Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jego miejsce jest w waszym domu. Weźcie go do siebie!
— Pomyślę o tem; niech przyjdzie jutro.
Hilarjon, który zrozumiał, o czem mowa, zaczął się tak trząść, że omal nie rozmiażdżył sobie nóg, upuszczając na ziemię, na zewnątrz kościoła, swój ostatni złom kamienia. Oddalając się, rzucił ukradkiem na babkę spojrzenie katowanego, przerażonego, pokornego zwierzęcia.
Upłynęło jeszcze pół godziny. Bécu, zmęczony dzwonieniem, zapalił znów swój cybuszek. Starsza, milcząca, niezmieszana, stała w dalszym ciągu, jak gdyby obecność jej była wystarczającym aktem grzeczności, jaką winno się jest proboszczowi. On wszakże, coraz bardziej zniecierpliwiony, wybiegał co chwilę na próg kościoła, rzucając po przez szerokość placu rozpłomienionem z gniewu okiem na dom Kozłów.
Wreszcie, przy akompanjamencie rozszalałego ponownie dzwonu, którego ogłuszający dźwięk wystraszał w powietrzu staje rozkrakanych, stuletnich kruków, członkowie orszaku wyszli, jeden za drugim, z domu Kozłów i skierowali się ku kościołowi. Liza była skonsternowana przedłużającem się nieprzybywaniem chrzestnej matki. Postanowiono udać się wolnym krokiem do kościoła w nadziei, że sprowadzi ją to może. Ale odległość była zbyt krótka, nie więcej niż sto metrów. Ksiądz Godard natarł na nich z miejsca.
— Cóż to? drwicie sobie ze mnie? Zrobiłem wam grzeczność, a teraz czekam już od godziny... Chodźcie, chodźcie... Prędko!... Prędko!
Mówiąc to, pchał ich wszystkich do kaplicy: matkę z nowonarodzonem dzieckiem na ręku, ojca, dziadka Fouana, wuja Delhomme’a, ciotkę Fanny, nie wyłączając samego pana Karola, wielce majestatycz-