Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W tej chwili jednak zbliżali się już, dodał więc pospiesznie:
— No, niech zresztą zostanie to między nami... Nie puszczę tymczasem pary z ust, ale pogadamy o tem...
Lizka zaczynała się dziwić, nie rozumiejąc, w jaki sposób Franusia wraca z Kozłem. Uspokoił ją wszakże, mówiąc, że ten leń, jej siostra, ukryła się ze swojemi fochami za stóg, tam na tamtem polu. W tej samej zresztą chwili ostry, przeszywający krzyk przerwał ich rozmowę, każąc im zapomnieć o wszystkiem.
— Co to? Kto to tak krzyknął?
Był to krzyk przeraźliwy, przeciągły ryk jęku, podobny do żałośliwej skargi dobijanego zwierzęcia. Strzelił w niebo i zgasł w nieubłaganym ogniu słonecznym.
— Co to? Koń chyba, któremu przetrącono żebra?
Odwrócili się i ujrzeli Palmirę, trzymającą się jeszcze na nogach na sąsiedniem ściernisku wpośród wiązek kłosów. Przyciskała osłabłemi rękami do płaskiej piersi ostatni snop, który usiłowała związać. Ale znów jęk rozpaczliwy wydarł się z jej krtani, boleśniejszy jeszcze, straszliwszy; wypuściła wszystko z rąk, okręciła się dokoła samej siebie i padła na ziemię, porażona słońcem, które prażyło ją od dwunastu godzin.
Lizka i Franusia pospieszyły jej na pomoc, za niemi Kozioł wolniejszym krokiem; równocześnie zbiegać się zaczęli ludzie z sąsiednich pól, nie wyłączając Delhomme’a, Fouana, wiercącego się w tej stronie i Starszej, potrącającej kamyki końcem swej laski.
— Co to? Co to takiego?
— To Palmira dostała jakiegoś napadu.
— Widziałem, jak padła, tam, na polu.
— O! mój Boże!