jana, siedzącego pod ścianą i słuchającego rozmów w oczekiwaniu na swojego pana. Aha! dziewczyna jest tutaj ze swoim kochankiem! Rozprawi się odrazu z obojgiem!
— O, macie tu mojego brata, największe bydle ze wszystkich! — wrzasnął Hjacynt.
Rozległ się pomruk gniewu, wołano, że trzeba kopnąć gałgana w zadek i wysmyrgnąć go precz, gdy wtem wtrącił się Leroi, przezwany Armatą, i ochrypłym, przepitym głosem oberwańca z przedmieść paryskich, wydzierającego się na wszystkich masówkach socjalistycznych, ryknął:
— Stul gębę, mały! Nie tacy oni głupi, jak wyglądają... Posłuchajcie mnie wszyscy! Co powiedzielibyście, moi mili, żeby tak nalepić naprzeciwko merostwa afisz, na którym wypisane byłoby wielkiemi literami: „Rewolucyjna komuna Paryża”?! Nasampierw — zniesione wszystkie podatki; potem — zniesiona służba wojskowa... No, cobyście na to powiedzieli, krety zamorusane?
Efekt jego słów był tak nadzwyczajny, że Delhomme, Fouan, Gwoźdź i Bécu pozostali z rozdziawionemi gębami i wyłupionemi oczami; nauczycielowi Lequeu wypadła z rąk gazeta; Hourdequin, który zabierał się już do odejścia, wrócił z powrotem, a Kozioł, zapominając o France, usiadł przy rogu stołu. Wszyscy wlepili oczy w tego oberwańca, tego obieżydrogę, w ten postrach całej wsi, żyjący z kradzieży i z wymuszonej przemocą jałmużny. Dopiero w minionym tygodniu wyrzucono go z Borderie, gdzie ukazał się, niby widmo, wraz z zapadnięciem nocy. Dlatego właśnie mieszkał teraz u tego nicponia w Zamku, skąd zniknie już jutro bodaj.
— Widzę, że aż wam dusza do tego piszczy — dodał wesołym tonem.
— A tak, do wszystkich djabłów! — wyznał szczerze Kozioł. — Jak pomyślę, że nie dalej niż wczoraj zaniosłem tyle grosza poborcy! Nigdy niema z tem końca do licha! Objedzą nas do szczętu, z kościami!
— I nie patrzyć na odjazd wszystkich tych młodych chłopaków! mój Boże! — zawołał Delhomme. — Wiem, ile to mnie kosztuje! Płacę przecież za wykupienie Nenesse‘a!
— Tak, a kto się nie może wykupić, temu zabierają ich i posyłają na wierną śmierć! — dodał stary Fouan.
Armata kręcił głową, śmiejąc się z tryumfem.
— Widzisz — rzekł, zwracając się do Hjacynta, — że nie takie znów głupie są te krety!
I, odwracając się do chłopów, dodał:
— Mówią nam, że jesteście zachowawcy, że nie dopuścilibyście do zrobienia tego, czego będzie potrzeba... Zachowawcy! tak... ale po to tylko, żeby zachować własne dobro! prawda? Dopuścicie chętnie i jeszcze dopomożecie do wszystkiego, co wam się opłaci... Co? Żeby utrzymać wasze pieniądze i waszych synów, gotowi bylibyście i nie na to jeszcze!... Prawda?... No, bo inaczej byłyby z was naprawdę zakute pały!
Wszyscy obecni przestali pić, dziwny niepokój zaczął malować się na zgrubiałych twarzach. Armata mówił dalej, tonem drwiącym, radując się naprzód już z wrażenia, jakie wywoła.
— Dlatego właśnie jestem taki spokojny, bo znam was dobrze, odkąd kamieniami odpędzacie mnie od waszych wrót... Dobrze powiedział ten gruby jegomość, będziecie z nami czerwonymi, z komunistami, jak wejdziemy do Tuilerjów!
— O, co to, to nie! — zawołali równocześnie Kozioł, Delhomme i wszyscy inni.
Hourdequin, słuchający uważnie, wzruszył ramionami.
— Daremnie wysilasz głos, kochanku! — rzekł.
Ale Armata nie przestawał uśmiechać się, nie tracąc gorącej wiary fanatyka. Rozparty na ławie, ocierał się, to jednem ramieniem, to drugiem o ścianę, kołysząc się lekko, jakgdyby ruchem nieświadomej pieszczoty. W pozie tej spokojnie wyjaśniał istotę owej rewolucji, której zapowiedź, przenoszona z folwarku na folwark, tajemnicza, źle rozumiana, przerażała zarówno właścicieli, jak czeladź. Nasampierw towarzysze paryscy zagarną w swoje ręce władzę: odbędzie się to może w sposób naturalny, mniej wypadnie wystrzelać ludzi niż się przypuszcza, cała wielka budowla runie sama przez się, takie to wszystko zgniłe z gruntu. A jak się już będzie panem absolutnym, zniesie się własność tego samego dnia jeszcze; zagarnie się wielkie majątki; wszystkie pieniądze i wszelkie narzędzia pracy wrócą znów do ludu! Powstanie wówczas nowy ustrój społeczny, jedna wielka instytucja finansowa, społeczna i handlowa, logiczny podział dobrobytu i pracy. Na wsi odbędzie się to w sposób jeszcze prostszy: zacznie się przedewszystkiem od wywłaszczania posiadaczy gruntu, zabierze się ziemię...
— Spróbujcie tylko! — przerwał mu Hourdequin. — Przyjmie się was widłami; ani jeden z najdrobniejszych nawet posiadaczy nie da sobie zabrać ani garstki chociażby.
— Alboż ja mówiłem, że się będzie zabierało biedakom? — odparł Armata żartobliwie. — Kiep skończony byłby każdy, kto chciałby walczyć z maluczkimi. Nie, nie, przedewszystkiem uszanuje się własność nieszczęsnych nędzarzy, zamordowujących się uprawą paru mórg... Odbierać będziemy tylko setki hektarów wielkim obszarnikom jak pan, wyzyskującym czeladź swoją i płacącym jej grosze za zbogacanie ich znojeniem się dla nich w pocie czoła... Nie zdaje mi się, żeby sąsiedzi mieli przyjść z widłami swojemi bronić pana!... Radzi będą napewno temu i jak jeszcze radzi!...
Macqueron pierwszy odpowiedział wybuchem śmiechu na te słowa, biorąc je ze strony komicznej. Inni poszli za jego przykładem. Hourdequin, pobladły, poczuł tchnienie zadawnionej nienawiści. Oberwaniec ten miał słuszność: Nie znajdzie się ani jeden z chłopów, najuczciwszy nawet, który nie dopomógłby jeszcze przy obrabowywaniu Borderie!.
— Ja zatem, jako że posiadam gruntu około dziesięciu korców wysiewu, będę mógł zatrzymać swoją ziemię?... Pozostawią mi ją? — zapytał Kozioł zupełnie serjo.
— Ależ naturalnie, towarzyszu... Jesteśmy jednak pewni, że potem, jak przekonacie się, jakie wyniki daje gospodarzenie na znacjonalizowanych, folwarkach, przyjdziecie sami, bez proszenia, dołączyć do nich wasz kawałek ziemi. Będzie to kultura na szeroką skalę, prowadzona wielkiemi środkami pieniężnemi, z pomocą narzędzi mechanicznych i najnowszych udoskonaleń, w sposób naukowy. Nie znam się na tem ale gdybyście posłuchali, co o tem mówią ludzie w Paryżu, którzy wyjaśniają dokładnie, dlaczego rolnictwo upada i zejdzie całkiem na psy, o ile rolnicy nie zdecydują się uprawiać go tak właśnie!... Tak, sami, z dobrej woli, oddacie grunt.
Kozioł odął wargi gestem głębokiej niewiary, nie rozumiejąc już, o co idzie. Uspokoił się jednak, ze nie zabiorą mu nic. Hourdequin, zainteresowany plątaniem się agitatora przy omawianiu tej sprawy nacjonalizacji ziemi, słuchał cierpliwie jego wywodów. Inni czekali końca, jak na widowisku. Lequeu, którego bladą twarz oblewała łuna rumieńca, dwa razy otwierał usta, żeby wtrącić się do rozmowy, za każdym razem jednak, jako człowiek przezorny, przygryzał tylko język.
— A ja?... a moja część?.. — krzyknął nagle Hjacynt. — Każdemu się należy jego część! Wolność! Równość! Braterstwo!
Armata wybuchnął gniewem i podniósł rękę, jakgdyby chcąc wypoliczkować towarzysza.
— A, do licha, dasz ty mi święty spokój z tą twoją wolnością, równością i z tem twojem braterstwem?!... Po kiego djabła ta wolność? Ładna komedja! Chcesz widać, żeby burżuje znów nas zamknęli w swojej kieszeni! Nie, nie, nie można uszczęśliwiać ludzi, jak tego nie chcą... Zgodziłbyś się więc być równym woźnemu sądowemu? Ależ idjoto jeden! to właśnie przez słuchanie bezecnych bzdur twoi republikanie 48 roku wpakowali się na całego.
Hjacynt, zbity zupełnie z pantałyku, oświadczył, że jest za Wielką Rewolucją.
— Wściekasz mnie! Stul gębę!... Też mi znalazł! 89, 93! Tak, piękna muzyka! Śliczne łgarstwa, pakowane nam w uszy! Czy utrzyma się cała ta blaga wobec tego, co pozostaje jeszcze do zrobienia? Będziemy na to patrzyli, jak naród stanie się panem, a niedługo już przyjdzie na to czekać! Wszystko trzeszczy. Przyrzekam ci, że nasz wiek, jak to się mówi, zakończy się inną zabawą niż poprzedni. Zmiecione będzie wszystko! miotła znajdzie tyle do roboty, ile nie miała nigdy!
Wszyscy zadrżeli; nawet pijaczysko Hjacynt otrząsnął się, wylękły, zniechęcony oznajmieniem, że ludzie nie są już sobie braćmi, Jan, zainteresowany dotychczas, obruszył się również. Ale Armata podniósł się z rozpłomienionemi oczami i twarzą natchnioną jakgdyby wizją proroczą.
— Musi to przyjść, nieuniknienie, jak kamień, podrzucony w górę, musi opaść na ziemię zpowrotem... I niema już w tem wszystkiem żadnych opowiadań, żadnych bajdur księżowskich o przyszłym świecie, o prawie, o sprawiedliwości, których nikt nigdy nie oglądał, tak samo jak nikt nigdy nie widział Pana Boga! Niema nic prócz dążenia, jakiem przejęci jesteśmy wszyscy, dążenia do szczęścia... Zatem, moje zuchy, powiedzcie sobie, że tak się wszystko ułoży, aby każdy miał wszystkiego dosyta i przytem możliwie jaknajmniej musiał pracować! Pracować będą za nas maszyny, a dzień pracy zwykłego ich dozorowania będzie trwał tylko cztery godziny. Może dojdzie się nawet do tego, że będzie można siedzieć z założonemi całkiem rękami. A wszędzie dokoła pełno przyjemności: myślenie i dbanie o to, czego mu potrzeba; tak, wbród mięsa, wina, kobiet, trzy razy więcej niż można ich używać teraz, bo człowiek będzie zdrowszy i silniejszy! Nie będzie już ani biedaków, ani starych, ani chorych, bo całe życie lepiej będzie urządzone, nie będzie takie ciężkie, powstaną dobre szpitale, wygodne przytułki dla wiekowych... Raj na ziemi! cała nauka będzie po to tylko, żeby uprzyjemnić sobie życie! żeby człowiek mógł się radować tem, że żyje!
Kozioł, zachwycony, rąbnął pięścią w stół, wrzeszcząc:
— Podatki — do czarta! Ciągnienie losów — do czarta! Koniec z wszystkiemi przykrościami! Same tylko uciechy!.. Dobra!... Podpisuję się!
Stary Fouan zgodził się ruchem głowy, to samo Macqueron, Gwoźdź i inni. Bécu, oszołomiony, podminowany w swoich poglądach na zadanie władzy, zagadnął pocichu Hourdequina, czy nie należałoby wziąć pod klucz tego zbója, który poważa się występować przeciwko cesarzowi. Ale mer uspokoił go wzruszeniem ramionami. — Tak!... tak... szczęście; marzy się o osiągnięciu go przez naukę, jak dawniej roiło się o niem na drodze prawa: może to bardziej logiczne, ale i to nie może przyjść zaraz nazajutrz... Skierował się znów ku wyjściu i wezwał wsłuchanego w dyskusję Jana, kiedy, nagle, Lequeu, nie mogąc dłużej znieść rozpierającej go chęci wmieszania się do rozmowy, dał się wreszcie porwać powstrzymywanej gwałtem pasji i ostrym swoim głosem zawołał:
— O ile nie powyzdychacie wszyscy, zanim nie ziszczą się te piękne mrzonki... Powyzdychacie z głodu, albo powystrzelani zostaniecie przez żandarmów, gdyby głód miał podszepnąć wam złe zamiary...
Wszyscy patrzyli na niego, nie rozumiejąc, o czem mówi.
— Oczywiście, — mówił dalej, — jeżeli nie zakażą sprowadzania zboża z Ameryki, nie pozostanie za jakie pięćdziesiąt lat ani jeden chłop we Francji... Czy ziemia nasza będzie mogła walczyć z tamtą? Zaledwie zaczniemy próbować stosowania na niej właściwej kultury, zalani zostaniemy ziarnem... Czytałem książkę, w której dużo jest o tem mowy; tak, tak, przepadniecie wszyscy...
Pomimo uniesienia spostrzegł nagle przerażone i zwrócone ku niemu twarze obecnych. Nie kończąc rozpoczętego zdania, machnął tylko z wściekłością ręką, poczem udał pogrążonego ponownie w czytanie gazety.
— Tak prawda — zauważył Armata, — z powodu zboża z Ameryki będzie po was. Tak, będzie po was, dopóki naród nie zawładnie wielkiemi posiadłościami.
— A ja powtarzam raz jeszcze, — zakończył Hourdequin, — że nie należy pozwolić, aby zboże amerykańskie mogło przychodzić... A zresztą, głosujcie sobie za panem Rochefontain’em, o ile macie mnie dosyć na merostwie i o ile chcecie, żeby zboże spadło do piętnastu franków.
Wsiadł do kabrjoletu, a za nim Jan, który zaciął konia, wymieniwszy jeszcze porozumiewawcze spojrzenie z Franką. Usadowiwszy się na koźle, zwrócił się do swojego pana, który przytaknął mu w odpowiedzi skinieniem głowy.
— Lepiej nie myśleć o tem wszystkiem, bo może się od tego przewrócić człowiekowi we łbie.
W oberży Macqueron szeptał coś bardzo żywo do Delhomme’a, zaś Armata, znów odwrócony do wszystkich tyłem i zdający się nic nie robić sobie z nikogo, dopijał swój koniak, kpiąc z posmutniałego Hjacynta i nazywając go „panną dziewięćdziesiąt trzy“. Kozioł, oprzytomniawszy z zadumy, zauważył nagle, że niema Jana i zdziwił się, spostrzegłszy Franusię, stojącą we drzwiach sali w towarzystwie Berty i słuchającą rozmów. Rozgniewało go, że stracił tyle czasu na politykę, mając poważne sprawy do załatwienia. Ta obmierzła polityka zajeżdża jednak człowiekowi pod żebra. Wziął zaraz Celinę na bok i miał z nią długą rozmowę, dzięki której nie zrobił odrazu wielkiej burdy. Lepiej będzie, jak Franusia, po uspokojeniu jej przez Celinę, wróci z własnej woli. Nawpół przekonany poszedł do domu, grożąc, że wróci po nią z kijem i powrozem, jeżeli Macqueronom nie uda się namówić dziewczyny.
Następnej niedzieli został pan Rochefontaine wybrany na deputowanego, a kiedy Hourdequin złożył swoją dymisję na ręce prefekta, dochrapał się nareszcie Macqueron stanowiska mera, nieomal nie pękając z rozdymającej go pychy i tryumfu.
Wieczorem tego dnia zauważono rozwścieczonego Lengaigne‘a, jak spuszczał spodnie przed drzwiami swojego rywala, wywrzaskując przy tem na cały głos:
— Robię gdzie mi się podoba od kiedy świnie nami rządzą.

VI.

Minął tydzień, Franusia zawzięła się nie wracać do siostry i upór dziewczyny wywołał potworną scenę na gościńcu. Kozioł ciągnął ją za włosy, musiał ją jednak puścić, tak okrutnie ugryzła go w palec. Przeraziło to tak dalece Macquerona, że wyrzucił od siebie Frankę, oświadczając jej, że, jako przedstawiciel władzy, nie może popierać nadal buntu jej przeciwko siostrze i szwagrowi.
W tej chwili właśnie przechodziła Starsza, która zabrała dziewczynę do siebie. Osiemdziesięcioletnia kobieta wówczas tylko pamiętała o swojej śmierci, kiedy kombinowała, w jaki sposób postarać się o pozostawienie spadkobiercom swoim, wraz z majątkiem, jaknajwięcej kłopotów z niekończącemi się procesami. W tym jedynie celu zagmatwała i skomplikowała testament, aby, pod pretekstem nieskrzywdzenia nikogo, podjudzić wszystkich do wzajemnego gryzienia się. Nie mogąc zabrać majątku do grobu, umyśliła przynajmniej mieć tę pociechę, umierając, że pieniądze jej zatrują życie innym. Nie było też większej dla niej przyjemności, niż przyglądanie się, jak członkowie jej rodziny darli się z sobą ustawicznie. Chętnie więc skorzystała z okazji umieszczenia u siebie bratanicy, mimo że stoczyć musiała zrazu walkę z własnem sknerstwem. Pocieszyła ją wszakże myśl, że, wzamian za skąpe jadło, wyciągnie z dziewczyny jaknajwięcej pracy. Tego samego też zaraz wieczora kazała jej szorować schody i kuchnię, a potem, kiedy zjawił się Kozioł, przyjęła go złą miną starego, drapieżnego ptaka, i skutek był taki, że on, który odgrażał się porozbijaniem wszystkiego u Macquerona, zląkł się jej groźnego wzroku, i tylko wymamrotał coś pod nosem, onieśmielony nadzieją dziedzictwa, nie mając odwagi zadzierania i walczenia z budzącą we wszystkich postrach Starszą.
— Franka potrzebna mi jest, zatrzymam ją, skoro jej źle u was... Zresztą, jest już pełnoletnia, wypadnie wam zrobić z nią obrachunki. Trzeba będzie pogadać o tem.
Kozioł poszedł, wściekły, przerażony przewidywanemi przykrościami.
W osiem dni potem Franusia ukończyła dwadzieścia jeden lat. Była już teraz panią samej siebie. Na razie wszakże zamieniła tylko jedną biedę na drugą. I ona także drżała przed ciotką i zabijała się pracą dla niej w zimnym domu starej sknery, gdzie wszystko musiało błyszczeć samo przez się, bez używania szczotki i mydła: woda i mocne, pracowite ręce wystarczały zdaniem Starszej. Pewnego dnia, przychwyciwszy dziewczynę na rzucaniu ziarna kurom, omal nie rozpłatała jej czaszki, tak ją rąbnęła swoim kijem. Opowiadano, że, chcąc zaoszczędzić swoje konie, zaprzęgała wnuka, Hilarjona, do wozu, a jeśli nawet opowiadanie to było zmyślone, faktem było niewątpliwym, że traktowała go, jak prawdziwe bydlę robocze, waląc go, zamordowując go pracą, wyzyskując jego dziką siłę i wzamian zagładzając go, nie dając mu ani odzienia ani posłania, tak że chłopak, przymierający wiecznie głodem, oberwany, pożerający łapczywie obierzyny i pomyje, niczem świnia, ogłupiał doreszty, zagnany wiecznym strachem przed babką. Z chwilą, kiedy Franusia zrozumiała, że stanowi z nim parę w zaprzęgu, jedno już tylko miała dążenie — móc jaknajprędzej opuścić dom ciotki. Wówczas też nagle przyszła jej ochota wyjść zamąż.
Chciała poprostu skończyć z tem. Raczej byłaby dała się zabić, aniżeli pogodzić się z Lizą, tak się zawzięła w swojem poczuciu sprawiedliwości, nękającem ją nieustannie, wówczas jeszcze, kiedy była dzieckiem. Czuła, że słuszność jest po jej stronie, pogardzała też sobą, że była tak długo cierpliwa. Nie mówiła nic o Koźle, sądząc surowo siostrę jedynie, bo, gdyby nie ona, jak utrzymywała, można byłoby jeszcze mieszkać razem. Teraz, kiedy skończone z tem, raz nazawsze skończone, żyła jeno myślą odebrania swojej schedy, wszystkiego, co stanowiło jej własność. Nie dawało jej to spokoju od rana do wieczora, złościły ją nieskończone, związane z tem formalności. Jakto?.. To moje, a to twoje... Możnaby z tem załatwić się w trzy minuty!.. A może całe to kręcenie jest po tylko, żeby ją okraść?.. Podejrzewała całą rodzinę i doszła wreszcie do przekonania, że tylko mężczyzna, mąż, potrafi wyplątać ją z tego wszystkiego. Prawda, że Jan nie posiada na własność ani kawałka ziemi i starszy jest od niej o piętnaście lat. Żaden inny jednak nie stara się o nią, żaden nie odważyłby się może z powodu hec z Kozłami, których nikt nie chciał mieć przeciwko sobie, tak bardzo obawiano się Kozła w Rognes. A zresztą? miała już przecież stosunek z Janem... Niewiele to wprawdzie znaczy, skoro nie było żadnych tego skutków; ale Jan taki łagodny, bardzo uczciwy. Niech więc będzie i ten, skoro nie kocha żadnego, a zamąż wyjdzie za byle kogo, byle mieć obrońcę i byleby Kozioł miał powód do wściekania się. I ona będzie miała swojego, wyłącznie swojego chłopa.
Jan zachował bardzo ciepłe dla niej uczucie w swojem sercu. Jego żądza posiadania jej osłabła, i to znacznie, wskutek tak długiej niemożności zadośćuczynienia; doświadczał wszelako w obcowaniu z Franką bardzo miłego uczucia, uważając się za jej przyszłego męża, jako że byli z sobą po słowie. Czekał cierpliwie do pełnoletności dziewczyny, nie przeciwstawiając się jej postanowieniu zwlekania, a nawet nie dając jej, dopóki była u siostry, popełniać żadnego fałszywego kroku, który mógłby zwrócić się ostrzem przeciwko niej samej. Teraz aż nadto ma dowodów, żeby przekonać każdego uczciwego człowieka, iż słuszność jest po jej stronie. To też, pomimo że potępiał brutalną formę opuszczenia przez nią domu siostry, musiał Jan przyznać dziewczynie, że sprawa jej stoi teraz dobrze. W każdej również chwili gotów był porozumieć się z nią co do wszystkiego innego.
Ślub został w ten sposób postanowiony pewnego wieczora, kiedy Jan przyszedł zobaczyć się z nią za oborą Starszej. Przegniła ze starości przegroda oddzielała oborę od ścieżki i oboje stali oparci o barjerę, ona wewnątrz zagrody, on nazewnątrz, a między ich nogami sączył się strumyk płynnego nawozu.
— Słuchaj, Kapralu — zaczęła Franusia pierwsza, patrząc mu w oczy, — jeżeli masz jeszcze życzenie, to ja także jestem gotowa.
Spojrzał na nią wnikliwie i odpowiedział powolnym głosem:
— Nie odzywałem się z tem do ciebie, bo wyglądałoby, jakobym pożądał twojego majątku... Ale masz rację, to sama pora.
Zapadło milczenie. Położył rękę swoją na ręce młodej dziewczyny, opartej o barjerę, i dodał:
— Nie masz co zaprzątać sobie głowy Jakóbką, z powodu tego, co ludzie gadali. Od trzech lat już ani się jej tknęłem.
— To tak samo jak ze mną — odparła. — Nie chciałabym, żeby cię gnębiła myśl o Koźle... Świniarz wykrzykuje wszędzie że mnie miał. Może i ty nawet temu wierzysz?
— Wszyscy w całej wsi wierzą — mruknął, żeby nie odpowiedzieć wprost na pytanie. Widząc jednak, że Franka wciąż jeszcze patrzy mu w oczy, zdecydował się.
— Tak, wierzyłem... Rozumiałem to zresztą, bo znam tego łajdaka, nie mogłaś nie wpaść w jego łapy.
— O, zabierał się wciąż do mnie, dość mi nagniótł ciała! Ale jak ci się zaprzysięgnę, że nigdy nie miał mnie całkiem, uwierzysz mi?
— Wierzę ci.
Aby okazać jej, jaki jest rad, ujął ją powtórnie za rękę i trzymał w uścisku swojej dłoni, opierając się ramieniem o barjerę. Zauważywszy wszelako, że strumyk, cieknący z obory, moczy mu buty, rozstawił nogi.
— Tak chętnie u niego przebywałaś; mogłoby ci się podobać, że zabiera się do ciebie...
Ogarnęło ją niemiłe uczucie; szczere i śmiałe jej spojrzenie odwróciło się od niego. Opuściła oczy.
— Temwięcej, że nie chciałaś się już potem zadawać ze mną, pamiętasz? Et, mniejsza z tem, ten dzieciak, com to się tak złościł, żem nie mógł ci go zrobić, lepiej, że go teraz zrobimy. Zawsze to przystojniej.
Przerwał i zrobił jej uwagę, że stoi w kałuży.
— Uważaj, zamoczysz nogi.
I ona z kolei rozstawiła stopy i zakończyła:
— Zatem zgodziliśmy się.
— Tak, zgodziliśmy się. Wyznacz dzień, jaki uważasz.
Nie pocałowali się nawet, potrząsnęli się tylko za ręce, jak dobrzy przyjaciele, po przez barjerę. Potem każde z nich poszło w swoją stronę.
Wieczorem, kiedy Franusia oświadczyła swoją wolę wyjścia za Jana, tłumacząc się, że potrzebny jest jej mężczyzna, aby dopomógł jej do objęcia przez nią w posiadanie należnej części, Starsza nie odpowiedziała nic zrazu. Stała wyprostowana, z wybałuszonemi oczami; w myśli obliczała, jaką to jej przyniesie stratę, a jaki zysk, jaką będzie miała przy tem przyjemność, i dopiero nazajutrz pochwaliła zamiar Franusi. Przez całą noc, leżąc na swojem posłaniu, obmyślała sprawę tę, prawie wcale bowiem nie sypiała i pozostała z otwartemi oczami do rana, kombinując, jakie możnaby urządzić rodzinie przykre kawały. Małżeństwo to wydało jej się brzemiennem w takie konsekwencje dla wszystkich stron, że na samą tę myśl ogarnęła ją młodzieńcza wprost gorączka niecierpliwości. Przewidywała wszelkie związane z tem komplikacje, wyolbrzymiała je, czyniła w wyobraźni swojej zabójczemi. Tak ją to wszystko zachwyciło, że oświadczyła bratanicy chęć wzięcia całej sprawy na siebie, przez życzliwość, jak mówiła. Wymówiła wyraz ten, wymachując groźnie swoją laską: skoro bliscy opuścili ją, ona zastąpi dziewczynie matkę. Niech tylko spróbują ją ukrzywdzić!..
Zaczęła od wezwania do siebie swojego brata, Fouana, aby zażądać od niego porachunków z opieki. Stary nie mógł jednak dać żadnych wyjaśnień. Wyznaczyli go opiekunem dziewczyny bez jego woli; zresztą, wszystko zrobił pan Baillehache, trzeba więc jego się zapytać. W rzeczywistości, jak tylko zauważył, że sprawa zwraca się przeciwko Kozłom, udał jeszcze bardziej otępiałego, niż był nim wistocie. Wiek i świadomość własnej niemocy uczyniły go do reszty bezwolnym, tchórzliwym, zależnym od wszystkich. Po cóż miałby wchodzić w zatarg z Kozłami? Dwukrotnie już był bliski przeniesienia się do nich zpowrotem po nocach, spędzonych w nieustannym dreszczu trwogi na widok Hjacynta i Flądry, kręcących się po jego komorze, zasuwających gołe swoje ramiona aż pod jego siennik, aby okraść go z jego papierów procentowych i tytułów własności. Może liczyć napewno, że o ile nie umknie w porę z Zamku, zarzną go tam jak kurczę.
Nie mogąc nic wydostać z niego, odprawiła go Starsza trzęsącego się ze strachu, zagroziła mu bowiem, że odpowie przed sądem, jeżeli okaże się, że naruszono udział małej. Delhomme, do którego zabrała się zkolei, nastraszywszy go również, jako członka rady familijnej, wrócił do domu chory, tak, że Fanny przybiegła bez jego wiedzy, aby powiedzieć, że wolą odpowiadać własną kieszenią, aniżeli narażać się na jakieś procesy. Świetnie się wszystko zaczynało układać, sprawa robiła się prawdziwie podniecającą.
Powstała kwestja, czy przystąpić przedewszystkiem do podziału majątku, czy też zacząć od wydania Franusi zamąż. Starsza rozmyślała nad tem przez dwie noce, a potem zdecydowała, że należy urządzić ślub niezwłocznie. Wykalkulowała sobie, że zamężcie Franki, której teraz przyjdzie w sukurs jej mąż przy domaganiu się zwrotu jej części, bardziej jeszcze da się we znaki Kozłom. Dlatego też starała się przyśpieszyć przygotowania, biegając po całej wsi, jak gdyby odzyskała chyżość nóg z czasów swojej młodości. Zajęła się wydostaniem papierów bratanicy, kazała sobie oddać papiery Jana, załatwiała wszystko w merostwie i w kościele, posuwając nawet swoje zapamiętanie aż do wyłożenia, tytułem pożyczki, potrzebnych pieniędzy, na co oboje musieli podpisać się na stemplowanym papierze, przyczem kazała im Starsza podwoić wyłożoną sumę z uwzględnieniem procentów. Rozdzierały jej tylko serce szklanice wina, któremi musiała częstować podczas wszystkich tych przygotowań. Miała jednak na takie okazje wino kwaśne jak zepsuty ocet, nie do picia, prawdziwy „przepędź krewnych“, tak ohydny, że goście używali go nader dyskretnie, w minimalnych dozach. Zaopinjowała, że wobec sporów rodzinnych obejdzie się bez przyjęcia: ślub po mszy i po szklaneczce „przepędź krewnych“, żeby wypić za zdrowie państwa młodych.
Państwo Karolostwo, zaproszeni na ślub, odmówili, podając za powód troski, jakie mają przez zięcia swojego, Vaucogne’a. Fouan, zaniepokojony, położył się i kazał powiedzieć, że jest chory. Z krewnych przyszedł tylko Delhomme, który zgodził się być jednym z świadków Franusi, chcąc tem zaznaczyć, w jakiej ma estymie Jana, zacnego chłopa, jak się wyrażał. Ten znów ze swojej strony sprowadził dwóch świadków jeno: swojego pana, Hourdequina, i jednego z parobków folwarcznych. Całe Rognes było poruszone tem małżeństwem, tak gładko przeprowadzonem, kryjącem tyle walk i dlatego wypatrywanem ciekawie z wszystkich drzwi. W merostwie Macqueron, w obecności dawnego mera, udzielił ślubu cywilnego, przesadzając zwykłą formalistykę, napuszony w nowej swojej roli. W kościele zdarzył się przykry wypadek: ksiądz Madeline, przy odprawianiu mszy zemdlał. Nie czuł się dobrze, tęsknił za swojemi górami od czasu zamieszkania w równinnej, płaskiej Beaucji, przybity był obojętnością nowych swoich parafjan na sprawy religji i tak zgnębiony nieustannemi plotkami i kłótniami kobiet, że nie miał już nawet odwagi grozić im mękami piekielnemi. One ze swojej strony czuły jego słabość, wyzyskiwały go i nieledwie tyranizowały w sprawach kultu. Mimo to, Celina, Flora, wszystkie wreszcie okazały wielkie współczucie, widząc księdza, padającego twarzą na ołtarz. Oświadczyły wszelako, że jest to zapowiedzią rychłej śmierci jednego z nowożeńców.
Postanowiono, że Franusia będzie w dalszym ciągu mieszkała u Starszej, dopóki nie przeprowadzony zostanie podział. Ze zwykłym uporem ubrdała sobie, że zatrzyma dom dla siebie. Czy warto wobec tego wynajmować na parę tygodni mieszkanie gdzieindziej? Jan, który zatrzymać miał swoje miejsce parobka na folwarku, będzie przychodził do niej co wieczór. Ich noc poślubna odbyła się w sposób bardzo smutny i głupi, mimo że obojgu tęskno było do znalezienia się wreszcie sam na sam. Kiedy Jan wziął ją w objęcia, zaczęła łkać tak gwałtownie, że aż zachłystywała się tym płaczem. A przecież, nie wyrządził jej krzywdy, przeciwnie, obszedł się z nią bardzo delikatnie i czule. Najgorszem było, że wśród łkań powtarzała, iż nie ma nic przeciwko niemu, że płacze, nie mogąc się powstrzymać, nie wiedząc nawet z jakiego powodu. Oczywiście, takie jej zachowanie nie mogło się przyczynić do rozgrzania mężczyzny. Mimo też, że wziął ją powtórnie w ramiona i zatrzymał ją w nich, nie sprawiło im to już przyjemności, bodaj mniej jeszcze aniżeli wówczas, po raz pierwszy, na stogu. Wytłomaczył jej, że o ile tych rzeczy nie robi się odrazu, tracą potem dużo ze swojego smaku. Zresztą, pomimo tego nieusposobienia, pomimo pewnego rodzaju skrępowania, które legło im obojgu dziwnym smętkiem na serca, bardzo im było dobrze z sobą wzajem. Zgodni byli we wszystkiem, dokończyli też noc poślubną, nie mogąc spać, na decydowaniu jak mają pokierować sprawami, kiedy już będą mieli dom i grunt.
Zaraz nazajutrz wystąpiła Franusia z żądaniem dokonania podziału schedy po ojcu. Ale Starszej nie było już tak pilno: przedewszystkiem, nie miała ochoty pozbywać się tak prędko przyjemności, wolała wytaczać krew z żył swojej rodziny kropla po kropli, drobnemi ukłuciami szpileczek. Zresztą, zanadto wygodnie jej było wyzyskiwać siłę roboczą małej i jej męża, który co wieczór dwugodzinną pracą opłacał komorne za zajmowany przez nich oboje pokój. Nic dziwnego więc, że wcale niespieszno było starej kutwie pozbyć się ich i pozwolić im przenieść się do własnego domu. Musiała jednakże iść do Kozłów, aby zapytać, jak sobie wyobrażają ten podział. Ona sama, w imieniu Franusi, żądała domu, połowy uprawnego gruntu, połowy łąki, a, natomiast, odstępowała należną młodszej część winnicy, morgę, która, podług niej, odpowiadała mniej więcej wartości domu. Było to zresztą sprawiedliwe i rozsądne naogół i, gdyby udało się uskutecznić podział taki polubownie, uniknęłoby się wtrącania w tę rzecz sądów, zbierających zawsze najlepszą śmietankę z takich spraw. Kozioł, którego rozjuszyło zjawienie się Starszej, zwłaszcza, że zmuszony był okazywać jej szacunek ze względu na jej pieniądze, nie był w stanie wysłuchać relacji do końca. Wybiegł z domu, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi, tak się obawiał że nie wytrzyma i że, zapominając o własnym interesie, rzuci się na starą z pięściami. Liza, pozostawszy sama, cała ponsowa z gniewu wykrzykiwać zaczęła, bełkocząc z duszącej ją irytacji.
— Co takiego? Domu jej się zachciewa tej rozpustnicy, tej dziewce nierządnej, co wyszła zamąż i nawet nie przyszła oznajmić mi o tem?!... Możecie jej powiedzieć ciotko, że po moim trupie tylko wejdzie do tego domu i w dniu, w którym dostanie go, nie będzie już mnie napewno na świecie.
Starsza zachowała niezmącony spokój.
— Dobrze, dobrze, moja kochana, nie masz co psuć sobie krwi... I ty chcesz mieć dom, i ty masz do tego prawo. Zobaczymy.
Przez trzy dni z rzędu odbywała wędrówkę od jednej siostry do drugiej, zanosząc im obelgi, jakiemi się wzajem obrzucały, doprowadzając je do takiego stanu rozjątrzenia, że obie omal się nie pochorowały. Niezmordowanie kładła przytem im obu w uszy, jak bardzo je kocha i jaką winne są jej wdzięczność, że zgodziła się wziąć na siebie taką pieską rolę. W końcu zgodzono się, że siostry podzielą się gruntem, ale dom i urządzenie jego, a także żywy inwentarz sprzedane zostaną w drodze publicznego przetargu, skoro nie może co do tego nastąpić zgoda pomiędzy stronami. Każda z sióstr przysięgała, że odkupi dom za wszelką cenę, chociażby miała sprzedać ostatnią koszulę.
Grosbois przystąpił tedy do rozmierzenia gruntu i podzielenia go na dwie części. Składał on się z hektara łąki, hektara winnicy i z dwóch hektarów ziemi uprawnej. Co do tych dwóch właśnie, położonych w tak zwanem Cornailles, Kozioł już od dnia ślubu swojego zawziął się, że nie wypuści ich z rąk, jako przytykających do pola, które miał po swoim ojcu, co razem tworzyło obszar prawie trzyhektarowy, zatem taki, jakiego nie posiadał żaden chłop w całem Rognes. Można więc sobie wyobrazić jego wściekłość na widok starego Grosbois, roztasowującego się ze swoją węgielnicą i wykreślającego tyczkami linję graniczną! Starsza zjawiła się na miejsce, aby obserwować przebieg sprawy, jako że Jan, przewidując, że mogłoby dojść do bójki, wolał nie być obecny. Wywiązał się spór, bowiem Kozioł chciał, żeby linja graniczna przeprowadzona była równolegle do doliny Aigry, gdyż w ten sposób pole jego żony przytykałoby bezpośrednio do jego własnego, ciotka, natomiast, żądała, aby podział dokonany był prostopadle, po to jedynie, żeby mu dokuczyć. Ze sporu tego wyszła Starsza zwycięzko, i Kozioł zacisnął tylko pięście, dławiąc w sobie powstrzymywaną gwałtem wściekłość.
— W takim razie, do stu tysięcy djabłów! jeżeli wyciągnę pierwszy numer, pole moje będzie przecięte na dwoje, będę miał ten kawałek po jednej stronie i mój własny grunt po drugiej?
— Ha, trudno, mój kochany, postaraj się wyciągnąć taki, z jakim ci będzie dogodniej — syknęła zjadliwie Starsza.
Kozła od miesiąca już nie przestawała zalewać żółć. Przedewszystkiem, wymykała mu się z rąk dziewczyna: do choroby wprost doprowadzała go niezaspokojona żądza od czasu, kiedy nie mógł już chwytać jej całą garścią za uda pod spódnicą w upartej nadziei, że kiedyś posiądzie ją całą. Po jej ślubie myśl, że tamten ma ją w łóżku i może używać jej ile chce, wzburzyła mu doreszty krew w żyłach. Teraz znów, wydzierał mu znienawidzony tamten ziemię z rąk, żeby i nią także zawładnąć zkolei. To zupełnie jak gdyby mu odkrawał żywy członek z ciała. Dziewczynę można ostatecznie zastąpić inną; ale ziemia, ziemia, którą uważał za swoją, której poprzysiągł sobie nie wypuścić nigdy z ręki! Krwawa mgła słała mu się przed oczy, szukał sposobów, marzył mętnie o aktach gwałtu, o mordach, których nie popełniał li tylko ze strachu przed żandarmami.
Ustalono wreszcie dzień spotkania się u pana Baillehache’a, gdzie Liza i Kozioł znaleźli się po raz pierwszy twarz w twarz z Janem i Franusią, którym towarzyszyła Starsza. Tym razem przyszła dla własnej już tylko przyjemności, pozorując jednak przyjście swoje chęcią niedopuszczenia, aby sprawa zły wzięła obrót. Weszli do kancelarji wszyscy pięcioro sztywni i milczący. Kozłowie usiedli na lewo, Jan stanął na prawo za Franusią, jak gdyby chciał zaznaczyć, że przychodzi tylko w celu udzielenia pełnomocnictwa swojej żonie. Ciotka usadowiła się w środku, chuda i wyprostowana, zwracając z zadowoleniem wypukłe swoje oczy i krogulczy nos to ku jednym, to ku drugim. Obie siostry siedziały, jak gdyby były zupełnie obce sobie, jakby nigdy się nie znały. Nie przemówiły też do siebie wzajem ani słowa i nie patrzyły jedna na drugą, zacięte, milczące. Mężczyźni tylko obrzucali się przelotnym, twardym, ostrym jak stal, błyskiem oczu.
— Przedewszystkiem, moi kochani, załatwimy się z podziałem ziemi — zaczął pan Baillehache, zachowując niewzruszony spokój wobec wyraźnej wzajemnej wrogości stron. — Co do tego przecież pogodziliście się już.
Tym razem zażądał przedewszystkiem podpisów. Akt był gotów, pozostawiono tylko niewypełnione numery udziałów przy imionach sióstr. Wszyscy musieli też podpisać akt przed losowaniem, do którego przystąpiono tuż na miejscu, aby uniknąć możliwych powikłań.
Franusia wyciągnęła numer drugi, wobec czego Lizie przypadał pierwszy. Twarz Kozła aż zczerniała od gwałtownego przypływu krwi, którą napęczniały żyły na jego skroniach. Żeby do tego stopnia nie mieć szczęścia! To dziewczysko i ten jej chłop z ich częścią, wrzynającą się klinem pomiędzy jego kawały gruntu po prawej i po lewej stronie!
— Do wszystkich czartów! — klął z zaciśniętemi zębami. — Żeby ich jasna cholera zatłukła!
Notarjusz zwrócił mu uwagę, że mógłby z tem klęciem zaczekać, aż będzie na ulicy.
— Tak, idzie nam o to, że jesteśmy teraz rozkrajani tam na górze, na równinie — rzuciła Liza, nie odwracając się do siostry. — Może zgodzą się na zamianę. Dla nas byłaby to wygoda, a dla nikogo nie krzywda.
— Nie! — odparła Franka twardo.
Starsza kiwnięciem głowy przyznała jej rację. Zmienianie tego, co los przysądził, sprowadza nieszczęście. Zachwycał ją złośliwy ten figiel przypadku. Jan, stojący za żoną, nie poruszył się, zdecydowany tak stanowczo nie brać udziału w tem wszystkiem, że twarz jego ani drgnęła.
— Kończmy z tem wreszcie — przynaglił notarjusz — nie bawmy się.
Obie siostry zgodnie wybrały go na prowadzącego przetarg domu, sprzętów i inwentarza. Sprzedaż publiczna drogą ogłoszeń, rozlepionych na murach, wyznaczona została na drugą niedzielę miesiąca i dokonana być miała w jego kancelarji. W warunkach przetargu zaznaczono, że nabywcy będzie przysługiwało prawo objęcia domu w posiadanie tego samego dnia, kiedy zostanie mu on przysądzony. Po dokonanej sprzedaży przystąpi notarjusz do ostatecznych wreszcie rozrachunków pomiędzy współspadkobiercami.
W tej chwili właśnie stary Fouan, na którego czekano, jako na opiekuna, wprowadzony został przez jednego z pisarczyków, nie pozwalającego zarazem wejść Hjacyntowi, spitemu jak bela. Mimo że Franusia była pełnoletnia już od miesiąca, rachunki z opieki nie były jeszcze zdane, co gmatwało nieco sprawę. Trzeba było koniecznie załatwić się z tem, aby uwolnić starego od odpowiedzialności. Biedak patrzył na wszystkich małemi swojemi, wytrzeszczonemi oczami, drżąc z wzrastającej obawy, że, jako skompromitowany w tej sprawie, będzie wleczony po sądach.
Notarjusz odczytał spis rachunków. Wszyscy słuchali go, mrugając powiekami, bojąc się, że mogą przepuścić słowo, w którem właśnie czai się ich nieszczęście.
— Czy macie jakieś zarzuty do postawienia? — zapytał pan Baillehache, po odczytaniu do końca.
Oszołomiło ich to pytanie. Jakie zarzuty? Może zapomnieli naprawdę o czemś i to na własną szkodę?
— Przepraszam. — wtrąciła nagle Starsza — rachunki te krzywdzą Franusię. Mój brat zamyka chyba umyślnie oczy, skoro nie widzi, że ją okradziono.
Przerażony Fouan wymamrotał:
— Co?... co?... Nie zabrałem jej ani szeląga! Przysięgam przed Bogiem, że nie wziąłem.
— Mówię, że Franusia od wyjścia zamąż swojej siostry, to znaczy, od pięciu lat bezmała, sprawowała u Kozłów obowiązki sługi i że winni są jej zapłatę pensji.
Kozioł na niespodziane to wystąpienie aż podskoczył na krześle. I Lizę również zatknęło coś w gardle.
— Pensję?!... Co?!... Siostrze?!... Nie, to już za wielkie świństwo!
Pan Baillehache musiał nakazać mu milczenie, oświadczając ze swojej strony, że młodsza siostra ma zupełne prawo żądać pensji, o ile chce.
— Tak, chcę — rzekła Franusia. — Chcę dostać wszystko co mi się należy.
— A kto mi zapłaci za to, co zżarła? — wrzasnął Kozioł, wytrącony do reszty z równowagi. — Nie można było nastarczyć jej chleba i mięsa. Niech ją pan pomaca, nie wypasło się tak leniuszysko oblizywaniem muru.
— A bielizna?.. A przyodziewek?.. dorzuciła z zaciekłością Liza. — A sam opierunek? dłużej niż dwa dni nie mogła nosić koszuli na grzbiecie, tak się pociła!
Urażona tą uwagą Franusia odgryzła się:
— Pociłam się tak nie z próżniactwa jeno z pracy.
— Pot wysycha, nie smoli — dorzuciła Starsza.
Pan Baillehache musiał się znów wtrącić. Wytłomaczył im, że trzeba obliczyć z jednej strony pensję, a z drugiej wikt i sprawunek. Wziął pióro, usiłując ustalić poszczególne pozycje podług wskazówek obu sióstr. Wybuchła straszliwa kłótnia. Franusia, którą podtrzymywała w tem Starsza, stawiała duże wymagania, oceniając pracę swoją bardzo wysoko, wyliczając co wszystko obrządzała w domu: gospodarstwo, krowy, statki i pole także, bo szwagier zatrudniał ją w polu jak parobka. Kozłowie ze swojej znów strony, rozjątrzeni, podnosili rachunek za utrzymanie dziewczyny, bo obliczali każdy zjedzony przez nią kęs, kłamliwie podawali wydatki na jej przyodziewek, żądali nawet zwrotu pieniędzy za podarunki świąteczne i imieninowe. Mimo całą jednak ich chciwość okazało się, że winni są Franusi sto osiemdziesiąt sześć franków. Ręce trzęsły im się, rozognione oczy zdawały się szukać, co jeszcze mogliby z tego uszczknąć.
Już, już miano ustalić ostatecznie rachunek, kiedy Kozioł zawołał nagle:
— Poczekajcie! A doktór, jak zatrzymała jej się krew miesięczna! Przychodził dwa razy. To znów sześć franków.
Starsza, nie chcąc dopuścić do zwycięstwa strony przeciwnej, zaczęła dręczyć Fouana żądaniem, aby sobie przypomniał, ile dni pracowała dziewczyna na folwarku wówczas, kiedy mieszkał u syna. Czy było tego pięć czy sześć dni roboczych po trzydzieści susów? Franusia wołała, że sześć, Liza, że pięć, wykrzykując jedna i druga cyfry te tak gwałtownie, jak gdyby ciskały w siebie wzajem kamieniami. Ogłuszony ich wrzaskiem Fouan nie wiedział której przyznać rację i raz zgadzał się z jedną, to znów z drugą, stukając się przytem obiema pięściami w czoło. Franusia i tym razem była górą, tak że cyfra ostateczna wyniosła sto osiemdziesiąt dziewięć franków.
— No, teraz, to już chyba wszystko? — zapytał notarjusz.
Kozioł siedział na swojem krześle, zupełnie wybity z sił, zgnębiony do ostatka tym wzrastającym wciąż rachunkiem, niezdolny do dalszej walki, uważając, że dotarł już do kresu klęski, jaka spadła na jego głowę. Zaledwie zdolny był wyszeptać zbolałym głosem:
— Jak chcą ściągnąć ze mnie koszulę, niech ściągają.
Ale Starsza miała jeszcze w zanadrzu ostatni cios, straszliwy, potężny. Zarazem coś zupełnie prostego i naturalnego, o czem wszyscy zdawali się zapominać.
— No, a te pięćset franków odszkodowania za grunt, zabrany pod budowę szosy?
Kozioł zerwał się na równe nogi, oczy omal nie wyskoczyły mu na wierzch, usta rozwarły się szeroko. Nie mógł nic na to odpowiedzieć: wziął pieniądze, musi oddać połowę. Na to niema rady. Przez chwilę zdawał się jeszcze szukać w myśli, czy jednak nie znajdzie jakiego wybiegu, nie mogąc wszelako wpaść na żaden, rzucił się nagle we wściekłem zapamiętaniu z pięściami na Jana.
— Ty, przeklęty łajdaku, to ty zepsułeś całą naszą zgodę!.. Gdyby nie ty, żylibyśmy wszyscy społem w dobrej przyjaźni, jak się patrzy!
Jan, milczący dotychczas bardzo rozsądnie, zmuszony był bronić się.
— Nie zaczepiaj, bo lunę!
Franusia i Lizka zerwały się z miejsc, stając każda przed swoim mężem.
Twarze ich rozpłomieniała wzrastająca w ciągu tak długiego czasu nienawiść, zakrzywione w szpony palce gotowe były do zdarcia paznogciami skóry z przeciwniczki. I napewno zawrzałaby bójka ogólna, której ani Starsza ani Fouan nie zdawali się starać zapobiec i w trakcie której fruwałyby w powietrzu włosy i czepki, gdyby notarjusz nie stracił nareszcie zawodowej swojej flegmy.
— Cóż, do stu tysięcy djabłów! Nie możecie poczekać, aż znajdziecie się na ulicy? Żółć człowieka zalewa, że nie umiecie dojść do zgody bez brania się za łby!
A kiedy wszyscy, dygocąc wciąż jeszcze, uspokoili się nieco, dodał:
— Zgodziliście się?.. Co?.. Dobrze, w takim razie zakończę rachunki z opieki, podpiszecie je, a potem przystąpimy do sprzedaży domu, żeby skończyć już z tem raz wreszcie... Idźcie teraz, a radzę wam, zachowywać się spokojnie, bo robienie głupstw drogo czasem kosztuje!
Słowa te otrzeźwiły ich i uspokoiły odrazu. W chwili jednak, kiedy wychodzili, Hjacynt, czekający na ojca, zelżył całą rodzinę, wydzierając się na cały głos, że to istna hańba pakować biedaka starego w te wszystkie brudne historje tylko po to napewno, żeby go okraść. Rozczulony pijackim stanem, zabrał ojca, tak samo jak go sprowadził, na słomie wózka, pożyczonego od jednego sąsiadów. Kozłowie skręcili pospiesznie w jedną stronę, Starsza pchnęła Jana i Franusię do oberży pod Dobrym Rolnikiem, gdzie kazała postawić sobie czarną kawę. Była promieniejąca.
— A tom się uśmiała! — rzekła, kładąc resztę cukru do kieszeni.
Tego samego dnia jeszcze wpadła na szczególny pomysł. Zaledwie zdążyła powrócić do Rognes, pobiegła do Ojca Kiełbasy, jednego z dawnych jej wielbicieli, jak mówiono, i taką uczyniła mu propozycję: Kozioł przysięga, że podbije cenę na dom przeciw France, chociażby mieli zostać w jednej koszuli, jeżeli więc Kiełbasa będzie podbijał także, niby to dla siebie, Kozłowie, nie podejrzewając, dla kogo to robi, odstąpią od kupna na jego rzecz. Stary był ich sąsiadem i mógł rzeczywiście chcieć rozszerzyć swoją posiadłość. Chciwiec odrazu zgodził się na tę kombinacje, za wynagrodzeniem naturalnie. Dzięki temu w drugą niedzielę tygodnia, na przetargu publicznym rzeczy poszły tak, jak przewidziała Starsza. I znów w kancelarji notarjusza Baillehache’a Kozłowie umieścili się z jednej strony, Franusia i Jan z drugiej wraz z ciotką. Oprócz nich było jeszcze trochę ludzi, jako że kilku chłopów przybyło, licząc, że bodaj czy nie kupią, jeżeli uda się dostać za półdarmo. Po czterech czy pięciu przelicytowywaniach się, rzucanych krótko przez Lizę i Franusię, cena domu dosięgła trzech tysięcy pięciuset franków, zatem istotnej swojej wartości. Franusia zatrzymała się przy trzech tysiącach ośmiustach. Wówczas dopiero wystąpił na scenę ojciec Kiełbasa i zadeklarował do czterech tysięcy jeszcze pięćset. Stropieni tem Kozłowie spojrzeli po sobie. Dalsze podbijanie stawało się niemożliwe, ogromna ta masa pieniędzy mroziła im krew w żyłach. Liza dała się jednak zapędzić do pięciu tysięcy. Stary zmiażdżył ją, skacząc jednym skokiem do pięciu tysięcy dwustu. Na tem stanęło. Dom został przysądzony Kiełbasie za pięć tysięcy dwieście franków. Kozłowie drwili głośno. Dobrze będzie podjąć taką wielką sumę, skoro Franusia wraz ze swoim łajdakiem chłopem zostali także pobici.
Jednakże, kiedy Liza, po powrocie do Rognes, weszła do starego domu ojcowego, w którym się urodziła, i w którym spędziła całe życie, taki żal ścisnął ją za serce, że zaczęła gorzko szlochać. Kozioł nawet dusił się, tak dławiło mu gardło wzruszenie. Znalazł wreszcie ulgę w ostrem natarciu na żonę. Przysięgał, że on sam byłby oddał wszystko do ostatniego włoska na własnem ciele. Ale te baby bez czucia i bez serca rozwierają sakiewki i uda wtenczas tylko, jak idzie o używanie!.. Kłamał, bo on sam powstrzymał ją. Od słowa do słowa wzięli się oboje rychło za łby. Biedny, stary, dziedziczny dom Fouanów, zbudowany przed trzema jeszcze wiekami przez jednego z przodków, dzisiaj chwiejący się, pozalepiany ze wszystkich stron, porysowany, zapadnięty, pochylony naprzód pod wstrząsającym podmuchem hulających wichrów Beaucji! Pomyśleć, że rod Fouanów zamieszkiwał go od trzystu lat już, że cała rodzina wielbiła go i czciła jak prawdziwą relikwję, dzięki czemu ceniony był wysoko przy działach spadkowych! Potężnym policzkiem, wymierzonym Lizie na odlew, obalił ją Kozioł, na co ona, podniósłszy się, tak go kopnęła, że omal nie przetrąciła mu nogi.
Następnego wieczora padł właściwy grom. Ojciec Kiełbasa zawiadomił notarjusza z samego rana, że zawarł kupno domu na przetargu z polecenia i na rzecz osoby trzeciej.
Stąd całe Rognes od południa już wiedziało, że dom został nabyty na rachunek Franusi, upełnomocnionej do tego przez Jana. Nietylko dom zresztą, ale wszystkie sprzęty, a także Gedeon i Jałosia. U Kozłów zapanował ryk bólu i rozpaczy, jak gdyby piorun w nich uderzył. Kozioł i żona tarzali się po ziemi, płacząc i wyjąc z dzikiej wściekłości, że tak mało okazali sprytu i dali się wywieść w pole tej dziewce rozpustnej. A już do ostatecznej pasji doprowadziła ich wieść, że są pośmiewiskiem całego Rognes, drwiącego z ich głupoty. Niech djabli porwą! Dać się wystrychnąć w ten sposób na dudków! Pozwolić wytrynić się z własnego domu takiem szelmowskiem podejściem! O, nie, nic z tego!.. Zobaczymy jeszcze, kto się okaże górą!
Kiedy tego samego dnia wieczorem zjawiła się Starsza, aby w imieniu Franusi porozumieć się grzecznie z Kozłem co do dnia, w którem zamierza opróżnić dom, wyrzucił ją za drzwi, zapominając o wszelkiej roztropności i odpowiadając jednem tylko słowem:
— G...o!
Poszła bardzo zadowolona, rzuciwszy mu tylko na odchodne, że przyśle się komornika poprostu. W istocie, zaraz nazajutrz, Vimeux, blady i niespokojny, z miną żałośniejszą jeszcze niż zazwyczaj, udał się do Kozłów i, zastukał ostrożnie, ciekawie obserwowany przez mieszkańców sąsiednich domów. Nie odpowiedziano mu, musiał więc zapukać mocniej i wreszcie odważył się zawołać, tłumacząc, że przyniósł wezwanie sądowe o opróżnienie domu. W tej samej chwili otworzyło się okno poddasza, głos jakiś wrzasnął ten sam, jeden, jedyny wyraz:
— G...o!
I kubeł pełen tego wylany został na głowę nieszczęśliwego komornika. Vimeux, opaskudzony od góry do dołu, musiał odnieść z powrotem pozew. Rognes do dziś dnia jeszcze trzyma się za boki, wspominając o tej przygodzie.
Starsza zabrała Jana niezwłocznie do Chateaudun, do adwokata, który wyjaśnił im, że trzeba czekać conajmniej pięć dni, zanim można będzie przystąpić do eksmisji. Dopiero, po wniesieniu podania, po wydaniu nakazu przez przewodniczącego i po przesłaniu tego nakazu do kancelarji, dokonana być może eksmisja, przy której, o ile zajdzie tego potrzeba, zawezwie komornik do pomocy żandarmów. Starsza wytargowała jednak od adwokata, jeden dzień i, po powrocie do Rognes, że to był wtorek, oznajmiła wszystkim, że w sobotę wieczorem żandarmi wyrzucą Kozłów na ulicę szablami, jak złodziejów, o ile do tego czasu dobrowolnie nie opuszczą domu.
Kiedy powtórzono Kozłowi tę nowinę, zrobił gest straszliwej groźby. Powtarzał każdemu, kto tylko chciał go słuchać, że nie wyjdzie żywy, że żołnierze będą musieli rozwalić mury, jeżeli zechcą wywlec go siłą. Nie wiedziano też w całej wsi, czy udaje warjata, czy może naprawdę zbzikował, do takiego stopnia dzika złość jego przybierała pozór szału. Biegł po gościńcu wyprzedzając wóz, puszczając konia galopem i pędząc wraz z nim, nie odpowiadając, nie ostrzegając przechodniów; w nocy nawet spotykano go, to tu, to tam, wracającego licho wie skąd, od samego djabła napewno. Człowieka pewnego, który zbliżył się do niego, zdzielił batem. Budził we wszystkich grozę, cała wieś żyła w nieustannym strachu przed nim. Zauważono jednego dnia, że zabarykadował się w swoim domu, z którego rozległy się niebawem rozdzierające krzyki i dziki skowyt. Sąsiadom zdało się, że rozpoznają głosy Lizy i dwojga jej dzieci. Wszyscy byli przerażeni, urządzono naradę, w końcu stary jakiś wieśniak poświęcił się i, przystawiwszy drabinę do jednego z okien, wgramolił się po niej, aby zajrzeć do środka. Ale okno otworzyło się, Kozioł obalił drabinę i zrzucił starego, który omal nie połamał obu nóg. — Cóż to? Nie wolno robić u siebie w domu, co się komu podoba? — Wygrażał zaciśniętemi pięściami, wrzeszcząc, że ściągnie skórę z każdego, kto ośmieli się włazić mu w drogę. Co najgorsze, Liza pokazała się także z dwojgiem maleństw, ciskając zebranym przed domem obelżywe słowa, wymawiając im, że pakują swój nos w nieswoje sprawy. Nikt nie odważył się wtrącać więcej. Przerażenie wzmagało się przy każdym nowym wybuchu wrzasków, zbiegano się, aby słuchać z dreszczem zgrozy okropności, rozlegających się aż na ulicy. Złośliwi utrzymywali, że Kozioł ma w tem wszystkiem swój cel. Inni przysięgali, że pomieszało mu się we łbie i że źle się to skończy. Nikt nigdy nie dowiedział się rzetelnej prawdy.
W piątek, w wigilję dnia, w którym spodziewana była eksmisja, rozegrała się scena, która szczególnie poruszyła mieszkańców Rognes. Kozioł, spotkawszy ojca w pobliżu kościoła, zalał się rzewnemi łzami i padł na kolana przed starym, błagając go o przebaczenie za stawianie mu się dawniej sztorcem. Może to właśnie sprowadza na jego głowę nieszczęście. Błagał go, aby powrócił do nich i zamieszkał razem z niemi, zdawał się wierzyć, że od powrotu ojca do niego zawisł cały ich ratunek. Fouan, zirytowany zawodzeniem młodszego syna, zdumiony jego pozorną skruchą, przyobiecał, że przyjmie jego zaproszenie, jak tylko skończą się te wszystkie waśnie rodzinne.
Nastąpiła wreszcie sobota. Podniecenie Kozła potęgowało się; zaprzęgał wóz i wyprzęgał od rana do wieczora, bez żadnego powodu; ludzie uciekali przed szaloną tą jazdą, osłupiającą ich swoją bezcelowością. W sobotę, już o ósmej z rana zaprzągł raz jeszcze; nie wyszedł jednak, stanął na progu, przywołując przechodzących, śmiejąc się i łkając, wykrzykując o całem swojem przejściu najplugawszemi wyrazami. — Co? Czy to nie paradne, żeby tak mogła napaskudzić człowiekowi smerda, co się ją miało za wycierucha przez pięć lat! Tak! dziewka! a jego żona taka sama! dwie skończone dziewki, obie siostrzyczki, co darły się z sobą, która poleci do niego pierwsza! Powtarzał to kłamstwo, dodając obmierzłe szczegóły, chcąc jaknajbardziej się zemścić. Lizę która wyszła w tej samej chwili, zbił przy wszystkich i wypędził uspokojoną, bo ulżyły jej otrzymane cięgi, gdy on sam zadowolony był, że ją tak dobrze wygrzmocił.
Stał przed domem w oczekiwaniu wykonawców prawa, drwiąc i lżąc, ile wlazło: zaawanturowała się szelma sprawiedliwość w drodze, czy co? — Nie oczekiwał jej już; tryumfował.
Dopiero około czwartej ukazał się Vimeux w towarzystwie żandarmów. Kozioł zbladł i zawarł pośpiesznie wrota, wiodące na podwórze. Może nie wierzył wcale, aby miano odwagę rzeczywiście doprowadzić sprawę do końca. Dom spowił się znów w grobowe milczenie. Zuchwały tym razem pod osłoną siły zbrojnej Vimeux zaczął walić obiema pięściami. Nikt nie odpowiadał. Musieli wdać się w to żandarmi, którzy puścili w ruch kolby. Stare wrota zatrzęsły się pod ich uderzeniami. Za żandarmami pociągnął długi sznur mężczyzn, kobiet i dzieci. Zgromadziło się przed domem Kozłów prawie całe Rognes w oczekiwaniu zapowiedzianego oblężenia. Nagle, wrota się otworzyły i ukazał się w nich na przedzie swojego wozu, Kozioł, wypadający galopem i zacinający konia, pędzący go wprost na zgromadzony tłum. Wpośród okrzyków przerażenia słychać go było, drącego się na całe gardło:
— Utopię się! Utopię się!
Przepadło. Oznajmił, że zamierza położyć kres wszystkiemu, rzucić się do Aigry wraz z wozem, koniem i całym dobytkiem.
Strach rozpędził ciekawych, pierzchających przed świstem bata, przed wyciągniętym galopem konia i wozu. W chwili jednak, kiedy wóz, staczając się pędem po pochyłości, groził rozleceniem się trzeszczących już kół, kilku mężczyzn puściło się, naprzód aby go zatrzymać. Szalona ta pałka, ten dziki narwaniec gotów naprawdę dać nura do wody byle dokuczyć innym. Schwytano go w porę jeszcze, ale trzeba było stoczyć z nim walkę, zagrodzić drogę koniowi, wskoczyć na wóz. Kiedy sprowadzono szaleńca z powrotem, nie wymówił więcej ani słowa, zacisnął zęby, całe ciało mu zesztywniało, poddawał się wyrokowi losu w niemym proteście bezsilnej swojej wściekłości.
W tym właśnie momencie Starsza sprowadziła Franusię i Jana, aby objęli dom w posiadanie. Kozioł poprzestał tylko na rzuceniu im w twarz ponurego spojrzenia, którem patrzył teraz na spełnienie się swojego nieszczęścia do końca. Teraz znów Liza z kolei zaczęła wrzeszczeć i miotać się jak oszalała. Żandarmi weszli, rozkazując jej pozbierać rzeczy i wynosić się. Nie było rady, musiała usłuchać, skoro jej chłop tak zbaraniał, że stoi jak gawron, nie broniąc jej kułakami. Przyskoczyła do niego, podparłszy się pięściami pod bok.
— Ach, ty, ścierko jedna, pozwalasz, żeby wyrzucono nas na bruk? Serca nie masz w piersiach, czy co? że boisz się wziąć za łby tych łajdaków? Tchórzu przebrzydły! Ładny z ciebie mężczyzna!
Kiedy, zrozpaczona jego biernością, rzuciła mu prosto w twarz te obelgi, odepchnął ją tak brutalnie, że aż zawyła z bólu. I to jednak nie wydarło mu ani słowa z gardła; milczał, jak zaklęty, w dalszym ciągu i spojrzał na nią ponurym swoim wzrokiem.
— No, matko, ruszajmy się, prędzej! — zawołał tryumfujący Vimeux. — Odejdziemy dopiero w tenczas, jak oddacie klucze nowemu właścicielowi.
Widząc, że niema rady, zaczęła Liza z furją pakować się do wyprowadzki. Od trzech dni oboje z Kozłem przenieśli dużo rzeczy, narzędzi i większych statków do sąsiadki, matki Frimat; musieli jednak być przygotowani na eksmisję, ułożyli się bowiem ze starą kobietą, która, żeby dać im czas do rozejrzenia się, odnajęła im swój dom, zbyt obszerny dla niej, zachowując sobie jedynie izbę paralityka — męża. Meble i inwentarz sprzedane były razem z domem, nie pozostało wobec tego Lizie nic więcej do zabrania prócz bielizny, pościeli i rozmaitych drobiazgów. W rozjuszeniu swojem ciskała wszystko drzwiami i oknami na sam środek podwórza, przy akompanjamencie zanoszenia się od płaczu obojga maleństw, którym wydawało się, że nastał już ich koniec. Mała Laura uchwyciła się kurczowo spódnicy matki, a Juluś rozciągnął się jak długi na podłodze wśród całego przeprowadzkowego zamętu. Widząc, że Kozioł nie rusza się z miejsca, żeby jej dopomóc, żandarmi, poczciwe dusze, sami zajęli się wkładaniem pak na wóz.
Ale sprawy popsuły się znów z chwilą, kiedy Liza zauważyła Franusię i Jana, czekających z tyłu za Starszą. Rzuciła się na nich, wylewając na siostrę potoki nagromadzonej goryczy.
— A, świnio, przyszłaś przyjrzeć się ze swoim świniarzem!.. Patrz, przyglądaj się, naciesz się naszem nieszczęściem!.. Opij się naszej krwi!.. Złodziejko! złodziejko!
Dusiła się tym wyrazem i ciskała go w twarz siostrze, ilekroć wynosiła nowy tłomok na podwórze. Franusia nie odpowiadała ani słowa, blada jak chusta, z zaciśniętemi, zwężonemi do szerokości linijki ustami i płonącemi oczami. Udawała pochłoniętą obelżywem pilnowaniem i bacznem śledzeniem, czy Kozłowie nie zabierają czegoś, co należy do niej. W pewnej chwili poznała stołek kuchenny, objęty aktem kupna.
— To moje — rzekła szorstko.
— Twoje? — To idź bierz go sobie — odparła tamta, ciskając z furją stołek prosto do kałuży.
Dom był wreszcie opróżniony. Kozioł wziął konia za uzdę, Liza zabrała dzieci wraz z ostatniemi dwoma tłomokami i z Laurą na jednej ręce i Julusiem na drugiej, wychodząc po raz ostatni ze starego domu, zbliżyła się do Franusi i plunęła jej w twarz.
— Masz! To dla ciebie!
Siostra natychmiast plunęła tak samo.
— A to dla ciebie!
Po takiem, zatrutem jadem nienawiści pożegnaniu otarły się obie powoli, nie spuszczając wzajem ze siebie wzroku, rozdzielone nazawsze, związane wzajem z sobą jedynie węzłem wrogiego burzenia się jednakiej, płynącej w żyłach ich krwi.
Odzyskując nareszcie mowę, huknął Kozioł na pożegnanie z gestem groźby w kierunku domu:
— Do rychłego zobaczenia! Powrócimy tu!
Starsza poszła za niemi, ażeby nacieszyć się widokiem do końca, zdecydowana zresztą teraz, kiedy Kozłowie byli pokonani, zwrócić się przeciwko tamtym, którzy porzucili ją tak rychło i wydawali jej się nazbyt już szczęśliwi. Długo jeszcze zatrzymywały się przed domem grupy rozmawiających półgłosem wieśniaków. Franusia i Jan weszli do pustego domu.
Jakież jednak było zdumienie Kozłów, kiedy, w momencie składania z woza tłomoków swoich do mieszkania matki Frimat, ujrzeli starego Fouana, zdyszanego, oszołomionego, oglądającego się niespokojnie poza siebie, jak gdyby w obawie przed pogonią i zwracającego się do nich z pytaniem:
— Znajdzie się tu kąt dla mnie?.. Przychodzę zamieszkać z wami.
Strach okrutny zagnał go galopem do wsi, byle uciec z Zamku. Ilekroć teraz budził się ze snu, widział Flądrę, krążącą w koszuli po izbie i wsuwającą chłopięco chudą swoją nagość do wszystkich zakamarków w poszukiwaniu pakietu, który stary schował przezornie nazewnątrz, w zasklepionem ziemią wydrążeniu skały. Hjacynt posyłał dziewczynę na przeszpiegi z powodu jej lekkości i zwinności bosych nóg, pozwalających jej wślizgnąć się wszędzie: pomiędzy stołki, pod łóżko, niczem jaszczurka. Polowanie to roznamiętniało ją; przekonana była, że dziadek zabierał papiery do siebie, wstając, wściekała się też, że nie może odnaleźć kryjówki, którą sobie obrał i do której składał je z powrotem przed kładzeniem się spać. Nie było napewno nic w łóżku, w którego głębię zapuszczała szczupłe swoje ramię, macając pościel wprawną ręką, zaledwie wyczuwaną przez starego. Tego dnia jednak, przy śniadaniu, zrobiło mu się słabo, tak zakręciło mu się w głowie, że, siedząc przy stole, upadł ze stołka. Przyszedłszy nieco do siebie, tak osłabły jeszcze, że nie mógł otworzyć oczu, znalazł się na ziemi, na tem samem miejscu i ku najwyższemu swojemu przerażeniu poczuł, że Hjacynt i Fladra rozbierają go. Zamiast niesienia mu pomocy, myśleli łotrzy o jednem tylko: aby skorzystać jaknajszybciej z okazji dokładnego zrewidowania go. Dziewczyna zwłaszcza przeszukiwała z brutalnem zacietrzewieniem, zrywając z niego bluzę, kamizelkę i spodnie, zaglądając mu pod skórę nieledwie, pod podszewkę, we wszystkie fałdy, aby znaleźć nareszcie, gdzie zaszywa swój skarb. Obiema zaciśniętemu pięściami przewracała go, rozwierała mu członki, wygarniała z niego wszystko niby z pustej kieszeni. Nic! Gdzie do djabła ma swoją kryjówkę? Gotowa była rozpłatać starego, żeby móc zajrzeć do środka! Zdjął go taki strach, że gotowi zamordować go, jeżeli się poruszy, że udawał w dalszym ciągu zemdlonego, trzymał oczy mocno zamknięte, nie drgnął żadnym muskułem, jak gdyby miał ręce i nogi z waty. Kiedy wreszcie zostawili go samego, uciekł czemprędzej, zdecydowany nie nocować już więcej w Zamku.
— Będziecie mieli dla mnie kącik? — zapytał raz jeszcze.
Kozioł zdawał się nagle ożywiony nieprzewidzianym tym powrotem ojca. Wraz z nim wracały mu znów pieniądze.
— Naturalnie, staruszku! Ściśniemy się trochę! Przyniesie nam to szczęście!
— Boże mój! byłbym bogaty, gdyby tylko szło o to, żeby mieć serce!
Franusia i Jan weszli wolnym krokiem do opustoszałego domu. Zapadała noc, ostatnie smutne błyski światła konały w cichych izbach. Wszystko tu było bardzo stare pod tym dachem ojczystym, który dawał przytułek pracy i smutkom trzech stuleci. Przywarło z nich coś posępnie poważnego do murów, jak do cienistych naw starych kościółków wiejskich. Drzwi zostały szeroko otwarte, zdawało się, że poryw burzy przewionął ponad belkami pułapu, krzesła leżały przewrócone na ziemi w nieładzie wpośród porozrzucanych szczątków przeprowadzki. Dom był jak wymarły.
Franusia zaglądała z kolei wszędzie, we wszystkie kąty. Mętne jakieś wspomnienia, dziwne, nieokreślone uczucia budziły się w niej zwolna. Tutaj, na tem miejscu, bawiła się jako dziecko. W kuchni, obok stołu, skończył życie jej ojciec. W pokoju przed łóżkiem, z którego zdjęto siennik, przypomniała sobie Lizę i Kozła, jak wieczorami sycili swoją żądzę z taką namiętnością, że słyszała ich ciężkie oddechy po przez tynk sufitu. Czy i teraz jeszcze będą prześladowali ją? Czuła tu wciąż jeszcze obecność Kozła. Tutaj schwycił ją pewnego wieczora w objęcia, a ona ugryzła go. Tam także. I tam również. We wszystkich kątach odnajdywała wspomnienia, dziwne mącące jej spokój.
W tej samej chwili, odwróciwszy się, doznała zdziwienia na widok Jana, Co robi u nich ten obcy człowiek? On sam zdawał się być jakiś nieswój, jak gdyby przyszedł w odwiedziny i nie śmiał nic tknąć. Poczucie osamotnienia przejęło ją smutkiem; gniewało ją, że nie raduje się swojem zwycięstwem. Myślała, że wejdzie do domu, krzycząc z radości, tryumfując za plecami siostry. A tymczasem dom nie sprawiał jej przyjemności, na serce legło tłoczącym cieniem szczególne zaniepokojenie. Może to wina zapadającego tak smutnie zmierzchu? Ona i mąż snuli się wciąż wśród mroków nocnych, przechodząc z jednej izby do drugiej, nie mając nawet odwagi zapalenia świecy.
Wówczas Jan, biorąc Franusię w objęcia, pocałował ją delikatnie, jak gdyby chciał jej tem powiedzieć, że jednak będą szczęśliwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.