Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rej tym samym jękiem, stałym niejako przyśpiewem nędzy:
— Tak, tak, każdy dźwiga swój krzyż... aż do zdechu!...
Róża zdecydowała się nareszcie zapalić światło, kiedy weszła Starsza ze swoją robotą na drutach. Podczas długich dni letnich nie było prawie wieczorów; żeby jednak nie zużyć ani kawałeczka świecy, przychodziła do brata spędzić godzinę zmierzchu przed pójściem spać po omacku. Rozsiadła się zaraz wygodnie, i z tą chwilą Palmira, kończąca zmywanie statków, nie odzywała się już ani jednem słowem, tak ją zawsze przerażał widok babki.
— Jeżeli ci potrzeba ciepłej wody — zachęciła ją Róża — napocznij nową wiązkę drzewa.
Powstrzymała się na chwiłę, usiłując mówić o czem innem.
Fouanowie unikali skarżenia się wobec Starszej. Wiedzieli dobrze, że sprawią jej tylko przyjemność głośnem utyskiwaniem na swoją głupotę oddania majątku dzieciom. Tym razem Róża nie wytrzymała jednak. Zanadto rozsadzał ją gniew.
— Możesz nawet położyć na ogień całą naraz. Czy to warto nazwać wiązką? Kilka zeschłych gałązek, pozbieranych z pod płota!... Fanny oskrobuje chyba swoją komórkę na drzewo, żeby przysyłać nam takie śmiecie.
Fouan, siedzący jeszcze przy stole przed pełną szklanką, przerwał wreszcie milczenie, w jakiem z umysłu zdawał się zamykać. Uniósł się gniewem.
— Przestaniesz ty do djabła ciężkiego z twojemi wiązkami?... To same śmiecie... tak, tak, wiemy o tem!... Cóż dopiero ja mam powiedzieć o tej świńskiej lurze, co Delhomme wtrynia mi w miejsce wina?...
Podniósł szklankę i przyjrzał jej się pod światło.
— Do licha! Co też mógł tam wpakować? To