Straszliwe zdarzenie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Straszliwe zdarzenie
Podtytuł Powieść
Wydawca Spółka Nakładowa „Odrodzenie“
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wydawnicza w Kaliszu
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Le Formidable Événement
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLJOTEKA POWIEŚCI SENZACYJNYCH i KRYMINALNYCH
M. LEBLANC
STRASZLIWE ZDARZENIE
POWIEŚĆ
SPÓŁKA NAKŁADOWA „ODRODZENIE”
LWÓW 1928
CZCIONKAMI DRUKARNI WYDAWNICZEJ w KALISZU, UL. NARUTOWICZA 4




PRZEDMOWA.

Straszliwy kataklizm z dnia 4 marca, którego skutki bardziej jeszcze niż wojna wpłynęły na ukształtowanie się stosunków dwóch wielkich państw zachodnich, wywołuje już od lat pięćdziesięciu bujny rozkwit wspomnień, pamiętników, studjów, relacyj źródłowych i opowiadań fantastycznych. Świadkowie opowiedzieli swe wrażenia. Dzienniki powydawały zbiory artykułów. Uczeni opracowali poważne i fachowe dzieła. Powieściopisarze napisali ciekawe dramaty i romanse. Poeci rymami opiewali wiekopomne zdarzenie.
Do pełnego obrazu tego przełomu brakło świadectwa najważniejszego: słowa Szymona Dubosc. Jedynie z opowiadań reporterskich, częstokroć niedokładnych lub fantastycznych, znało się rolę bohatera, którego najpierw przypadek, potem niesłychana odwaga i entuzjastyczna przedsiębiorczość rzuciły w samo serce kotłujących się wypadków.
Dzisiaj, gdy narody zgrupowały się dookoła posągu, wzniesionego na arenie, gdzie walczył bohater, koniecznem jest do wieńców legend dorzucić snop prawdy. Zapewne, może niejednemu się zdaje, że prawda ta dotyka zbyt blisko prywatnego życia człowieka — ale czyż fakt ten jest powodem do jej ukrywania?
Szymon Dubosc należy dziś już bowiem do historji.




CZĘŚĆ PIERWSZA.
WILHELM ZDOBYWCA.
I.
OŚWIADCZYNY.

— Ach!, ależ to naprawdę straszne! — zawołał Szymon Dubosc. Posłuchaj, Edwardzie.
I odciągając przyjaciela swego na bok od stolików, zastawionych na terasie pawilonu, pokazał mu w dodatku do „Ostatnich Wiadomości”, które motocyklista właśnie przywiózł do New-Golfu, telegram, wydrukowany tłustemi literami:

20 maja Boulogne. Właściciel i załoga czółna rybackiego, przybyłego do portu, oświadczyli, że dziś rano w równej odległości od wybrzeża francuskiego i angielskiego widzieli duży statek, porwany przez olbrzymią trąbę wodną. Statek uniósł się wysoko, poczem przewrócił się i znikł w odmęcie w przeciągu kilku sekund.
Powstały wówczas wiry szalone, a morze, dotychczas spokojne, wzburzyło się tak niezwykle, że rybacy musieli uciekać, wiosłując z całych sił, by jaknajdalej znaleźć się od miejsca katastrofy, gdzie mogłoby ich z łatwością porwać to niesłychane zjawisko. Władze morskie wysyłają natychmiast dwa statki na owo miejsce”.

— No, co sądzisz o tem, Edwardzie?
— Tak, to rzecz straszna, odpowiedział Edward Rolleston. Przedwczoraj zatonięcie „Ville de Dunkerque”. Dzisiaj inny okręt w tychże okolicach. Musi w tem być jakaś wspólna przyczyna.
— To samo powiada drugi telegram, rzekł Dubosc, czytając dalej gazetę.

Godzina 15 Londyn. Zatonięty okręt był transportowcem transatlantyckim Towarzystwa Rotterdam-America i przewoził tysiąc dwieście pasażerów oraz ośmiuset ludzi załogi. Dotychczas nie znaleziono ani jednego żywego rozbitka. Trupy zaczynają już wypływać.
Nie można przeczyć, że ta krew mrożąca w żyłach katastrofa, zarówno jak zatonięcie onegdajsze „Ville de Dunkerque” spowodowane jest przez jakieś niezwykłe fenomeny, wstrząsające wodami Pas-de-Calais już od tygodnia, a które oprócz zatonięcia statków „Brabant” i „Ville de Dunkerque” omało nie wywołało ofiar innych okrętów”.

Przyjaciele zamilkli. Oparci o balustradę, okalającą terasę klubu, wpatrywali się w niezmierzone przestrzenie morza. Było ono spokojne, jakby uśmiechnięte uprzejmie, bez złości i zdrady, przy brzegu porysowane w wąskie linijki zielone i żółte, dalej czyste i błękitne jak powietrze, a jeszcze dalej, pod nieruchomemi, zda się, obłokami, szare jak wielka tablica łupku.
Ale ponad Brighton, słońce, zachodzące już poza pasmo wzgórzy, ukazało swą tarczę i na morzu rozsypał się deszcz iskier złotych i ognistych.
— Perfidne! — rzekł Szymon Dubosc, który chociaż dobrze znał język angielski, w rozmowie z przyjacielem swym Anglikiem, używał zawsze mowy francuskiej — perfidne! Jakie ono jest piękne i pociągające! Patrząc na jego spokój, czyż można przypuszczać, że miewa ono swoje złośliwe kaprysy, kaprysy niszczycielskie i zabijające! A ty naprawdę chcesz dzisiaj wieczorem jechać, Edwardzie?
— Tak jest. Przez Newhaven i Dieppe.
— Podróż powinna udać się dobrze. Morze dostało już swoje ofiary, jest więc nasycone. Ale czego właściwie tak się spieszysz?
— Jutro rano mam w Dieppe umówione spotkanie z marynarzami. Biorę załogę do mego jachtu. Popołudniu zamierzam być w Paryżu, a za tydzień będę płynął do Norwegji. A ty, Szymonie?
Szymon Dubosc nie odpowiedział, bo odwrócony w stronę pawilonu klubu wpatrywał się w jego okna, gdzie zachodzące słońce zapalało czerwone błyski. Grający w golfa opuścili już swoje links i rozsypali się w grupach dokoła stolików pod różnobarwnemi parasolami. Podawano herbatę. Dodatki „Ostatnich Wiadomości” kursowały z rąk do rąk, komentowano telegramy z nadzwyczajnem ożywieniem. Przy niektórych stolikach skupiała się młodzież, panowie i panny, przy innych siedzieli rodzice, a przy innych znów starsi dżentelmeni pokrzepiali swe siły, zjadając poważne ilości cakes i kanapek.
Na lewo, poniżej klombów kwiecistych, zaczynały się łagodne ondulacje links pokryte aksamitem świeżej zieleni gazonu. Zdaleka widać było ostatniego gracza o majestatycznej i wysokiej postawie.
— Córka lorda i jej trzy towarzyszki nie spuszczają ciebie z oczu, rzekł Edward.
Szymon uśmiechnął się lekko.
— Miss Bakefield patrzy na mnie, bo wie, że ją kocham, a jej trzy przyjaciółki wiedzą również, że ja kocham miss Bakefield. Młody człowiek, który kocha, jest zawsze widokiem przyjemnym dla tej, która jest kochana, a irytującym dla tych, które nie są kochane.
Zdanie to Szymon wyrzekł poprostu, bez najlżejszego akcentu próżności. A może miałby ku niej niejakie powody, był on bowiem typem niezwykłym, człowiekiem, jednoczącym w sobie męskość z niesłychanym urokiem. Wyraz jego twarzy oczy niebieskie, uśmiech i to coś indywidualnego, będącego połączeniem mocy, zręczności, zdrowej wesołości, ufności we własne siły i ufności w życie, wszystko to składało się na całość, tchnącą czarem młodości i jakiegoś nieprzepartego uroku.
Zamiłowany w sporcie, dojrzewał właśnie z tą generacją Francuzów powojennych, którzy wysoko postawili sztandar kultury fizycznej. Ruchy jego miały harmonję, jaką rozwija jedynie długie ćwiczenie logiczne, ale jaką wysubtelnia życie intelektualne, studjowanie sztuk pięknych i poczucie estetyki we wszystkiem. Zdanie matury i koniec nauk nie były dla niego, jak dla wielu innych, początkiem życia nowego. Jeżeli nadmiar energji zmusił go do wyładowywania się w ambicjach atletycznych i rekordach na stadjonach Europy i Ameryki, mimo to nie zgodził się nigdy na opanowanie ducha przez ciało. W wirze matchów i zapasów umiał zawsze zachować dla siebie dwie — trzy godziny samotności, poświęcając je na czytanie lub rozważanie. Tym sposobem nie robił przerw w nauce, studjując z zapałem ucznia gimnazjalnego i kształcąc się w różnych gałęziach wiedzy.
Ojciec jego, z którym łączyło go serdeczne uczucie, dziwił się często:
— Powiedz mi, Szymonie, do czego dążysz? Jaki jest twój cel?
— Ćwiczę się.
— Ale w jakim celu?
— Nie wiem. Dla każdego z nas bije godzina, kiedy trzeba być gotowym, uzbrojonym, i mieć głowę i muskuły w porządku. Ja będę gotów.
I tak doszedł do lat trzydziestu. Na początku roku w Nizzy poznał za pośrednictwem Edwarda Rolleston miss Bakefield.
— Zapewne zobaczę się z ojcem twoim w Dieppe, powiedział Rolleston. Będzie zdziwiony, że nie wracasz ze mną, jak to było ułożone w zeszłym miesiącu. Co mam jemu powiedzieć?
— Powiedz mu, że zostaję jeszcze czas jakiś tutaj... albo nie... nie mów nic... napiszę do niego... może jutro... albo pojutrze...
Schwycił za ramię Edwarda.
— Słuchaj, drogi, słuchaj... jeżelibym oświadczył się o rękę miss Bakefield jej ojcu, coby z tego wynikło, jak sądzisz?
Twarz Edwarda Rollestona wyrażała zdumienie.
Po chwili wahania odpowiedział:
— Ojciec miss Bakefield nazywa się lord Bakefield, a może nie wiesz, że matka miss Bakefield, ta cudowna lady Konstancja, nieżyjąca już od lat sześciu, była prawnuczką jednego ze synów Jerzego III. W żyłach jej więc płynęła krew błękitna z domieszką jednej ósmej krwi królewskiej.
Edward Rolleston wymówił słowa te z takiem namaszczeniem, że Szymon, jako Francuz czystej krwi, lekceważący przesądy kastowości, nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Hm! Jedna ósma! Tym sposobem miss Bakefield może poszczycić się jedną szesnastą, a dzieci jej będą korzystały z przywilejów jednej trzydziestej drugiej krwi królewskiej! Szanse moje zmniejszają się. Co się tyczy krwi królewskiej, mogę wykazać się jednym z przodków, kiełbaśnikiem z zawodu, który głosował za skazaniem na śmierć Ludwika XVI... Mało, bardzo mało...
Położył Edwardowi rękę na ramieniu.
— Słuchaj, drogi, wyświadcz mi przysługę. Miss Bakefield jest sama w tej chwili. Zabaw rozmową jej przyjaciółki, bym mógł pomówić z nią sam na sam...
Edward Rolleston, towarzysz sportowy Szymona, przedstawiał typ młodzieńca bardzo bladego i chudego, zbyt wyrośniętego, tak, że zwykle trzymał się nieco pochyło. Szymon znał jego wady, między innemi wielkie zamiłowanie do whisky, do bywania w szulerniach i życia wystawnego bez wiadomych dochodów. Ale pozatem był to towarzysz wierny, oddany i Szymon wyczuwał w nim przywiązanie do swojej osoby oraz cechy prawości.
Przybliżyli się do grupy pań. Edward zajął miejsce obok trzech przyjaciółek, podczas gdy miss Bakefield podeszła do Szymona.
Panna miała na sobie suknię białą, bardzo skromną, prostą w kroju, bez żadnych ozdób, tworzących kaprysy mody. Jej odsłonięta szyja, ręce, widoczne poprzez cienki muślin rękawów, twarz i czoło miały ten ciepły odcień, jaki nadaje skórze niektórych blondynek słońce i stałe przebywanie na powietrzu. Złote punkciki igrały w jej prawie czarnych źrenicach. Piękne, jasne włosy, o połysku metalicznym, związane były na karku w ciężki węzeł. Ale szczegółów tych nie dostrzegało się odrazu, oko bowiem z upodobaniem obejmowało całą śliczną, zgrabnie wyrośniętą postać, tworzącą niezwykle harmonijną całość.
Nic dziwnego, że Szymon Dubosc, mimo swej całej odwagi, bladł zawsze trochę pod spojrzeniem pięknej miss Bakefield, chociaż wzrok jej, spoczywający na nim, był łagodny i miękki...
Po przywitaniu Szymon odezwał się:
— Czy jesteś wciąż zdecydowana, Izabello?
— Dziś tak samo jak wczoraj, odrzekła z uśmiechem, a jutro będę jeszcze bardziej może, gdy nadejdzie chwila działania.
— Jednakże... znamy się zaledwie cztery miesiące...
— To znaczy?
— To znaczy, że w chwili, gdy ma się spełnić fakt nieodwołalny, zwracam się do twego rozsądku...
— Nie do mej miłości?... Ależ od chwili, gdy cię kocham, Szymonie, nie mogłam jeszcze zrobić najmniejszego rozdźwięku między moim rozsądkiem a mojem uczuciem. I tak jadę więc jutro rano z tobą razem...
— Izabello...
— Więc wolisz może, żebym jutro wieczorem odjechała z moim ojcem? Podróż ta trwałaby trzy, cztery lata... Ojciec żąda tego odemnie. A teraz wybieraj i decyduj.
Słowa te, o tak doniosłem dla obojga znaczeniu, padały spokojnie; wzruszeni do głębi, zachowali obojętną maskę twarzy. Samo poczucie bliskości dawało im wielką moc i energję. Izabella, zarówno jak Szymon, odznaczała się pięknym wzrostem, smukłością i piękną budową i oboje podświadomie odczuwali, że tworzą parę uprzywilejowaną, że są ludźmi, wybranymi przez los do życia bardziej intensywnego, potężniejszego i szlachetniejszego.
— Więc niech się tak stanie, rzekł. Ale pozwól mi jeszcze spróbować pomówić z twoim ojcem. On nie wie...
— On wie o wszystkiem. A ponieważ miłość nasza nie podoba się mu, a jeszcze bardziej mej macosze, dlatego właśnie chce mię oddalić od ciebie i przedsięwziął tę podróż dookoła świata.
— A jednak spróbuję.
— Dobrze, pomów z nim, a jeżeli odmówi, nie staraj się już dzisiaj zobaczyć ze mną. Jutro, przed południem, będę w Newhaven. Czekaj na mnie przy pomoście.
Szymon zapytał jeszcze:
— Izabello, a czytałaś dzisiejsze telegramy?
— Tak.
— Ta podróż morska nie przeraża cię?
Uśmiechnęła się. Wówczas Szymon skłonił się nisko, ucałował wyciągniętą rączkę i oddalił się bez słowa.
Lord Bakefield, pair Wielkiej Brytanji, w pierwszem małżeństwie poślubił prawnuczkę Jerzego III, obecnie szczęśliwy małżonek księżny de Faulconbridge, właściciel wielu zamków, kluczy, folwarków i miasteczek tak, że mógł, nie opuszczając prawie granic swych posiadłości, przenosić się z Brighton do Folkestone, był owym spóźnionym graczem w golfa, którego widzieli młodzi ludzie z terasy klubu. Wyniosła sylwetka jego przybliżała się, roztapiając się chwilami w zmierzchu przedwieczornym. Szymon postanowił, nie zwlekając, skorzystać ze sposobności i skierował swe kroki w kierunku terenów golfa.
Mimo przestrogi Izabelli i chociaż brzmiały mu jeszcze w uszach uwagi Edwarda o przesądach kastowych lorda Bakefielda, Dubosc ufał w pomyślny obrót rozmowy, gdyż ojciec panny okazywał mu zawsze wiele życzliwości i zainteresowania.
I tym razem podanie ręki było serdeczne i dobroduszne. Oblicze lorda Bakefielda zbyt krągłe i pełne w stosunku do ciała chudego i całej długiej postaci, bardzo czerwone i nieco wulgarne, rozjaśniło się uśmiechem zadowolenia.
— I cóż, kochany panie, zapewne przychodzi pan pożegnać się z nami? Dowiedział się pan o naszym jutrzejszym odjeździe?
— Tak jest i dlatego właśnie chcę poprosić pana o parę słów rozmowy.
— Doskonale! doskonale! Słucham pana.
To mówiąc, nachylił się nad wzgórkiem, usypał swemi rękami kopczyk piasku i umieścił tam swoją kulę, poczem podnosząc się, wziął z rąk nieodstępnego caddie swój kij, przybrał postawę, wysunął lekko naprzód lewą nogę i po paru próbnych zamachnięciach, by upewnić się co do kierunku, uderzył nagle z niesłychaną szybkością i wprawą.
Kula uniosła się w przestrzeń, najpierw skręciła nieco w lewo, potem zawirowała w prawo, wymijając grupę drzew, tworzących przeszkodę i upadła na gazon, o parę metrów od jamy.
— Brawo! krzyknął Szymon. Doskonale udana kula.
— Nieźle! Nieźle! przytaknął lord Bakefield, idąc w kierunku kasyna.
Szymon nie dał się zbić z tropu tym dziwacznym sposobem prowadzenia rozmowy. Bez żadnych wstępów przystąpił do rzeczy:
— Zapewne wiadomo panu, że jestem synem właściciela stoczni w Dieppe i właściciela największej floty handlowej we Francji. Nie potrzebuję więc o tem mówić dłużej.
— Tak, znam ojca pańskiego, panie Dubosc. Dobry bardzo człowiek, o tak, bez zarzutu człowiek! W przeszłym miesiącu miałem przyjemność w Dieppe uściskać dłoń jego.
Uszczęśliwiony Szymon mówił dalej:
— Teraz o mnie słów parę. Jestem finansowo niezależny, posiadam majątek mojej biednej matki. Mając lat dwadzieścia, odbyłem przez Saharę lot bez zatrzymywania się. W dwudziestym pierwszym roku pobiłem rekord biegu na przełaj. W dwudziestym drugim roku byłem dwukrotnym zwycięzcą na Olimpiadzie w fechtunku i pływaniu. W dwudziestym piątym roku zostałem championem całego świata w konkursie atletyki. A w tym okresie przebyłem kampanję w Marokku, cztery razy otrzymałem pochwałę przed frontem, jestem porucznikiem rezerwy, odznaczonym medalem waleczności i medalem za ocalenie tonących. To wszystko. Ach, nie! Zapomniałem. Jestem licencjatem literatury i laureatem Akademji za pracę o pięknie w Grecji. Mam lat dwadzieścia dziewięć. Teraz już wszystko.
Lord Bakefield popatrzył na młodzieńca zukosa i wymamrotał:
— Nieźle! wcale nieźle, młody panie!
— Co się tyczy przyszłości, mówił dalej Szymon, powiem krótko. Nie lubię robić projektów. Jednakże chcą mnie wybrać na posła w miesiącu sierpniu. Hm, zapewne, polityka nie jest moim terenem, nie zajmuje mnie zbytnio... Ale przecież, coś robić trzeba... Jestem młody... napewno wyrobię sobie stanowisko na świecie. Nieprawdaż? Jest jedna tylko rzecz... przynajmniej z pańskiego punktu widzenia. Nazywam się tylko Szymon Dubosc... Dubosc w jednem słowie bez przedimka... bez najmniejszego cienia tytułu... I... nieprawdaż?...
Szymon wyrażał się gładko, bez żadnego onieśmielenia, tonem wesołym i beztroskim. Lord Bakefield wciąż nie odzywał się, ale twarz jego dalej wyrażała dobrotliwość. Dubosc zaczął się śmiać.
— Rozumiem dobrze sytuację i doprawdy wolałbym móc ofiarować genealogję bardziej skomplikowaną, z herbem, dewizą, tytułem i pergaminami. Niestety, to niemożliwe! Jednakże z biedą możemy i my wspominać naszych przodków z XIV wieku. Tak, milordzie, w roku 1352, Maciej Dubosc, parobek na folwarku klucza Blancmesnil, był skazany za kradzież na pięćdziesiąt kijów. Rodzina Dubosc nadal pracowała na ziemi. Folwark ten istnieje dotychczas, folwark „du Bosc”, to jest „du Bosquet”, od bukietu, t. j. gaju drzew.
— Tak... tak... wiem... przerwał lord Bakefield.
— Aa? Pan? powtórzył Szymon, nieco zdziwiony, odczuł bowiem z miny starego dżentelmena i tonu jego, że wyjaśnienie będzie miało doniosłe znaczenie.
Lord Bakefield mówił powoli, cedząc słowa:
— „Tak, wiem... dziwnym przypadkiem. Będąc w ubiegłym miesiącu w Dieppe, zrobiłem tam małą ankietę, dotyczącą mojej rodziny, która pochodzi z Normandji. „Bakefield” bowiem, nie wiem, czy wiadomo panu, jest to po angielsku zepsute francuskie „Bacqueville”. Jeden z Bacqueville’ów znajdował się między towarzyszami Wilhelma Zdobywcy. Czy zna pan ładną mieścinę tej nazwy w prowincji Caux? Otóż istnieje akt z XV wieku, podpisany w Londynie, a zarejestrowany w Bacqueville, mocą którego hrabia de Bacqueville, baron d’Auppegard i de Gourel nadaje wasalowi swemu, panu de Blancmesnil prawo sądu w folwarku Bosc... w tymże samym folwarku du Bosc, gdzie biedny Maciej otrzymał tęgą porcję kijów. Zabawne, ten zbieg okoliczności, co? Zabawne bardzo? Co pan mówi o tem, kochany młodzieńcze?
Tym razem Szymon uczuł się dotknięty do żywego. Trudno bowiem było z większą kurtuazją i bezczelnością dać odpowiedź bardziej impertynencką. Bez owijania w bawełnę, bez ogródek, pod pretekstem opowiedzenia drobnej anekdoty genealogicznej, lord Bakefield stwierdził, że w oczach jego młody Dubosc nie znaczy więcej, niż parobek w XV wieku w oczach potężnego pana angielskiego, hrabiego de Bakefield i suwerena de Blancmesnil. Wszystkie tytuły i championaty Szymona Dubosc, zwycięzcy na olimpjadach i laureata Akademji francuskiej, atlety i bohatera, wszystko to nie ważyło ani uncji na wadze, którą pair Anglji, świadomy swej wyższości, mierzy zasługi ubiegających się o rękę jego jedynaczki. A zasługi Szymona Dubosc były tego rodzaju, że wystarczyło za nie podziękować uśmiechem, grzecznością towarzyską i serdeczniejszym uściskiem dłoni.
Było to tak jasne i dusza starego arystokraty z całą swoją dumą, przesądami, uporem, wyniosłością i kastowością ukazała się tak bez obsłonek, że Szymon, nie chcąc doznać upokorzenia odmowy, zaczął mówić w tonie lekko ironicznym:
— Ma się rozumieć, że nie roszczę sobie bynajmniej pretensji, by zostać zięciem pana, zanim nie zasłużę na łaskę tę nadzwyczajną... Oświadczyny moje mają na celu prosić o wyznaczenie warunków, jakie spełnić musi Szymon Dubosc, potomek parobka, by otrzymać rękę miss Bakefield. Przypuszczam, że Bakefieldowie, mający w rodzinie swej towarzysza Wilhelma Zdobywcy, mają prawo żądać od Szymona Dubosc, by tenże zrehabilitował się, zdobywając coś... coś jakby jakieś królestwo... by za przykładem wielkiego Bastarda, wylądował tryumfalnie w Anglji? Czy dobrze mówię?
— Coś w tym rodzaju, kochany panie, odpowiedział stary lord, zdumiony nieustępliwym atakiem.
— Może też, mówił Szymon, powinien on również spełnić jakieś czyny nadludzkie, wykonać prace dla dobra całej ludzkości? Więc najpierw Wilhelm Zdobywca, Herkules lub don Kiszot potem... Możnaby się wówczas porozumieć?
— Możnaby się porozumieć...
— I to byłoby wszystko?
— Niezupełnie.
Lord Bakefield, odzyskawszy już równowagę i zimną krew, rzekł dobrodusznie:
— Nie mogę ograniczyć wolności miss Bakefield na okres czasu bardzo długi. Musiałby pan zwyciężyć w czasie określonym. Czy uważa pan, że określając okres ten na przeciąg dwóch miesięcy jestem zbyt wymagający?
— Zbyt szlachetny! — zawołał Szymon. Dwadzieścia dni wystarczy mi w zupełności. Proszę tylko pomyśleć: w dwadzieścia dni okazać się równym Wilhelmowi Zdobywcy i rywalem don Kiszota! Naprawdę, okres ten jest zbyt długi dla mnie! Dziękuję panu z głębi serca. Do widzenia niebawem...
I dość zadowolony z obrotu sprawy Szymon odszedł w kierunku pawilonu klubu. Imię Izabelli nie zostało nawet wymówione w rozmowie.
— Więc jakże, zapytał go Edward Rolleston, czy oświadczyłeś się?
— Mniej więcej.
— A odpowiedź?
— Doskonała, Edwardzie, doskonała. Nie jest zupełnie rzeczą niemożliwą, by ten poczciwy człek, który tam właśnie znów uderza kulę i puszcza ją w ruch, nie stał się teściem Szymona Dubosc. Trzeba jeszcze załatwić drobiazg jeden... musi stać się coś... nie wiem co... jakieś niezwykłe zdarzenie, kataklizm jakiś straszliwy, któryby zmienił oblicze ziemi. Oto wszystko.
— Słuchaj, Szymonie, odpowiedział Rolleston, takie zdarzenia są rzadkie.
— Więc w takim razie, kochany Edwardzie, musi stać się wola moja i wola miss Bakefield!
— To znaczy?
Szymon nie odpowiedział. Ujrzał właśnie Izabellę, wychodzącą z pawilonu.
Na widok jego, panna zatrzymała się. Byli oddaleni od siebie o jakie dwadzieścia kroków. We wzroku jej poważnym i skupionym malowało się uczucie. Zamienili ze sobą spojrzenie pełne obietnic miłości, oddania się, poświęcenia, szczęścia i pewności.


II.
NA MORZU.

Nazajutrz w Newhaven Szymon Dubosc dowiedział się, że dnia poprzedniego około godziny szóstej zatonął kuter rybacki z załogą ośmiu ludzi. Stało się to w pobliżu Seaford, małej stacji, oddalonej o kilka kilometrów. Stamtąd można było obserwować cyklon.
— Cóż, proszę pana, zagadnął Szymon znajomego kapitana okrętu, na którym mieli przepłynąć kanał La Manche, co pan myśli o tem? Znów zatonięcie! Czy nie zdaje się panu, że to wszystko zaczyna być niepokojące?
— Owszem, widzę to, niestety, odrzekł kapitan. Piętnastu pasażerów zrezygnowało z podróży. Obawiają się. A przecież jest to jedynie przypadek.
— Przypadek, który się powtarza zbyt często, panie kapitanie. A co groźniejsze, że to już na całym kanale La Manche.
— Na całym kanale znajduje się obecnie około kilku tysięcy statków. Każdemu z nich grozi pewne ryzyko, ale przyzna pan sam, że ryzyko to jest małe.
— A przeprawy nocne czy wszystkie się udały? zapytał jeszcze Dubosc, myśląc o swoim przyjacielu Edwardzie Rolleston.
— Doskonale — w obu kierunkach. I nasza podróż również będzie dobra. „Reine-Mary” jest to nadzwyczaj solidny okręt, bez trudności robiący swoich sześćdziesiąt cztery mile w niespełna dwóch godzinach. Odpłyniemy i przepłyniemy, niech pan będzie spokojny, panie Dubosc.
Ta pewność siebie kapitana i jego zaufanie uspokoiły Szymona, chociaż w głębi umysłu jego pozostały pewne obawy. Nie jechał przecie sam. Korzystając z chwili czasu, poczynił przygotowania do odjazdu, zamówił dwie kabiny, przedzielone salonem i na dwadzieścia pięć minut przed terminem odpłynięcia udał się na dworzec morski.
Panowało tam wielkie ożywienie. W poczekalni około tablicy, gdzie ogłaszano najnowsze depesze, gromadziły się grupy ludzi o twarzach stroskanych. Otaczano też osoby lepiej poinformowane, głośno rozprawiające i gestykulujące. Dużo pasażerów zgłaszało się do kasy z żądaniem zwrotu pieniędzy.
— Ho, ho, ksiądz nasz, ojciec Calcaire, powiedział półgłosem Szymon, widząc w restauracji za stołem swego dawnego profesora.
I zamiast uciekać od niego, jak to zwykł był czynić na widok księdza, zbliżył się do niego.
— Jak zdrowie, drogi mistrzu?
— A, to ty, kochany Szymonie Dubosc!
Z pod cylindra bardzo staromodnego, wyrudziałego i zniszczonego, wyglądała okrągła twarz proboszcza, o dużych policzkach, opadających na kołnierzyk bardzo wątpliwej czystości. Coś w rodzaju czarnego sznurka zastępowało krawat. Liczne plamy pyszniły się na kamizelce i marynarce, a płaszcz koloru wypełzłej zieleni, pozbawiony guzików, zdradzał wiek znacznie starszy od cylindra.
Ojciec Calcaire — Ojciec Wapienny — zatracił już prawdziwe swe nazwisko i znany był jedynie pod tym przydomkiem, wykładał nauki przyrodnicze w kolegjum w Dieppe w przeciągu ćwierćwiecza. Geolog uczony i istotnej wartości, zawdzięczał przydomek swój studjom nad formacjami osadowemi wybrzeża normandzkiego. Studja te przeprowadzał gruntownie, badając nawet dno morskie i mimo zbliżającej się sześćdziesiątki, nie ustawał w pracy. Jeszcze w roku zeszłym Szymon widział go, tego człowieka ociężałego, pokręconego od reumatyzmu, jak zamknięty w kloszu nurka poraz czterdziesty ósmy opuszczał się na dno morza w pobliżu Saint-Valery-en-Caux. Od Hawru do Dunkierki, od Portomouth do Douvre, cały kanał La Manche nie miał dla niego tajemnic.
— Czy mistrz wraca do Dieppe?
— Przeciwnie, przybywam stamtąd. Przepłynąłem tej nocy, jak tylko dowiedziałem się o zatonięciu kutra angielskiego... wiesz zapewne... pomiędzy Seaford a ujściem Cuckmere. Już od rana rozpocząłem moją ankietę u ludzi, którzy byli naocznymi świadkami.
— No i cóż? zainteresował się Szymon.
— Otóż o jakąś milę od wybrzeża widzieli wrzenie fal i piany, wirującej z zawrotną szybkością dookoła środka, tworzącego wklęśnięcie. A potem nagle wystrzelił stamtąd słup wody, prosto w górę, unosząc piasek i kamienie, opadające deszczem we wszystkie strony, jak bukiet ogni sztucznych. Był to widok wspaniały.
— A kuter?
— Kuter? powtórzył ojciec Calcaire, jakby nie rozumiejąc o co chodzi, szczegół ten bowiem dla niego był tak bez znaczenia! A, tak! kuter! Otóż kuter zginął!
Uczeń milczał chwilę, poczem zapytał:
— Kochany profesorze i mistrzu, proszę teraz odpowiedzieć mi szczerze. Czy sądzi profesor, że podczas podróży grozi niebezpieczeństwo?
— Zwarjowałeś? To tak, jakbyś mnie spytał, czy musi się zamykać szczelnie w pokoju wówczas, gdy na dworze grzmi. Zapewne, piorun uderza czasem tu i tam... Ale przecie tyle jest przestrzeni naokoło. A zresztą przecie jesteś znakomitym pływakiem, nagrodzonym nawet. Otóż gdyby coś było, rzucaj się prosto w wodę. Bez wahania!
— A jakie jest zdanie profesora, kochany mistrzu? Jak należy tłómaczyć sobie te zjawiska?
— Jak? To bardzo proste. Przypomnę ci najpierw, że w roku 1912 dały się odczuwać w okolicach pewne wstrząśnienia, będące zresztą najprawdziwszemi trzęsieniami ziemi. To punkt pierwszy. Punkt drugi: wstrząśnienia te łączyły się dziwnie ze wzburzeniem La Manche, wzburzeniem, które przeszło niezauważone, ale które mnie bardzo wówczas zainteresowało i było punktem wyjścia mych badań najnowszych. Między innemi jeden z wstrząsów, będących dla mnie znakiem ostrzegawczym wypadków obecnych, zdarzył się właśnie w pobliżu Saint Valery. Pamiętasz, jak niedawno widziałeś mnie, jako nurka, zagłębiającego się na dno morskie w tem miejscu. Z tego wynika...
— Wynika, że?
Ojciec Calcaire przerwał i zmieniając nagle tok rozmowy, zapytał:
— Powiedz, Dubosc, czy czytałeś broszurę moją, p. t. „Skały kanału La Manche”? Nie, nieprawdaż? Otóż gdybyś ją przeczytał, wiedziałbyś teraz, że jeden z rozdziałów zatytułowany: „Co się stanie z kanałem La Manche w roku 2000” właśnie się spełnia teraz. Przepowiedziałem wszystko dokładnie, rozumiesz! Nie te małe przygody z zatonięciem okrętów i powstawaniem trąb wodnych, ale to, o czem one świadczą. Tak, mój kochany Szymonie, czy to będzie w roku 2000, czy 3000, czy teraz lub w tygodniu przyszłym, wszystko to przepowiedziałem! Tę rzecz niesłychaną, niepojętą prawie a tak naturalną, która stać się musi dziś czy jutro.
Ojciec Calcaire perorował z zapałem. Krople potu wystąpiły mu na policzki i czoło i wyciągając z wewnętrznej kieszeni surduta wąską, podłużną teczkę zamkniętą na klucz, a tak zużytą, tak połataną, że dziwnie harmonizowała z jego płaszczem i cylindrem, zawołał:
— Chcesz wiedzieć prawdę? Tu jest ona! Wszystkie me hipotezy zawiera ten portfel.
Małym kluczykiem otwierał zamek, gdy jakieś okrzyki rozległy się od strony poczekalni. Stoliki restauracji momentalnie opustoszały. Nie żegnając się z ojcem Calcaire, Szymon pobiegł za tłumem, cisnącym się do tablicy z depeszami.
Wywieszono tam dwa telegramy pochodzenia francuskiego. Jeden oznajmiał zatonięcie żaglowca przybrzeżnego „La Bonne Femme”, który pełnił służbę pomiędzy Calais, Hawrem i Cherbourgiem, oraz donosił, że tunel pod kanałem La Manche zawalił się, nie pociągając za sobą ofiar w ludziach. Drugi telegram podawał do wiadomości, że „strażnik latarni morskiej w Ailly koło Dieppe ujrzał nad ranem pięć snopów wody i prochu, tryskających wysoko prawie równocześnie w odległości dwóch mil od wybrzeża.
Wieści te wywołały panikę i okrzyki przerażenia. Zniszczenie tunelu podmorskiego, dziesięć lat i wysiłków straconych, miljardy pochłonięte — katastrofalne to zapewne. Ale o ile straszliwsze wydawały się zdania drugiego telegramu! Przecie to przez okolice, wstrząsane kataklizmem, wypadała droga okrętu. Przy odjeździe — Hastings i Seaford; przy przybyciu — Pourville i Dieppe!
Rzucono się tłumnie do okienek. Oblęgano biuro zawiadowcy dworca portowego i urzędników. Dwieście osób udało się na statek, by odebrać swój bagaż i pakunki, przerażeni ludzie, uginający się pod ciężarem kufrów i tobołków, ociekający potem, szturmem brali odchodzące pociągi, tak jakby skały, wybrzeża, tamy i pomosty nie były w stanie uchronić ich przed przerażającą katastrofą.
Szymon uczuł dreszcze. To przerażenie otaczających oddziaływało na niego. A przytem co znaczył ten splot tajemniczy zjawisk, nie dających się wytłómaczyć w sposób naturalny? Co za burza niewidzialna wstrząsała wodami w głębi otchłani morskiej? Dlaczego te gwałtowne cyklony wybuchały wszystkie w tak stosunkowo niewielkim ośrodku, a nie zatrzymywały się jednak w jakiemś jednem miejscu?
Dokoła niego wzmagał się hałas i zamieszanie. Działy się tragiczne lub śmieszne sceny. Szczególniej jedna z nich wywarła na nim bardzo przykre wrażenie, może dlatego, że rozgrywała się między rodakami jego. Była to rodzina, ojciec, matka, sześcioro dzieci, z których najmłodsze, kilkumiesięczne zaledwie, spało na ręku matki. Matka błagała męża swego z rozpaczą prawie:
— Zostańmy! Dzieci... Nic nas nie zmusza...
— Owszem, najdroższa... czytałaś przecie list mego wspólnika... A przytem, doprawdy, nie widzę powodu obawy...
— Błagam cię..! mam takie złe przeczucia... wiesz dobrze że się nie mylę...
— Chcesz więc, bym jechał sam?
— O, nigdy!
Szymon nie słyszał dalszych słów. Ale nie zapomniał nigdy tego okrzyku kochającej żony i wyrazu bólu matki, obejmującej wzrokiem gromadkę swych piskląt. Zegar wybił wpół do dwunastej i miss Bakefield była już zapewne w drodze. Dubosc wyszedł na ulicę, gdzie niebawem ujrzał skręcający z przecznicy samochód, a w nim jasną twarzyczkę Izabelli. Wszystkie jego smutne przeczucia znikły odrazu. Więc nie zlękła się żadnych przeszkód! Dotrzymała słowa!
Chociaż dnia poprzedniego postanowili oboje nie spotykać się i nie rozmawiać, aż do chwili odpłynięcia okrętu, a to przez przezorność, jednakże Szymon, widząc ją wysiadającą z auta, podbiegł na jej spotkanie. Otulona płaszczem z sukna popielatego, trzymała w ręku pled podróżny, opasany rzemykami, tragarz niósł za nią małą walizkę.
— Wybacz, Izabello, że wbrew umowie zbliżam się tutaj, ale dzieją się rzeczy tak ważne, że musimy się naradzić. Depesze najnowsze oznajmiają znów o całej serji katastrof i to właśnie na drodze, którą przepływamy.
Izabella nie wydała się bynajmniej wzruszona.
— Mówisz mi to, Szymonie, tonem tak spokojnym, nie dostosowanym do treści słów.
— Bo taki jestem szczęśliwy! szepnął.
Oczy ich spotkały się i złączyły się w długiem, głębokiem spojrzeniu...
Izabella zapytała:
— Gdybyś był sam, Szymonie, cobyś zrobił?
A gdy Szymon wahał się, odpowiedziała za niego:
— Pojechałbyś. I ja również.
Uśmiechnęła się do niego i weszła na pomost.
W pół godziny potem okręt Reine - Marie opuścił port w Newhaven. W chwili tej Szymon, zawsze tak opanowany, nie znający trwogi, szczycący się tem, że w chwilach krytycznych jakoteż w chwilach upojenia zwycięstwem umiał zawsze zachować zimną krew, uczuł, że nogi pod nim zadrżały, a oczy napełniły się łzami. Szczęście zdawało się być ponad siły.
Szymon dotychczas nie kochał się nigdy. Miłość należała u niego do liczby tych zdarzeń, których oczekiwał bez niecierpliwości i nie uważał za stosowne przygotowywać się do niej, szukając przelotnych miłostek, najczęściej zużywających siłę uczucia.
— Miłość, myślał, powinna wejść w samą treść życia, a nie być tylko jego dodatkiem. Nie ona celem, lecz pobudką czynu, pobudką najszlachetniejszą.
Piękność miss Bakefield od pierwszego razu wywarła na nim głębokie wrażenie i w krótkim przeciągu czasu uświadomił sobie, że do końca życia żadna inna kobieta nie będzie miała dla niego powabu. Tenże sam poryw nieprzezwyciężony i niewyrozumowany uniósł uczucie młodej dziewczyny. Wychowana na południu Francji, mówiąca po francusku równie dobrze jak swym rodzinnym językiem, nie odczuwała sama i nie wywołała u Szymona tej pewnej niechęci, istniejącej zwykle między osobami odrębnych ras. To, co łączyło ich oboje było silniejsze niż to, co ich mogło dzielić.
Rzecz dziwna, że podczas tych czterech miesięcy, gdy miłość ich rozwijała się i rozkwitała, jak roślina o kwiatach wciąż się odnawiających i wciąż piękniejszych, nie miewali oni ze sobą tych długich rozmów, w jakich kochankowie rozpytują się chciwie i w jakich starają się przeniknąć nieznaną duszę drugiego. Mówili mało i rzadko o sobie, jakby pozostawiając płynącemu codziennemu życiu troskę o powolne podnoszenie tajemniczej zasłony.
Szymon wiedział jedynie, że Izabella nie była szczęśliwą. Mając lat piętnaście straciła matkę, którą uwielbiała, a ojciec nie dał jej uczucia ani pieszczot, wkrótce bowiem po śmierci żony dostał się pod wpływ księżniczki de Faulconbridge, natury wyniosłej, tyranizującej, zamkniętej prawie zawsze w willi swej w Cannes lub w pałacu Battle koło Hastings, której wpływ niedobry nawet z oddali, przez listy, wyładowywał się zarówno na ojcu i na córce, gnębionej jakąś chorobliwą zazdrością.
Zupełnie naturalnie jakoś stało się, że Izabella i Szymon pokochali się i związali się słowem na całe życie. Zupełnie też naturalnym był fakt, że rozbijając się o niewzruszoną wolę lorda Bakefield i nieprzejednaną nienawiść jego żony, musieli znaleść jedyne możliwe wyjście w ucieczce. Sprawę tę postawili bez wielkich słów, zgodzili się na takie rozwiązanie bez walk bolesnych i buntów. Oboje decydowali w pełnem poczuciu swej wolności. Czyn wydawał się im zupełnie pusty. Powiedzieli sobie uczciwie, że zaręczyny ich będą trwały aż do chwili, gdy wszystkie przeszkody zostaną usunięte i teraz szli w przyszłość z ufnością, jak się idzie w krainę jasną i gościnną.


∗   ∗

Na pełnem morzu woda zaczęła się marszczyć pod podmuchem lekkiego upartego wiatru. Chmury gromadziły się wojowniczo na zachodzie, lecz tak daleko, by można było być pewnym, że przejazd uda się spokojnie, w blaskach promiennego słońca. Obojętny na atak fal statek płynął prosto do celu, jakby żadna siła nie była w stanie zepchnąć go z wyznaczonej drogi.
Izabella i Szymon zajęli miejsca na ławce na pokładzie. Miss Bakefield zdjęła płaszcz i kapelusz, a słońce zapalało ogniste błyski w jej jasnych włosach. Poważna i zamyślona, promieniała młodością i szczęściem. Szymon zapatrzył się w nią.
— Czy nie żałujesz niczego, Izabello? zapytał.
— Niczego.
— Nie boisz się?
— Czegożbym się miała obawiać, będąc z tobą? Nic nam nie grozi.
Wskazał ręką na morze.
— Ono.
— Nie.
Opowiedział jej wczorajszą rozmowę z lordem Bakefieldem i warunki, które mu postawiono, a na które się zgodził. Izabella uśmiała się serdecznie, poczem rzekła:
— Czy wolno i mnie dodać jeszcze jeden warunek?
— Jaki?
— Wierność, powiedziała poważnie. Wierność absolutną. Bez wahań. Bez upadków. Nie przebaczyłabym.
Ucałował jej dłoń, mówiąc uroczyście:
— Niema miłości bez wierności. A ja kocham cię.
Wokoło nich było mało osób, gdyż panika oddziałała najsilniej na pasażerów pierwszej klasy. Ale wszyscy, którzy wytrwali, z wyjątkiem pary narzeczonych, zdradzali pewien niepokój lub trwogę. Na prawo znajdowało się dwóch pastorów, bardzo starych. Towarzyszył im trzeci, trochę młodszy. Ci trzej byli niewzruszeni, godni bracia bohaterów, którzy śpiewali hymny podczas zatonięcia Titanic’a. Jednakże ręce ich były złożone jak do modlitwy. Z drugiej strony siedziało małżeństwo francuskie z sześciorgiem dzieci. Ojciec i matka przytuleni do siebie, badali horyzont rozgorączkowanym wzrokiem. Czterech chłopców, wszyscy rośli, zdrowi, i o policzkach kwitnących rumieńcami, biegali tam i z powrotem w poszukiwaniu nowin, które powtarzali rodzicom. U stóp ich skuliła się mała córeczka, płacząca cicho i żałośnie. Matka karmiła niemowlę; od czasu do czasu odwracało ono główkę i uśmiechało się do Izabelli, patrząc na nią błękitnemi oczętami.
Wiatr stawał się gwałtowniejszy. Szymon nachylił się do swej towarzyszki.
— Czy nie jest ci chłodno, Izabello?
— Nie... jestem przyzwyczajona.
— Jednakże chociaż zostawiłaś walizkę na dole, pled wzięłaś tu ze sobą. Dlaczego się nim nie otulisz?
Istotnie, pled nadal był zwinięty i opasany rzemyczkami, a nawet Izabella uwiązała go jednym ze rzemyczków do sztaby żelaznej, przymocowującej ławkę do desek pokładu.
— Walizka moja nie zawiera nic kosztownego, rzekła śmiejąc się.
— Tembardziej ten pled, przypuszczam?
— Owszem.
— Naprawdę! Cóż takiego?
— Minjaturę, do której moja biedna matka była bardzo przywiązana, gdyż wyobraża ona podobiznę babki robioną dla króla Jerzego.
— Czy minjatura ta ma wartość tylko jako pamiątka?
— Nie. Matka moja kazała ją otoczyć swemi najpiękniejszemu perłami, co jej nadaje dziś wartość bezcenną. Jakby przeczuwając przyszłość, zapewniła mi tym sposobem majątek osobisty.
Szymon roześmiał się.
— Dziwna to kasa ogniotrwała!
Izabella też się śmiała.
— To prawda, że dziwna. Minjatura przypięta jest pośrodku pleda, pomiędzy rzemyczkami. Widzisz, Szymonie, staję się zabobonną, gdy chodzi o ten klejnot. Jest to jakby talizman.
Zamilkli, wpatrując się w morze. Fale stawały się coraz większe i Reine-Mary kołysała się nieco...
Właśnie mijano ładny jacht luksusowy, cały biały.
— To Castor hrabiego de Baugè, zawołał jeden z chłopaków. Płynie do Dieppe.
Pod namiotem dwie panie i kilku panów siedziało przy śniadaniu. Izabella odwróciła się i pochyliła głowę, nie chcąc, by ją poznano.
Ten ruch mimowolny, podświadomy, zrobił jej przykrość, gdyż po chwili podniosła dumnie główkę i zaczęła mówić (a wszystkie słowa, które padły w przeciągu tych kilku minut zostały na zawsze wyryte w ich pamięci).
Izabella rzekła:
— Szymonie, czy jesteś naprawdę tego zdania, że ja powinnam była wyjechać?
— O, zawołał zdumiony, pytasz o to? Czyż nie kochamy się?
— Nieprawdaż? szepnęła... I to straszne życie z kobietą, której jedyną przyjemnością jest znieważać pamięć mojej matki...
Urwała. Szymon ujął jej drobną dłoń i nic nie mogło jej bardziej uspokoić i natchnąć ufnością, jak dziwna słodycz tego dotknięcia.
Czterej chłopcy znów przybiegli z wiadomościami.
— Widać statek Towarzystwa okrętowego, który wypłynął z Dieppe w tym samym czasie, jak my z Newhaven. Nazywa się „Pays-de-Caux”. Za kwadrans skrzyżujemy się. Widzisz, mamusiu, że niema niebezpieczeństwa.
— Tak, teraz, ale gdy się zbliżymy do Dieppe...
— Dlaczego? uspakajał mąż. Tamten statek nie sygnalizował nic złego. Widocznie zjawisko się oddaliło, zmieniło miejsce...
Matka nie odpowiadała. Na twarzy jej nadal malowała się rozpacz i zgnębienie. A mała córeczka, siedząca u ich stóp, nie mogła się utulić w płaczu...
Kapitan przeszedł przez pokład i skłonił się Szymonowi.
Minęło jeszcze parę minut.
Szymon szeptał słowa miłosne, ale Izabella nie rozumiała ich dobrze. Płacz małej dziewczynki działał na nią przygnębiająco.
Uderzenie wiatru wzburzyło silniej fale, które miejscami pokryły się pieniącą się bielą. Nie było w tem nic dziwnego, wiatr bowiem stawał się coraz silniejszy i wzdymał groźne bałwany. Dlaczego jednak to burzenie się ukazywało się w ograniczonej przestrzeni i to tej właśnie, którą miano przepłynąć?
Ojciec i matka wstali. Inni pasażerowie nachylili się nad burtą. Widać było, jak kapitan pośpiesznie przeszedł na swój punkt obserwacyjny.
I teraz stało się coś, gwałtownie, odrazu.
Zanim Izabella i Szymon, zajęci sobą, mieli czas zrozumieć, co się dzieje wokoło, krzyk przeraźliwy; krzyk, złożony z tysiąca krzyków pojedyńczych, zerwał się z całego okrętu, na prawo i na lewo, z dołu i z góry, z pod pokładu nawet, zewsząd, jakby nagle obłęd ogarnął wszystkie mózgi, jakby wszystkie oczy ujrzały równocześnie to, czego tak rozpaczliwie wyglądały od pierwszej chwili odjazdu.
Widok potworny!
W odległości trzystu metrów, jakby w środku tarczy, do której zmierzał okręt, olbrzymi snop rozerwał powierzchnię morza i zasypywał niebo odłamkami skał, kawałami lawy i potokami wody, które opadały wkoło fal rozhukanych i przepaści pootwieranych. Wiatr przeraźliwy dął ponad chaosem, wydając ryki zwierzęce.
Nagle na tłum sparaliżowany spadło milczenie — milczenie śmierci, poprzedzające zazwyczaj katastrofę. Potem z otchłani wód rozległ się rozdzierający ryk grzmotów. Na posterunku rysuje się sylwetka kapitana, którego głos, wydający rozkazy, stara się przekrzyczeć wszystkie wycia piekieł rozszalałych.
Przez sekundę można było mieć nadzieję ocalenia. Wysiłek okrętu był taki, że zdawał się on wysunąć linją ukośną od koła śmiertelnego, gdzie czekała go zguba. Próżna nadzieja! Koło śmierci zdawało się rozszerzać. Pierwsze wstrząsnienia już zakołysały statkiem. Deszcz kamieni zmiażdżył jeden komin.
I znowu krzyki, przerażenie pasażerów, dziki pęd do łodzi ratunkowych i bój o miejsce...
Szymon nie wahał się. Izabella była dobrą pływaczką. Należało próbować szczęścia.
— Chodź, rzekł do niej, biorąc ją za ramię.
A ponieważ wyrywała się przejęta instynktowną trwogą przed zuchwałym czynem, ujął ją silniej.
Izabella błagała:
— O, to takie straszne!... te dzieci biedne... ta dziewczynka płacząca... Czyż nie możnaby uratować kogoś?
— Chodź! rozkazał tonem władcy.
Opierała się jeszcze. Wówczas ujął obiema rękami jej głowę i pocałował w usta.
— Chodź, kochanie moje, chodź!
Izabella osłabła. Uniósł ją i stanął na burcie.
— Nie bój się, rzekł. Ja odpowiadam za wszystko.
— Nie boję się, szepnęła, nie boję się niczego z tobą.
Rzucili się w morze...



III.
ŻEGNAJ, SZYMONIE!

Castor, jacht prywatny, widziany przez pasażerów nieszczęsnej „Reine-Mary”, spotkał rozbitków w dwadzieścia minut po rzuceniu się ich do wody. Co się tyczy Pays-de-Caux, statku płynącego z Dieppe, późniejsze dochodzenie wykazało, że załoga jego i pasażerowie zmusili kapitana do ucieczki jaknajdalszej od miejsca katastrofy. Widok olbrzymiej trąby, statku unoszącego się ponad falami, stającego dęba i wpadającego jakby w paszczę leja, wstrząśnienie morza, pękającego niejako pod naporem mocy frenetycznej, kłębiącego się samo w sobie z jakąś wściekłą furją, wszystko to było tak straszliwe, że kobiety zemdlały, a mężczyźni zagrozili kapitanowi rewolwerami.
Castor też najpierw zaczął uciekać. Ale hrabia de Baugé, ujrzawszy przez lunetę chustkę, którą rozpaczliwie wywijał Szymon, namówił swych marynarzy, by płynąć w kierunku rozbitków, unikając jednakże zbliżenia się do strefy niebezpiecznej.
A zresztą morze uspokajało się. Wybuch cały nie trwał nawet minuty i możnaby teraz powiedzieć, że potwór odpoczywa, syty i zadowolony z pożarcia ofiary, jak dzikie zwierzę przeciąga się i zasypia spokojnie po krwawej uczcie. Szalejące wiry rozdrobniły się w prądy prędko zanikające. Ani bałwanów, ani piany. Pod wielkim całunem falującym zakończył się dramat pięciuset agonij.
W warunkach tych ratunek był rzeczą łatwą. Izabella i Szymon, umiejący trzymać się na wodzie całemi godzinami, zostali wciągnięci na pokład jachtu, gdzie umieszczono ich w dwóch kabinach i przyniesiono ubranie do zmiany. Izabella nawet nie zemdlała.
Statek natychmiast udał się w dalszą drogę, spiesznie oddalając się od miejsca przeklętego. Nagłe uspokojenie morza wydawało się równie podejrzanem, jak burza.
Spokój ten, ciężki i złowrogi, towarzyszył „Castorowi” w podróży aż do wybrzeża francuskiego. Szymon Dubosc zmienił ubranie i pospieszył na pokład, do hrabiego de Baugé i jego przyjaciół. Chcąc upozorować ocalenie wspólne z miss Bakefield, powiedział, że przypadkowo zupełnie spotkał ją na statku Reine-Mary i w jej towarzystwie znalazł się w chwili katastrofy.
Dwukrotnie Szymon schodził na dół, aż do kabiny Izabelli. Ale drzwi jej były zamknięte i żaden szmer nie dochodził stamtąd. Szymon wiedział, że narzeczona napewno już odpoczęła po przeprawie morskiej i zapomniała o niebezpieczeństwach, jakie przeszła. Lecz w duszy jej napewno trwał obraz tego, co widziała. On sam czuł się przygnębiony i nie mógł pozbyć się straszliwej jak koszmar wizji tego, co było. Czyż jest możliwem, by nie żyli już ci trzej duchowni o twarzach surowych i tych czterech chłopców szczęśliwych i radosnych, ani ich rodzice, ani mała dziewczynka, która tak rzewnie płakała, ani niemowlę, uśmiechające się do Izabelli, ani kapitan ani nikt z tej licznej rzeszy, przed godziną jeszcze zaludniającej Reine-Mary?
Około godziny czwartej chmury, zbierające się w kłębach coraz bardziej czarnych i gęstych, pokryły całe niebo. Odczuwało się już wiew potężnych burz, których wojownicze oddziały, puszczone poprzez Atlantyk, spieszą zagłębić się w wąskiem przejściu La Manche i połączyć swe wysiłki zniszczenia z tajemniczemi mocami, wybuchającemi z głębin morskich. Horyzont zaciemnił się. Chmury opuszczały się coraz niżej.
Zbliżano się do Dieppe. Hrabia i Szymon Dubosc, patrzący przez lunety, jednocześnie wydali okrzyk przerażenia. Na linji budynków, otaczających plaże jakby wysokim wałem cegieł i kamieni, stwierdzili, że dach i wyższe piętra dwóch największych hoteli: Imperial i Astoria, zawaliły się. A potem zaczęli już rozróżniać dalej inne budynki, wytrącone z równowagi, pochylone, popękane, nawpół zburzone.
Nagle płomień wystrzelił z jednego domu. W kilku minutach pożar szalał.
Wszędzie, z jednego końca plaży na drugi z ulic wybiegał tłum szalejący i krzyczący rozpaczliwie.
— Bezwątpienia, szepnął hrabia, było tu trzęsienie ziemi; wstrząs bardzo gwałtowny, w dziwny sposób łączący się z trąbą morską, która pochłonęła Reine-Mary.
Zbliżając się, ujrzeli, że morze widocznie podniosło się wysoko i zalało plażę, gdyż widać było osad mułu na gazonie, a szczątki desek walały się, rozrzucone na wszystkie strony.
Ujrzeli również, że część grobli i latarnia morska były zniszczone, że tama była rozbita i że statki błąkały się samopas po wodzie, lub były bliskie zatonięcia.
Radiotelegram, donoszący o zatonięciu Reine-Mary, zwiększał jeszcze panikę. Nikt nie ośmielał się wypłynąć na pełne morze, by uniknąć niebezpieczeństwa na lądzie. Na wybrzeżu i na ruinach grobli zgromadziły się rodziny pasażerów w oczekiwaniu ogłupiałem i beznadziejnem.
Wśród tego zamieszania przybycie jachtu przeszło zupełnie niezauważone. Każdy żył dla siebie, bez ciekawości i bez uwagi o los drugich, przejęty jedynie niebezpieczeństwem swojem i swych najbliższych. Kilku rozgorączkowanych dziennikarzy rzuciło się na wywiady, a władze portowe przeprowadziły krótką ankietę u hrabiego i Szymona. Szymon starał się, o ile można, unikać szczegółowych danych, a wreszcie wolny, odprowadził miss Bakefield do pobliskiego hotelu, zainstalował ją tam i poprosił o pozwolenie udania się na zwiady. Niepokój trapił go o ojca, który, jak sądził, przebywał w Dieppe.
Dom rodziny Dubosc leżał zaraz za pierwszym zakrętem wielkiej ulicy, biegnącej pod górę na lewo od wybrzeża. Ukryty w gęstwinie drzew, obrośnięty pnącemi się roślinami i kwiatami, panował nad miastem i morzem. Szymon uspokoił się rychło. Ojciec jego, zatrzymany z powodu interesów w Paryżu, miał powrócić dopiero pojutrze. A zresztą z tej strony Dieppe zaledwie dało się odczuć lekkie drganie.
Szymon powrócił do hotelu miss Bakefield. Lecz Izabella, zamknięta w swym pokoju, oświadczyła przez służbę, że pragnie odpocząć i być sama do wieczora. Zdziwiony tą odpowiedzią, której znaczenie miał zrozumieć dopiero daleko później, udał się do mieszkania przyjaciela swego Edwarda, nie zastał go, wrócił do siebie, zjadł obiad i poszedł obejrzeć zniszczenie miasta.
Nie było ono tak znaczne, jak mógłby przypuszczać. To, co się zwykle nazywa pierwszem trzęsieniem ziemi, w Dieppe, w przeciwstawieniu do wielkiego kataklizmu, jakiego było zwiastunem, składało się najwyżej z dwóch lekkich wahań przedwstępnych, za któremi nastąpiło mocne wstrząśnienie z towarzyszeniem potężnego huku i całej serji detonacyj. To wszystko. Żadnych ofiar w ludziach. Co się tyczy wylewu, niesłusznie nazwanego wezbraniem, to fala podniosła się słabo, a siła uderzenia jej była stosunkowo bardzo niewielka. Ale na ludzi, ktorych Szymon spotykał i z którymi mówił, tych kilka sekund zrobiło tak straszliwe wrażenie, że godzinami nie mogli ochłonąć z przerażenia. Jedni biegali sami, nie wiedząc dokąd; inni — a takich było najwięcej — pozostawali w stanie kompletnego ogłupienia, nie odpowiadając na pytania lub odpowiadając zdaniami bez sensu.
Istotnie bowiem, na tej ziemi spokojnej, gdzie ląd od tylu wieków przybrał konfigurację nieodwołalną i gdzie żaden objaw wulkaniczny nie uważany był za możliwy, wstrząs ten przedstawiał coś szczególnie przerażającego, nielogicznego, nienormalnego, coś, stojącego w zupełnem przeciwieństwie do praw przyrody i do warunków bezpieczeństwa, jakie każdy z nas ma prawo uważać za niewzruszone i jako ostatecznie przez los przeznaczone.
Szymon, od dnia wczorajszego błąkający się w atmosferze niepewności, przypominał sobie wciąż przepowiednie ojca Calcaire i porównywał z niemi przeżytą trąbę olbrzymią i zatonięcie Reine-Mary, zapytując siebie:
— Co się dzieje? Co jeszcze nastąpi? W jaki nieprzewidziany sposób i przez jakiego potężnego wroga wykonany będzie następny atak?
Chociaż pragnął bardzo opuścić Dieppe jeszcze w ciągu nocy lub następnego rana, odjazd ten wydawał mu się dezercją w chwili, gdy miał wrócić ojciec jego, a tyle zwiastunów zapowiadało nieuniknioną walną bitwę.
— Izabella poradzi mi najlepiej, pomyślał. Razem zadecydujemy, co czynić należy.


∗   ∗

Noc zapadła. O dziewiątej wrócił do hotelu i kazał oznajmić siebie miss Bakefield. Ale doznał rozczarowania. Miss Bakefield nie było. Przed godziną, wychodząc ze swego pokoju, zostawiła w biurze hotelowem list, zaadresowany do Szymona Dubosc, poczem opuściła hotel.
Zdumiony Szymon pytał o szczegóły i wyjaśnienia. Ale nikt nie umiał mu nic powiedzieć. Dopiero jeden z chłopców oświadczył, że miss Bakefield na ulicy podeszła do marynarza, który zdawał się czekać na nią.
Biorąc list, Szymon miał zamiar wejść do kawiarni, lub wrócić do hotelu, by tam spokojnie treść jego przeczytać; niecierpliwość jednak uniosła go i nie mając odwagi czekać, zatrzymał się pod pierwszą latarnią, rozerwał kopertę i przeczytał, co następuje:

Szymonie! Piszę do Ciebie z całem zaufaniem i z pewnością szczęśliwą, że wszystkie moje słowa zostaną zrozumiane i nie wywołają ani urazy, ani goryczy, ani nawet po pierwszym bolesnym ciosie, prawdziwego przygnębienia.
Szymonie, pomyliliśmy się bardzo. Jeżeli jest rzeczą sprawiedliwą, że nasza miłość, nasza wielka i szczera miłość panuje nad wszystkiemi naszemi myślami i jest celem życia naszego, to jednak nie jest rzeczą sprawiedliwą, by miłość ta była jedynym naszym obowiązkiem i zasadą życia. Odjeżdżając, popełniliśmy jeden z czynów, dozwolonych jedynie tym, którym losy przeciwne niszczą wszystkie marzenia i radości.
Popełniliśmy czyn, do którego ma się prawo wówczas tylko, gdy niema innego wyjścia, jak śmierć. A czy myśmy byli w tem położeniu, Szymonie? Cóżeśmy uczynili, by zasłużyć sobie na szczęście nasze? Przez jakie próby przeszliśmy? Jakich starań, jakich wysiłków użyliśmy? Czy przelaliśmy jakie łzy?
Dużo bardzo przemyślałam teraz, Szymonie. Myślałam o tych biedakach, których już niema, a wspomnienie których będzie zawsze dla mnie tak bolesne. Myślałam o nas obojgu i myślałam o mojej matce, której śmierć również widziałam... Mówiliśmy o niej i o tych klejnotach, jakie mi powierzyła umierając... Są one stracone i to także jest dla mnie bardzo bolesnem!
Szymonie, nie chcę uważać tego, ani też wszystkich nieszczęść tego straszliwego dnia, za przestrogę, nam zesłaną! Ale chcę, by to przynajmniej posłużyło nam do patrzenia na życie w inny sposób i do walki z przeciwnościami z duszą szlachetniejszą i dzielniejszą! Fakt, że żyjemy oboje, podczas gdy wszyscy tamci zginęli, zabrania nam już dzisiaj wszystkiego, co jest kłamstwem, dwuznacznością, wszystkiego, co nie jest zupełnie jasne i dniem białym.
Zdobądź mnie, Szymonie! Ze swej strony zasłużę na ciebie zaufaniem i cierpliwością. Jeżeli jesteśmy godni jedno drugiego, dopniemy celu i nie będziemy potrzebowali rumienić się za nasze szczęście, któreby obecnie trzeba nam opłacać, jak to dziś kilkakrotnie odczułam, upokorzeniem wielkiem i wstydem.
Szymonie, nie będziesz starał widzieć się ze mną, nieprawdaż?

Narzeczona twoja Izabella.
Szymon kilka chwil stał nieruchomy. Jak słusznie przewidziała miss Bakefield, pierwszy cios był niesłychanie bolesny. Myśli kłębiły się pod czaszką, nieuchwytne i nieprawdopodobne. Nie próbował zrozumieć i nie zapytywał siebie, czy przyznaje słuszność Izabelli. Cierpiał tak, jak nie miał dotychczas pojęcia, że cierpieć można.

I nagle, w chaosie mózgu jego, pomiędzy przypuszczeniami bezładnemi, okrutna myśl opanowała wszystko. Tak, zapewne Izabella, zdecydowana poddać się woli ojca, powzięła postanowienie połączenia się z nim, zanim ucieczka jej nie dojdzie do wiadomości ogółu i nie stanie się powszechnym skandalem. Ale w jaki sposób uda się jej doprowadzić do skutku swój zamiar? Szymon przypomniał sobie: Izabella opuściła hotel w sposób bardzo dziwny, gwałtowny, piechotą, w towarzystwie marynarza, niosącego jej walizkę. Przystań, skąd odpływały statki z Dieppe do Newhaven, znajdowała się w pobliżu hotelu, a statek nocny podnosił kotwicę za godzinę, czy dwie.
— Och, czyż to byłoby możliwe! szeptał Szymon, wstrząsany dreszczem na myśl o konwulsjach morza i zatonięciu Reine-Mary.
Pognał w kierunku przystani. Mimo zakazu Izabelli, chciał ją ujrzeć, a jeżeliby się oparła jego miłości, błagać ją, by zrezygnowała z przejazdu.
Na przystani ujrzał poza dworcem morskim, kominy statku. Napewno Izabella była tam, w którejś kabinie. Dokoła kręciło się dużo ludzi, bagaże leżały porzucane na kupy. Szymon skierował się na pomost. Ale urzędnik służbowy zatrzymał go.
— Nie, ja nie mam biletu na przejazd, tłómaczył Szymon. Szukam jednej pani, która miała jechać tym statkiem.
— Niema żadnych pasażerów na statku, oznajmił urzędnik.
— Aa... dlaczego?
— Podróż nie odbędzie się. Otrzymaliśmy rozkazy z Paryża. Komunikacja wstrzymana, nie płyniemy, aż do odwołania.
— Tak! ucieszył się Dubosc... Więc nikt nie odpłynie?
— Tak... to jest na linji.
— Jakto?... na linji?
— No, Towarzystwo Żeglugi interesuje się tylko swemi transportowcami. Jeżeli inne statki chcą płynąć, to już ich rzecz, niemożna im przeszkodzić.
— Ale, rzekł Szymon, już zaniepokojony, żaden statek nie zaryzykuje podróży, spodziewam się?
— Owszem, przed godziną odpłynął jeden.
— Jakto? Widział go pan?
— Tak, jacht prywatny, własność jakiegoś Anglika.
— Edwarda Rollestona może?
— Zaraz... tak, tak... Rolleston! Owszem, mówiono właśnie o nim. Anglik, który tu zebrał załogę.
Świadomość brutalnej prawdy, przeszyła Szymona. Edward, zapewne dowiedziawszy się o przybyciu miss Bakefield do Dieppe, odwiedził ją w hotelu i na jej rozkaz, zorganizował podróż powrotną. Zresztą on jedynie był w stanie odważyć się teraz nakazać swym marynarzom posłuszeństwo, kupione za banknoty.
Postępowanie młodego Anglika świadczyło o takiem poświęceniu i odwadze, że Szymon natychmiast odzyskał swą zwykłą równowagę, nie odczuwając względem Edwarda, ani żalu, ani zazdrości. Przezwyciężył trwogę o losy Izabelli i postanowił z ufnością patrzeć w przyszłość.
Chmury zbierały się coraz groźniejsze i przewalały tak nisko nad miastem, że można było, zda się, rozróżnić ich zarysy czarne, wśród ciemnej nocy.
Szymon minął plażę i oparł się o barjerę, okalającą wysoki bulwar nadbrzeżny. Stąd widać było grzywę skłębionej piany ciężkich fal, rozbijających się na piasku dalekim i słychać było ich złe uderzenia o skały. A jednak przewidywana burza nie wybuchała. Straszniejsza jeszcze w swej groźbie ciążącej i nieustępliwej, zdawała się oczekiwać przybycia posiłków i powstrzymywać swój wybuch, by rozszaleć się potem jeszcze potężniej.
— Izabella będzie miała czas dopłynąć spokojnie, pomyślał.
Był teraz zupełnie spokojny, pełen wiary w teraźniejszość, jakoteż w przyszłość. Przyznając zawsze słuszność narzeczonej, zgodził się z jej wyjazdem i nie cierpiał.
Bowiem teraz poznał cel, do którego przygotowywał się od szeregu lat: należało zdobyć kobietę droższą mu niż wszystko, a zdobywanie to zmuszało go do wywalczenia sobie na świecie takiego miejsca, na jakie sobie zasłuży, a godnego najwyższej nagrody.
— Godzina wybiła! powtarzał sobie. Jeżeli jestem istotnie coś wart, muszę tego dowieść. Jeżeli postępowałem słusznie czekając i bogacąc się, muszę to wykazać.
Rozpoczął znów swoją przechadzkę po plaży z głową podniesioną, odsłoniętą piersią, rytmicznym krokiem uderzając ziemię. Wiatr zaczął szaleć. Wściekłe fale zalewały brzeg. Ale to było drobiazgiem nic nieznaczącym dla Szymona Dubosc, którego ciało latem i zimą odziane w lekką odzież, nie odczuwało zmian atmosferycznych i który po dniu tak pełnym wrażeń, przejść i zmęczenia, potrafił nie wykazać najmniejszych oznak znużenia.
Istotnie bowiem Szymon był niedostępny dla słabości zwykłych. Muskuły jego posiadały odporność nieograniczoną. Jego nogi, ramiona, tors, cała istota, cierpliwie i umiejętnie ćwiczona, mogły wytrzymać największy wysiłek. Oczy jego, uszy, nozdrza były niezmiernie wrażliwe na każde drgnięcie świata zewnętrznego. Żadnej wady fizycznej. Nerwy stalowe. Wola napięta na każde zawołanie.
Zdolność decydowania się natychmiast Wrażliwość zawsze rozbudzona, lecz kontrolowana przez rozsądek. Inteligencja żywa. Umysł logiczny i jasny. Szymon był gotów.
Tak, był gotów. Jak atleta w najlepszej formie, miał on wejść w szranki i pokazać swą umiejętność. Dziwnym zbiegiem okoliczności, wyroki same zdawały się obiecywać pole działania, gdzie zręczność jego będzie mogła wykazać się w sposób niezwykły. Jak? Tego nie widział. Kiedy? Nie potrafiłby określić. Jakaś jednak intuicja głęboka mówiła mu, że nowe drogi otworzą się przed nim.
Całą godzinę spacerował tak zachwycony i rozgorączkowany. Nagle olbrzymia fala, jakby oderwana od morza, rzuciła się na plażę i lunął deszcz ulewny, zalewający całemi strumieniami wody na wszystkie strony.
Burza. A Izabella była jeszcze na morzu.
Wzruszył ramionami, nie pozwalając na powrót myśli niepokojących. Jeżeli oboje cudem ocaleli z katastrofy Reine-Mary, to chyba nie dlatego, by jedno z nich teraz opłaciło życiem łaskę poprzednią. Nie, mimo wszelkich możliwych przeszkód, jakieby się mogły zdarzyć, Izabella dopłynie... Los opiekuje się nią.
Pod strumieniami deszczu, spływającego potokami po plaży i zalanych ulicach, Szymon powrócił do willi Dubosc. Trzymała go moc niezwyciężona. I z dumą myślał o swej pięknej narzeczonej, która, tak jak on, gardząc przeszkodami, odważyła się wypłynąć w tę noc straszliwą...


IV.
KATAKLIZM.

Następnych pięć dni należy do rzędu tych, wspomnienie których ciąży na kraju poprzez liczne pokolenia. Burze, cyklony, powodzie, wylewy rzek, bunt morza... brzegi kanału La Manche, a w szczególności okolice Fecamp, Dieppe, Treport, były wystawione na najzażartsze ataki żywiołów, jakie można sobie tylko wyobrazić.
Chociaż z punktu widzenia ściśle naukowego niemożliwem jest stwierdzić najmniejszy związek pomiędzy tą serją burz, a kataklizmem z dnia 4 czerwca, to jest piątego i ostatniego dnia, jakiż dziwny splot wypadków! I jakże tłum nie miał uwierzyć, że zjawiska te łączyły się ściśle ze sobą!
W Dieppe, będącem ośrodkiem pierwszych wstrząśnień skorupy ziemskiej, w Dieppe i okolicy rozszalało się piekło. Możnaby powiedzieć, że ten punkt świata był miejscem zbornem wszystkich potęg atakujących, burzycielskich, podkopywujących i zabijających. W wirze trąb, w rwących prądach rzek wezbranych, pod uderzeniem drzew wyrywanych z korzeniami, walących się skał, rusztowań, murów, wież kościelnych, kominów fabrycznych, wszystkich materjałów, rzucanych pędem wiatru, mnożyła się liczba zabitych. Dwadzieścia rodzin poniosło straty dnia pierwszego, na dzień następny ilość ich się podwoiła. Nigdy nie zdołano dokładnie zebrać statystyki ofiar tych drgawek, poprzedzających główny kataklizm.
Jak to zwykle bywa w okresach stale trwającego niebezpieczeństwa, kiedy każdy myśli o sobie jedynie i swoich bliskich, Szymon odczuł klęskę tylko przez dotykające go osobiście objawy. Radiotelegram Izabelli uspokoił go co do jej losu, czytał więc dzienniki dlatego jedynie, by upewnić się, że ucieczka jego z miss Bakefield pozostała nieznaną. Zaś szczegóły o zatonięciu Reine-Mary, artykuły wychwalające odwagę, przytomność umysłu jego i Izabelli, próby wytłómaczenia wstrząsów La Manche, wszystko to nie interesowało go i nie miał czasu poświęcać temu uwagi.
Starał się teraz nie opuszczać ojca swego, z którym łączyły go węzły głębokiego uczucia. Zwierzył mu się z tajemnicy swej miłości, z przejść dnia poprzedniego i swych projektów. Razem chodzili po mieście, oddalając się niejednokrotnie aż na dalekie pola, obydwaj oślepieni ulewą, przemoczeni do nitki, chwiejąc się pod uderzeniami wiatru i nachylając głowy przed bombardowaniem padających dachówek i cegieł. Na drogach leżały drzewa i słupy telegraficzne, skoszone jak źdźbła zboża. Snopy słomy, pęki trzciny, chrust, deski z parkanów latały jak zwiędłe liście jesienią. Wojna bez pardonu, wydana, zda się przez przyrodę samej sobie, dla przyjemności psucia i niszczenia.
A morze wciąż toczyło swe fale olbrzymie, czyniąc hałas ogłuszający. Wszystkie połączenia między Anglją a Francją zostały przerwane. Radiotelegramy sygnalizowały niebezpieczeństwo wielkim okrętom, przybywającym z Ameryki lub Niemiec i żaden z nich nie odważał się zbliżyć do piekielnego przejścia.
Czwartego, t. j. przedostatniego dnia, we wtorek 3 czerwca nastąpiło lekkie uspokojenie.
Przygotowywał się szturm największy. Pan Dubosc, przemęczony czterema dniami przejść, nie wstał po południu. Szymon, też wyczerpany rzucił się na łóżku w ubraniu i spał do wieczora. Lecz o dziewiątej zbudziło ich uderzenie.
Szymon pomyślał, że to okno, gwałtownie otworzone, uległo naporowi wiatru. Ale drugie uderzenie, wyraźniejsze, rozwaliło drzwi i Szymon uczuł, że chwieje się sam, a ściany pokoju kręcą się dokoła niego.
W pośpiechu wybiegł na dwór. W ogrodzie zastał już swego ojca i służbę, wszystkich przerażonych okropnie, gadających zupełnie bez sensu, a właściwie wykrzykujących słowa bez związku. Po długiej chwili zaczęto się naradzać: jedni chcieli uciekać, inni klękali, by modlić się na śmierć, gwałtowny deszcz zmieszany z gradem, zmusił ich do ukrycia się pod dachem.
O dziesiątej ojciec i syn zasiedli do stołu, by spożyć jakiś skromny posiłek. Pan Dubosc nie mówił ani słowa.
Służba była blada i zielona i trzęsła się. Szymonowi wciąż stał przed oczami przerażający widok wirujących ścian i nie mógł pozbyć się wrażenia kołysania się przedmiotów.
O godzinie dziesiątej minut pięćdziesiąt wstrząśnienie dość słabe, lecz o przedłużających się drgawkach, rytmicznych jak uderzenia dzwonu, zatrzymało zegar wiszący i pozrywało ze ścian porcelanę.
Wszyscy wyszli znów do ogrodu i schowali się do małej budki ze słomy, by mieć jakikolwiek dach nad głową, gdyż deszcz zacinał ukośnie.
Po upływie pół godziny drganie rozpoczęło się na nowo i nie ustało już, lekkie i oddalone z początku, później wciąż wyraźniejsze, jak jakiś dreszcz gorączkowy, który rozpoczyna się najpierw gdzieś w głębi naszej istoty, a potem wstrząsa całem ciałem.
Stawało się to jakąś wymyślną męką. Dwóch służących płakało głośno. Pan Dubosc objął ramieniem syna i jąkał jakieś słowa obłąkane. Szymon nawet nie mógł dłużej znieść tego ohydnego wrażenia trzęsienia ziemi, jakiegoś kołowania, gdzie wszystko traci swój punkt oparcia. Zdawało mu się, że żyje w jakimś świecie rozczłonkowanym i że mózg jego odbiera jedynie wrażenia bezsensowne i groteskowe.
Z miasta szedł krzyk jednostajny, przeraźliwy, nieprzerwany. Przez drogę przebiegał tłum, uciekający na wzgórza. Dzwon kościelny dzwonił w przestrzeń dźwiękiem żałobnym, a zegary miasta wydzwaniały północ.
— Uciekajmy! Uciekajmy! wołał p. Dubosc.
Szymon się opierał.
— Ależ, ojcze, to zupełnie zbyteczne! Czego możemy się obawiać?
Panika ogarniała wszystkich. Każdy działał bezmyślnie, czyniąc ruchy nieświadome, jak maszyna zepsuta, funkcjonująca odwrotnie. Służba powróciła ogłupiała. Jakby w halucynacji ujrzał Szymon parobka, wrzucającego do tłomoka złocone kandelabry i srebro stołowe, drugi służący owijał się w dywan, inny napełnił kieszenie chlebem i ciastkami. Wiedziony instynktem wszedł do swego pokoju, włożył na siebie kurtkę skórzaną i zmienił buciki zwykłe na grube buty do polowania. Jak przez sen usłyszał głos ojca, który mówił:
— Masz, trzymaj... weź tutaj mój portfel... są tam pieniądze... dużo banknotów... lepiej, żebyś to ty...
Nagle światło elektryczne zgasło i jednocześnie z oddali rozległ się dziwny odgłos grzmotu, ale tak dziwny, tak zupełnie odmienny od zwykłych grzmotów piorunowych! I to rozpoczęło się nanowo, narazie mniej przeraźliwie, po chwili groźniejsze, z towarzyszeniem odgłosów podziemnych, jeszcze głośniejsze, straszliwsze, połączone z serją wybuchów i detonacyj, potężniejszych niż wystrzały armatnie.
Wówczas rozpoczęła się oszalała ucieczka w kierunku drogi. Lecz nie zdążyli wyjść jeszcze z ogrodu, gdy wybuchła straszliwa katastrofa, zapowiadana przez całą serję objawów. Ziemia podskoczyła pod nimi i natychmiast umknęła im z pod nóg, poczem podskoczyła znów, jak zwierzę, miotane konwulsyjnemi drgawkami.
Szymon i ojciec zostali gwałtownie rzuceni jeden na drugiego, potem rozdzieleni i rzuceni na ziemię. Dokoła nich trwał hałas niezmierny jakby walącego się świata. Wszystko zdawało się wpadać w jakiś okropny chaos. Ciemności jeszcze zgęstniały, skondensowały się. A potem, nagle, hałas bliższy, hałas jakby ich dotykający, coś w rodzaju pękania. Rozległy się okrzyki, wydobywające się z wnętrzności ziemi.
— Czekaj! Stój! krzyknął Szymon, chwytając swego ojca. Stój!
Uczuł bowiem przed sobą, o parę cali naprzód, okropność przepaści otwartej i z tej to właśnie szczeliny dochodziły przerażone wycia ich służby.
I jeszcze trzy wstrząśnienia...
Szymon zdał sobie sprawę, że ojciec trzymając się kurczowo zaciśniętemi palcami jego ramienia ciągnie go z jakąś dziką energją. Obydwaj zbiegli pędem z góry jak ślepcy, poomacku, wśród przeszkód, nagromadzonych przez trzęsienie ziemi.
Starszy Dubosc miał swój plan: celem jego była skała Caude-Côte, rodzaj płaskowzgórza, gdzie bezpieczeństwo byłoby zapewnione. Idąc jednakże drogą naprzełaj, natknęli się na tłum szaleńców, krzyczących w niebogłosy. Od nich dowiedzieli się Duboscowie, że skała runęła, pociągając w otchłań liczne ofiary. Wszyscy ci ludzie mieli teraz inny cel: zbliżyć się do morza. Razem z nim i Duboscowie zbiegli ścieżkami, wiodącemi do doliny Pourville, której plaża znajduje się w odległości trzech kilometrów od Dieppe. I tu tłumy zajmowały terasy lub chowały się przed deszczem do kabin, wywróconych wiatrem. Inni, ponieważ był odpływ, zeszli ze skał nadbrzeżnych, przebyli linję piasku i szli do raf i skał podmorskich, odsłoniętych teraz przez płytką wodę, jakby tam właśnie ustawało już niebezpieczeństwo. Przy niepewnem świetle księżyca, usiłującym przebić grubą zasłoną chmur, widać było błądzące tam widma.
— Chodź, Szymonie, rzekł p. Dubosc. Pójdźmy do nich.
Lecz Szymon wstrzymał go.
— Ojcze, jest nam tu zupełnie dobrze. Zresztą, zdaje się, że już się uspakaja. Odpocznij.
— Dobrze, dobrze, jeżeli tak życzysz sobie, odpowiedział ojciec, bardzo przygnębiony... A potem powrócimy do Dieppe... Chciałbym się upewnić, że moje statki niezbyt ucierpiały....
Przeleciał huragan z deszczem.
— Nie ruszaj się stąd, rzekł Szymon. Widzę kabinę, oddaloną o jakieś trzydzieści kroków... Pójdę zobaczyć...
Przyszedłszy na miejsce, zobaczył, że już trzech ludzi leży pod kabiną, przymocowaną do występu terasy. Nadbiegli inni przybysze, chcący również tam się umieścić. Posypały się uderzenia pięścią, ciosy nożem. Szymon rzucił się do rozbrojenia. Lecz ziemia znów zatrzęsła się i z wszystkich stron rozległ się łoskot pękających i rozsypujących się skał.
— Ojcze! Gdzie jesteś? Ojcze! wołał Szymon, wracając pospiesznie na miejsce, gdzie go zostawił.
Nie było tam nikogo. Wołał. Lecz wołanie pochłonął huk burzy, a nie wiedział, w którą stronę kierować swe poszukiwanie. Czyżby pan Dubosc pod wpływem przerażenia pobiegł do morza? Czy, niespokojny o swoje statki, powrócił do Dieppe, tak jak to miał zamiar uczynić?
Przypadkiem — lecz czyż można nazwać przypadkiem te postanowienia nieświadome, popychające nas na drogę naszego przeznaczenia — Szymon zaczął biedz po kamieniach i piasku. Później, poprzez labirynt skał lepkich, najeżonych pułapkami z sieci poplątanych traw morskich, potykając się w kałużach wody, dokąd przybiegały z pluskiem fale, dotarł do poprzednio widzianych widm ludzkich.
Szedł od jednego do drugiego, a nie znajdując ojca między niemi, postanowił wrócić na terasę, kiedy zdarzył się drobny fakt, zmieniający zupełnie jego postanowienie. Księżyc ukazał się cały. Natychmiast zasłonięty, wychylił się znów i po kilkakrotnych próbach pomiędzy rozdartemi chmurami, światło jego rozbłysło w przestrzeni, jasne i wspaniałe. Wówczas Szymon, który skręcił naprawo od plaży, stwierdził, że skały, waląc się, pogrzebały wybrzeża w jakimś straszliwym, olbrzymim chaosie, trudnym nawet do wyobrażenia. Białe masy leżały zwalone jedne na drugich, jak góry kredy. A nawet zdawało się Szymonowi, iż rozróżnia jedną z tych masywnych skał pociągniętą widocznie siłą własnego ciężaru aż na pełne morze, gdzie wznosiła się teraz z wody w odległości trzystu metrów od niego.
Po zastanowieniu zmienił zdanie, gdyż przestrzeń była zbyt wielka, lecz w takim razie cóżby to być mogło, co białą olbrzymią sylwetą wydłużało się z wody, jak bestja skulona? Przecie codziennie za lat dziecinnych, jeździł tam swoją małą łódeczką albo też łowił ryby w tych stronach i wiedział napewno, że nic tutaj nie wystawało z wody.
Więc cóż to było? Ławica piasku? To jednakże zdawało mieć linje bardziej twarde i kanciaste i kolor szarawy, kolor skał nagich, bez roślin i traw morskich.
Przybliżył się. Pchała go niezmierna ciekawość, lecz jeszcze bardziej — zdał sobie z tego sprawę o wiele później — coś tajemniczego i wszechpotężnego: szukanie przygód. Przygoda go nęciła: iść zbadać tę ziemię nową, której powstanie musiał przypisać wstrząsom ziemi.
I poszedł. Po pierwszej strefie piasku i po strefie małych skał, gdzie obecnie się znajdował, rozciągała się znów strefa piasku, gdzie fale toczą się wiecznie. Lecz miejscami skały wyskakiwały z wody i z wielkim wysiłkiem, trzymając się linji tych twardych występów, dotarł do celu.
Był to istotnie grunt twardy, składający się z warstw i pokładów, jakby się wyraził ojciec Calcaire. Szymon zrozumiał, ze pod wpływem wielkich wstrząśnień i wskutek jakiegoś zjawiska fizycznego, nieznanego sobie bliżej, dno morza podniosło się gwałtownie, tak, iż wybujało ponad fale wysokością różną w rozmaitych miejscach, lecz przewyższającym największe przypływy morza.
Pomost dość wąski, ponieważ w przerywanem wciąż świetle księżyca Szymon widział z obu stron pianę bijącą o boki nowej rafy. Pomost dość nieregularny, szeroki od trzydziestu do czterdziestu metrów w jednem miejscu, dalej od stu metrów ciągnący się jakby wał ziemny w pobliżu dawnej linji skał.
Szymon nie wahał się. Począł iść. Teraz nierówny i pagórkowaty z początku, usiany kałużami wody, najeżony odłamkami skalistemi, wyrównał się dalej i Szymon mógł iść dość prędko, chociaż wciąż przeszkadzały mu liczne przedmioty, często nawpół zaryte w ziemi, a których fale nie mogły zmieść pudełka konserw, stare wiadra, stare żelaziwo, naczynia bezkształtne, porośnięte trawą morską i powiększone małemi muszelkami.
W parę minut później zobaczył Dieppe z prawej strony. Widok rozpaczliwy. Płomienie pożarów nieugaszonych czerwienią wybuchały w nocy i miasto wydało mu się, jak te nieszczęśliwe grody, gdzie hordy barbarzyńców obozowały w przeciągu tygodni, a po wyjściu wzniecały ogień. Wystarczyło jednego skurczu, jednego dreszczu ziemi, by zniszczenie było jeszcze większe.
W tej chwili cienka siatka szarych obłoków rozpostarła się przed ciężkiemi czarnemi chmurami, które huragan zmiatał i księżyc znikł. Szymon zawahał się. Wszystkie latarnie morskie zniszczone, żadnego punktu orjentacyjnego. Pomyślał o ojcu swym, który niepokoił się zapewne o niego, lecz pomyślał — goręcej jeszcze — o swej dalekiej narzeczonej, którą trzeba było zdobyć, a ponieważ wizja tego zdobycia w umyśle jego — sam nie wiedział z jakiego powodu — łączyła się ze stanem wyjątkowym i z niebezpieczeństwem, miał wrażenie, że się nie myli, idąc nową drogą. Posuwać się wciąż naprzód znaczyło posuwać w kierunku niewiadomego i groźnego. Ziemia, która tak raptownie się wyłoniła, mogła również dobrze za chwilę się zapaść.
Woda mogła zalać wydartą sobie przestrzeń i odciąć mu drogę powrotu. Otchłań mogła w każdej chwili otworzyć się pod jego nogami. Posuwać się naprzód — to było szaleństwo.
Szymon poszedł naprzód.


V.
DZIEWICZA ZIEMIA.

Mogło być około godziny pierwszej nad ranem. Burza szalała z mniejszą wściekłością, wiatr uciszał się, tak, że Szymon szedł krokiem pewnym i przyspieszonym, o ile mu na to pozwalały różne przeszkody i zmienne, wciąż chowające się za chmury światło księżyca. Zresztą o ile zboczył zbyt na prawo lub na lewo, szum fal ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.
Minął Dieppe i trzymał się kierunku, według jego mniemania, równoległego do wybrzeża normandzkiego. Cały ten pierwszy etap przebył w stanie półświadomym, myśląc tylko, by przejść jaknajwiększą przestrzeń, przekonany, że wycieczka jego zostanie przerwana lada chwila. Nie wydawało mu się bynajmniej, że wkracza na ląd bez granic, lecz miał wrażenie, iż spieszy do celu bardzo bliskiego, będącego ostatnim cyplem tego cudem powstałego przylądka.
— Już, już, mówił do siebie, już przybywam... Ziemia nowa tu się kończy!
Lecz ta nowa ziemia wciąż przedłużała się w ciemnościach i Szymon znów sobie powtarzał:
— To już tam... Koło piany się zamyka... widzę to.
A koło piany otwierało się znowu, zostawiając kurytarz, kędy Szymon mógł swobodnie przejść dalej.


∗   ∗

Godzina druga... W pół do trzeciej... Chwilami woda dochodziła mu do kolan, lub wpadał w leje piasczyste lub pokłady ruchomego, morskiego piasku. Były to części niższe, doliny przylądka i Szymon pomyślał, iż prawdopodobnie napotka pokłady tak głębokie, że nie będzie mógł przejść. Tembardziej przynaglał siebie do pospiechu. Czasem wchodził zboczami na wzgórza wysokości dziesięciu — piętnastu metrów i zbiegał z wierzchołków na drugą stronę. Zgubiony w bezkresie morza, uwięziony przez nie, miał złudzenie, że biegnie po jego powierzchni, w łonie olbrzymich fal znieruchomiałych i zastygłych.
Zatrzymał się. Błysk ognisty przeszył przestrzeń zdaleka, bardzo zdaleka. Za chwilę mignęło światło znowu, potem jeszcze raz w odstępach regularnych. Za jakieś ćwierć minuty powtórzyła się takaż serja błyśnięć.
— Latarnia morska, pomyślał Szymon... Jakaś latarnia, którą cyklon oszczędził...
Nowy ląd biegł właśnie w tym kierunku i Szymon wykombinował, że powinien dojść do Treport, a może trochę bardziej na północ, jeżeli latarnia oznaczała ujście Sommy, co było rzeczą prawdopodobną. W takim razie należało maszerować jeszcze pięć — sześć godzin i to w tempie przyśpieszonem. Lecz światełka jak się ukazały nagle, tak teraz zniknęły raptownie. Napróżno szukał ich, a po zamarciu tych mrugających ogników Szymon uczuł się dziwnie osamotnionym, jakby już zgasła nadzieja wydobycia się z ciężkich ciemności i jakby już nie spodziewał się rozwiązania wielkiej tajemnicy, o co tak zuchwale się pokusił. Co on tu robił? Gdzie się znajdował? Co znaczyło to wszystko? I poco tyle wysiłku?
— Marsz! Galopem! krzyknął głośno do siebie. I nie rozmyślajmy! Zrozumiem później, gdy dotrą do celu. A tymczasem mam iść, iść wciąż naprzód.
Mówił głośno, by otrząsnąć się z odrętwienia. I protestując przeciwko upadkowi ducha, nakazał sobie krok gimnastyczny.
Była godzina trzecia. Żywsze powietrze chwili przedświtu orzeźwiło go znacznie, a przytem zauważył, że otaczające go ciemności stają się jakby lżejsze, oddalają się jak ulatniająca się para.
Po pierwszych błyskach świtu pospiesznie wstał dzień letni i nowa ziemia ukazała się oczom Szymona szara, jak przypuszczał, miejscami bardziej żółta, z rozłogami piasku, z wklęśnięciami, napełnionemi wodą, gdzie widać było ryby pływające lub konające najrozmaitszych gatunków, z szeregiem wysepek i wybrzeży nieregularnych, z plażami i usypiskami kamieni, z przestrzeniami pokrytemi roślinnością.
A wśród tego wszystkiego mnóstwo rzeczy, o niedających się rozróżnić i określić kształtach pierwotnych, szczątki powiększone przez dodanie tego, co się inkrustuje, co wrasta i przyczepia się, lub też przedmioty zgryzione, zaryte, rozdrobione przez wszystko to, co rozpuszcza i unicestwia.
Były to szczątki. Nieprzeliczone, błyszczące, lepkie, wszystkich rodzaji i z wszystkich materjałów, wielu może tygodni, może lat, być może stuleci nawet całych, świadczyły o nieprzerwanym szeregu tysięcy zatonięć. Ile kawałków drzewa czy żelaza, tyle istnień ludzkich, pochłoniętych grupami po dziesięć czy sto. Młodość, zdrowie, bogactwo, nadzieje — każdy szczątek przedstawiał unicestwienie marzeń i rzeczywistości i każdy przypominał rozpacz żyjących, żałobę matek i żon.
I to pole śmierci ciągnęło się w nieskończoność, cmentarzysko olbrzymie i tragiczne, jakiego nie zna ziemia. Na prawo i na lewo nic, tylko mgła gęsta, jakby unosząca się z wody, kryjąca horyzont równie dokładnie jak ciemności nocne, tak że Szymon widział może tylko na sto kroków przed sobą. Z mgły tej wynurzały się wciąż nowe ziemie i to wydawało się czemś tak nieprawdopodobnem i bajkowem, że Dubosc miał wrażenie, jakoby wyrastały one z otchłani za jego zbliżaniem się i tworzyły ląd, by zrobić mu przejście.
Trochę po czwartej przeleciała burza. Złe czarne chmury zesłały mu potoki deszczu i zasypały gradem. Potem wicher rozpędził mgły, goniąc je ku północy i na południe i na prawo od Szymona wzdłuż pasma różowego blasku, dzielącego opony niebios, zarysowały się linje wzgórz.
Linje niepewne, któreby można uważać za wąski pas obłoków nierównych, ale których wygląd ogólny Szymon znał tak dobrze, że nie zawahał się ani chwili. Były to skały nadbrzeżne Dolnej Sekwany i Sommy, pomiędzy Tréport a Cayeux.
Odpoczął chwil parę, poczem dla ulżenia sobie, zdjął ciężkie buty i kurtkę skórzaną, zbyt ciepłą na dzień czerwcowy. Wyjmując z kurtki portfel, dany mu przez ojca, znalazł w kieszeni dwa sucharki i czekoladę, które tam podświadomie włożył.
Pokrzepiwszy siły, maszerował dalej, krokiem gimnastycznym, nie jak ostrożny podróżnik w krajach nieznanych, nieznający drogi, lecz jak atleta, który ma plan swego marszu i stosuje się do niego, bez względu na przeszkody i trudności. Dziwna jakaś radość przepełniała jego istotę. Cieszył się, że może wyzyskać tyle sił nagromadzonych od lat tylu i że wyzyskuje je dla dzieła, wprawdzie jeszcze nieznanego sobie, lecz którego wartość niezwykłą przeczuwał. Jego bose nogi znaczyły na piasku lekkie ślady. Wiatr muskał mu twarz orzeźwiająco i bawił się jego włosami. Co za rozkosz!
Przez cztery prawie godziny wytrzymał początkową szybkość. Poco oszczędzać siły? Oczekiwał wciąż, że nowa ziemia zmieni kierunek i skręcając nagle na prawo, zatrzyma się u ujścia Sommy.
Szedł naprzód bezpiecznie, z całą ufnością.
Chwilami jednak posuwanie stawało się trudne. Morze podniosło się i fale przeskakiwały na piasek, nie broniony żadnem wywyższeniem ani skałami, tworząc w miejscach mniej szerokich prawdziwe rzeki, gdzie Szymon musiał brnąć w wodzie do kolan. A przytem, mimo lekkiego rannego posiłku, głód zaczął mu dokuczać. Musiał zwolnić kroku. I tak upłynęła znów godzina.
Wielkie wichry i burze ucichły. Powróciły mgły, wciąż zacieśniające swój uścisk. Znów Szymon szedł między ruchomemi obłokami, zasłaniającemi mu drogę. Mniej pewny siebie, osaczony przez nagłe uczucie osamotnienia i zgnębienia, odczuł prędko zmęczenie, któremu nie chciał się poddać. Zdając sobie sprawę ze swego stanu, otrząsnął się i zmusił siebie do posłuchu, jakby tu chodziło o spełnienie obowiązku. Głosem upartym wydawał sobie rozkazy:
— Naprzód! Dziesięć minut jeszcze... Tak trzeba... I znów dziesięć minut!...
Po drodze migały mu rozmaite przedmioty, które w każdym innym wypadku napewno zwróciłyby jego uwagę. Kufer duży, trzy stare armaty, broń, amunicja, łódź podwodna. Olbrzymie ryby leżały wyrzucone na piasek. Czasami biała mewa zniżała swój lot.
I tak idąc znalazł się obok ogromnego kadłuba, którego świeży jeszcze wygląd wskazywał na niedawną datę zatonięcia. Był to statek przewrócony, z dziobem głęboko zarytym w piasek, a z tyłu widniała tablica różowa, gdzie Szymon przeczytał napis: La Bonne Vierge Calais.
Przypomniał sobie. „La Bonne Vierge” był to jeden z dwóch statków, o których zatonięciu doniosły telegramy, wywieszone w Newhaven pamiętnego dnia odjazdu. Używany do żeglugi pomiędzy północą a zachodem Francji, uległ więc katastrofie pomiędzy Calais a Hawrem i Szymon ujrzał w tem dowód niezbity, że posuwa się wciąż wzdłuż wybrzeża francuskiego.
Była około dziesiąta rano. Sądząc z tempa swego marszu i biorąc pod uwagę nierówności i zboczenia; Szymon obliczył, iż zrobił około sześćdziesięciu kilometrów, i że prawdopodobnie powinien się znajdować w okolicach Touquet.
— Cóż ryzykuję, idąc dalej? Co najwyżej, zrobię jeszcze piętnaście kilometrów, pominę Pas-de-Calais i znajdę się na wybrzeżu Morza Północnego... no, w takim razie mój los nie byłby do pozazdroszczenia. Ale toby musiał chyba djabeł w to się wmieszać... Prędzej czy później muszę znaleść moje wybrzeże. A czy zrobić piętnaście kilometrów naprzód... czy wstecz... do tego nie trzeba długo się namyślać... Ale żołądek nie może być pusty...
Na szczęście, gdyż odczuwał on oznaki zmęczenia, do czego nie był przyzwyczajony, kwestję tę rozstrzygnął przypadek. Obejrzawszy kadłub statku, wsunął się pod podniesiony w górę tył okrętu i wewnątrz znalazł mnóstwo skrzyń, stanowiących najwidoczniej część ładunku. Wszystkie prawie były porozrywane i popękane. W jednej z nich znalazł Szymon butelki soku, butelki wina i stosy puszek blaszanych, napełnionych konserwami z mięsa, ryb, jarzyn i owoców.
— Cudownie! rzekł zadowolony. Dostanie pan obiad! A potem trochę wypoczynku i znów nogi za pas!
Obiad smakował mu wybornie, a dłuższy wypoczynek pod statkiem, pomiędzy skrzyniami, przywrócił mu humor i siły. Po przebudzeniu widząc, że zegarek jego wskazuje dwunastą, zaniepokoił się, że stracił dużo czasu i pomyślał, że inni już z pewnością rzucili się na tę samą drogę i że mogą nietylko go dogonić, lecz nawet, wyprzedzić. A na to nie mógł pozwolić! Więc rzeźki zupełnie, zaopatrzony w najkonieczniejsze prowianty i zdecydowany wykorzystać swoje przedsięwzięcie do ostatecznych granic, bez towarzysza, z którym musiałby dzielić swą sławę, puścił się w nieznane ziemie krokiem przyspieszonym.
— Dojdę! Dojść muszę! powtarzał sobie. Stał się fakt niesłychany, zjawisko stworzenia nowego lądu, co zmieni najzupełniej warunki bytu w tej części świata. Chcę być pierwszym i widzieć... Widzieć co?... Nie wiem, ale chcę!
Co za szalona rozkosz deptać ziemię, na której nie postała nigdy stopa ludzka! Rozkoszy tej szukają ludzie, podróżując w krainie, gdzie ostatecznie tak mało zależy na zbadaniu ich tajemnic. Szymon znalazł zadowolenie swej awanturniczej żyłki w środku najstarszych krain starej Europy. La Manche! Wybrzeże francuskie! Ludzkość żyła tam już trzydzieści — czterdzieści wieków, a jego unosiły nogi po dziewiczej ziemi! Oglądać widoki, jakich żadne oko nie widziało! Przyjść po Gallach, po Rzymianach, po Frankach, po Saksonach i przejść pierwszym! Przejść jako pierwszy tam, gdzie miljony miljonów ludzi pójdą za nim, drogą nową, którą on odkrywa, on inauguruje!
Godzina pierwsza. Pierwsza i pół. Wciąż wydmy piasczyste, wciąż szczątki. Wciąż ta zasłona chmur. I wciąż, u Szymona, to wrażenie celu, który ucieka.
Około godziny drugiej zauważył, że grunt znacznie się podnosi, a obok wyżyn znajdują się doły, gdzie zapadały jego nogi. Zajął go smutny widok masztu okrętowego, sterczącego z piasku dziwnie rozpaczliwie. Po kilku minutach piasek pogłębił się jakby, tak że Szymon zapadł po kolana, a potem do bioder. Śmiejąc się z przygody, nie troszczył się o to.
Widząc jednakże, że nie może iść naprzód, chciał się cofnąć: wysiłek był próżny. Próbował podnieść nogi tak, jak się je podnosi i stawia na stopniach schodów: nie mógł. Pomógł sobie rękami opartemi o piasek: zagłębiły się i one.
Oblał go zimny pot. Zrozumiał nagle prawdę straszliwą: wpadł w piaski ruchome.
Poszło to prędko. Wciąganie nie działo się z tą powolnością, która do trwogi dodaje trochę nadzieji. Szymon wpadł jakby w próżnię. Jego biodra, stan, tors zniknęły. Wyciągnięte ręce opóźniły na chwilę upadek. Wyprostował się, próbował rzucać się na bok. Napróżno. Piasek podnosił się jak woda, do jego pleców, do szyji.
Zaczął krzyczeć, wołać, wyć. Ale przez kogo okrzyki jego mogły być usłyszane w tej pustce? Nic nie mogło uratować go od tej najstraszniejszej śmierci. Wówczas zamknął oczy, wargami kurczowo zacisnął usta, napełniające się już smakiem piasku i śmiertelnie przerażony, opuścił się bezwładnie.



VI.
TRIUMF.

Później nigdy nie mógł sobie zdać dokładnie sprawy z przypadku, jakiemu zawdzięczał swe życie. Zdawało mu się, że jedna noga dotknęła czegoś twardego, coś mu posłużyło za punkt oparcia i to coś pozwoliło zrobić jeden krok, potem dwa i trzy kroki, wysunąć się trochę ze swego grobu i wyjść żywemu. Co się stało? Czy napotkał deskę oderwaną ze statku, którego widział maszt? Nie wiedział. Ale nie zapomniał nigdy ohydnego strachu tej minuty zapadania się, po której nastąpił taki upadek woli i energji, że długo jeszcze leżał na jakiejś zbutwiałej desce, z podciętemi nogami, trzęsąc się z gorączki i trwogi.
Wstał i udał się w dalszą drogę machinalnie, pod nieprzepartym wpływem niejasnych uczuć, nakazujących mu iść naprzód, dokonać odkrycia. Ale już nie miał pierwszego rozpędu. Oczy jego uparcie badały ziemię. Bez żadnej widocznej przyczyny uważał za niebezpieczne pewne miejsca i unikał ich kołując, lub odskakiwał wstecz jakby na widok przepaści. Szymon Dubosc bał się.
A przytem odczytał na jakimś szczątku deski nazwę Hawru, t. j. portu, leżącego poza nim i zapytał siebie trwożnie, czy nowy ląd nie zmienił kierunku i czy nie prowadzi go do najszerszej części La Manche.
Przekonanie, iż nie wie, gdzie się znajduje i dokąd idzie, podwajało jego zmęczenie. Czuł się zgnębiony, zdemoralizowany, straszliwie samotny. Nie spodziewał się żadnej pomocy ani ze strony morza, kędy nie odważał się wypłynąć żaden statek, ani drogą powietrzną, gdyż gęsta mgła stała na przeszkodzie aeroplanom. Więc co się z nim stanie?
A jednak szedł, godziny mijały, a połać lądu rozwijała przed oczami jego tenże sam widok jednostajny, te same wydmy melancholijne, tenże sam krajobraz ponury, którego nigdy nie oświetliło słońce.
Dojdę, powtarzał sobie uparcie. Chcę dojść! Chcę!
Godzina czwarta. Spoglądał często na zegarek, jakby oczekując, że w pewnej chwili oznaczonej, nieznanej mu jeszcze, nadejdzie pomoc cudowna. Przemęczony trudami nad siły, garbił się pomału jakby pod ciężarem zmęczenia, dręczącego ciało i wgryzającego się w mózg. Bał się. Przerażała go pułapka piasku. Lękał się zbliżającej się nocy i burzy, a głodu najbardziej, gdyż zapasy jego pozostały w leju piasku ruchomego.
Cierpiał bardzo. Dwadzieścia już razy decydował się położyć i zaniechać walki. Podtrzymała go jedynie myśl o Izabelli, więc szedł... szedł...
Nagle oczy jego dojrzały coś tak niesłychanie nieoczekiwanego, że osłupiał. Czyż było to możliwe? Wahał się, nie mogąc uwierzyć świadectwu zmysłów, rzeczywistość bowiem wydawała się mu zgoła nieprawdopobną. Czyżby to było złudzeniem?
Nachylił się. Tak, to było istotnie! Ślady kroków! Ślady kroków, znaczących ziemię! Ślady dwóch stóp bosych, ślady bardzo wyraźne i jak się zdawało, świeżo odciśnięte...
Zdumienie jego ustąpiło miejsca wielkiej radości, wywołanej przez uświadomienie sobie prawdy jasnej i niezbitej: nowa ziemia łączyła się istotnie, jak to Szymon przypuszczał, z jakimś punktem północnego wybrzeża Francji i z punktu tego, zapewne już niezbyt oddalonego, gdyż ślady były świeże, wyszedł jeden z jego bliźnich.
Szczęśliwy z bliskości życia ludzkiego, przypomniał sobie epizod Robinsona Kruzoe, kiedy biedny samotnik widzi odcisk bosej stopy na piasku swej wyspy bezludnej.
— To odcisk Piętaszka! rzekł, śmiejąc się. I na mojej ziemi jest także jakiś Piętaszek. Szukajmy go!
Ślad nóg skręcał na prawo i zbliżał się do morza. Szymon dziwił się, że nie spotkał nikogo, nie zauważył ładnej sylwetki, kiedy stwierdził, że nieznajomy po deptaniu wokoło jakichś bezkształtnych szczątków, zawrócił czyli, że szedł w tym samym co Szymon, kierunku.
Po upływie dwudziestu minut ślad przecięty szeroką brózdą poprzeczną, gubił się. Odnalazłszy go Szymon, postępując za nim, spostrzegł łańcuch wydm dość wysokich, urywających się gwałtownem zboczem skalistem.
Obchodząc skałę Szymon cofnął się przerażony. Na ziemi, z rozkrzyżowanemi ramionami leżał trup człowieka, odzianego w strój dziwaczny, składający się z krótkiej kurtki skórzanej i spodni, skórzanych także, których dolna część była rozcięta na modłę meksykańską. Pośrodku pleców, między łopatkami widniała rękojeść sztyletu, wbitego całem ostrzem.
Ale co najbardziej zdziwiło Szymona kiedy odwrócił trupa, to jego twarz koloru cegły, o wystających kościach policzkowych i długich czarnych włosach... Krew płynęła z ust, zniekształconych okropnem wykrzywieniem. Oczy były szeroko otwarte, białe jakby bez źrenic. Palce zaciśnięte kurczowo wchodziły w ziemię, jak szpony drapieżnego zwierza. Ciało było jeszcze ciepłe.
— Niema jeszcze godziny od czasu, jak go zabito, pomyślał Szymon. Ale jakim sposobem indywiduum to znalazło się w naszych stronach? Bo nie ulega wątpliwości, że jest to Czerwonoskóry, Indjanin. Co mógł on robić w tej pustyni.
W kieszeniach jego nie znalazł żadnych papierów, któreby mogły wyjaśnić tę sprawę. Ale obok zabitego, na przestrzeni, gdzie odbyła się walka, dostrzegł Szymon ślady innych kroków, ślady nóg, w obuwiu z podeszwami gumowemi w kratkę, ślady człowieka, który przyszedł i odszedł. O kilka metrów dalej znalazł Szymon złotą monetę wartości dwudziestu franków, z portretem Napoleona I. i z datą 1807 roku.


∗   ∗

Szedł teraz za tym nowym śladem, prowadzącym go na brzeg morza. Tam musiała przybić łódka. Stąd już łatwo było zrekonstruować dramat. Dwóch ludzi, którzy wylądowali na nowem wybrzeżu, udało się na poszukiwanie szczątków i badanie lądu, każdy w swoją stronę. Jeden z nich, Indjanin, znalazł w jakiemś szczątku pewną ilość sztuk złota, prawdopobnie zamkniętych w jakiejś szkatule. Wówczas drugi, chcąc przywłaszczyć sobie skarb, zamordował swego towarzysza i odpłynął.
I tak, na tej ziemi dziewiczej, Szymon natknął się — jako na pierwszą oznakę życia — na zbrodnię, zasadzkę, na chciwość, wkładającą morderczą broń do ręki, na zwierzę ludzkie. Człowiek znajduje złoto. Bliźni go zabija.
Nie zatrzymując się dłużej, Szymon prędko szedł naprzód, będąc pewny teraz, że ci dwaj ludzie, odważni i śmieli, byli poprzednikami, za którymi pójdą inni. Spieszno mu było ich zobaczyć, rozpytać się o miejsce, skąd wyszli, o przestrzeń, jaką przebyli i tyle rzeczy tajemniczych!
Myśl o możliwości spotkania napełniła go taką radością, że opierał się potrzebie wypoczynku. A jednak cóż za męka taki wysiłek prawie-że nieprzerwany! Od Dieppe, szesnaście godzin marszu... Ośmnaście godzin od chwili, kiedy wielki kataklizm wyrzucił go z domu! W czasach zwykłych czyn taki nie byłby w dysproporcji do jego możliwości. Ale w jakich opłakanych okolicznościach odbył on marsz obecny!
Szedł. Szedł wciąż. Odpocząć? A jeżeli inni, którzy prawdopodobnie po nim wyszli z Dieppe, dogonią go?
Po godzinnym marszu musiał się zatrzymać! Morze zagradzało mu drogę.
Morze! Przed nim morze! Doznał rozczarowania, zmieszanego z gniewem. Czyż to był koniec jego biegu? Czyż wszystkie przewroty przyrody skończyły się poprostu utworzeniem przylądka, przeciętego tu bez powodu?
Lecz spoglądając ze szczytu wzgórza na fale rozbijające się prawie u jego stóp, zauważył w pewnej odległości masę ciemniejszą, pomału wyłaniającą się z mgieł i upewnił się, że poza niziną zalaną wodą, rozciąga się dalej nowa ziemia.
— Idźmy tam, postanowił.
Zdjął ubranie, związał je w jeden toboł, który przywiązał do szyji i rzucił się w wodę. Dla Szymona przepłynięcie takiej odnogi morskiej, gdzie zresztą długo czuł grunt pod nogami, było zabawką. Po wyjściu na ląd, osuszył się na słońcu, ubrał się i poszedł dalej.
Bardzo łagodne zbocze zawiodło go o jakieś pięćset metrów dalej na rodzaj rafy, usianej dużymi pagórkami piasku, lecz piasku dość twardego, tak że nie wahał się z wejściem, aż stanął na szczycie najwyższego wzgórza.
I tam właśnie, w tem miejscu, gdzie potem wzniesiono kolumnę granitową, na której wyryte są złotemi literami dwa nazwiska i jedna data — tam właśnie, dnia czwartego czerwca o godzinie szóstej wieczorem, poprzez dużą arenę, otoczoną wydmami piasczystemi, jak stopniami, w tem miejscu Szymon Dubosc ujrzał idącego na jego spotkanie człowieka.
Wzruszenie jego było tak potężne, że w pierwszej chwili nie mógł się ruszyć. Człowiek szedł naprzód, jak ktoś, kto idzie na przechadzkę i zdaje sobie sprawę ze swej drogi. Podniósłszy głowę, ujrzał Szymona i zrobił ruch zdziwienia, poczem zaczął powiewać czapką. Wówczas Szymon rzucił się spiesz nie ku niemu, rozłożywszy ramiona, przejęty chęcią przytulenia go do swej piersi.
Zdaleka nieznajony wydawał mu się bardzo młody. Ubrany po rybacku, w bluzę i spodnie bronzowe, nogi bose, wzrostu wysokiego i szeroki w barkach.
Szymon zawołał:
— Przybywam z Dieppe... A pan? z jakiego miasta? Czy długo jesteście w drodze? Czy idziecie sami?
Zobaczył jednakże, że marynarz mu nie odpowiada i że jego twarz, koloru bronzu, była szczęśliwa i otwarta.
Zbliżyli się, podali sobie ręce. Szymon powtórzył:
— Wyszedłem z Dieppe o godzinie pierwszej rano. A pan? Z jakiego portu?
Człowiek zaczął się śmiać i odpowiedział coś, czego Szymon nie zrozumiał. Nie zrozumiał, lecz poznał język, zmieszany z narzeczem ludowem i pomyślał, że był to zapewne jakiś rybak angielski, zakontraktowany w Calais lub w Dunkierce.
Powiedział więc bardzo wyraźnie, akcentując zgłoski i wskazując palcem horyzont:
— Calais? Dunkierka?
Człowiek powtórzył obie nazwy ze zdziwieniem — jakby starając się zrozumieć ich znaczenie. W reszcie twarz jego rozjaśniła się i pokręcił głową przecząco. Potem odwracając się i wskazując punkt w kierunku jakim szedł, powiedział:
— Hastings... Hastings...
Szymon zadrzał. Lecz prawda tak była nadzwyczajna, że nie odrazu doszła do jego świadomości, chociaż musnęła go lekko i wywołała wrażenie. Nie mogąc uwierzyć, próbował tłomaczyć sobie odpowiedź marynarza inaczej. Zapewne wskazywał on na miasto Hastings, jak na miejsce pochodzenia lub stałego pobytu. Ale skąd przychodził on teraz.
Podał mu nazwy:
— Boulogne? Vimereux?
— No, no... zaprzeczył człowiek. Hastings... England...
I ramiemiem uparcie wyciągniętem wskazywał kierunek tego samego punktu na horyzoncie, powtarzając to samo:
— England... England...
— Co! Co pan mówi? zawołał Szymon.
I z obcą sobie gwałtownością chwycił człowieka za ramię.
— Co pan mówi? Więc to Anglja? Przybywa pan z Anglji? Przyjacielu! Nie, nie! To nieprawda, powiedźcie, że nie?
Marynarz tupnął nogą.
— England, powtórzył, zaznaczając tym sposobem, że ziemia, po której depce, prowadzi do Anglji.
Szymon był najzupełniej oszołomiony. Wyjął zegarek i palcem poprowadził po godzinach.
— O której godzinie wyszliście, przyjacielu? Ile godzin marszu?
— Three, odpowiedział Anglik, podnosząc trzy palce.
— Trzy godziny... mruknął Szymon, jesteśmy więc oddaleni od wybrzeża angielskiego o trzy godziny...
Teraz już prawda, prawda olbrzymia okazała mu się w całej pełni. A jednocześnie zrozumiał przyczyny swej pomyłki. Ponieważ brzegi Francji od ujścia Sommy podnoszą się linją pionową, było więc rzeczą nieuniknioną, że posuwając się w kierunku równoległym do wybrzeża francuskiego, doszedł do brzegów Anglji, do Folkestone, do Douvres, a nawet jeżeli skręci trochę na lewo, do Hastings. Nie zdawał sobie z tego sprawy dlatego, iż trzykrotnie miał dowody, że Francja jest na prawo, a nie poza nim i szedł z przekonaniem, że Francja znajduje się w pobliżu i że brzeg jej lada chwila wyłoni się z za chmur i mgły.
A teraz okazuje się, że ma przed sobą brzeg angielski! A człowiek spotkany był Anglikiem!
Cud! Cud! Z bijącem głośno sercem trzymał marynarza w objęciach i wpatrywał się w jego przyjazną twarz! Intuicyjnie odczuwał znaczenie wyjątkowe chwili obecnej i przyszłej, znaczenie tego faktu olbrzymiego, jaki dokonał się w przeciągu kilku godzin, a symbolem tej dziejowej chwili było spotkanie jego z człowiekiem z za morza, z Anglikiem.
Marynarz również odczuwał wielkość chwili, która ich połączyła. Jego spokojny uśmiech nabierał odcieni poważnych. Kilkakrotnie w milczeniu pokręcił głową. I obaj, trzymając się za ręce patrzyli sobie długo w oczy z tkliwością, właściwą istotom, które nie rozłączyły się nigdy, walczyły razem i razem otrzymują nagrodę za wspólne czyny i zasługi.
Anglik napisał swe imię na kawałku papieru: William Brown. A Szymon rzekł mu w porywie entuzjazmu, do jakiego jego impulsywna natura była bardzo skłonna:
— Williamie Brown, nie mówimy tym samym językiem, ty mnie nie rozumiesz i ja ciebie rozumiem źle. A jednak jesteśmy teraz złączeni bardziej niż dwaj miłujący się bracia. Uścisk nasz ma znaczenie, którego nie możemy jeszcze należycic ocenić. Ty i ja przedstawiamy dwa największe, dwa najszlachetniejsze narody świata i one teraz łączą się w nas.
Szymon płakał. A marynarz uśmiechał się wciąż, lecz przez łzy. Ucałowali się serdecznie. Wzruszenie, nadmiar zmęczenia, gwałtowność wrażeń przeżytych dnia tego przez Szymona, wywołały u niego rodzaj upojenia, z którego czerpał nowe siły.
— Chodź, rzekł do marynarza... Chodź... pokażesz mi drogę.
Nie chciał jednakże pozwolić, by William Brown podtrzymywał go w miejscach trudnych do przebycia, koniecznie bowiem pragnął własnemi siłami doprowadzić do końca swe trudne lecz chwalebne przedsięwzięcie.
Ostatni etap trwał więcej niż trzy godziny.
Prawie natychmiast spotkali trzech Anglików, którym William Brown coś powiedział, a którzy idąc dalej swoją drogą, wykrzyknęli ze zdumienia. Potem spotkali dwóch innych; ci zatrzymali się, a marynarz musiał im coś tłomaczyć, poczem zawrócili, towarzysząc Szymonowi.
Nagle rozległo się wołanie o pomoc. Szymon pobiegł i znalazł się pierwszy na miejscu, skąd dochodził krzyk. Leżała tam na piasku kobieta, ledwie wynurzająca się z fal morskich.
Była ona skrępowana sznurami, które wżerały się w nogi i przymocowywały ręce wzdłuż ciała, raniąc nagie plecy. Czarne włosy, ucięte dość krótko, przyciśnięte do czoła złotym łańcuszkiem, obramowywały twarz śliczną, o ustach jak kwiat ponsowy, o skórze bronzowej i ciepłej, zrumienionej słońcem, na którą patrząc, Szymon przypominał sobie pewne typy kobiet, spotykanych w Hiszpanji lub Ameryce Południowej. Szybkim ruchem porozcinał jej więzy, a widząc zbliżających się towarzyszy, zdjął z siebie kurtkę skórzaną, i okrył jej piękne obnażone ramiona.
— Dziękuję... och, dziękuję panu, szepnęła kobieta. Pan jest Francuzem, nieprawdaż?
Ale zbierało się coraz więcej ludzi. William opowiadał przygodę Szymona, tak że rozdzielono go od uratowanej, zanim zdołał dowiedzieć się o niej coś więcej. Wszyscy tłoczyli się dokoła niego. Zadawano mu rozmaite pytania. A co chwila nowe grupy przyłączyły się do pochodu.
Wszyscy ci ludzie wydawali się Szymonowi bardzo podnieceni i dziwaczni. Przyczyną tego było, jak się dowiedział, trzęsienie ziemi, które zniszczyło wybrzeże angielskie. Hastings, podobnie jak Dieppe, ośrodek wstrząsów podziemnych, uległ wielkiemu zniszczeniu...
Około ósmej znaleźli się na brzegu głębokiego parowu, szerokości około kilometra. Napełniona wodą aż do połowy popołudnia, wstrzymała ta przeszkoda — na szczęście Szymona — wycieczki tych, którzy uciekali z Hastings i odważali się puścić na ląd nowy.
Nieco później mgła zrzedła i Szymon ujrzał ciągnącą się jakby w nieskończoność linję domów i hotelów, wznoszących się na plaży w Hastings i w Saint-Léonard. W owej chwili towarzyszyło mu około trzystu ludzi, a wiele innych, wyrzuconych z domostw trzęsieniem ziemi, włóczyło się wszędzie bez celu, mając wygląd ogłupiały i niesamowity.
Tłum koło Szymona stał się gęsty, że wkrótce w cieniu letniego zmroku widział jedynie głowy i plecy. Odpowiedział, jak umiał, na wszystkie pytania, a słowa jego, kolportowane z ust do ust, wywoływały okrzyki zdumienia i podziwu.
Pomału światła zaczęły zapalać się w oknach miasta. Szymon wyczerpany lecz niezwyciężony, szedł wciąż szybkim krokiem, podtrzymywany siłą nerwową, która zdawała się wciąż odradzać na nowo, w miarę jak ją zużywał. I nagle zaczął się śmiać w myśl — a była to myśl najbardziej podniecająca i jedynie mogąca wlać nową moc w niego — że on, Szymon Dubosc, Normand ze starej rasy, przybywał do Anglji w tem samem miejscu, gdzie Wilhelm Zwycięzca, wódz Normandji wylądował w XI stuleciu! Hastings! Król Harold i ukochana jego, Edyta o łabędziej szyji! Piękna przygoda z dawnych czasów powtarzała się. Poraź drugi wyspa dziewicza została zdobyta i znów zdobyta przez Normanda!
— Lordzie Bakefield, pomyślał Szymon, zdaje mi się, że los mi sprzyja!


∗   ∗

Nowa ziemia rozłożyła się pomiędzy Hastings i Saint–Léeonard, poorana pasmami i wzgórzami, najeżona skałami i olbrzymiemi odłamami kamienia, a pomiędzy niemi leżały w chaosie najokropniejszym, kawały pozrywanych grobli, pozmiatanych latarń i statków uniesionych i połamanych. Lecz Szymon nie widział nic z tego wszystkiego. Zmęczone jego oczy nie rozróżniały niczego, widząc jakby przez mgłę. W reszcie znalazł się na miejscu. Co się działo wówczas? Miał niejasną świadomość, że prowadzono go przez ulice zasypane gruzem, przez ruiny murów, do jakiejś sali w dziwnem kasynie o ścianach walących się i podziurawionych, z sufitem zwisającym krzywo, a jednak jaśniejącej w blaskach światła elektrycznego.
Zgromadziły się już tam władze miejskie, by go powitać. Podano szampana. Śpiewano hymny radości z uniesieniem religijnem. Widok wzruszający i świadczący o opanowaniu narodu — ta zaimprowizowana uroczystość w zrujnowanem kasynie! Ale każdy miał wrażenie, że coś niezwykle doniosłego stało się, coś tak wielkiego, że przewyższa to okropność katastrofy i żałoby: Francja i Anglja zostały połączone!
Francja i Anglja zostały połączone, a pierwszy człowiek, który przeszedł z jednego państwa do drugiego drogą, wyrosłą z głębin kanału, dzielącego przedtem oba narody człowiek ten był tu. Jakże go nie uczcić? Przynosił on w swym wspaniałym porywie życie i niespożytą siłę Francji. Był bohaterem i zwiastunem tajemniczej przyszłości.
Okrzyki i brawa wzniosły się na cześć śmiałego odkrywcy. Tłum parł ku estradzie, na której znajdował się Szymon. Chwytano go za ręce, ściskano, całowano. Błagano, by po wiedział słów kilka do wszystkich i dla wszystkich. Zmęczony do ostateczności, ale podniecony radośnie i uśmiechnięty Szymon rzucił parę zdań ku chwale obu narodów.
Entuzjazm wybuchł wówczas z tak żywiołową mocą, że Szymona potrącano, uniesiono i rzucono w ciżbę. Jedno miał teraz tylko życzenie: wejść do pierwszego lepszego hotelu i rzucić się na łóżko. Jakaś ręka schwyciła jego dłoń, a głos kobiecy przemówił:
— Proszę iść za mną, poprowadzę pana.
Poznał wówczas młodą kobietę, którą uwolnił z więzów. I jej twarz była rozpromieniona wzruszeniem. Rzekła:
— To takie piękne, co pan powiedział. Nie myślę, by kto inny potrafił tak przemówić... Pan jest przed wszystkimi ludźmi...
Natłok nowych gości rozdzielił ich gwałtownie. Upadł na wywrócone krzesła, wstał i ostatkiem sił przepchał się do wyjścia, gdy nagle wyprostował się jak żołnierz na komendę. Przed sobą ujrzał bowiem lorda Bakefielda i Izabellę.
Izabella z żywością wyciągnęła dłoń do niego:
— Znajdowaliśmy się w sali, Szymonie. Widzieliśmy i słyszeliśmy. Jestem dumna z ciebie, Szymonie!
Zmieszał się z radosnego zdziwienia.
— Izabello, czy to możliwe, by pani...
Uśmiechnęła się, zadowolona, że się zmieszał przed nią.
— Bardzo możliwe, Szymonie, a nawet zupełnie naturalne, ponieważ przebywamy w Battle, o milę stąd.
Kataklizm oszczędził zamek nasz, ale przybyliśmy do Hastings, by nieść pomoc nieszczęśliwym i tu dowiedzieliśmy się o twojem przybyciu... o twoim tryumfie, Szymonie.
Lord Bakefield nie poruszył się. Udawał, że patrzy w inną stronę. Szymon go zagadnął:
— Czy mogę. wierzyć, że pan uważa dzień dzisiejszy jako pierwszy etap do celu mego?
Stary gentleman, dumny i urażony, nie odpowiedział.
— Zapewne, mówił Szymon, ja nie zdobyłem Anglji. Jednakże jest tu splot okoliczności łaskawych dla mnie, które pozwalają mi zapytać przynajmniej, czy pierwszy z ustalonych warunków został wypełniony?
Tym razem lord Bakefield zdecydował. Ale w chwili, gdy już miał odpowiedzieć — a twarz jego poczerwieniała z oburzenia i nadęta dumą nie wróżyła nic pomyślnego — Izabella wmieszała się do rozmowy:
— Nie pytaj mego ojca, Szymonie. On ocenia według słusznej wartości twój podziwu godny czyn. Lecz obraziliśmy go — dotknęliśmy go — ty i ja — zbyt boleśnie i głęboko, by mógł nam teraz przebaczyć. Niech czas zatrze to wspomnienie...
— Czas... czas... powtórzył, śmiejąc się Szymon. Kiedy w tem sęk, że pozostało mi już tylko tuzin dni, by wyjść zwycięsko z wszystkich nakazanych prób. Po zdobyciu Anglji muszę teraz kusić się o laury Herkulesa lub Don Kiszota.
— No więc, uśmiechnęła się Izabella, proszę się spieszyć z położeniem się do łóżka. To najwłaściwsze, co możesz uczynić w tej chwili...
I pod rękę z ojcem opuściła kasyno.


VII.
RYSIE OKO.

— I co ty mówisz o tem, chłopcze kochany? A co, czy nie przepowiedziałem zjawiska? Przeczytaj w broszurze mojej o La Manche w roku 2000, a zobaczysz... A przytem przypominasz sobie rozmowę naszą na dworcu morskim w Newhaven?... Otóż oba kraje złączyły się, są ze sobą spojone mocno, jak ongiś, w epoce eoceńskiej.
Przebudzony gwałtownie przez ojca Calcaire, Szymon z oczami jeszcze opuchniętemi ze snu patrzył, nic nie rozumiejąc, na ściany swego pokoju hotelowego, gdzie spacerował jego stary profesor, a jakieś indywiduum siedzące w fotelu w ciemnym kącie, było zapewne przyjacielem księdza.
— Aaa! ziewnął Szymon, która to godzina?
— Siódma wieczorem, mój chłopcze.
— Co? co? Siódma wieczorem! Więc od wczorajszego zebrania w kasynie ja wciąż śpię?
— I jak jeszcze! Ja zaś włóczyłem się rano po okolicy, kiedy dowiedziałem się o twojej przygodzie. Szymon Dubosc? Alez znam go! Przybiegam. Pukam. Wchodzę. Nic nie jest w stanie zbudzić ciebie. Odchodzę. Wracam i tak dalej, aż do chwili, gdy postanowiłem usiąść przy twojem łóżku i czekać.
Szymon wyskoczył z łóżka. Nowe ubranie i czysta bielizna czekały w łazience, gdzie zobaczył wiszącą kurtkę skórzaną, tą samą, którą dnia poprzedniego okrył kobietę, uwolnioną przez niego z więzów.
— Kto mi to wszystko przyniósł? spytał.
— Jakto? co? zapytał ojciec Calcaire.
Szymon zwrócił się do niego.
— Proszę powiedzieć, mój kochany profesorze i mistrzu, czy podczas gdy ksiądz był u mnie, nikt nie wchodził do pokoju?
— Owszem, mnóstwo osób. Każdy, kto chciał, wchodził... Ciekawi... admiratorzy... dziennikarze...
— A czy była tu jaka kobieta?
— Hm, coprawda, nie zauważyłem... A dlaczego?
— Dlaczego? powtórzył Szymon, otóż dlatego, że kilkakrotnie w nocy miałem wrażenie, że zbliżała się do mnie kobieta, nachylając się nad łóżkiem...
Ojciec Calcaire wzruszył ramionami.
— Śniło ci się, chłopcze kochany. Jak się jest bardzo zmęczonym, miewa się często koszmary...
— Ależ nie była ona wcale podobna do koszmaru, zaśmiał się Szymon.
— Et, głupstwo to wszystko, zawołał ojciec Calcaire. Czyż to ma jakie znaczenie? Jedno jest ważne, a mianowicie to nagłe połączenie lądów, spojenie ich... Hm! Przecież to nadzwyczajne! Niesłychane! Co mówisz o tem? To nie jest most, rzucony z jednego brzegu na drugi. I to nie tunel żaden. To wiązanie z ciała i kości... łącznik ostateczny... Międzymorze, przesmyk... Przesmyk Normandzki, jak go już dzisiaj nazywają.
— O, międzymorze, przesmyk... tak zaraz... co najwyżej grobla... żartował Szymon.
— Co ty pleciesz? zawołał z oburzeniem ojciec Calcaire. Nie wiesz chyba, co się stało tej nocy? Ee, naturalnie, nie wiesz! przecie spałeś jak zabity! Więc nie zauważyłeś, że ziemia trzęsła się jeszcze... lekko, ale się trzęsła... Nie! I ty nie zbudziłeś się nawet wówczas? W takim razie dowiedz się, chłopcze kochany, że stało się coś nieprawdopodobnego, co przewyższa wszystkie przewidywania... Nie chodzi tu o to pasmo ziemi, które przeszedłeś pomiędzy Dieppe a Hastings... Było to tylko próbą maleńką, zwiastunem fenomenu... Ale potem... potem... czy słuchasz mnie, chłopcze? Otóż Francja od Fécamp do Gris-Nez, Anglja od Brighton do Folkestone... wszystko to tworzy dziś jeden blok... jeden ląd... Hm, jako połączenie, to chyba coś warte, nie?... dwadzieścia pięć do trzydziestu mil szerokości wystarczy ci? Kawał ziemi pod słońcem o powierzchni dwóch dobrych departamentów Francji i dwóch dobrych hrabstw Anglji. Przyroda dobrze pracowała podczas tych kilku godzin, nie znajdujesz?
Szymon słuchał osłupiały:
— Czyż to możliwe? Czy ksiądz jest tego pewny? Ależ to wszystko stanie się przyczyną klęsk tak potwornych, ze trudno sobie wyobrazić. Proszę tylko pomyśleć... wszystkie miasta portowe stracone... i handel... i żegluga...
A myśląc o swoim ojcu i o statkach, zamkniętych w porcie w Dieppe, powtórzył:
— Czy profesor jest tego pewny?
— Ma się rozumieć, zapewnił ojciec Calcaire, dla którego wszystkie te względy były zupełnie bez znaczenia, jest to najzupełniej pewne! Sto telegram ów zwiastuje nowinę. A zresztą przeczytaj sobie dzienniki wieczorne... klnę się Bogiem, że to największy przewrót! Trzęsienie ziemi? Ofiary? Zaledwie się o nich wspomina... Twój raid francusko-angielski? To stara historja! Nie, jedyna ważna rzecz na świecie, a przynajmniej od strony La Manche: Anglja nie jest wyspą, lecz stanowi część lądu europejskiego i przykuta jest do Francji!
— Jest to chyba jedno z największych wydarzeń w historji świata, zauważył Szymon.
— Największe, chłopcze drogi! Od czasu jak świat światem i jak ludzie zgrupowali się w narody, żadne zjawisko przyrody nie miało takiego znaczenia jak to właśnie. I pomyśleć, że ja wszystko to przepowiedziałem, skutki i przyczyny, przyczyny, które ja jedynie znam.
— Jakież są te przyczyny? zapytał Szymon. Jak się to stało, że przede mną wyrosło przejście? Jak się...
Ojciec Calcaire wstrzymał go ruchem, przypominającym Szymonowi sposób, w jaki stary jego profesor zaczynał ongiś swe wykłady. Wziąwszy do ręki pióro i kawałek papieru, zaczął objaśniać:
— A czy wiesz, co to jest fałda? Nie, nieprawdaż? A „horst”? Tem mniej. Ach, moje godziny lekcji w kolegjum w Dieppe to są naprawdę stracone godziny! Ale teraz nastaw dobrze uszy, uczniu Dubosc. Będę się skracał. Łupina ziemska, t. j. kora otaczająca kulę wewnętrzną pierwiastkami stwardniałemi, skałami wybuchowemi lub skałami osadowemi — składa się z pokładów, ułożonych jedne na drugie, tak, jak kartki książki. Wyobraź sobie, że siła jakakolwiek, działająca pobocznie, ściska te pokłady, z czego muszą powstać fałdy i zmarszczki, a nawet pęknięcia, których obie ścianki podnoszą się lub opadają. Fałdą nazywamy pęknięcia, przecinające korę ziemską. Jest to jakby warga dolna, utworzona przez jego wywyższenie. Otóż może się zdarzyć, że po wielu tysiącach lat, ta warga górna, pod wpływem nieprzepartych sił stycznych, podnosi się, wybucha i tworzy wyrzuty często bardzo znaczne, zwane „horstami” czyli zrębami. I to właśnie miało miejsce obecnie.
Istnieje we Francji fałda około Rouen, będącą poważną dyzlokacją basenu paryskiego. Równolegle do zmarszczek terenu przybiera ona kierunek na długości stu dwudziestu kilometrów od Wersalu do Rouen, gubiąc się około Maromme. Ale, Szymonie Dubosc, ja odnalazłem fałdę dalej, powyżej Longueville, niedaleko Dieppe. I zgadnij, gdzie jeszcze odnalazłem jej ślady?... W Anglji, w Eastburne pomiędzy Hastings a Newhawen! Ten sam skład i ten sam układ. Nie może tu być pomyłki. Więc przechodzi moja fałda z Anglji do Francji — przechodzi pod kanałem La Manche!
O, jakżeż ja studjowałem tę rozpadlinę, rozpadlinę ojca Calcaire, jak ją nazwałem. Opukiwałem ją, badałem, odcyfrowywałem, analizowałem! I otóż nagle, w roku 1912, wstrząśnienia niezmierne poruszają wzgórza departamentu Sekwany Dolnej i Sommy, oraz — miałem tego dowody — fale morza! Wstrząsy w Normandji! Nad Sommą! Na pełnem morzu! Czy rozumiesz dziwaczność tego zjawiska, a z drugiej strony, związek tych drgań wzdłuż rozpadliny? Czy nie można było przypuszczać, że wzdłuż rozpadliny powstają wybuchy, że siły uwięzione starają się wydostać poprzez korę ziemną i atakują punkty najmniejszego oporu, a więc właśnie położone wzdłuż rozpadliny?
Hipoteza nieprawdopodobna! Możliwe, lecz w każdym razie zasługująca na zbadanie. I to właśnie uczyniłem. Jako nurek opuszczałem się w głębiny morskie około wybrzeży francuskich. Za czwartym razem między Ridin a Dieppe, gdzie głębokość nie przewyższa dwudziestu metrów, odnalazłem ślady wybuchu na dnie o charakterze najzupełniej przypominającym rozpadlinę anglo-normandzką.
Hipoteza moja stała się pewnikiem. Teraz należało tylko czekać...sto lub dwieście lat... czy może parę godzin zaledwie... Lecz dla mnie jasnem się stało, że dziś, jutro, czy pojutrze, ta mała przeszkoda stojąca na zawadzie podziemnym siłom zostanie pokonaną i że spełni się wielki przewrót. Przewrót ten spełnił się teraz.
Szymon słuchał z wielkiem zainteresowaniem. Ojciec Calcaire ilustrował opowiadanie swoje rysunkami, wykonywanemi wielkiemi pociągnięciam i pióra, oraz kleksami, gdyż rozmazywał atrament palcam i i rękawem. Upiększały ilustracje te jeszcze krople potu, padające z czoła, ojciec Calcaire zawsze bowiem pocił się obficie.
Ojciec Calcaire powtórzył:
— Przewrót spełnił się z towarzyszeniem całego szeregu zjawisk poprzedzających jak: wybuchy podwodne, wiry, statki i czółna wyrzucane w powietrze i wciągane jakby jakąś potworną ssawką, potem wstrząśnienia kosmiczne więcej lub mniej zaakcentowane, cyklony, trąby, całe piekło jednem słowem. natychmiast potem wyrzucenie jednej wargi tej rozpadliny, wynui zającej się z wód na szerokości od dwudziestu pięciu do trzydziestu mil. A wtem wszystkiem, uczeń mój, Szymon Dubosc, przechodzący pierwszy suchą nogą nowe międzymorze. w całej tej historji to nie jest może szczegół najmniej podziwienia godny!
Szymon milczał długo, poczem zapytał:
— Dobrze, więc mistrz tłómaczy ukazanie się wąskiego pasma lądu, którym przeszedłem, a którego szerokość oczy moje wciąż mogły mierzyć. Ale jak należy objaśnić sobie ukazanie się tej ogromnej przestrzeni, która obecnie wyrównuje Pas de Calais i część La Manche!
— Możliwe, iż fałda anglo-normandzka miała rozgałęzienie.
— Kiedy ja powtarzam, Ojcze, że widziałem tylko wąskie pasma.
— Bo widziałeś jedynie najwyższe szczyty obszaru wyrzucanego z głębin, szczyty tworzące pasmo gór. Lecz obszar był wyrzucony już cały, gdyż zauważyłeś zapewne, że fale rozpływały się na brzegach.
— Istotnie, jednakże morze to było wówczas, a dzisiaj go już niema.
— Niema morza, ponieważ cofnęło się. Zjawiska o takich rozmiarach odbijają się daleko od swego pola działania i wywołują nowe zjawiska, które z koleji działają na pierwsze. Jeżeli taka dyslokacja „podłogi”, na której leżał kanał La Manche wyrzuciła w górę tyle lądu, mogła ona również dobrze w innej części podmorskiej wywołać zawalenie się zrębu, kędy woda ucieka poprzez łupinę ziemską. Zauważ, proszę cię, że wystarczy, by poziom dna obniżył się o dwa lub trzy metry, a cała przestrzeń nowego lądu będzie zupełnie sucha.
— Przypuszczenia, kochany mistrzu!
— O, nie! zawołał ojciec Calcaire, waląc pięścią w stół. Nie, nie, to nie są przypuszczenia! Mam tu już dane, niezbite dowody i ogłoszę je w swoim czasie, co nastąpi niebawem.
To mówiąc, wyciągnął z kieszeni znany już Szymonowi portfel w okładce zatłuszczonej i wyblakłej i zawołał:
— Prawda wyjdzie stąd, mój chłopcze! Z tego notatnika, gdzie mam zapiski w liczbie czterechset piętnastu! Obecnie bowiem, gdy fakt już się dokonał, a tajemnicze przyczyny zjawiska są zniszczone, nikt nie będzie nic wiedział, nikt oprócz mnie, bo ja to obserwowałem jeszcze na „żywo”. Będą przypuszczenia rozmaite i rozmaite wnioski. Ale nikt nic nie zobaczy. Ja zaś widziałem.
Szymon słuchał już tylko jednem uchem i przerwał wywody mistrza.
— A tymczasem, kochany profesorze, jestem szalenie głodny! Czy mistrz zje obiad ze mną?
— Dziękuję. Chcę zdążyć na pociąg do Douvres, by jeszcze nocą odbyć podróż. Podobno statki pocztowe Douvres — Calais podjęły żeglugę. Spieszę się, by ogłosić artykuł i zająć stanowisko.
Popatrzył na zegarek.
— Hm, zaledwie zdążę... Do widzenia, niebawem, kochany chłopcze!
Druga osoba siedząca w ciemnym kącie pokoju, nie poruszyła się w czasie trwania całej rozmowy i ku wielkiemu zdziwieniu Szymona nie poruszyła się też i po wyjściu ojca Calcaire. Szymon zapalił światło elektryczne. Jakież było jego zdziwienie, gdy znalazł się wobec człowieka podobnego jak dwie krople wody do znalezionego wczoraj trupa! Ta sama twarz koloru cegły, te same wystające kości policzkowe, te same dość długie włosy, to samo ubranie z bronzowej skóry. Jednak dzisiejszy Indjanin — bo tak go w myśli nazwał natychmiast Szymon był o wiele młodszy, szlachetny w postaci i o pięknych rysach twarzy.
— Doprawdy, jakby jakiś wódz indyjski, pomyślał Szymon. Zdaje się, że go już gdzieś widziałem. Ale gdzie? Kiedy?
Nieznajomy milczał. Szymon zagadnął:
— Czy wolno wiedzieć, czemu mam przypisać zaszczyt.
Nieznajomy wstał. Zbliżył się do stolika, na którym leżały przedmioty, wyjęte przez Szymona z kieszeni, wziął monetę z wizerunkiem Napoleona I, znalezioną dnia poprzedniego na piasku i mówiąc po francusku bardzo poprawnie i ładnie, lecz nieco gardłowo, zapytał:
— Pan znalazł wczoraj tę monetę niedaleko od trupa na piasku, nieprawdaż?
Przypuszczenie było tak trafne i tak nieoczekiwane, iż Szymon mógł je jedynie potwierdzić.
— Istotnie... niedaleko od człowieka, zabitego uderzeniem noża.
— Czy może znalazł pan ślady mordercy?
— Tak.
— Były to ślady trzewików letnich, używanych nad morzem lub do tenisu, o podeszwie gumowej w kratę?
— Tak, tak, potwierdził Szymon coraz bardzie zdumiony. Ale skąd pan wie o tem?
— Panie Dubosc, rzekł Indjanin nie odpowiadając na pytanie — wczoraj jeden z mych przyjaciół, nazwiskiem Badiarinos i siostrzenica jego Dolores, chcąc zwiedzić nową ziemię po wstrząsach podziemnych, odkryli w porcie pomiędzy zwaliskami wąski kanał, mający połączenie z morzem, wolnem jeszcze w tej chwili. Jakiś człowiek wsiadał właśnie do łódki i zaproponował przyjacielowi mojemu i jego siostrzenicy, że ich weźmie ze sobą. Wiosłowali dość długo, poczem ujrzeli na lądzie kilka rozbitych okrętów i przybyli do brzegu. Badiarinos zostawił siostrzenicę swoją w łodzi i poszedł w jedną stronę, podczas gdy towarzysz jego udał się w przeciwną. Za godzinę nieznajomy wrócił sam niosąc starą nadłamaną szkatułkę, skąd sypały się złote monety. Ponieważ na rękawie jego była krew, Dolores przestraszyła się i chciała wysiąść. Wówczas on rzucił się na nią, związał i położył na dno łodzi. Po drodze jednakże rozmyślił się i chcąc pozbyć się niewygodnego świadka, rzucił dziewczynę do wody. Na szczęście upadła ona na ławicę piasku, skąd za parę minut woda uciekła, pozostawiając suchy ląd. Jednakże byłaby tam umarła, gdyby pan jej nie uwolnił z więzów.
— Tak, tak, rzekł Szymon. Hiszpanka, bardzo piękna, nieprawdaż?... Widziałem ją później w kasynie.
— Przez cały wieczór, mówił dalej Indjanin, jakby, nie słysząc wcale słów Szymona, poszukiwaliśmy wszędzie mordercy, w barach, w jaskiniach gry, w kasynie, na dancingu. Dziś zrana rozpoczęliśmy szukać nanowo... i przyszedłem tutaj, chcąc przytem odnieść panu kurtkę, którą pan pożyczył siostrzenicy mego przyjaciela...
— A, więc to pan?...
— Otóż, wchodząc na kurytarz, na który wychodzą drzwi pańskiego pokoju, usłyszałem jęki i zobaczyłem nieco dalej — kurytarz jest bardzo ciemny — zobaczyłem człowieka wijącego się w bólach na podłodze, rannego, konającego prawie. Z pomocą służby przeniosłem go do pokoju, zamienionego chwilowo na izbę chorych i wówczas przekonałem się, że otrzymał on cios nożem pomiędzy łopatki — tak jak mój przyjaciel! Czy odnalazłem trop zbrodniarza? Dochodzenia są trudne w tym olbrzymim hotelu, zapełnionym po brzegi biedakami, powyrzucanymi z domów. Wreszcie mogłem ustalić fakt, że nieco przed dziewiątą rano, jakaś kobieta przybyła z okolicy z listem zapytywała portjera o pana, wymieniając imię i nazwisko: „Pan Szymon Dubosc”. Portjer odpowiedział: Na drugiem piętrze, pokój 44.
— Ależ ja nie otrzymałem żadnego listu, zaprzeczył Szymon.
— Portjer, szczęściem dla pana, omylił się o jeden numer. Pan mieszka pod numerem 43.
— A co się stało z listem? Od kogo był?
— Przyniosłem panu kawałek koperty znalezionej w hotelu. Widać tu pieczęć z herbem lorda Bakefielda. Pobiegłem więc do zamku Battle.
— I widział się pan z...
— Lord Bakefield, jego żona i córka, wszyscy wyjechali samochodem dziś rano do Londynu. Zobaczyłem się jednakże ze służącą. To ona właśnie przyniosła ten list od swej pani do pana. Ale kiedy szła tutaj po schodach, dogonił ją jeden pan, mówiąc: Pan Szymon Dubosc śpi i kazał mi nie wpuszczać nikogo do pokoju. Proszę więc oddać mi list, a ja sam mu doręczę. Służąca oddała list i przyjęła napiwek dość wysoki, bo wynoszący całego ludwika. Oto ta moneta. Nosi ona wyrytą podobiznę Napoleona I i datę 1807, jest więc najzupełniej podobna do tej, którą pan znalazł wczoraj przy zwłokach mego przyjaciela.
— Więc? zapytał Szymon trwożnie... Więc człowiek ten?...
— Człowiek ten, przeczytawszy list, zastukał do numeru 44, sąsiadującego z pokojem pana. Gość otworzył mu drzwi i w tejże sekundzie został złapany za gardło, przyczem zbrodniarz drugą wolną ręką wymierzył mu sztyletem cios w kark.
— Ach! Czyż to możliwe? Więc to na mojem miejscu?...
— Tak, na miejscu pana... Ale nie umarł... Moją nadzieją uratować go...
Szymon był poruszony.
— Czy nie wie pan nic o tem, co było w liście.
— Ze słów, jakie zamienili między sobą lord Bakefield i jego córka, służąca zrozumiała, że chodzi tu o szczątki „Reine Mary”, statku, którym jechała miss Bakefield, a który onegdaj zatonął. Podobno morze wyrzuciło go na nowy ląd. Miss Bakefield podobno zgubiła tam minjaturę.
— Tak jest istotnie, rzekł Szymon rozmyślając — o to jej chodzi. Ale dlaczego służąca nie doręczyła mi listu! Nie powinna była oddawać go nikomu.
— Dlaczegóż miałaby nie wierzyć jego słowom?
— Jakto! Oddawać pierwszemu lepszemu!
— Ależ ona go znała.
— Znała tego człowieka?
— Owszem, widywała go w domu u lorda Bakefield... To stały bywalec.
— Więc może wymienić jego nazwisko?
— Może... i powiedziała mi.
— Jak się nazywa?
— Nazywa się Rolleston.
Szymon skoczył na równe nogi, wołając:
— Rolleston! Ależ to niemożliwe! Rolleston! To szaleństwo chyba! Jakże on wygląda, ten człowiek?
— Człowiek, którego widziałem ja i służąca, jest wysokiego wzrostu, co mu pozwala opanowywać swe ofiary, rzucać się na nie z góry i uderzać je poprzez głowę w kark lub plecy. Jest on chudy, nieco pochylony... bardzo blady...
— Dość! dość! krzyknął Szymon, do głębi poruszony opisem, zgadzającym się z wyglądem osoby Edwarda.
Dość! Proszę milczeć! Człowiek ten est moim przyjacielem i ręczę za niego jak za siebie samego!... Rolleston miałby być mordercą! Śmieszne gadanie!
I Szymon zaczął śmiać się nerwowo, podczas gdy Indjanin wciąż spokojny i niewzruszony, ciągnął dalej:
— Służąca opowiadała mi jeszcze dużo rzeczy, a między niemi szczegół, że Rolleston, wielki amator whisky, uczęszcza do jednego szynku. Wskazówka była dobra. Garson w barze grubo zapłacony przezemnie, opowiedział, iż niedługo przed molem przyjściem był tam Rolleston i zwerbował około pół tuzina łobuzów, gotowych na wszystko i że celem wyprawy ma być statek Reine-Mary. Zrozumiałem wszystko. Cała ta napozór bardzo skomplikowana sprawa wyjaśniła się łatwo i ja też po czyniłem natychmiast przygotowania, wciąż jednakże przychodząc do hotelu i zaglądając do pokoju, by być obecnym przy przebudzeniu się pana. Zresztą oddałem pana pod opiekę przyjaciela pańskiego, ojca Calcaire, oraz schowałem do szuflady portfel pana, walający się na stole i zdany na łaskę wszystkich tu przychodzących. Wziąłem stamtąd dziesięć tysięcy franków by móc doprowadzić do skutku naszą wspólną sprawę.
Szymona nie dziwiły już żadne czyny tego dziwnego człowieka. Mogąc zabrać wszystko, wziął on tylko dziesięć tysięcy. Był to więc człowiek uczciwy.
— Naszą wspólną sprawę? zapytał. Co pan przez to rozumie?
— Powiem krótko, panie Dubosc, odpowiedział Indjanin tonem osoby, która wie zgóry, że wygra swą sprawę. Miss Bakefield zgubiła przy zatonięciu Reine-Mary minjaturę wielkiej wartości i w liście swym żądała, by pan udał się na poszuki wanie cennego przedmiotu. List został przejęty przez Rolle — stona, który tym sposobem dowiedział się o istnieniu tej pa miątki tak drogocennej, a jednocześnie dowiedział się też o uczuciu miss Bakefield względem pana, co nam wyjaśnia jego usiłowane morderstwo na osobie sąsiada pana. W każdym razie faktem jest, iż zwerbował on pół tuzina łotrów z pod ciemnej gwiazdy i że udał się z nimi do statku Reine-Mary. Czy zostawi mu pan wolną drogę, panie Dubosc?
Szymon nie odpowiedział odrazu. Musiał namyślić się. Jakże dziwnie jasno układa się logika przytoczonych faktów! I jak zapomnieć o zwyczajach Edwarda, o jego sposobie życia, o nadmiernem używaniu whisky, a również o jego wydatkach nadzwyczajnych i trwonieniu pieniędzy. A jednak raz jeszcze zaprzeczył:
— Rolleston nie jest zdolny...
— Dobrze, zgodził się Indjanin. Ale ludzie poszli zdobywać Reine-Mary. Czy pozostawia im pan wolną drogę, panie Dubosc? Bo ja nie. Ja mam do pomszczenia śmierć przyjaciela mego. A pan chyba przywiązuje wagę do listu miss Bakefield. Więc pojedziemy. W szystko gotowe. Uprzedziłem czterech moich towarzyszy. Kupiłem broń, naboje, konie i żywność. Powtarzam raz jeszcze: wszystko gotowe. Co zamierza pan czynić?
Szymon zrzucił pyjamę i chwycił ubranie.
— Idę z panem.
— Oho ho! zaśmiał się cicho Indjanin, więc sądzi pan, że można tak iść na nowy ląd wśród ciemnej nocy? A potoki? A piaski ruchome? A wszystko inne? Nie mówiąc już, że mgła taka, że o dwa kroki nic nie widać. Nie, nie! odjazd jutro rano o godzinie czwartej. A tymczasem proszę się dobrze posilić i przespać.
Szymon zaprotestował.
— Przespać! Ależ ja śpię od dwudziestu czterech godzin!
— To niewystarczające. Przeszedł pan wielkie trudy i był pan szalenie przemęczony. A wyprawa nasza będzie ciężka i bardzo niebezpieczna, może pan wierzyć Rysiemu Oku.
— Rysiemu Oku? — Antonio lub Rysie Oko — to moje imiona, objaśnił Indjanin. Do widzenia, do jutra rana.


∗   ∗

Szymon usłuchał dobrej rady. W tym świecie wywróconym, w jakim się żyło od kilku dni, cóż mógł zrobić lepszego, niż pójść za wskazówkami człowieka, którego nigdy przedtem nie widział, który był czerwonoskórym Indjaninem i nosił pięknie brzmiące imię: „Rysie Oko”?
Po obiedzie przejrzał popołudniowe wydania dzienników. Podawały one dużo nowin, ważnych i często sprzecznych między sobą. Była mowa o tem, że Southampton i Hawre zostały zblokowane, że flota angielska jest unieruchomiona w Portsmouth. Pozbawione ujścia rzeki wezbrały i zalały olbrzymie przestrzenie. A wszędzie zapanowała trwoga, przerażenie, panika. Wszędzie zniszczona komunikacja, p orty zasypane, statki powyrzucane na brzeg, handel przerwany, dowóz uniemożliwiony, głód, rozpacz, niemoc władz, rozprzężenie sfer rządzących. Szymon zasnął późno, snem przerywanym i niespokojnym.
Po upływie godziny czy paru godzin — nie wiedział — zdawało mu się, że ktoś otwiera drzwi od jego pokoju. Przy­ pomniał sobie, że istotnie nie przekręcił klucza. Lekkie kroki sunęły po dywanie. Potem miał wrażenie, że ktoś nachyla się nad nim i że to jest kobieta. Oddech wiosenny, świeży owionął twarz jego i w ciemnościach odgadł cień, oddalający się szybko.
Chciał zapalić światło, lecz elektryczność nie funkcjonowała.
Cień wyszedł. Czy była to kobieta, uwolniona przez nie­ go z więzów? Ale dlaczego ona tu przyszła?


VIII.
NA DRODZE WOJNY.

O czwartej rano ulice były prawie puste. Kilka wózków z jarzynami i owocami jeździło pomiędzy zawalonemi domami i wykrzywionemi chodnikami. Z bocznej uliczki ukazała się mała karawana, wśród której Szymon natychmiast rozpoznał na czele jadącego na wysokiej szkapie ojca Calcaire, ubranego w swój nieodstępny zatłuszczony cylinder i czarny surdut, którego poły spływały po obu stronach siodła o wypchanych jukach.
Dalej jechał Antonio, Rysiem Okiem zwany, na ładnym koniu, potem trzeci jeździec, obładowany również workami i jukami, a pochód zamykało trzech piechurów, z których jeden trzymał za uzdę czwartego konia. Piechurzy ci — typy o twarzach koloru palonej cegły — byli poubierani na sposób Rysiego Oka, t. j. na nogach miękkie kamasze, spodnie aksamitne, pasy flanelowe i szerokie kapelusze filcowe, opasane wstążkami w barwach krzyczących... co tworzyło zbiorowisko dziwaczne, malownicze, w ubraniach różno kolorowych, coś pomiędzy ubraniem cow-boya, występującego w cyrku a strojem Czerwonoskórego z powieści Fenimora Coopera czy Gustawa Aymard. Przez plecy zwieszały się karabiny lub strzelby, za pasem tkwiły rewolwery i sztylety.
— Psia krew! zawołał Szymon, ależ to prawdziwa wyprawa wojenna! Czyż idziemy do dzikich?
— Udajemy się do kraju, poważnie objaśnił Antonio, gdzie niema ani mieszkańców, ani zajazdów, ale gdzie są już zato goście równie niebezpieczni jak dzikie, drapieżne zwierzęta. Dlatego musimy zabrać prowiant na dwa dni i na dwa dni żywność dla koni: owies i karmę skondenzowaną. A oto nasza eskorta. Przedstawiam panu braci Mazzani, starszego i młodszego. Ten oto nazywa się Forsetta. A to znajomy panu ojciec Calcaire. Jeździec, ten na koniu, to mój przyjaciel osobisty. A oto dla pana wierzchowiec, Orlando III, półkrwi po Gracious i Chiquita.
Indjanin kazał podprowadzić szlachetne zwierzę o pięknej budowie, chude, suche, nerwowe, silnie rozparte na wysokich nogach.?
Szymon wskoczył na siodło. Bawiło go wszystko.
— A mistrz kochany też z nami? zwrócił się do ojca Calcaire.
— Niestety, spóźniłem się na pociąg i wracając do hotelu, spotkałem się z Rysiem Okiem, który mnie zwerbował! Reprezentuję naukę i mam obowiązek zbierać obserwacje geologiczne, geograficzne, orograficzne, strotigraficzne, paleontologiczne itd. Tak, mam dużo do roboty.
— Więc w drogę! zawołał Szymon.
I wysuwając się na czoło karawany razem z Antonim, spytał go:
— Ale niechże mi pan teraz wytłómaczy, skąd pan zebrał taką kompanję? A pan sam, Rysie Oko, skąd pan pochodzi? Jeżeli są jeszcze na świecie jacyś przedstawiciele pięknej rasy czerwonoskórej, to ci chyba nie włóczą się po drogach Europy! No, niech się pan przyzna, panie Antonio, że wszyscy jesteście doskonale umalowani i ucharakteryzowani!
— Ani oni ani ja nie mamy nic wspólnego z farbą i charakteryzacją. Pochodzimy zdaleka. Co się tyczy mojej osoby, to jestem wnukiem jednego z ostatnich wodzów indyjskich „Długiego karabinu”, który porwał wnuczkę trapeza kanadyjskiego. Matka moja była Meksykanką. Widzi więc pan, że jeżeli jestem mieszańcem, to jednakże rodowód mój nie podlega dyskusji.
— Ale potem, Rysie Oko! Co potem się działo? Nic mi bowiem nie wiadomo, by rząd angielski utrzymywał potomków Siuksów i Mohikanów.
— Są jeszcze inne firmy niż rząd, odrzekł flegmatycznie Indjanin.
— Co pan przez to rozumie?
— Rozumiem, iż są firmy, mające swój interes w tem, byśmy nie zniknęli.
— Doprawdy! A jakież to firmy?
— Przedsiębiorstwa kinematograficzne.
Szymon uderzył się w czoło.
— Ależ to bałwan ze mnie! Jakżeż mogłem nie pomyśleć o tem! Więc pan jest...
— Artystą filmowym z „Far-West”, „Prerji” i „Granic Meksyku”.
— Otóż to! Otóż to właśnie! zawołał Szymon. Przecie widziałem panów na ekranie, nieprawdaż? I widziałem także, no tak, widziałem piękną Dolores! I ją także, nieprawdaż? Ale co panowie robicie teraz w Europie?
— Jedna z firm angielskich zaangażowała mnie do filmu, przyczem miałem wybrać sobie kilku towarzyszy, jak ja pochodzenia indyjskiego, lecz mieszańców z Hiszpanami i Meksykanami. Otóż, panie Dubosc, jeden z tych towarzyszy moich, najlepszy — bo ci inni, muszę się panu przyznać, nie są wcale polecenia godni i radzę panu mieć się przed nimi na baczności — najlepszy, panie Dubosc, został zamordowany przedwczoraj przez Rollestona. Kochałem Badiarinosa, jak ojciec kocha syna. Przysiągłem, że go pomszczę. To wszystko.
— Rysie Oko, wnuku Długiego karabinu, rzekł uroczyście Szymon, pomścimy śmierć pańskiego przyjaciela, ale Rolleston nie jest winowajcą.


∗   ∗

Dla Szymona, mistrza w lotnictwie i pływaniu, gdzie długa praktyka wyrabia doskonały zmysł orjentacyjny, było rzeczą łatwą znaleść kierunek szczególniej, że był zaopatrzony w kompas. Szybko oznaczył długość i szerokość i skierował się na południe, wyrachowawszy, że o ile nie będą musieli z powodu nieprzewidzianych przeszkód zbaczać z drogi, mają pięćdziesiąt kilometrów do zrobienia.
Pozostawiając więc na lewo linię grzbietów skalistych, oddziałek zapuścił się na ląd, pokryty wzgórzami i wydmami piasczystemi, wznoszącemi się ponad niezmierzonemi polami błota żółtawego, gdzie miejscami wiła się srebrzysta wstęga wody. Był to muł, naniesiony przez wezbrane rzeki.
— Doskonałe tereny, rzekł ojciec Calcaire. Woda da się skanalizować, a części piasczyste zreasorbują się.
— Za lat pięć, rozmyślał głośno Szymon, ujrzymy tu stada krów, pasące się na łożysku morskiem, a w pięć lat potem ziemie te zostaną poprzecinane szynami kolejowemi i wznosić się tu będą pałace.
— Możliwe, lecz tymczasem sytuacja nie jest pomyślna, zauważył stary profesor. Masz, przejrzyj sobie ten dziennik, wydany wczoraj wieczorem. We Francji i w Anglji zapanował chaos najzupełniejszy. Nastąpiło bowiem nagłe zatrzymanie życia społecznego i ekonomicznego. Przerwana komunikacja i poczta. Listy i telegramy dochodzą albo nie dochodzą. Nie wie się nic dokładnie, a opowiada się o rzeczach najnieprawdopodobniejszych. Niezliczona ilość samobójstw. Mnóstwo warjatów. A zbrodnie! Zbrodnie odosobnione i popełniane grupami, bunty, rabunki w sklepach i kościołach. To chaos, ciemność!
Pokład mułu nie był zbyt gruby, tak że oddział mógł przejść bez żadnego niebezpieczeństwa. Zresztą ślady kroków znaczyły się wszędzie na wilgotnej ziemi. Minęli szkielet statku, dookoła którego ludzie rozłożyli się na obozowisko. Jedni starali się przebić deski, inni przedostawali się przez nadwyrężony komin. Rozbijano drzewo młotkami. Dobierano się do skrzyń z prowiantami, mniej lub więcej nienaruszonemi. Siedząc na deskach kobiety w łachmanach wyczekiwały, podczas gdy dzieci brudne i obdarte, bawiły się, biegały i skakały, a — pierwsza oznaka organizacji socjalnej — wędrowny kramarz z beczułką piwa na plecach proponował swój towar, podczas gdy dwie dziewczyny ustawiły sobie z desek rodzaj stołu i sprzedawały herbatę i whisky.
Dalej napotkali drugie obozowisko, a ze wszystkich stron widać było włóczęgów spieszących odkryć coś nieznanego.
Cudownie! zawołał Szymon. Przed nami rozciąga się nieprzejrzana Prerja z wszystkiemi swemi tajemnicami i zasadzkami. Jesteśmy na drodze wojny i wódz Czerwonoskórych prowadzi nas! Po dwóch godzinach marszu w dobrem tempie Prerja przedstawiała się jak olbrzymie pole faliste, gdzie muł i piasek zmieniały się kolejno, a rzeki jakby wahające się, bez głębokości, szukały sobie odpowiedniego łożyska. Nad tem wszystkiem zwisała mgła niska, nieprzejrzysta i nieruchoma, jakby potężny a mocny pułap.
— Mistrzu drogi! proszę popatrzeć, coza cud! zawołał Szymon, podczas gdy z oddziałem posuwali się wąską wstęgą żwiru, wijącą się przed nimi jak droga w parku między falowaniem gazonów, coza cud ta cała historja! Wypadek straszny, nie przeczę, kataklizm okropny, cierpienia nadludzkie, śmierci i żałoby, ale przygoda najbardziej niezwykła i najpiękniejsza, jaką można wymarzyć w moim wieku. Wszystko to jest nadzwyczajne, bajkowe, cudowne!
— Cudowne, istotnie, mówił ojciec Calcaire, który wierny swej misji, prowadził wciąż swe naukowe badania. Cudowne! I tak sama obecność tego tutaj żwiru, tych kamyczków, jest już zjawiskiem nadzwyczajnem, wymagającem wielu wyjaśnień. A dalej — uważasz, tam, widzisz tę ławicę dużych ryb złotych, leżących brzuszkami do góry...
— Tak, tak, mój stary mistrzu, przerwał mu Szymon. Jest rzeczą niemożliwą, by taka straszliwa katastrofa nie była początkiem nowej ery! Gdy popatrzę w przyszłość, tak jak się patrzy czasem na obraz przez przymknięte powieki, widzę... Ach, co ja widzę! Co ja sobie wyobrażam! Jaki dramat szaleństwa, namiętności, nienawiści, miłości, gwałtu i wysiłków szlachetnych! Wchodzimy w okres wyładowującej się energji, kiedy napięcie woli uderza do głowy, jak wino szlachetne!
Entuzjazm młodzieńca wydawał się dziwnym staremu uczonemu, który oddalił się od swego towarzysza zbyt rozlewnego mrucząc:
— Szymonie, wspomnienie Fenimora Coopera sprawia, że tracisz głowę. Jesteś zbyt gadatliwy, mój chłopcze.
Jednakże Szymon nie stracił głowy, lecz pożerała go dziwna gorączka, by po nadzwyczajnych przeżyciach dnia przedwczorajszego rzucić się znów w świat czynów niezwykłych.
W rzeczywistości obraz Izabelli był ośrodkiem wszystkich jego marzeń i zamierzeń. Nie troszczył się bynajmniej o cel dokładny i oznaczony swej wyprawy ani o walkę przedsięwziętą, by odzyskać drobny przedmiot. Ukryta w pledzie drogocenna minjatura będzie napewno odnaleziona przez niego. Nie ulegało to wątpliwości! Rolleston? Jego banda opryszków? Ciosy sztyletu w plecy?
Wymysły i twory wyobraźni! Jedyną rzeczywistością była Izabella. Jedyny cel — to wsławienie się jak rycerz zdobywający swą damę!
Teraz już dookoła rozbitych szczątków nie było obozów ani większych grup ludzi, pracujących nad wydobywaniem ukrytych we wnętrzu statków rzeczy, lecz pojawiały się tylko nieliczne postacie włóczęgów, jakby tłum bał się oddalać się od wybrzeża. Ziemia stawała się coraz bardziej nierówna. Ojciec Calcaire wyjaśniał, że dawne pokłady piasku uległy wstrząśnieniom i były przemieszane z twardemi pokładami. Oddział musiał obchodzić rozmaite wzniesienia, które jeszcze nie przybrały kształtów skończonych skał czy pasma gór, bo to czyni jedynie czas, czas, który wydziela, klasyfikuje i organizuje chaos i nadaje formy doskonałe i trwałe.
Oddział przeszedł wbród przez wodę, rozlaną ślicznie między wywyższeniami gruntu i wysypaną jakby białemi kamyczkami na dnie. Dalej grunt się obniżał, tworząc coś w rodzaju wąwozu między dwoma dużemi wzgórzami naniesionego mułu, kędy woda przeciekała wąskim strumyczkiem. Przy wyjściu z tej okolicy koń Indjanina skoczył w bok. Leżał tam człowiek, a raczej klęczał, wijąc się z bólu, z twarzą całą zakrwawioną. Obok niego leżały zwłoki drugiego.
Antonio i Szymon natychmiast zeskoczyli z koni. Kiedy podniesiono głowę rannego, Szymon zawołał:
— Ależ ja go znam! To William, sekretarz lorda Bakefielda. I tego drugiego poznaję też... Biedny Charlie, służący... Widocznie napadnięto na nich... Co się stało, Williamie? To ja, Szymon Dubosc.
Ranny ledwie mógł mówić; z trudem wyjąkał:
— Lord Bakefield... Lord Bakefield...
— Ale co się stało?
— Wczoraj... wczoraj... napadnięto...
— Wczoraj napadnięto na was... Ale kto?
— Rolleston...
Szymon drgnął:
— Rolleston! To on zabił Charliego?
— Tak... ja... mnie raniono... Całą noc męczyłem się... wołałem ratunku. A przed chwilą napadł znowu inny...
Antonio zabrał głos:
— Napadli na pana znowu, nieprawdaż? Jakiś włóczęga, rabuś, żądny zdobyczy? A słysząc zbliżające się nasze kroki, uderzył pana i uciekł? Więc będzie ten zbój gdzieś jeszcze niedaleko?
— Tam... tam... szepnął William, próbując wyciągnąć rękę.
Indjanin wskazał na ziemi ślady kroków, oddalających się na lewo, za wzgórza.
— Oto ślad, rzekł.
Szymon wskoczył na konia.
— Poco? W jakim celu? zaprotestował Antonio.
— Jakto! Trzeba ukarać winowajcę! zawołał Szymon oddalając się galopem. Jeden z towarzyszy popędził za nim, ten właśnie, który jechał na czwartym koniu, a którego Indjanin przedstawił jako swojego przyjaciela, bez wymienienia nazwiska. W odległości jakich pięciuset kroków z za olbrzymich złomów kamiennych wysunął się człowiek i zaczął uciekać.
Za parę chwil Szymon zbliżył się do złomów i zawołał:
— Widzę go! Właśnie okrąża staw, przez który przeszliśmy! Jedźmy wprost naprzód!
I zawrócił konia swego wprost w wodę, w tem miejscu płytką na pozór, ale o dnie tak pokrytem mułem, iż konie zapadały i z trudnością mogły brnąć. Kiedy przybyli na drugi brzeg, uciekający odwrócił się, a widząc, iż ściga go tylko dwóch ludzi, zatrzymał się, chwycił strzelbę, i złożył się do strzału.
— Stać! Bo strzelam! zawołał groźnie.
Było jednakże już zapóźno i Szymon nie mógł powstrzymać rozpędzonego wierzchowca. W chwili gdy rozległ się odgłos strzału, znajdował się zaledwie o jakie dwadzieścia metrów od zabójcy. Lecz w tejże sekundzie drugi jeździec rzucił się pomiędzy nich, trzymając swego konia, stającego dęba, jak wał ochronny przed Szymonem. Biedne zwierzę otrzymało strzał w brzuch i upadło.
— Dzięki, przyjacielu, uratowałeś mi życie! zawołał Szymon, poniechając dalszego ścigania. Zeskoczył z konia, by przyjść z pomocą towarzyszowi swemu.
Towarzysz ten jednakże znajdował się w bardzo niemiłej i złej pozycji, koń bowiem, padając, przygniótł go swym ciężarem. Nie współdziałał on wcale ze staraniami Szymona, który z trudem wyciągnął go z pod konia i wówczas dopiero zauważył, że jeździec zemdlał.
— Dziwne to, pomyślał Szymon. Przecież te zuchy nie mają zwyczaju mdleć z powodu upadku z konia...
Ukląkł przy zemdlonym, a widząc, że oddycha bardzo słabo, rozluźnił kołnierz i odpiął parę guzików u koszuli. Zdumiał się... i poraź pierwszy spojrzał na swego towarzysza, który dotychczas pod wielkim kapeluszem filcowym wydawał mu się zupełnie podobny do innych Indjan z eskorty. Kapelusz spadł. Szymon prędko zdjął chustkę z żółtego jedwabiu opasującą czoło i kark.
Wówczas rozsypało się bogactwo kruczych loków.
— Młoda kobieta, szepnął... Dolores...
Znowu przed oczami miał wizję niezwykłej urody, do której pamięć jego kilkakrotnie powracała od dnia przed wczorajszego, bez najmniejszej, zresztą, przymieszki jakiegoś pomieszania. Podziwiał ją jedynie. A podziw ten trudny był do ukrycia, bo młoda kobieta, otwierając oczy, spostrzegła go we wzroku jego. Uśmiechnęła się...
— Już mi lepiej, rzekła. Chwilowe odurzenie.
— Nie cierpi pani?
— Nie. jestem zresztą przyzwyczajona do wypadków. W kinie często muszę padać z konia... Ten nie żyje? Biedne zwierzę!...
Szymon powiedział:
— Pani uratowała mi życie.
— Skwitowaliśmy się więc, odpowiedziała poprostu. Wyraz jej był pełen powagi, co zgadzało się zresztą z jej twarzą nieco surową, jedną z tych pięknych twarzy, tak dziwnie mylących człowieka przez zestawienie skrajności: namiętne a czyste, szlachetne a zmysłowe, myślące a prorokujące...
Szymon wykorzystał spotkanie, by zapytać znienacka:
— Czy to pani wchodziła do mego pokoju, najpierw w dzień, a potem w nocy? ostatniej nocy?
Dolores zarumieniła się, odpowiedziała jednak:
— To ja.
A na poruszenie Szymona dodała:
— Była niespokojna. Mordowano w mieście i w hotelu. Obowiązkiem moim było czuwać nad panem... pan uratował mi życie...
Powtórzył:
— Dziękuję pani.
— Nie, proszę nie dziękować. Robię to wbrew mej woli... od dwóch dni... Pan wydaje mi się taki inny, niż wszyscy mężczyźni!... Ale nie powinnam tak mówić do pana... Proszę się nie gniewać...
Wyciągnęła rękę do Szymona, gdy nagle zaczęła nasłuchiwać. Po chwili zapięła koszulę, zawiązała włosy chustką i, nasunęła kapelusz na oczy.
— To Antonio, rzekł, a głos jej drżał nieco. Posłyszał zapewne strzał. Niechże nie domyśla się, że pan mnie poznał, dobrze?
— Dlaczego? zapytał Szymon ze zdziwieniem.
Odpowiedziała z pewnem zakłopotaniem:
— Tak będzie lepiej... Antonio jest bardzo surowy... Zabronił mi brać udział w wyprawie... I dopiero w chwili, gdy przedstawił panu trzech Indjan z eskorty, poznał mnie... wzięłam bowiem sobie konia czwartego Indjanina... Więc nieprawdaż?...
Nie skończyła. Pomiędzy wzgórzami wynurzyła się sylwetka jeźdźca. Kiedy podjechał, Dolores właśnie skończyła rozjuczać padłego konia i przymocowywała torbę obok siodła Szymona. Antonio nie zapytał o nic. Nie padło żadne wyjaśnienie: Jednym rzutem oka zrekonstruował przebieg zajścia, obejrzał nieżywe zwierzę i nazywając kobietę jej imieniem — być może, by pokazać, że trudno go oszukać — rzekł:
— Weźmiesz mego konia, Dolores.
Czy była to zwykła zażyłość koleżeńska, czy też rozmyślne zwracanie się per ty mężczyzny, który pragnie wobec drugiego mężczyzny, zaznaczyć swoje prawa, czy też pretensje? Głos nie był rozkazujący, lecz Szymon złowił spojrzenie, pełne wyzwania i gniewu. Zresztą nie zwrócił na to baczniejszej uwagi, mniej go bowiem obchodziły nieznane przyczyny, będące podstawą postępowania Dolores i Antonia, niż kwestja wyjaśnienia zagadki, skąd znalazł się na ich drodze sekretarz lorda Bakefielda.
— Czy mówił on co jeszcze, zapytał Antonia, kroczącego obok jego konia.
— Nie. Umarł, nie złożywszy żadnych zeznań.
— Ach... umarł biedak... A pan nic nie znalazł?
— Nie.
— Co należy przypuszczać? Czy William i Charlie byli wysłani do statku Reine-Mary przez lorda Bakefielda i jego córkę — czy mieli mnie odnaleść i dopomóc w poszukiwaniach? Czy też udali się na tę wyprawę na swój rachunek?
Niebawem złączyli się z trzema piechurami eskorty.
Właśnie ojciec Calcaire, trzymając w ręce garść muszelek, miał dla nich wykład o geologji. Piechury spali.
— Ja pójdę naprzód, zadecydował Antonio. Konie nasze są i tak zmęczone i muszą odpocząć. Za godzinę idźcie dalej drogą, którą wam będę wskazywał, sypiąc białe kamyczki. Pan Dubosc może jechać stępa. A towarzysze moi są w stanie iść pieszo i to pospiesznie!
Po tych słowach wziął Szymona na bok i utkwiwszy wzrok w jego oczach, rzekł tajemniczo:
— Proszę strzedz się Dolores. Jest to kobieta, której nie należy ufać. Widziałem już mężczyzn, tracących dla niej głowę.
Szymon uśmiechnął się i nie mógł powstrzymać się od powiedzenia:
— Rysie Oko należy może do ich liczby?
Indjanin powtórzył ostrzegawczo:
— Proszę jej nie ufać, panie Dubosc!

Powiedział to takim tonem, że przestroga zdawała się być treścią jego mniemania o Dolores.

∗   ∗

Szymon zjadł śniadanie, wyciągnął się na piasku i wypalił kilka papierosów. Dolores zajęła się swem ubraniem, rozpruwając umiejętnie pewne fałdy i zeszycia szerokich spodni, tak, że wyglądały jak spódniczka.
Za godzinę, gdy się przygotowano do dalszego pochodu, uwagę Szymona zwróciły podniesione głosy.
W pewnem oddaleniu przy koniu stała Dolores, a naprzeciw niej jeden Indjanin i rozmawiali z sobą w języku nieznanym dla Szymona tak żywo i gwałtownie, że wyglądało to na kłótnię. Zaś bracia Mazzani spoglądali na nich z drwiącym uśmiechem.
Dolores zamilkła, skrzyżowała ręce na piersiach i pogardliwie patrzyła na swego przeciwnika. Forsetta gestykulował, twarz jego wyrażała żywą grę namiętności, oczy ciskały płomienie.
Nagle schwycił ją za obie ręce i przyciągając do siebie, szukał jej ust.
Szymon zerwał się. Nie zdążył jednak interwenjować: Indjanin bowiem odskoczył, ukłuty w gardło sztyletem, który Dolores trzymała przed sobą, oparłszy rękojeść o pierś, a ostrzem grożąc śmiałkowi.
Zajście to nie wywołało żadnych usprawiedliwień. Indjanin oddalił się, mrucząc złowrogo. Ojciec Calcaire naturalnie nic nie zauważył i zbliżył się do Szymona, mówiąc mu o swoich poszukiwaniach. A podczas gdy dziewczyna z zimną Krwią przyciągała popręgi u konia, Szymon pomyślał:
— Cóż u djabła dzieje się między tymi ludźmi?
Nie tracił jednak czasu na wyjaśnienie kwestji.
Kierując się białemi kamyczkami, sypanemi przez Rysie Oko za jakieś trzy godziny spotkali Antonia, gdy nachylony, badał na ziemi odbitki kroków ludzkich.
— Tak, rzekł do Szymona. Znalazłem trzynaście śladów poszczególnych, pozostawionych przez ludzi, którzy napewno nie podróżują razem. Prócz tych trzynastu zbójów — bo trzeba być awanturnikiem, aby zapuścić się na ten ląd — dwie grupy posuwają się przed nami. Grupa, złożona z czterech jeźdźców, idzie najpierw, potem — me mogę określić o ile godzin później — siedmiu pieszych tworzy bandę Rollestona. Oto widzi pan tutaj odcisk podeszwy gumowej w kratę?
— Tak jest, istotnie, potwierdził Szymon, poznając ślad widziany już przedwczoraj. I jakież należy wyciągnąć wnioski?
— Sądzę, ze jakeśmy to już przypuszczali, Rolleston udał się na połów i że wszyscy, których ślady widzimy, pojedynczy zbóje, czy tez bandy, kierują się ku Reine-Mary, ostatniego wielkiego statku, który zatonął, a który powinien być najbliżej ego brzegu. Spieszą się więc, by obłowić się i rabować, co się da.
—Idźmy, idźmy już! naglił Szymon, niespokojny na myśl, że mogłoby mu się nie udać spełnienie zadania, jakie włożyła na niego Izabella.
Coraz to nowe ślady dołączały się do dawnych. Wreszcie było ich tyle i tak poplątanych, że Antonio zrezygnował z obliczania ich, a śledził jedynie odciski podeszew gumowych. Również ślady kopyt końskich wybijały się dość jasno.
Szli tak dość długo. Krajobraz nie zmieniał się wcale: równiny, wydmy piasczyste, pola mułu, sadzawki wody, pozo stawionej przez uciekające morze, pełne rozmaitych ryb. Było to nadzwyczaj monotonne, nużące, bez piękna i wielkości, lecz dziwne jak wszystko, czego się nigdy nie widziało i jak wszystko, co jest bezkształtne jeszcze.
— Zbliżamy się, rzekł Szymon.
— Tak, istotnie, potwierdził Indjanin, ślady zbiegają się z wszystkich stron, a nawet można rozpoznać tu kroki powracających już na północ, widocznie z łupem.
Było około czwartej popołudniu. Najmniejsze pęknięcie nie przerywało niskiego pułapu chmur nieruchomych. Deszcz padał dużemi, rzadkiemi kroplami. Poraź pierwszy usłyszeli w nowym kraju warkot samolotu, unoszącego się nad nieprzebytą przeszkodą. Przeszli jeszcze parę łagodnych wzgórz. I nagle ukazał się olbrzymi kadłub. Był to statek „Reine-Mary” zgięty we dwoje, prawie złamany, jak dziecinna zabawka.
I nic nie mogło być bardziej żałosnego, nic nie dawało bardziej ponurego wyobrażenia o potędze zniszczenia, jak te dwie znieruchomiałe połowy olbrzymiego tworu rąk ludzkich. Dokoła nie było nikogo.
Wzruszenie Szymona było wielkie na widok tego, co pozostało ze statku, którego zatonięcia był przecież świadkiem. Jechał teraz z uczuciem, jakiego doznajemy, wchodząc do grobowca, gdzie znajdują się cienie blizkich nam zmarłych. Wspominał trzech duchownych i rodzinę francuską i kapitana. Zadrżał na wspomnienie chwili, kiedy wysiłkiem swej woli i miłości pociągnął Izabellę z sobą w przepaść, w odmęt wodny...
Zatrzymano się. Szymon pozostawił konia swego Indjanom i udał się na poszukiwanie w towarzystwie Antonia. Rafa okrętu, zagłębiając się w ziemię, wyryła rów szeroki. Szymon uchwycił się sznura, zwisającego ze steru i pomagając sobie nogami i kolanami, dostał się na parapet. Chociaż pokład był bardzo pochylony i pokryty grubą warstwą lepkiego błota, pobiegł na miejsce, gdzie siedzieli pamiętnej chwili z miss Bakefield. Z ławek pozostały tylko ślady, natomiast balustrada żelazna przetrwała kataklizm, a pled Izabelli, przymocowany do barjery, znajdował się w całości, coprawda skurczony bardzo i ociężały od wody, kapiącej zeń kroplami, ale jak przed zatonięciem, ściśnięty dobrze rzemykami.
Szymon zasunął ręce pomiędzy wilgotne fałdy, tak jak to wówczas zrobiła miss Bakefield. Nie napotykając szukanego przedmiotu, chciał zdjąć paski, jednakże rzemienie namokły i nabrzmiały od wilgoci, nie dając się wyciągnąć z klamry. W ówczas wyjął nóż, poprzecinał skórę i rozwinął pled. Minjatury wysadzanej perłami nie było. Znalazł tam jednak coś innego. Kartkę papieru, przypiętą szpilką. Zdjął ją i rozwinął. Zawierała kilka słów, napisanych pospiesznie ręką Izabelli, widocznie przeznaczonych dla niego:

— „Miałem nadzieję zobaczyć pana. Czy pan nie otrzymał mego listu? Spędziliśmy noc tutaj — w jakiem straszliwem piekle! — i udajemy się w dalszą podróż. Jestem niespokojna. Czuję, że krążą w około nas. Czemuż tu pana niema!”

— Och, wyjąkał Szymon, czyż to możliwe!
Pokazał list Indjaninowi, dodając:
— Miss Bakefield!...Tutaj spędziła noc!... ze swoim ojcem... I są już daleko!... Ale gdzie? Jak ocalić ją z tylu niebezpieczeństw i zasadzek?
Rysie Oko przeczytał list i po namyśle rzekł:
— Nie wrócili na północ... Bo widziałbym ich ślady.
— Więc?
— Więc... ja nie wiem.

— Ależ to straszne! Proszę pana, Antonio, niechże pan pomyśli o wszystkiem, co jej grozi... O Rollstonie, który za nią goni... O tej ziemi dzikiej, gdzie krążą tylko bandyci i awanturnicy!... To potworne!

CZĘŚĆ DRUGA.
NO MAN’S LAND.
I.
WE WNĘTRZU ROZBITEGO OKRĘTU.

Tak wesoło rozpoczęta ekspedycja, w której Szymon widział tylko jedną z tych malowniczych przygód, opisywanych w książkach, stała się nagle ponurym dramatem. Nie chodziło tu już o Indjan z kinematografu ani o cowboy'ów z cyrku, ani o interesujące i miłe odkrycia w krainie nowej, jakby z bajki, lecz o niebezpieczeństwa istotne, bandytów nieznających litości, działających na terenach, gdzie żadna zorganizowana władza i siła nie mogła przeszkodzić ich przedsięwzięciu. Jakże mogła obronić się Izabella i jej ojciec, gdy dokoła nich krążyły bandy rzezimieszków?
— Ach, Boże! zawołał Szymon, jakże lord Bakefield mógł być na tyle nieostrożnym i narażać się na taką wyprawę? Rysie Oko, przecież pokojowa ich powiedziała panu, że lord Bakefield udał się na dworzec, by koleją jechać do Londynu razem z żoną i córką...
— Nieporozumienie, oświadczył Indjanin. Odprowadził na dworzec lady Bakefield, a sam zorganizował ekspedycję z miss Izabellą.
— Więc oni tak sami, we dwoje...
— Nie, towarzyszy im dwóch służących. Są to właśnie ci czterej jeźdźcy, których ślady znaleźliśmy.
— Cóż za nieostrożność z ich strony!
— Nieostrożność wielka, to prawda. Miss Bakefield oznajmiała panu o zamiarze swym w tym przejętym podstępnie liście, widocznie licząc, że pan przedsięweźmie środki bezpieczeństwa. Pozatem lord Bakefield wydał rozkaz sekretarzowi swemu Williamowi i służącemu Charlie, by połączyli się z nimi. Po drodze ci dwaj biedacy zostali zamordowani przez Rollestona i jego sześciu wspólników.
Właśnie ich się obawiam, rzekł Szymon niespokojnie. Czy lord Bakefield i jego córka zdołali uniknąć spotkania z nimi? Czy odjazd, o którym donosi mi miss Bakefield, mial miejsce przed ich przybyciem? Jak się o tem dowiedzieć? Jak ich odszukać? Gdzie znaleść wiadomość?
— Tutaj, rzekł Antonio.
— Na tym rozbitym okręcie?
— W tym rozbitym okręcie mrowi się już cały tłum ludzi. O, widzi pan, zacznijmy indagację od tego chłopca, który czyha na nas.
Oparty o złamany maszt wyrostek blady i chudy, z rękami w kieszeniach palił ogromne cygaro. Szymon zbliżył się do niego, mówiąc:
— To właśnie ulubione cygara hawańskie lorda Bakefielda... Gdzie je skradłeś?
Ulicznik wyjął cygaro z ust, gwiznął i rzekł niedbale:
Przysięgam na honor Dżima (to moje imię!), że nie ukradłem. Dostałem.
— Od kogo?
— Od tatka mego.
— A gdzie twój tatko?
— Proszę słuchać...
Nastawili uszu. Dochodził do nich stuk w samem wnętrzu kadłuba. Możnaby twierdzić, że było to regularne uderzanie młotka.
— To tatko tam rozbija, cieszył się chłopak.
— Odpowiadaj mi teraz na pytania, rozkazał Szymon. Czy widziałeś tu starego dżentelmena i kobietę na koniu?
— Ja nie wiem nic, odrzekł niedbale Dżim. Proszę zapytać ojca.
Szymon pociągnął Antonia. Nieco dalej schody prowadziły do kabin pierwszej klasy. Idąc po stopniach Szymon uderzył się o coś i o mało nie upadł. Przy świetle kieszonkowej latarki dojrzał trupa kobiety. Chociaż twarz obrzękła i nawpół ogryziona trudna była do rozpoznania, pewne oznaki, jak kolor i materjał ubrania pozwoliły Szymonowi zidentyfikować Francuskę, którą widział na okręcie z jej mężem i dziećmi. Nachylając się dostrzegł, że prawa dłoń była odcięta, a u lewej brakowało dwóch palców.
— Nieszczęsna! szepnął. Nie mogąc zdjąć z nabrzękłych rąk bransolet i pierścionków, bandyci okaleczyli zwłoki.
I dodał przerażony:
— Pomyśleć tylko, że Izabella noc spędziła tu, w tem piekle!
Kurytarz, którym szli, kierując się odgłosem uderzeń młotka, prowadził ich na tył. Na zakręcie ukazał się człowiek, trzymający w podniesionej ręce sztabę żelazną i walący nią z całej siły w ścianę kabiny. Przez mleczne szyby sufitu sączyło się blade, niepewne światło, oświecając postać spotkanego draba. Była to twarz bydlęca, okrutna, z oczami krwią nabiegłemi i czaszce łysej, świecącej kroplami potu.
— No, dalej, dalej, towarzysze! Czego tu szukacie?
Niech każdy idzie w swoją stronę! Dość tu żeru dla wszystkich! Precz stąd!
— Tatko nie ma ochoty do rozmowy, odezwał się krzykliwy głos chłopca.
Szedł za nimi i z miną drwiącą puszczał grube kłęby dymu.
Indjanin dał mu banknot pięćdziesięciofrankowy, mówiąc:
— Dżim, widzę, że masz coś do powiedzenia.
— A, tak, to co innego! Teraz zaczynam rozumieć pytanie. Chodźcie ze mną.


∗   ∗

Antonio i Szymon szli za chłopcem przez liczne kurytarze i schody, wszędzie znajdując takiż szał niszczenia. Osobniki o wyglądzie nie budzącym zaufania, odbijały zamki, wyciągały gwoździe, łamały i rabowały. Wszędzie widać było istoty czołgające się na kolanach i poszukujące — w braku złota czy srebra — przynajmniej kawałka skóry lub metalu, możliwego do sprzedania.
Zwierzęta drapieżne, krwiożercze, podobne do tych, które kręcą się dokoła pobojowisk. Trupy obdarte i okaleczone świadczyły o ich braku skrupułów i okrucieństwie. Nie było już kolczyków w uszach kobiet, ani pierścionków i branzolet na ich rękach, ani szpilek w krawatach męskich. Znikły zegarki, portfele i portmonetki...
Miejscami w tym warsztacie śmierci i rabunku rozlegał się odgłos kłótni. Dwa ciała padają. Krzyki i wycia bólu kończą się jękiem agonji. To walka dwóch drapieżników, zwycięstw o silniejszego zwierza.
Dżim zatrzymał się przed kabiną dość obszerną, częściowo zalaną wodą, ale której druga część była sucha.
Znajdowały się tam fotele trzcinowe.
— Tutaj spędzili oni noc, rzekł.
— Kto? zapytał Szymon.
— Trzej podróżni, którzy tu przybyli konno. Ja byłem tu z tatkiem pierwszy. Widziałem ich, jak przyjechali.
— Ależ było ich czworo!
— Jeden nocował na dworze, by pilnować koni. Trzej inni pobiegli najpierw do tego pleda, gdzie pan wsadzał rękę napróżno, a potem jedli i spali tutaj. Dziśrano po ichodjeździe tatko przyszedł przeszukać kabinę i znalazł pudełko z cygarami starego dżentelmena.
— A potem odjechali?
Dżim milczał.
— Gadajże, gałganie! Odjechali konno, nieprawdaż? Zanim inni tu przybyli? I żadne niebezpieczeństwo już im nie grozi?
Dżim wyciągnął rękę.
— Dwa banknoty zażądał.
Szymon powstrzymał się, by go nie chwycić za gardło wyciągnął pieniądze z portfelu a rewolwer z kieszeni.
— Teraz gadaj!
Chłopak wzruszył ramionami.
— Pieniądze rozwiązują język. Tamto nie... Nie boję się. Więc było tak: kiedy stary dżentelmen zarządził odjazd dziś rano, nie znalazł służącego, który pilnował koni tuż obok tego miejsca, kędy panowie wleźli na okręt.
— A co z końmi?
— Ulotniły się.
— To znaczy, że je skradziono?
— Cierpliwości! Stary dżentelmen, jego córka i jeszcze jeden dżentelmen zaczęli ich poszukiwać dokoła okrętu, jak wskazywały ślady kopyt. To ich zaprowadziło na lewą stronę, właśnie tam, gdzie zaryła się łódź ratunkowa. I wówczas — ja byłem na pokładzie i widziałem wszystko jak na filmie w kinie — z poza tej łodzi powstało z półtuzina bandytów, którzy się rzucili na nadchodzących, z takim wysokim djabłem na czele, z rewolwerem w każdej ręce. Tak odrazu jednak im nie udało się, o, nie! Stary dżentelmen bronił się. Padły strzały i widziałem dwóch djabłów, padających w bitwie.
— A potem? potem? pytał Szymon gorączkowo.
— Potem? Nic już nie wiem... Jak w kinie, zmiana obrazu. Tatko widocznie potrzebował mojej pomocy, bo schwycił mnie za kark i straciłem koniec filmu.
Teraz z koleji Szymon schwycił chłopca za kark. W ciągnął go na schody i z góry pokładu, skąd widać było cały bok okrętu, zapytał:
— To tam, ta łódź ratunkowa?
— Tam.
Szymon popędził znów na dół, okrążył kadłub statku i w towarzystwie Dżima i Antonia dostał się do łodzi ratunkowej, siłą kataklizmu oderwanej od boku Reine-Mary i rzuconej na piasek w odległości dwudziestu metrów. Tam odbyła się walka. Widać było jeszcze ślady. W miękkim piasku leżał wciśnięty do połowy trup jednego z tych, których Dżim nazyw ał djabłami...
Cichy jęk rozległ się z drugiej strony łodzi. Szymon i Indjanin pospieszyli w tę stronę i zobaczyli człowieka skulonego, z czołem przewiązanem chustką, czerwoną od krwi.
— Ach! Rolleston! zawołał Szymon zatrzymując się zmieszany... Edward Rolleston!
Rolleston! człowiek, którego wszystko oskarżało! Który zrekrutował bandę opryszków w Hastings by obrabować okręt i ukraść minjaturę! Rolleston, zabójca wuja Dolores, zabójca Williama i Charliego! Rolleston, prześladujący Izabellę.
Szymon wahał się jednakże, wzruszony widokiem rannego przyjaciela swego. Obawiając się gniewu i zemsty Indjanina, schwycił go za ramię:
— Czekaj pan! Czy pan jest pewny, że to on...
Przez przeciąg kilku sekund żaden z nich nie ruszył się. Szymon myślał, że obecność Rollestona na miejscu walki stanowi dowód niezbity świadczący o jego winie. Lecz Antonio rzekł:
— To nie jest ten, którego spotkałem w kurytarzu w hotelu.
— Ach, westchnął Szymon z ulgą. Mimo wszystkich pozorów nie mogłem uwierzyć...
I rzucając się na pomoc przyjacielowi, zawołał serdecznie:
— Co? jesteś ranny? Myślę, że to nic groźnego, kochany Edwardzie!
Anglik szeptał z trudem:
— To ty, Szymonie? Nie widzę dobrze... Oczy moje są jakby za mgłą.
— Boli cię?
— Ma się rozumieć, że boli! Bardzo nawet. Kula widocznie uderzyła w czaszkę, potem ześlizgnęła się i konam tu od rana tak... Ale wyjdę z tego...
— A Izabella gdzie jest? brzmiało trwężne pytanie Szymona.
— Nie wiem... nie wiem nic... z trudem jąkał Edward. Nic... nie... nie wiem...
— Ale jakże się tu znalazłeś?
— Byłem z lordem Bakefield i Izabellą.
— Aa... więc to ty im towarzyszyłeś?
— Tak. Noc spędziliśmy na „Reine-Mary”... a dziś rano zaatakowano nas tutaj... tak... napadła na nas banda opryszków... Wycofywaliśmy się, kiedy mnie raniono i upadłem. Lord Bakefield i Izabella cofali się w kierunku okrętu, gdzie obrona byłaby o wiele łatwiejszą. Zresztą Rolleston i jego ludzie nie strzelali do nich.
— Rolleston? powtórzył Szymon.
— Daleki mój kuzyn... podłe bydlę... zdolny do wszystkiego... bandyta... włamywacz... fałszerz... warjat... no, tak... warjat... alkoholik...
— A który zewnętrznie podobny jest do ciebie, nieprawdaż? zapytał Szymon, rozumiejąc teraz pomyłkę.
— Jak kto chce koniecznie...
— I aby ukraść minjaturę i perły on napadł na was?
— Dlatego i z innego jeszcze powodu, leżącego mu bardzo na sercu.
— Co?
— On kocha Izabellę. Prosił o jej rękę, kiedy jeszcze nie upadł tak nisko. Lord Bakefield wyrzucił go za drzwi.
— Ach! Co za potworna rzecz! Jeżeli ten człowiek zawładnie Izabellą... rzekł Szymon złamany.
— Ratuj ją, Szymonie... prosił Edward ostatkiem sił.
— Ale ty! ty, Edwardzie?... Nie możemy cię tak zostawić.
— Ona najpierw. Ten łotr przysiągł, że się zemści, że Izabella będzie jego żoną.
— Ale co tu począć? Gdzie jej szukać? wołał Szymon z rozpaczą.
W tej właśnie chwili nadbiegł zadyszany Dżim, prowadząc człowieka, którego Szymon rozpoznał jako służącego u lorda Bakefield.
— Służący, zawołał Dzim... ten, który pilnował koni, odnalazłem go wśród skał... widzi pan? o, tam! Związano go, a konie znajdowały się w tej grocie...
Szymon przerwał chłopcu.
— Miss Bakefield?
— Porwano, odpowiedział służący. Porwany też i lord.
— Ach! zawołał Szymon.
Służący odpowiadał:
— Rolleston jest ich przywódcą... Willred Rolleston... Zbliżył się do mnie, gdy o świcie oporządzałem konie i zapytał, czy lord Bakefield jest jeszcze na okręcie. Nie czekając odpowiedzi rzucił się na mniesz ludźmi swymi, skrępował i kazał przynieść mnie tutaj, gdzie przygotował zasadzkę na milorda i jego córkę. Nie mieli żadnych skrupułów, by w obecności mojej mówić o wszystkiem i stąd dowiedziałem się, że William i Charlie, którzy mieli nas dogonić i powiększyć eskortę, zostali przez nich napadnięci i zamordowani. Dowiedziałem się również, że zamiarem Rollestona było zatrzymać miss Izabellę jako zakładnika, a milorda wysłać do Paryża, do jego bankiera po okup. Potem widocznie zapomnieli o mnie, bo odeszli i usłyszałem dwa strzały. Za chwilę wrócili prowadząc milorda i miss Bakefield ze związanemi rękami.
— O której godzinie to się stało? zapytał Szymon, drżąc z niecierpliwości.
— Około dziewiątej.
— Więc wyprzedzili nas o cały jeden dzień! O nie! W jukach końskich było dużo zapasów, więc zaczęli jeść i popijać, poczem zdrzemnęli się.
— Mogło być około godziny drugiej popołudniu, kiedy przywiązali milorda i panienkę do koni i odjechali.
— Antonio! zawołał Szymon, musimy ich dogonić w nocy! Eskorta zbója idzie pieszo. Trzy godziny galopu wystarczą.
— Nasze konie są bardzo przemęczone, zauważył Indjanin.
— Niech popadają, ale dojechać musimy!
Szymon Dubosc wydał zarządzenia służącemu:
— Trzeba pana Edwarda zanieść do kajuty na okręt, macie go pielęgnować i nie odstępować na krok. Dżim, mogę liczyć na ciebie?
— Tak.
— A na ojca twego?
— To zależy.
— Pięćdziesiąt funtów dla niego, jeżeli do dwóch dni ranny znajdzie się cały i zdrowy w Brighton.
— Sto funtów, oświadczył poważnie Dżim. Ani jednego penny mniej!
— Dobrze, sto funtów! O godzinie szóstej Szymon i Antonio powrócili do legowiska Indjan, rozkazując co rychlej przesiodłać konie. Nie słuchając wywodów ojca Calcaire, który nadbiegł z opowiadaniem o dokonanych ważnych odkryciach geologicznych, Szymon wskoczył na konia.
— Rysie Oko, jedziemy?
— Tak. Zaś towarzysze moi pójdą naszym śladem. Od czasu do czasu będę im zostawiał znak umówiony i mam nadzieję, że jutro rano spotkamy się.
Gdy odjeżdżali, Dolores skierowała swego konia ku nim.
— Nie, odezwał się Antonio. Ty będziesz towarzyszyła tamtym, Przecież profesor nie może cały czas iść piechotą.
Młoda kobieta nie odpowiadała.
— Żądam, byś pozostała z nimi, rozkazał Antonio surowo.
Lecz Dolores puściła konia kłusem i zrównała się z Szymonem.
Dłuższy czas, około godziny, jechali tak w kierunku — według zdania Szymona — południowym lub południowowschodnim, to jest w kierunku Francji. Tak sądził też Indjanin.
— Najważniejsze jest, mówił, zbliżyć się do wybrzeża, bo konie mają żywność tylko do jutrzejszego wieczoru. A kwestja wody może też stać się niepokojącą.
— To, co będzie jutro, jest mi najzupełniej obojętne, odpowiedział Szymon.
Jechać trzeba było o wiele wolniej, niż przypuszczali, konie, dość marne, szły bez zapału. A przytem od czasu do czasu musiano się zatrzymywać, by rozpoznawać ślady, splątane i krzyżujące się z innemi, wciąż liczniejszemi, bądź na piasku wilgotnym, bądź też na terenie formacji skalistych. A Szymon rozpaczał za każdem zatrzymaniem się.
Dokoła nich rozciągał się krajobraz, podobny do widzianych przedpołudniem, zaledwie falujący, smutny, monotonny ze swemi cmentarzami szczątków i kadłubów okrętowych. Włóczęgów spotykano na każdym niemal kroku. W przejeździe Antonio rzucał im zapytania. Jeden z nich oświadczył, iż spotkał dwóch jeźdźców i czterech piechurów, otaczających dwa konie, na których przywiązani byli mężczyzna i kobieta. Jasne włosy tej kobiety dotykały ziemi.
— Jak dawno widział ich pan? zagadnął Szymon gorączkowo.
— Czterdzieści — pięćdziesiąt minut — nie więcej, rzekł włóczęga.
Szymon popędził swego konia i puścił się galopem, leżąc prawie na szyji swego wierzchowca, by nie stracić z oczu śladów opryszków. Antonio z trudem mógł go dogonić, podczas gdy Dolores, poważna i smutna, wpatrzona w dal, jechała na równi z Francuzem.
Zmierzch zapadał i czuć było, że noc spadnie nagie z nieruchomej zasłony obłoków.
— Dojedziemy... tak trzeba... tak być musi! powtarzał Szymon. Jestem przekonany, że za dziesięć minut zobaczymy ich.
W kilku słowach opowiedział Dolores wszystko, czego się dowiedział o porwaniu swej narzeczonej. Myśl, że Izabella cierpi, sprawiała mu męczarnie niewysłowione. Rozgorączkowany mózg jego przedstawiał mu ją jako brankę, którą barbarzyńca torturuje z rozkoszą i której skrwawiona głowa bije o kamienie przydrożne. W wyobraźni swej widział wszystkie stopnie agonji i miał wrażenie, że walczy o szybkość ze śmiercią, idzie z nią na wyścigi. Wzrokiem dalekim przecinał tak ostro horyzont, że nie zwrócił uwagi na krzyk Antonia o sto kroków w tyle za nim.
— Koń Antonia padł, zawołała Dolores.
— Antonio nas dogoni, odpowiedział poprostu, nie zatrzymując się.
Od pewnego czasu wjechali na teren bardziej sfalowany, gdzie wydmy piasczyste wznosiły się i opadały na podobieństwo zastygłych w biegu bałwanów morskich. Pochyłość dość stroma prowadziła w dolinę, napełnioną wodą, na brzegu której wyraźnie zaznaczały się ślady. Pojechali w tym kierunku, obierając jako cel punkt na brzegu przeciwległym.
Woda, dochodząca zaledwie do pęcin końskich, płynęła spokojnie na prawo. Lecz gdy przebyli może trzecią jej część Dolores podcięła konia.
— Spieszmy się, rozkazała. Proszę popatrzeć na lewo.
Na lewo cała szerokość doliny była zabarykadowana przez wezbraną wodę, rozlewającą się długą pieniącą się falą Fenomen zresztą bardzo naturalny: wskutek wielkiego kataklizmu, wody szukały równowagi i wybierały najniżej położone ziemie. Przypływ ten, zresztą, odbywał się w sposób dość powolny, tak, że nie potrzebowali obawiać jego skutków. Jednakże konie zdawały się pogrążać. Porwani prądem musieli zboczyć na prawo, a tymczasem brzeg przeciwległy wciąż się oddalał, zmieniał widok i kierunek, zależnie od prądu rzeki. Kiedy wreszcie stanęli na lądzie, dłuższy czas musieli uciekać przed następującą za nimi wodą, przyśpieszać kroku i jechać pomiędzy murami utworzonymi z dwóch wzniesień naniesionego i wysuszonego mułu, inkrustowanymi miljardami muszelek.
Dopiero za jakieś pół godziny dostali się na wyżynę, gdzie woda ich już nie dosięgała. Konie odmówiły posłuszeństwa.
Noc zapadła. Jak znaleść teraz ślady Izabelli i bandytów? A w jaki sposób rozpozna Antonio ich własne ślady, pochłonięte przez olbrzymią wodę?
— Jesteśmy zupełnie oddzieleni od tamtych, odezwał się Szymon. Nie mam pojęcia, jak się odnajdziemy.
— W każdym razie nie przed jutrem, rzekła Dolores.
— Tak, nie przed jutrem...
Byli sami we dwoje w nocy, w głębi tej nowej tajemniczej ziem i...
Szymon chodził tam i nazad po wyżynie, jak człowiek nie wiedzący, jakie ma powziąć postanowienie, nie mający zresztą nic do postanowienia. Dolores rozsiodłała konie, rozpakowała juki, dobyła zapasów i odezwała się:
— Konie są nakarmione, a nasze wiktuały zupełnie nam wystarczą. Nie mamy tylko nic do picia, bo butelki z wodą zostały przy siodle Antonia.
Poczem rozesłała dwa koce na ziemi i rzekła poprostu:
— Musimy tu spędzić noc, Szymonie.


II.
WZDŁUŻ KABLA.

Zasnął obok niej, po dłuższej chwili bezsenności; gorączka jego uspakajała się pomału pod wpływem rytmu łagodnego i regularnego, jaki znaczył oddech dziewczyny.
Kiedy się zbudził dość późno zrana, Dolores nachylona nad rzeką płynącą u stóp wzgórza, obmywała twarz i piękne swe ramiona. Ruchy miała powolne i wszystkie jej pozy, jakie przybierała przy ocieraniu twarzy i układaniu włosów, były piękne, harmonijne i pełne powagi. Widząc, że Szymon wstaje, napełniła wodą szklankę i przyniosła mu ją.
— Proszę, niech pan pije! Wbrew naszym przypuszczeniom jest to woda słodka. W nocy słyszałam jak konie przyszły tu pić.
— Wytłomaczenie tego zjawiska jest łatwe, rzekł Szymon. W pierwszych dniach, rzeki z dawnych wybrzeży powsiąkały wszędzie potroszę, aż do chwili gdy wzbierając, musiały sobie znaleść nowe drogi. W edług kierunku w jakim ta rzeka płynie, oraz wnioskując z jej szerokości, będzie to rzeka z Francji, zapewnie Somma, która obecnie znalazła sobie nowe ujście pomiędzy Hawrem i Southampton. O ile nie...
Wogóle nie był pewny tego, co mówił. Pod nieprzeniknioną koloru ołowiu zasłoną chmur, wciąż nieruchomych i nisko zwieszających, nie mając kompasu, który oddał Indjaninowi, nie wiedział jak się orjentować. Wczoraj wieczorem posuwał się za kierunkiem śladów Izabelli, a teraz, gdy zabrakło śladów, żaden znak nie wskazywał, w którą ma udać się stronę.
Odkrycie, uczynione przez Dolores, położyło kres jego wachaniom. Badając najbliższą okolicę, dziewczyna natknęła się na kabel podmorski, najwidoczniej przechodzący przez rzekę.
— Cudownie! zawołał. Kabel, tak jak my, idzie z Anglji. Trzymajmy się go, a znajdziemy się we Francji. Po drodze napewno tej samej, jaką obrali sobie wrogowie nasi, spotkamy kogoś, kto nam udzieli wskazówek.
— Francja jest daleko, zauważyła Dolores, a konie nasze nie będą w stanie iść dalej, niż kilka godzin.
— Tem gorzej dla nich! Resztę drogi zrobimy pieszo. Najważniejszą rzeczą jest dostać się na wybrzeże francuskie. Spieszmy więc.
O jakieś dwieście kroków dalej ujrzeli kabel wychodzący z rzeki i biegnący wprost do ławicy piasku, skąd znów po pewnym czasie ukazywał się na powierzchni.
— Zaprowadzi on pana aż do Dieppe, rzekł jakiś napotkany Francuz, którego Szymon zapytał o drogę. Ja właśnie idę stamtąd. Proszę tylko iść wciąż wzdłuż niego.
Jechali więc dalej. Towarzyszka milcząca, odzywająca się jedynie w wypadkach koniecznych, Dolores zdawała się być pogrążona w samej sobie lub zajęta wyłącznie końmi i szczegółami eskspedycji. Co się tyczy Szymona, ten nie troszczył się o nią. Dziwna rzecz — dotychczas nie odczuł, przelotnie nawet, że może być coś niezwykłego i niepokojącego w przygodzie, łączącej wciąż ich oboje: młodzieńca i piękną dziewczynę. Pozostawała nieznajomą, bez specjalnego zainteresowania się jej tajemniczością a słowa Antonia, zamiast drażnić jego ciekawość, wypadły mu zupełnie z pamięci. Chociaż zdawał sobie sprawę, że jest ona bardzo piękna, chociaż, gdy się nadarzała sposobność, z przyjemnością patrzył na jej urodę, chociaż czuł nieraz wzrok jej utkwiony w siebie, jednak nie zastanawiał się nad tem i nie poświęcił jej dotychczas ani jednej myśli, bo umysł i serce jego zajęte były jedynie Izabellą i niebezpieczeństwami, na jakie mogła być narażona.
Niebezpieczeństwa te uważał teraz za mniej groźne. Ponieważ w planie Rollestona leżało wysłanie lorda Bakefielda do Paryża po okup, należało więc przypuszczać, że Izabella, uważana jako zakładnik, będzie cieszyła się pewnemi względami, przynajmniej do chwili, gdy bandyta otrzymawszy wykup, zechce zażądać czegoś więcej. A le czyż tymczasem Szymon jej nie uwolni?
Jechali teraz przez obszar zupełnie odmienny od wczorajszego. Nie było tu, ani wydm, ani piasku, ani mułu, lecz pokład skały szarej, znaczonej drobnemi falami twardemi i ostremi, gdzie nietylko żaden ślad nie mógł się zagłębić, lecz nawet podkowy się ślizgały. Jedynem źródłem informacji były wskazówki napotykanych wędrowców.
A było ich coraz więcej. Od chwili wynurzenia się z odmętów nowej ziemi, upłynęły dwa całe dnie. Zaczął się już trzeci i ze wszystkich stron, ze wszystkich prowincyj przybrzeżnych spieszyli ci, których nie przestraszało ryzyko przedsięwzięcia, więc włóczęgi, bezrobotni, indywidua z pod ciemnej gwiazdy, kłusownicy i przemytnicy. Miasta zrujnowane wylewały tu swój kontyngent nędzarzy, żebraków i zbiegłych kajdaniarzy. Uzbrojeni w karabiny, strzelby, szable, rewolwery, kosy, wszyscy ci piraci mieli wygląd nie wzbudzający zaufania i groźny. Z nieufnością patrzyli jeden na drugiego, mierząc wzrokiem siłę sąsiada, będąc gotowymi do skoczenia do gardła każdemu, ktoby stanął na ich drodze.
Na zapytanie Szymona zaledwie raczyli odpowiadać:
— Kobieta przywiązana? Konie? Kilku jeźdźców? Nie widzieliśmy nic podobnego.
I szli dalej. Dopiero po upływie może dwóch godzin Szymon z wielkiem zdumieniem zobaczył jaskrawe kostjumy trzech ludzi, idących żwawo naprzód, z tobołkami na plecach. Czyż nie byli to Indjanie Antonia?
— Tak, szepnęła Dolores, to Forsetta i bracia Mazzani. A gdy Szymon chciał się z nimi zrównać, sprzeciwiła się temu:
— Nie, nie, rzekła, nie mogąc ukryć wstrętu, to są straszni ludzie. Nic nie zyskamy przez nich.
Szymon nie usłuchał i zawołał:
— Hop! Hop! czy Antonio jest tutaj? Indjanie położyli tobołki na ziemi, podczas gdy Szymon i Dolores schodzili z koni. Forsetta schował rewolwer do kieszeni. Był to chłop olbrzymi, zbudowany jak kolos.
— A, to ty, Dolores? rzekł, skłoniwszy się Szymonowi. No nie, Antonia niema tutaj. Nie znaleźliśmy go.
Uśmiechał się, krzywiąc usta i przymrużając oczy.
— Czyli, powiedział Szymon wskazując na toboły, uważaliście, że jest o wiele prościej iść na połów z tej strony?
— Być może, mruknął urągliwie Forsetta.
— A stary profesor? Przecież Antonio oddał go wam w opiekę?
— Straciliśmy go z oczu zaraz około „Reine-Mary”. Poszukiwał jakichś muszelek. Więc Mazzani i ja poszliśmy dalej. Szymon niecierpliwił się. Dolores zabrała głos:
— Forsetta, rzekła poważnie, Antonio był waszym wodzem. Pracowaliśmy wszyscy czworo razem i on spytał was, czy chcecie iść z nim i ze mną, by pomścić śmierć mego wuja. Nie mieliście więc prawa opuszczać Antonia.
Indjanie popatrzyli na siebie ze śmiechem. Widać było, że prawo, obietnice, zobowiązania, obowiązki przyjaźni, ustalone normy i konwenanse — wszystko to stało się dla nich nagle czemś zupełnie niezrozumiałem. W potężnym chaosie wydarzeń, pośród dziewiczych obszarów nowej ziemi, nic dla nich nie miało znaczenia prócz żądzy obłowienia się. Była to sytuacja nowa, w której nie rozumowano, ale starano się wyciągnąć dla siebie jaknajwięcej korzyści, nie zastanawiając się nad skutkami.
Bracia Mazzani podnieśli swoje worki. Forsetta zbliżył się do Dolores i popatrzył na nią bez słowa, przez wpółprzymknięte powieki, a w oczach jego paliła się żądza. Na twarzy widać było wahanie i brutalną chęć porwania dziewczyny jak swój łup.
Ale się powstrzymał i biorąc swój tobół, złączył się z towarzyszami.
Szymon przyglądał się całej scenie w milczeniu. Oczy jego spotkały się z oczami Dolores. Zarumieniła się i rzekła:
— Przedtem Forsetta był kolegą dobrym i pełnym szacunku... Powietrze „Prerji”, jak pan nazywa nową ziemię, podziałało na niego jak na innych.
Dokoła nich gruba warstwa traw morskich i porostów wyschłych, pod którą znikał kabel na długości kilku kilometrów, tworzyła wyżyny i pagórki. Dolores zadecydowała, że należy dać tu wypoczynek koniom i zaprowadziła je nieco dalej, by nie przeszkadzały Szymonowi w drzemce.
I wtedy zdarzyło się, że Szymon, który z przyjemnością wyciągnął się na ziemi i zasnął, został napadnięty, skrępowany, zakneblowany, zanim mógł zdać sobie sprawę z tego, co się stało i stawić opór napastnikom. Byli to trzej Indjanie.
Forsetta odebrał mu portfel i zegarek, sprawdził czy postronki są mocne, poczem, leżąc na brzuchu, popełznął w towarzystwie braci Mazzani poprzez sieć porostów do miejsca, gdzie Dolores opatrywała konie.
Parę razy Szymon dojrzał ich zwinne ciała, czołgające się jak węże. Dolores zajęta końmi, odwrócona była plecami. Nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa. Napróżno Szymon szarpał się w więzach i krzyczał — głos jego tłumił knebel. Nic nie mogło przeszkodzić Indjanom w osiągnięciu ich celu.
Młodszy z braci Mazzani był pierwszym. Nagłym skokiem rzucił się na Dolores, przewrócił ją, podczas gdy brat jego wskoczył na jednego konia, a Forsetta chwycił drugiego za uzdę i rozkazywał:
— Podnieś ją! Odbierz jej karabin... Dobrze... Przynieś ją tu... Przywiążemy ją.
Umieszczono Dolores w poprzek siodła. Lecz w chwili, gdy Forsetta owijał sznur wkoło jej stanu, ona wyrwała się, wskoczyła na grzbiet konia i podnosząc ramię uderzyła młodszego Mazzani sztyletem w pierś. Indjanin zwalił się ciężko na Forsettę, a kiedy ten wyswobodził się i zamierzał walczyć dalej, Dolores przytknęła mu karabin do piersi i zawołała:
— Uchodź! Prędzej! I ty, Mazzani, uchodź też! Mazzani usłuchał i uciekł galopem. Forsetta zaczął się cofać wolnym krokiem, prowadząc drugiego konia.
Rozkazała:
— Zostaw go tu, Forsetta! Natychmiast! Bo strzelę!
Wściekły, z twarzą zmienioną ze złości, puścił uzdę, poczem odwrócił się i uciekł, co miał sił w nogach.
Bardziej niż sam wypadek — puste zdarzenie w wielkiej tragedji — wzruszyła Szymona nadzwyczajna zimna krew dziewczyny. Gdy przyszła go uwolnić, ręce jej były lodowate, a usta się trzęsły.
— Nie żyje, wyjąkała, młodszy Mazzani nie żyje...
— Musiała przecież pani się bronić, powiedział Szymon.
— Tak... tak... tak... ale zabić... to okropne! Wymierzyłam cios instynktownie, jak w kinie. Widzi pan — scenę tę wszyscy czworo powtarzaliśmy więcej niż sto razy, bracia Mazzani, Forsetta i ja... zupełnie tak, jak się stało, z tym samym splotem ruchów i słów... aż do ciosu sztyletem!... To młodszy Mazzani sam mię tego nauczył i często mi powtarzał: „Brawo, Dolores, jeżeli kiedy w rzeczywistości wypadnie ci odegrać scenę porwania, to żal mi twego przeciwnika...
— Spieszmy się, rzekł krótko Szymon. Być może, iż Mazzani zechce pomścić swego brata, a taki człowiek jak Forsetta też nie zaniecha swego...
Pojechali dalej i odnaleźli kabel. Szymon szedł pieszo tuż za Dolores. Widział jej twarz poważną w obramowaniu czarnych włosów. Kapelusz zgubiła gdzieś w drodze, również bolero pozostało przy siodle konia, zabranego przez Indjanina. Pod cienką bluzką jedwabną zaznaczały się jej piękne kształty. Karabin ciężko przecinał linję pleców.
Znów obszar kamienisty ciągnął się w nieskończoną dal, przerywany jedynie rozbitemi szczątkami statków i sylwetami snujących się poszukiwaczy szczęścia. Nad głowami chmury. Od czasu do czasu warczenie samolotu.
W południe Szymon obliczył, że pozostaje im jeszcze około pięciu czy sześciu mil do zrobienia i że przed nocą dotrą do Dieppe. Dolores, która zsiadła z konia i szła obok Szymona, oświadczyła:
— My, owszem, dojdziemy... Koń nie... Padnie przedtem.
— Niech tak będzie! zadecydował Szymon. Bo chodzi tylko o to, abyśmy my doszli.
Między kamieniem miejscami ukazywał się piasek, gdzie widać było odbicia kopyt dwu koni, snujące się również wzdłuż kabla, ale w przeciwnym kierunku.
— Jednakże nie spotkaliśmy nigdzie jeźdźców, zauważył Szymon. Co pani o tem sądzi?
Dolores nie odpowiedziała, za chwilę jednak, gdy znaleźli się znów na wzgórzu, wskazała mu szeroką rzekę, zamykającą im przejazd. Co więcej, zobaczyli, że płynie od ich strony prawej ku lewej, a gdy się jeszcze zbliżyli, ujrzeli, że rzeka ta była zupełnie podobna do tej, nad którą nocowali. Ta sama barwa wody, to samo wybrzeże, takież wygięcia. Zbity z tropu Szymon uważnie badał okolicę, by znaleść coś odmiennego, krajobraz jednak był najzupełniej indentyczny w szczegółach i w całości.
— Co to ma znaczyć? zapytał Szymon. Jakieś złudzenie nie do wiary!... Trudno przypuścić, byśmy się pomylili...
Lecz dowody popełnionej pomyłki wciąż się mnożyły. Idąc za śladem końskim doszli do miejsca, gdzie nocowali!
I tak, przez smutne pomieszanie, spowodowane atakiem Indjan i śmiercią młodszego z braci Mazzani, oboje zdezorjentowani, a nie mając żadnej wskazówki, ani punktu oparcia, posuwali się wzdłuż kabla, ale w kierunku odwrotnym, nie zdając sobie sprawy, że idą drogą już przebytą i że wracają po tylu wysiłkach ciężkich a jałowych, na miejsce, skąd wyszli przed kilkoma godzinami.
Szymon przeżył chwilę upadku. To, co było tylko spóźnieniem niefortunnem, przybrało w oczach jego znaczenie wypadku niezmiernej wagi, rzeczy nie do odrobienia. Kataklizm z dnia czwartego czerwca wtrącił ten zakątek ziemi w epokę najzupełniejszego barbarzyństwa i do walki z przeszkodami należało mieć właściwości, jakich nie posiadał. Podczas, gdy bandyci, włóczęgi i zbiegi kryminaliści znaleźli się doskonale pi zystosowanymi do nowego stanu rzeczy, Szymon napróżno poszukiw ał sposobu roztrzygnięcia zagadnień, stawianych mu przez warunki wyjątkowe. Dokąd iść? Co czynić? Przeciw komu bronić się? Jak ratować Izabellę?
Zgubiony w nowej ziemi tak jak w bezkresach oceanu, szedł w górę rzeki, roztargnionem okiem wpatrując się w odbicia śladów na wilgotnym piasku. Rozpoznał również odbicia sandałów Dolores.
— Zupełnie niepotrzebnie idzie pan w tę stronę, odezwała się. Dziś rano zbadałam cały teren okoliczny.
Jednakże, wbrew woli dziewczyny, szedł dalej, właściwie bez celu, jedynie poto, by coś robić i ruszać się. W ten sposób po upływie kwadransa doszedł do miejsca, gdzie ziemia była udeptana jakby po przejściu brodu.
Tu zatrzymał się nagle. Tędy szły konie! Widać było ślady kopyt.
— Och, zawołał zdziwiony, a tu widać odbicie nóg Rollestona!... Doskonale odbity na ziemi rysunek jego gumowych podeszew w kratkę!
Czyż to możliwe?...
Dalsze badania potwierdziły spostrzeżenie. O jakieś pięćdziesiąt kroków wyżej odnalazł świeże jeszcze pozostałości obozowiska.
— Tak, tak... to widoczne... Tutaj przebrnęli rzekę wczoraj wieczorem. Jak my, musieli uciekać przed raptownem wezbraniem wód i jak my, obozowali na wzgórzu, tylko z drugiej strony. Ach! dzieliło nas od nich nie więcej jak kilometr! Mogliśmy wpaść na nich, gdy spali! I czyż nie jest rzeczą straszną, gdy się pomyśli, że nic nie przeczułem... nic mię nie ostrzegło...
Zrozpaczony, czołgając się, badał dalej ziemię, poczem wstając, utkwił wzrok w oczach Dolores i rzekł cicho:
— Widzę tu coś nadzwyczajnego... Jak pani to wytłomaczy?...
Twarz dziewczyny spłonęła ciemnym rumieńcem. Szymon zrozumiał, iż wie ona, co jej powie:
— Przechodziła pani tędy dziś rano, podczas gdy ja jeszcze spałem. Kilkakrotnie kroki pani zacierają ślady naszych wrogów, co dowodzi, że przechodziła tu pani już po ich oddaleniu się. Dlaczego pani nic mi o tem nie wspominała?
Milczała, patrząc wprost w oczy Szymona, a jej piękna, surowa twarz wyrażała bojaźń i wyzwanie. Szymon gwałtownie chwycił jej rękę:
— Ależ w takim razie... w takim razie wiedziała pani prawdę! Już od rana wiedziała pani, że szli oni wzdłuż rzeki... O tak... tędy... widać, jak ślady ich skierowują się ku wschodowi... I nic mi pani nie powiedziała? Co więcej... tak... ten kabel, to pani mi go wskazała... Pani mię skierowała na południe, do Francji... I oto z powodu pani straciliśmy znów praw ie cały dzień.
I wciąż trzymając dłoń jej w swojej i patrząc w jej oczy, mówił dalej:
— Dlaczego pani uczyniła to wszystko? Przecież to zdrada ohydna, którą trudno nazwać!... Proszę powiedzieć, w jakim celu postąpiła tak pani? Przecież widocznem pani było, że kocham miss Bakefield, że grozi jej straszne niebezpieczeństwo i że dzień stracony — to dla niej hańba, śmierć... Więc...
Zamilkł... Czuł bowiem, że obojętny wygląd, na który siliła się Dolores, jest sztuczną powłoką, że jest ona do głębi wstrząśnięta i wzruszona, że panuje nad nią całą potęgą mężczyzny. Kolana jej ugięły się i pozostało w niej jedynie pod danie się, słodycz i żal. W tych wyjątkowych okolicznościach, w jakich się znajdowali, nic nie hamowało przyznania się do winy, rzekła więc wzruszona:
— Proszę mi przebaczyć! Nie zdawałam sobie sprawy i nie myślałam, że pan... myślałam tylko o panu... o panu i o mnie... Tak, od chwili pierwszego naszego spotkania onegdaj porwało mnie uczucie, silniejsze ponad wszystko... Nie wiem dlaczego... To pański sposób postępowania... pańska delikatność... Kiedy pan zarzucił swoją kurtkę na moje ramiona obnażone.
Ja nie jestem przyzwyczajona, by ze mną tak postępowano... Pan mi się wydał taki inny od wszystkich... A wieczorem, w kasynie, tryumf pana upoił mię... Od tego czasu życie moje idzie ku panu... Nigdy jeszcze tego nie odczuwałam... Mężczyźni... mężczyźni są źli dla mnie... gwałtowni... straszni... uganiają za mną jak zwierzęta... Nienawidzę ich!... Pan... pan... to zupełnie co innego... Czuję się przy panu jak niewolnica... chciałabym podobać się panu... A każdy ruch pana pogrąża mię w zachwyt... Przy panu czuję się tak szczęśliwa, jak nigdy w życiu nie byłam...
Stała przed nim pokorna, z pochyloną głową, istotnie jak niewolnica. Szymon czuł się zmieszany tym wybuchem miłości, której wcale się nie spodziewał, a tak dla niego pochlebnej, stawiającej go tak wysoko! A mimo to czuł się uczuciem tem urażony w swem ukochaniu Izabelli, tak jakby popełnił winę słuchając wyznania Dolores. Jednak przemówiła ona z taką słodyczą i było tak rzeczą dziwną widzieć tę dumną królewską kobietę stojącą przed nim w kornem pochyleniu i z takim szacunkiem, iż nie mógł nie odczuć pewnego wzruszenia.
— Kocham inną kobietę, powtórzył z mocą, by wznieść pomiędzy jej miłością a sobą mur nie do przebycia przeszkody i nic nas nie potrafi rozdzielić.
— Tak jest, odpowiedziała pokornie. Wiem, a jednak spodziewałam się... sama nie wiem czego... Było to bezcelowe... Chciałam tylko, byśmy byli sami, jaknajdłużej sami... Teraz widzę, że to skończone... Przysięgam panu... Odnajdziemy miss Bakefield... Proszę pozwolić mi prowadzić siebie... Zdaje mi się, że potrafię lepiej, niż pan...
Czy mówiła ona szczerze? Jak skojarzyć tę zapowiedź poświęcenia z namiętnością, jaką mu wyznała? Powiedział więc tylko:
— Kto mi zaręczy?
— Kto zaręczy za moją lojalność? A więc: wyznanie wszystkiego zła, jakie panu wyrządziłam, a które chcę naprawić! Dziś rano, gdy przyszłam tu sama i szukałam wszędzie jakichś wskazówek, znalazłam na kamieniu, o, tym opodal, kawałek papieru, na którym napisane...
— Ma pani ten papier?... przerwał Szymon. To ona pisała, miss Bakefield?
— Tak.
— Pod moim adresem? Adresu nie było. Ale słowa te napewno są napisane dla pana, podobnie jak te, które wczoraj znaleźliśmy na pledzie. Proszę:
Podała kawałek papieru zwiniętego i wilgotnego. Widniało na nim parę zdań, w pośpiechu skreślonych ręką Izabelli. Tak, jej pismo. Nie było wątpliwości.

„Kierunek na Dieppe zaniechany. Usłyszeli, że jest „mowa o źródle złota. Prawdziwe źródło, tryskające zło„tem, jak opowiadają. Idziemy w tę stronę. Narazie „niema niebezpieczeństwa”.

Dolores dodała:
— Odeszli przed wschodem słońca w górę rzeki. Jeżeli rzeką tą jest Somma, musimy przypuścić, że przejdą ją w któremś miejscu wbród, a szukanie brodu zajmnie im sporo czasu. Więc odnajdziemy ich, panie Szymonie.


III.
SAM NA SAM.

Zmęczony do ostateczności koń nie mógł im oddać żadnej usługi. Po krótkiej naradzie postanowili go zostawić. Wybrali z juków rzeczy najkonieczniejsze, a koc owinęła Dolores dokoła siebie nakształt płaszcza, poczem ruszyli pieszo w dalszą drogę.
Teraz dziewczyna kierowała pościgiem. Szymon, uspokojony listem Izabelli, posłusznie dawał się prowadzić i coraz częściej musiał konstatować przenikliwość Dolores, jej umiejętność orjentowania się i bystrość jej spostrzeżeń czy też intuicję.
Mniej skłopotany i czując, jak bardzo zrozumiane jest każde jego słowo, zachwycał się głośno i entuzjastycznie cudami nowego świata. Wybrzeża niezdecydowane jeszcze, zmienny kolor wód, kształty niepewne pagórków i wyżyn, linje zaledwie bardziej zaznaczone niż rysy twarzy dziecięcej, wszystko to było dla niego w przeciągu paru godzin powodem do uniesień i zachwytów.
— Proszą, niech pani spojrzy, wołał. Możnaby powiedzieć, że krajobraz czuje się zdziwiony, ukazując się w świetle dziennem. Zgnieciony dotychczas pod ciężarem oceanu, pogrzebany w ciemnościach, zdaje się być zakłopotanym w powietrzu i świetle. Trzeba, by każda rzecz nauczyła się trzymać, zdobyć sobie miejsce, przystosować się do odmiennych warunków egzystencji poddawać się innym prawom, kształtować się według innej woli, jednem słowem: żyć życiem ziemskiem. Każda nowa rzecz musi zapoznać się z wiatrem, deszczem, z zimnem, z zimą i z wiosną, ze słońcem, które ją zapłodni i wyciągnie z niej wszystko, co każda z tych rzeczy dać może w postaci, w kolorze, w użyteczności, w uprzyjemnieniu i pięknie. To cały świat, który stwarza się w oczach naszych!
Dolores słuchała z wyrazem zachwytu i widać było, jaką przyjemność sprawia jej to, że Szymon mówi dla niej. Zresztą Szymon bezwiednie stał się bardziej uważający i uprzejmy dla niej. Towarzysz, z którym złączył go przypadek, przybierał powoli postać i twarz kobiety. Chwilami myślał o miłości, jaką mu ona wyjawiła i zapytywał siebie, czy pod pozorem poświęcenia dla jego sprawy, nie starała się ona jedynie o to, by pozostać z nim jaknajdłużej sam na sam, wykorzystując okoliczności. Ale był tak pewien własnej siły i czuł się tak zabezpieczony miłością do Izabelli, że nie starał się bynajmniej przeniknąć tajników tej pięknej i ciekawej kobiety.
Trzykrotnie już pomiędzy ćmą przybywających po złote runo na nowej ziemi i wstrzymanych zaporą rzeki, przyszło do krwawych starć i walk. Byli świadkami, jak w bitwach tych poległo dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Szymon nie próbował nikogo bronić ani karać winnych.
— Panuje tu praw o pięści, praw o silniejszego. Niema tu żandarmów ani policji! Niema sędziów ani sądów! Niema katów! Niema gilotyny! Więc dlaczego krępować się? Wszystkie zdobycze socjalne i moralne, wszystkie subtelności cywilizacji i kultury odpadają w takich wypadkach w mgnieniu oka.
Pozostają instynkty pierwotne, to znaczy: nadużycie siły, branie tego, co do nas nie należy i zabijanie w porywie gniewu lub chciwości. Jesteśmy w epoce jaskiniowej. Niech każdy myśli o sobie i radzi sobie jak może.
W tej chwili do uszu ich doszły odgłosy śpiewu, jakby niesionego falami rzeki. Była to znana pieśń wsi francuskiej, modulowana głosem ciągnącym się, w rytm jednostajnych zwrotek. Głosy zbliżały się. Z opony mgieł wyłoniła się duża łódź, napełniona mężczyznami, kobietami, dziećmi, koszami 1 meblami. Łódź posuwała się zapomocą sześciu potężnych wioseł. Emigranci, poszukujący nowych lądów, gdzieby mogli wybudować nanowo swe domy, zburzone straszliwym kataklizmem.
— Francja? zawołał Szymon, gdy ich omijali.
— Cayeux-sur-Mer, odpowiedział jeden ze śpiewających.
— Więc ta rzeka — to istotnie Somma?
— Tak, to Somma.
— A przecież ona płynie na północ.
— Tak, lecz o kilka mil stąd skręca nagle.
— Widzieliście zapewne kilku ludzi uzbrojonych, a między nimi starca i kobietę, przywiązanych do konia?
— Nie, nic podobnego, zaprzeczył wioślarz.
I nie wdając się w dalszą rozmowę, zaczął znów śpiewać. Wtórowały mu głosy kobiece i wkrótce łódź znikła we mgle.
— Rolleston widocznie zawrócił ku Francji, rzekł Szymon.
— Nie, to niemożliwe, zaprzeczyła Dolores, ponieważ obecnie celem jego jest to złotodajne źródło.
— Więc w takim razie co się z nimi stało?
Odpowiedź na to pytanie znaleźli dopiero po godzinie uciążliwego marszu po ziemi, złożonej z pokładów połamanych muszelek, z których wieki urabiają i budują najwyższe skały nadmorskie. Łamało się to, dusiło i trzeszczało pod ich nogami i zapadali się nierzadko powyżej kostek. Niektóre znów miejscowości, ciągnące się setkami metrów, pokryte były nieżywą rybą, którą musiało się deptać, a która tworzyła ohydną masę ciał gnijących i wydających woń, wprost nie do wytrzymania.
Wreszcie podniesienie twardszego już gruntu wyprowadziło ich na wyżynę, panującą nad rzeką. Tam około tuzina starszych, szpakowatych już ludzi, w łachmanach i o twarzach odrażających, zajętych było rozdzielaniem na części padłego konia. Kawałki mięsa skwarzyły się już nad nędznem ogniskiem, podsycanem mokremi deskami. Była to zapewne grupa włóczęgów, stowarzyszonych w celu zbierania wielkiego łupu. Jeden z nich opowiedział, że widział rano grupę ludzi uzbrojonych, którzy przebyli rzekę, używając do tej przeprawy ciężką starą łódź rozbitą, znajdującą się na mieliźnie pośrodku rzeki. Dostali się tam, rzucając kładkę, zbitą na poczekaniu z desek.
— O, widzi pan, właśnie dotyka ona brzegu tam koło skały. Najpierw przeprowadzili tamtędy dziewczynę, a potem związanego starca.
— A konie, czy też przeszły tędy? zapytał Szymon.
— Konie? Były one już do niczego. Więc pozostawili je. Dwóch naszych towarzyszy skorzystało z trzech szkap i puściło się do Francji Jeżeli dojadą, to będą szczęśliwi... A czwarty koń jest właśnie na rożnie, jak to pan uważa zapewne. Trzeba przecie coś frygać...
— A dokąd udali się ci ludzie?
— Zbierać złoto. Mówili o źródle, tryskającem złotem... My także tam pójdziemy... Brakuje nam tylko broni, no tak, broni poważnej...
Całe to godne towarzystwo wstało i okrążyło ciasnem kołem Szymona i Dolores. Jeden z włóczęgów chwycił za lufę karabin Szymona.
— Hm, tak!... To rozumiem!... Taka broń może się przydać w tej chwili!... Szczególniej gdy chodzi o obronę portfelu wypchanego dobrze banknotami... Coprawda, dodał tonem pełnym groźby, że i ja i moi towarzysze, których szanowni państwo tu widzą, mamy i noże i laski, by móc porozmawiać grzecznie w każdej kwestji z wielmożnemi!
— Rewolwer jest jeszcze lepszy, rzekł Szymon, wyciągając swój z kieszeni.
Koło rozszerzyło się znacznie.
— A teraz ręce do góry! krzyknął Szymon. I stać! Kto się ruszy, strzelam!
Wycofując się tyłem z bronią w ręku, wyprowadził Dolores z kręgu niebezpiecznego. Banda opryszków nie ruszyła się z miejsca.
— No, szepnął Szymon, już nie potrzebujemy się ich obawiać.
Duży statek odwrócony dnem do góry, ciężki i masywny, jak skorupa żółwia, zabarykadował dużą część rzeki. Tonąc, wyrzucił z wnętrza cały ładunek desek i belek, zgniłych już przeważnie, lecz jeszcze dostatecznie mocnych, by banda Rollestona mogła sobie z nich ułożyć kładkę na przestrzeni dwunastu metrów.
Dolores i Szymon przeprawili się również dobrze, poczem łatwo już im było posuwać się wzdłuż spodu statku prawie zupełnie płaskiego. Lecz w chwili, gdy Dolores trzymając jeszcze w ręce łańcuch od kotwicy stawiała nogę na ziemi, coś gwałtownie uderzyło w łańcuch i na przeciwległym brzegu rozległ się odgłos strzału.
— Ach, rzekła dziewczyna spokojnie, mam szczęście, bo kula trafiła w jedno z ogniw!
Szymon odwrócił się i ujrzał bandytów, wchodzących gęsiego na kładkę.
— Ale kto strzelał? zapytał. Przecie te łotry nie mają karabinów.
Dolores popchnęła go gwałtownie, naginając do ziemi, tak że statek tworzył jakby osłonę.
— Kto strzelał? powtórzyła. Forsetta albo Mazzani.
— Czy widziała ich pani?
— Tak, w tyle, poza wzgórzem, gdzieśmy byli. Wystarczyło im kilka słów, by się porozumieć z włóczęgami i zrobić z nich bandytów...
Oboje posuwali się ostrożnie lecz szybko wzdłuż grzbietu okrętu. Z ukrycia swego widzieli dobrze całą kładkę i przeprawiających się. Szymon ujął karabin i złożył się do strzału.
— Ognia! krzyknęła Dolores, widząc, że się waha. Padł strzał. Pierwszy z napastników zachwiał się i wyjąc z bólu chwycił się za nogę. Pozostali unieśli go, uchodząc pośpiesznie. Na kładce nie było nikogo. Jednakże jeżeli bandytom groziły strzały z ręki Szymona, to jemu i towarzyszce jego niemniejsze niebezpieczeństwo ze strony Forsetty czy Mazzaniego i również nie mogli opuścić swego schroniska poza ruiną statku.
— Czekajmy, aż się ściemni, zadecydowała Dolores.
I tak, przez przeciąg kilku godzin, z karabinem w ręku, pilnowali bacznie pagórka, gdzie często ukazywała się sylwetka, widać było ruchy rąk, jakoteż błyszczącą lufę karabinu. Gdy zmierzch zapadł, wysunęli się ze swej kryjówki, a wiedząc już, że Rolleston idzie w górę Sommy, szli w tym kierunku.
Mimo pospiesznego marszu nie mogli wątpić, że Indjanie i bandyci biegną w ich ślady, słyszeli bowiem ich głosy i widzieli chwilami zapalające się światełka już na tymże brzegu rzeki, co i oni.
— Tak, oni zorjentowali się, że ponieważ poszukujemy Rollestona, więc musimy iść w jego ślady. Tym sposobem pościg mają ułatwiony, rzekła Dolores.
Po dwóch godzinach posuwania się w mroku, poomacku, kierując się jedynie niepewnemi przebłyskam i rzeki, doszli do miejscowości, którą Szymon oświetliwszy chyłkiem swą latarką elektryczną, określił mianem chaosu. Leżały tam spiętrzone bloki kamienia, zatopione widocznie ongiś razem ze statkiem, a wyglądające na olbrzymie zwały marmuru. W dole pluskała woda.
— Sądzę, rzekł Szymon, że możemy tu zatrzymać się, przynajmniej do świtu.
— Tak, odpowiedziała Dolores, o świcie pójdzie pan dalej.
— Zdziwiony tą odpowiedzią, zapytał:
— Ale pani też, nieprawdaż, Dolores?
— Zapewne, lecz czy nie będzie lepiej, gdy się rozstaniemy? Niebawem ślad Rollestona oddali się od rzeki i pan tylko posuwając się zwolna, będzie mógł go odnaleść, więc Forsetta dogoni nas z pewnością, o ile go nie zwrócę na inną drogę!
Szymon nie rozumiał dobrze planu dziewczyny. Pytał dalej:
— A pani, Dolores, co się z panią stanie?
— Ja pójdę w moją stronę i pociągnę ich za sobą, ponieważ oni mnie tylko szukają.
— Ależ w takim razie wpadnie pani w ręce tego łotra Mazzaniego, który chce pomścić śmierć swego brata, i w ręce Forsetty.
— Potrafię im się wymknąć.
— A ci wszyscy bandyci, grasujący na nowych ziemiach, przecie spotkanie z nimi jest straszne, a tego pani nie uniknie?
— Tu nie chodzi o mnie, lecz o pana. Pan przecie musi uwolnić miss Bakefield ze szponów Rollestona. Jestem tylko przeszkodą w wysiłku pana. Musimy się rozłączyć.
— Bynajmniej! zaprzeczył Szymon. Nie mamy prawa rozłączyć się teraz i może być pani pewną, że nie opuszczę jej w niebezpieczeństwie.


∗   ∗

Propozycja Dolores żywo zaintrygowała Szymona. Jakim pobudkom ulegała tu ta dziwna kobieta? Dlaczego ofiarowała mu poświęcenie siebie? W ciemności i w ciszy nocnej długo rozmyślał o niej i o nadzwyczajnych przygodach, jakie przeżywał. Rzuconego w pościg za kobietą ukochaną los wciąż łączył z inną kobietą, ściganą również, której wybawienie zależało od jego wybawienia. Znał tylko piękno jej twarzy i harmonijne kształty — nic ponadto. Uratował jej życie, a wiedział zaledwie jej imię. Bronił jej i opiekował się nią, a dusza jej była dlań tajemnicą.
Uczuł, że się przysuwa do niego. Po chwili usłyszał słowa, jakie wymawiała pocichu i jakby z wahaniem:
— Więc pan dlatego, aby mię uchronić przed Forsettą, odrzuca mój plan?
— Hm, odpowiedział. Zapewne, że jest to ohydne niebezpieczeństwo.
Mówiła dalej, jeszcze zniżając głos, jakby szepcąc spowiedź.
— Nie trzeba, by groźba takiego Forsetty wpływała na pańskie postępowanie... To, co może mi się zdarzyć, jest bez większego znaczenia... Nawet nie znając mego życia, może pan sobie łatwo wyobrazi czem była mała przekupka papierosów na ulicach w Meksyku, a potem tancerka w barach Los Angelos...
— Cicho! rozkazał Szymon, zatykając jej usta dłonią. Nie powinno być żadnych zwierzeń między nami.
Ale Dolores nalegała:
— Jednakże pan wie, że miss Bakefield grozi to samo niebezpieczeństwo, co mnie. Pozostając ze mną, pan ją poświęca.
— Cicho! proszę milczeć! rozkazał gniewnie. Postępuję tak, jak mi nakazuje obowiązek i miss Bakefield nieprzebaczyłaby mi, gdybym uczynił inaczej.
Gniewała go ta kobieta, czuł bowiem, że zdaje się jej, iż odniosła ona zwycięstwo nad Izabellą i że chciała zatryumfować, dowodząc mu, iż powinien był ją opuścić.
— Nie, nie, powtarzał sobie. Przecie nie dla niej pozostałem. Pozostałem z obowiązku, bo mężczyzna nie opuszcza kobiety w takich wypadkach. Ale czy ona może to zrozumieć?
Około północy musieli opuścić swe schronisko, woda bowiem podstępnie wdzierała się tam i poszli wyżej na wybrzeże.
Nic więcej nie zmąciło ich snu. Nad rankiem, jeszcze przed świtem, zbudziło ich ujadanie głuche i coraz bliższe. Pies biegł ku nim z taką szybkością, że Szymon zaledwie miał czas wyciągnąć rewolwer.
— Proszę nie strzelać! zawołała Dolores z nożem w ręku.
Zapóźno! Zwierzę przewróciło się i po kilku kurczach, legło nieżywe. Dolores oglądnęła je i zawyrokowała:
— Poznaję, to pies tych włóczęgów. Są oni na naszym tropie. Pies ich wyprzedził.
— Ależ jest rzeczą niemożliwą odnaleść nasze ślady! Przecie jeszcze ciemno!
— Forsetta i Mazzani są zaopatrzeni w latarki elektryczne. A przytem odgłos strzału jest dla nich wskazówką.
— Więc uciekajmy jaknajprędzej, zadecydował Szymon.
— Odnajdą nas... chyba, że pan zaniecha ścigania Rollestona.
Szymon chwycił karabin.
— Tak, to prawda. Pozostaje nam jedno: pozostać tu, oczekiwać ich w ukryciu i wystrzelać jednego za drugim.
— Tak... zapewne... byłoby to dobrze... Niestety jednak...
— Co takiego?
— Wczoraj, jak pan strzelał do włóczęgów, czy pan nabił karabin?
— Nie, ale pas z ładownicą znajduje się na piasku, na miejscu, gdzie spałem.
— I moje naboje również tam pozostały, przykryte wodą, która przybrała w nocy. Pozostaje więc na obronę sześć kul pańskiego browninga.


IV.
BITWA.

Najpewniejszą deską ratunku było dla nich zanurzyć się w rzece i pod wodą przejść na lewy brzeg. Lecz postanowienie to, oddalające ich od Rollestona i na które w ostateczności tylko godził się Szymon, przewidział widocznie Forsetta, gdyż z chwilą, gdy świt rozproszył ciemności, ujrzeli na drugim brzegu dwóch włóczęgów, posuwających się w górę Sommy. Jakże w takich warunkach wyjść na brzeg.
Za chwilę przekowali się, że schronisko ich jest już znane i że nieprzyjaciel wykorzystuje ich wahania. O pięćset metrów wstecz sterczała lufa strzelby. Z przodu ta sama sytuacja.
— Forsetta i Mazzani, oświadczyła Dolores. Jesteśmy otoczeni z dwóch stron.
— Ale przed nami niema nikogo.
— Owszem inni bandyci.
— Nie widzę ich.
— Jednakże są tam, ukryci za kamieniami.
— Biegnijmy wprost nas, a przedrzemy się.
— Trzebaby przebyć wolną przestrzeń pod krzyżowym ogniem Forsetty i Mazzaniego. A są oni doskonałymi strzelcami! Napewno nie chybią!
— Więc?
— Więc musimy bronić się tutaj.


∗   ∗

Rada była dobra. Bloki marmurowe, porozrzucane bezładnie, jak klocki zabawki dziecinnej, tworzyły rodzaj prawdziwej fortecy. Dolores i Szymon, wdrapawszy się na górę, wybrali na szczycie kryjówkę, osłoniętą z wszystkich stron, z której najmniejsze poruszenie nieprzyjaciół było widzialne.
— Zbliżają się, oświadczyła Dolores po chwili bacznego wpatrywania się.
Rzeka przyniosła w swym biegu olbrzymie pnie drzew i belki, osadzając je na brzegu. Okoliczność tę wykorzystali Forsetta i Mazzani, aby się zbliżyć. A przytem, osłaniali się dużemi deskami, niosąc je przed sobą. Dolores wskazała Szymonowi, że i inne przedmioty również zmieniały położenie swoje, niby olbrzymie tarcze, utworzone z pozbieranych materjałów, jak np. zwoje lin, szczątki łódek, kawały pontonów, odłamki kotłów. Wszystko to posuwało się nieznacznie jak ciężkie i masywne żółwie, kierując się ku jednemu celowi, niby promienie zbiegające się w ośrodku. Ośrodkiem tym była forteca marmurowa. Pod rozkazami Forsetty i Mazzaniego banda włóczęgów pełzła, a od czasu do czasu widać było wystającą jakąś rękę lub głowę.
— Ach, westchnął Szymon z wściekłością, gdybym miał przynajmniej kilka kul, zatrzymałbym tę inwazję stonóg!
Dolores ułożyła obydwa niepotrzebne już karabiny w ten sposób, by nastraszyć nieprzyjaciela. Lecz widocznie bezczynność oblężonych dodawała otuchy napastnikom, przytem prawdopodobnie Indjanie zrozumieli podstęp, gdyż już bynajmniej się nie ukrywali.
Aby popisać się swoją zręcznością jeden z nich (Forsetta, oświadczyła Dolores) zabił celnym strzałem lecącą mewę.
Mazzani nie pozostał w tyle. Z chmur wynurzył się właśnie zarys aeroplanu, którego warczenie oddawna dawało się słyszeć. Zamknąwszy motor olbrzymi ptak zdawał się obniżać lot i przeleciał ponad rzeką. Gdy znalazł się na wysokości strzału Mazzani zmierzył z karabinu i strzelił. Aeroplan pochylił się naprzód, zakołysał się na obie strony i oddalił się, niknąć im z oczu, lotem nierównym jak gołąb zraniony.
Szymon nie posiadał się z oburzenia i wysunął głowę z za kamieni. Lecz natychmiast dwie kule, odbite o marmur, pouczyły go, że należy być ostrożnym.
— Błagam pana, proszę się nie narażać, jęczała Dolores, ocierając mu chusteczką krew z czoła, draśniętego odpryskiem kamienia.
— Widzi pan... ci ludzie muszą nas zwyciężyć... A pan wciąż nie zgadza się na opuszczenie mnie? Naraża pan życie swoje, a przecież nic nie może nam pomóc?
Odepchnął ją nieco brutalnie:
— Nie chodzi tu o moje życie... Ani też o pani... Ale nigdy ta garść nędzników nie dojdzie do nas!
Mylił się. Niektórzy z włóczęgów byli już oddaleni zaledwie o jakie ośmdziesiąt kroków. Słychać było ich rozmowy a twarze zdziczałe i surowe, porośnięte kilkudniowym zarostem, ukazywały się coraz śmielej z poza improwizowanych tarcz, jak głowy zabawek dziecinnych, przedstawiających djabły, wyskakujące z pudełek.
Forsetta wydawał rozkazy:
— Naprzód!... Niema czego się bać!... Oni nie mają naboji!... Naprzód! Prędzej!... Kieszenie Francuza wypchane są banknotami!
Siedm bandytów puściło się naprzód biegiem. Szymon wyciągnął rewolwer i strzelił. Chybił jednakże. Bandyci przystanęli wyczekująco. Widząc, że wszyscy są cali, Forsetta triumfował:
— Ależ oni są straceni!... Mają tylko rewolwer i to popsuty! Do ataku! Nuże!
Sam, przykryty kawałkiem blachy, przybliżał się również. Mazzani i reszta bandy utworzyli koło o trzydziestu do czterdziestu metrów, okrążając łup.
— Przygotować się! krzyczał Forsetta. Noże do garści.
Dolores doradziła, by nie pozostawać na szczycie, gdyż nieprzyjaciele mogli niewidocznie dla nich, podsunąć się blisko fortecy i przekraść się pomiędzy blokami kamiennemi. Szymon usłuchał i oboje opuścili się przez szczelinę, aż na dół.
— Oni są już tu! rzekła szeptem. Trzeba strzelać...
— Tędy, przez ten otwór...
Przez szparę tę Szymon zobaczył dwóch bandytów, kroczących na czele ataku. Gruchnęły dwa strzały. Bandyci runęli i poraź drugi banda zatrzymała się przerażona.
Skorzystali z tej chwili osaczeni, by ukryć się na brzegu rzeki. Trzy wielkie bloki tworzyły tu rodzaj budki.
— Do ataku! zawołał Forsetta zachęcając swoją bandę. Widzicie przecie, że są okrążeni. Mazzani i ja trzymamy ich na celu! Jeżeli Francuz się ruszy, zabijemy go!
Z dzikim wyciem banda rzuciła się na ukrycie. Aby wytrzymać uderzenie, Szymon i Dolores musieli się podnieść i odsłonić do połowy. Dolores obawiając się spełnienia groźby Indjanina, rzuciła się przed Szymona, czyniąc mu niejako wał ochronny ze siebie.
— Stać! zawołał Forsetta, powstrzymując rozpęd bandytów. Ej, Dolores, porzuć no twego Francuza! No, obiecuję mu życie, jeżeli go porzucisz! Niech idzie swoją drogą! Wiesz, że chodzi mi o ciebie!
Szymon lewą ręką chwycił Dolores i trzymał ją mocno.
— Nie ruszać się! Zabraniam pani opuszczać mnie! Ja odpowiadam za panią i póki żyję, ci nędznicy nie dostaną pani.
— Brawo, panie Dubosc! zawołał szyderczo Forsetta. Zdaje się, że skorzystano z pięknej Dolores i że upodobano ją sobie... No, no... ci Francuzi, zawsze tacy sami... Rycerze!
Ruchem rozkazującym zgromadził bandytów, szykując ich do ostatecznej rozprawy.
— Dalej, towarzysze! Jeszcze raz! Wszystkie pieniądze dla was! Mazzani i ja rezerwujemy sobie tylko tę panią! Naprzód!
Rzucili się wszyscy razem na osaczonych. Na rozkaz Forsetty posypały się w nich jak pociski, kawałki blachy, żelaziwa. Dolores uniknęła ciosów, lecz duży odłamek kotła uderzył w Szymona właśnie w chwili, gdy strzelił i trafił Mazzaniego. Z bólu upuścił browning, który natychmiast podniósł jeden z bandytów, podczas gdy Forsetta walczył z Dolores, unikając jej sztyletu. Udało mu się objąć ją obiema rękami i obezwładnić.
— Szymonie! jestem zgubiona! zawołała, usiłując chwycić się jego ramienia. Lecz Szymon miał przeciwko sobie pięciu bandytów. Bez broni, walcząc jedynie pięściami i nogami, uniknął trzykrotnych strzałów z rewolweru, z którym źle i nieumiejętnie obchodził się bandyta i wystrzelił napróżno trzy ostatnie kule. Pod ciężarem napierających wrogów zachwiał się i upadł. Dwóch chwyciło go za nogi, dwóch innych starało się zdusić go za gardło, podczas gdy piąty wysilał się wciąż by strzelać jeszcze z nienabitego rewolweru.
— Szymonie, ratuj mnie... ratunku! wołała Dolores, którą porwał Forsetta i unosił owiniętą w koc i skrępowaną sznurem.
Wówczas Szymon wytężył rozpaczliwie wszystkie siły, wyrwał się z rąk oprawcom i zanim mieli czas opamiętać się, jakby pod wpływem nagłego natchnienia, wyciągnął z kieszeni portfel, rzucił go im wołając:
— Precz z rękam i bydlęta! Podzielcie się tem!
Trzydzieści tysięcy!...
Paczki banknotów wypadły z portfelu i rozsypały się na ziemi. Bandyci nie zawahali się ani sekundy. Rzucili się na łup i na czworakach zaczęli zbierać pieniądze, pozostawiając Szymona na wolności.
O jakieś pięćdziesiąt kroków dalej Forsetta uciekał ze zdobyczą swą przewieszoną na plecach. Szedł w dół rzeki. Jeszcze dalej, dwóch włóczęgów przepływało rzekę na tratwie z desek, pomagając sobie długiemi tykami zamiast wioseł. Jeżeli Forsetta dojdzie do nich, będzie uratowany...
— Nie dojdzie! postanowił Szymon, objąwszy przestrzeń rzutem oka.
Gwałtownym ruchem wyrwał zbierającemu pieniądze bandycie jego długi nóż i puścił się w pogoń.
Forsetta, pewny, że Francuz znajduje się w rękach bandytów nie spieszył się, tembardziej, że dźwigał ciężar. Owinął, by się tak wyrazić, Dolores wokoło szyji, przerzucając jej nogi, głowę i ręce sobie naprzód i przyciskając je do piersi karabinem i ramionami. Chcąc zachęcić wiosłujących zawołał:
— Oto jest kobieta!... To moja część. A wam przypadną w udziale wszystkie jej klejnoty!...
Bandyci ostrzegli go.
— Hej! Uważaj!
Forsetta odwrócił się i ujrzał Szymona już w odległości jakich dwudziestu kroków. Wówczas jednym ruchem ramienia zrzucił Dolores na ziemię, tak jak się uwalnia od ciężaru.
Kobieta, padając, zdołała uchwycić lufę karabinu i pociągnęła za sobą Indjanina.
Tych kilka chwil, jakich potrzebował Forsetta, by chwycić karabin, zgubiły go. Szymon skoczył na niego zanim mógł strzelić. Upadł znów, dostał cios sztyletem w biodro i na kolanach błagał o zmiłowanie.
Szymon rozwiązał sznury Dolores, poczem zawołał na włóczęgów na tratwie. Ci bowiem, przerażeni tem, co się stało, starali się odpłynąć na drugi brzeg.
— Macie teraz pilnować rannego... A tam pozostał drugi Indjanin, także ranny. Trzeba go opatrzeć! Wam daruję życie.
Bandyci jednakże rozpierzchli się na wszystkie strony, zabierając ze sobą banknoty. Szymon nie myślał ich ścigać.
Pozostał panem pola bitwy. Zabici, ranni i rozpierzchli wrogowie byli zwyciężeni. Nadzwyczajna przygoda rozwijała się dalej, jak w kraju dzikim, w niespodziewanych okolicznościach i otoczeniu.
Odczuł głęboko te chwile potyczek, jakie przezywał, na ziemi La Manche, pomiędzy Francją a Anglią, w kramie, będącej terenem śmierci, chytrości, zbrodni i siły. A jednak zwyciężył!
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu i trzymając oburącz karabin odebrany Forsecie, rzekł do swej towarzyszki:
— Prerja!.. Prerja Fenimora Coopera!... Far-West.... Wszystko się tu powtarza: atak Siuksów, blokhaus improwizowany, porwanie, bitwa, z której zwycięzcą wychodzi wodz Bladych Twarzy!...
Dolores stała naprzeciw niego. Jej cienka bluzka jedwabna wisiała w strzępach, odsłaniając piękną pierś. Szymon dodał, głosem mniej pewnym:
— A oto piękna Indjanka!
Czy to wzruszenie, czy też zmęczenie po wielkim wysiłku. Dolores zachwiała się i o mało nie upadła. Podtrzymał ją silnem ramieniem.
— Chyba pani nie jest ranna? zapytał troskliwie.
— Nie... Chwila słabości... Już przeszło... Tak bardzo bałam się... A przecież nie powinnam była się obawiać, bo pan obiecał mnie wyratować... Ach, panie! Jakże panu jestem wdzięczna!
— Zrobiłem to, co każdy inny na mojem miejscu byłby uczynił. Niech pani nie dziękuje.
Chciał odsunąć się od niej. Lecz Dolores przetrzymała go za rękę i po chwili milczenia, wyjąkała:
— Ta, którą wódz nazywa piękną Indjanką ma inną nazwę, nadaną jej w ojczyźnie. Czy mam wymienić tę nazwę?
— Jaką nazwę?
Cichym szeptem nie spuszczając z niego palących oczu, rzekła:
— „Nagroda Wodza“.
Doprawdy, był chyba bardzo naiwny, jeżeli już dawniej nie pomyślał sobie, że ta piękna kobieta nosi takie miano! Ze jest ona zdobyczą, o którą każdy walczy zaciekle, że jest więźniem, którego ratuje się za każdą cenę i że swem smagłem posągowem ciałem i czerwonemi ustami przedstawia ona istotnie najcudniejszą nagrodę!
Objęła go za szyję swemi pieszczotliwemi ramionami i chwilę tak stali nieruchomie w niepewności tego, co ma nadejść. Lecz obraz Izabelli stanął wyraźnie w umyśle Szymona. Przypomniał sobie przysięgę, jakiej żądała: „Ani chwili wahania, Szymonie! Nie przebaczyłabym nigdy!”
Odsunął dziewczynę, mówiąc:
— Niech pani odpocznie — mamy długą drogę przed nami!
Dolores odeszła w milczeniu, potem zbliżyła się do rzeki, zaczerpnęła dłonią wody i umyła twarz. Poczem, nie zwlekając, zabrała się do pracy, przeszukując zapasy rannych i zabierając od nich amunicję i żywność.
— No, możemy już ruszyć w drogę! rzekła. Mazzani i Forsetta nie umrą z ran, ale są unieszkodliwieni. Pozostawmy ich pod opieką włóczęgów. We czworo potrafią stawić czoło napaściom.
Pozatem nie padło między nimi żadne słowo. Szli w milczeniu w górę rzeki, aż po upływie godziny znaleźli się w miejscu gdzie zakreślała ona łuk, wspominany już przedtem przez uchodźców z Cayeux. Tutaj odnaleźli ślady Rollestona, które szły wprost, oddalając się od Sommy, czyli trzymając się wciąż kierunku na północ.
Kierunek źródeł złota, prawdopodobnie, zauważył Szymon. Rolleston wyprzedził nas o cały dzień drogi.
— Tak, odpowiedziała Dolores, to prawda. Lecz banda jego bardzo liczna, nie mają już koni, a przytem prowadzą dwóch więźniów, a to wszystko obciąża i opóźnia.
Napotykali często włóczęgów. Wszyscy już słyszeli dziwną wiadomość o źródłach, bijących złotem, lecz nikt nie mógł dać żadnych wyjaśnień.
Wreszcie spotkali starą kobietę, coś w rodzaju wiedzmy kulawej, wspierającej się na lasce i niosącej worek po staroświecku krzyżykami haftowany, skąd wyglądała głowa małego pieska.
Dolores zaczęła ją rozpytywać. Staruszka odpowiadała zdaniami krótkiemi i rytmicznemi, jakby układającemi się w dalszy ciąg jej monotonnej piosenki... Szła ona, tak, szła już trzy dni... nigdy nie zatrzymując się... Zdarła swoje buty... a kiedy była bardzo zmęczona... kazała siebie nieść pieskowi swemu...
— Tak, pieskowi swemu... powtarzała... Nieprawdaż, Dicku mój?...
Szymon szepnął:
— Ależ to warjatka!
Stara przytaknęła głową i dodała tonem zwierzenia.
— Tak, warjatka... nie byłam nią... ale to złoto... deszcz złota ujrzałam i zwarjowałam... to leci w górę jak wodotrysk... a sztuki złota i piękne kamyczki padają jak ulewa... Tytko podstawić swój kapelusz lub worek i złoto napada... Mam pełny worek... Czy chcecie zobaczyć?
Śmiała się cicho, jakby do siebie i pociągnęła oboje bliżej, poczem chwyciła psa za kark, wyrzuciła go na ziemię i otworzyła swój worek. Śpiewając dalej, mówiła:
— Wy dobrzy ludzie, prawda? Innym nie pokazałabym... Ale wy nie zrobicie mi nic złego...
Dolores i Szymon nachylili się z ciekawością. Swemi kościstemi palcami wiedźma podniosła najpierw kupę gałganów, przeznaczonych na posłanie dla Dicka, potem odsunęła kamyki żółte i czerwonawe, koloru ognia. Pod niemi znajdowały się sztuki złota. W zięła je pełną garścią i potrząsnęła z zadowoleniem. Były to stare monety rozmaitych wielkości.
Szymon rzekł ze wzruszeniem:
— Ona istotnie przychodzi stamtąd!... Stamtąd!...
I potrząsając staruszką, zapytał:
— Gdzie to jest? Ile godzin szliście stam tąd? Czy widzieliście może ludzi, prowadzących dwóch więźniów, jednego starca i jedną panienkę?
Lecz wiedźma podniosła już swego psa i drżącemi rękami pakowała go do worka. Nie chciała wiedzieć już o niczem. Oddalając się, zaśpiewała znów na nutę swej monotonnej piosenki:
— Jeźdźcy na koniach... Pędzili galopem... Było to wczoraj... Śliczna panienka jasnowłosa...
Szymon wzruszył ramionami:
— Majaczy stara... Rolleston przecie nie ma już koni.
Lecz Dolores zauważyła:
— Tak, ale miss Bakefield ma jasne włosy...
Zdziwili się bardzo, gdy nieco dalej znaleźli ślady Rollestona, łączące się z innemi śladami, utworzonemi jakby przez podeptanie ziemi kopytami licznych koni. Dolores określiła ich liczbę około dwunastu. Ślady te były dawniejsze niż ślady bandytów. Widocznie o tych jeźdźcach wspominała wiedźma.
Dolores i Szymon szli teraz drogą znaczoną na wilgotnym piasku. Skończył się wreszcie teren, utworzony z muszelek i równinę przerywały jedynie duże skały zupełnie okrągłe, utworzone z kamieni, nagromadzonych w marglu, kule olbrzymie wypolerowane przez fale głębin i prądy podmorskie. Dalej skały te cieśniły się tak jedna obok drugiej, przeszkodę nie do przebycia, tak, ze jeźdźcy, a potem i Rolleston musieli zboczyć, by je ominąć.
Idąc tym śladem Dolores i Szymon doszli do szerokiego wklęśnięcia terenu, dokąd schodziło się terasami i gdzie w głębi leżało jeszcze kilka takich skał okrągłych.
Pomiędzy temi skałami widać było trupy ludzkie. Naliczyli ich pięć.
Były to trupy ludzi młodych, ubranych elegancko jak do konnej jazdy, w butach z ostrogami. Czterech miało siady kul, czwarty poniósł śmierć od ciosu sztyletu, wbitego pomiędzy łopatki.
Na piasku porozrzucane były uzdy, dwa worki z owsem, puszki konserw i maszynka spirytusowa.
Kieszenie zabitych były opróżnione. Jednakże Szymon w kieszeni kamizelki jednej z ofiar znalazł notes z notatką, zawierającą listę dwunastu nazwisk: Paweł Cormier, Armond Darnand, itd... z uwagą: „Spis uczestników polowania w lesie Eu“.
Dolores zbadała najbliższą okolicę. Wskazówki jakie zebrała i fakty ustalone przez Szymona, pozwoliły odtworzyć mi dokładnie to, co się stało. Jeźdźcy myśliwi z Normandji — rozłożyli się obozem przedostatniej nocy w tem miejscu, zrana zostali napadnięci i pomordowani przez bandę Rollestona.
Napad takich ludzi, jak Rolleston i jego zbóje musiał zakończyć się morderstwem i rabunkiem, chociaż celem bandytów było najprawdopodobniej zdobycie koni. Po dokonaniu krwawego dzieła mordercy oddalili się galopem.
— Ale jest tu tylko pięć trupów, zauważyła Dolores, chociaż spis zawiera dziesięć nazwisk. Co się więc stało z innym.
— Ranni, dogorywujący gdzieś zapewne w pobliżu, czy ja wiem? Moglibyśmy może ich odnaleźć przeszukując okolice. Lecz czy wolno nam to uczynić? Czy mamy prawo odwlekać, gdy chodzi o ratunek miss Bakefield i jej ojca? Niech pani sobie tylko wyobrazi, że ten Rolleston wyprzedza nas o jakie trzydzieści godzin! Że on i ludzie jego mają doskonałe konie i broń, podczas gdy my... A potem, gdzie ich znaleść?
Zacisnął pięście z wściekłością:
— Ach, gdybym wiedział wreszcie, gdzie jest to źródło złota! Jaka odległość dzieli nas? Czy jeden dzień? Czy dwa dni? Co za straszliwa rzecz nic nie wiedzieć! Iść tak naoślep w tym przeklętym kraju!


V.
NAGRODA WODZA.

W przeciągu paru godzin natknęli się na dwa inne trupy. Często było słychać strzały, nie wiadomo skąd padające. Nie spotykali już prawie pojedyńczych włóczęgów, gdyż ci chodzili w grupach po kilku i kilkunastu. Byli to ludzie pochodzący z rozmaitych warstw społecznych i narodowości, którzy łączyli się w celu obrony. Ale w tych przypadkowo zestawionych grupach wybuchały krwawe bójki, gdy tylko znachodzono najmniejszy łup, lub gdy ukazywała się nadzieja łupu. Nie istniała żadna dyscyplina, rządziło wszechmocne praw o silniejszego.
Gdy tylko jakaś z grup włóczących się okazywała chęć zbliżenia się, Szymon udawał, że trzyma karabin złożony do strzału. Nie wdawał się też w żadne rozmowy, chyba z zdaleka i zminą tak odpychającą, że nie wzbudzał najmniejszego zaufania.
Dolores obserwowała go z niepokojem bojąc się doń przemówić. Raz jedynie musiała mu zwrócić uwagę, że zmylił kierunek i dowiodła mu tego. To wywołało między nimi rozmowę i konieczność wytłómaczenia, którego wysłuchał niechętnie i które zakończył mrucząc niecierpliwie:
— Więc cóż z tego? Czy nie wszystko jedno, czy idziemy na prawo, lub na lewo! I tak nic nie wiemy. Nie mamy żadnych dowodów na to, że Rolleston uprowadził miss Bakefield w tej swojej wyprawie po złote runo! Mógł ją również dobrze uwięzić gdziekolwiek z tem, że potem przyjdzie ją uwolnić... wiec ja może coraz bardziej oddalam się od miss Bakefield...
Jednakże potrzeba czynu parła go wciąż naprzód, mimo, iż cel był tak niepewny... Nie miał już jednak odwagi oddawać się badaniom śladów i nie chciał za żadną cenę zwolnić tempa marszu.
Przy nim, a często nawet przed nim, Dolores szła nieumęczona. Zdjęła z nóg podarte już buciki i pończochy. Widział jej nagie stopy wyciskające na piasku lekkie ślady. Biodra jej kołysały się na sposób praktykowany przez młode Amerykanki. Wszystko w niej było wdziękiem, siłą, młodością i urodą.
Mniej niż Szymon pogrążona w myślach, badała widnokręg swym sokolim wzrokiem. Po długiem milczeniu zawołała wyciągając rękę:
— Widzi pan, tam aeroplan...
Było to na szczycie długiego, bardzo długiego wzniesienia całej równiny w miejscu gdzie ziemia i mgła zdawały się zrastać ze sobą, tak iż w pierwszej chwili trudno było twierdzić, czy aeroplan leci we mgle, czy toczy się po ziemi. Wyglądało to zupełnie na statek żaglowy, rozpięty w powietrzu. Dopiero zbliżając się, powoli ujrzeli rzeczywistość: aparat był nieruchomy i leżał na ziemi.
— Niema dwóch zdań, rzekł Szymon, że jest to aeroplan, który leciał ponad rzeką. Trafiony kulą Mazzaniego, skierował się tu, gdzie mógł od biedy wylądować.
Teraz rozróżniali już sylwetkę pilota, który, rzecz dziwna, siedział nieruchomy na swem miejscu, z głową prawie niewidzialną, schowaną między zgarbione ramiona. Jedno koło było nawpół zgruchotane. Jednakże aparat wylądował dobrze i nie zdawało się, by ucierpiał. Ale co czynił lotnik, ten człowiek siedzący nieruchomo?
Zawołali. Nie odezwał się i nie odwrócił się nawet, a gdy podeszli bliżej, ujrzeli, ze pierś jego była wsparta o kierownicę, a ręce zawisły z obu stron. KreW kroplami ściekała z siedzenia.
Szymon wgramolił się na aparat i oświadczył natychmiast:
—Nie żyje. Kula Mazzaniego trafiła go w tył głowy przechodząc bokiem... Rana, której z początku nie czuł, afe ił wciąż krew, może me wiedząc o tem... Wówczas widocznie udało mu się wylądować... a potem... potem... nie wiem już dobrze... czy krwotok nagły, czy skrzep jaki...
Dolores również wdrapała się na aparat. We dwoje podnieśli zabitego. Widocznie żaden włóczęga nie przechodził tędy, gdyż znaleźli w porządku zegarek, portmonetkę i portfel. Papiery jego nie przedstawiały nic interesującego. Ale mapka przytwierdzona do kierownicy, nosiła na planie dawnego kanału La Manche znak ręczny czerwonym ołówkiem i napis: „Deszcz złota“. Szymon wykrzyknął radośnie:
— I on tam podążał! — Więc i we Francji wiedzą już o tem!... Oto miejscowość oznaczona dokładnie... o czterdzieści kilometrów stąd... pomiędzy Boulogne a Hastings... niedaleko ławicy Bassurelie...
I dodał, pełen otuchy:
— Jeżeli mi się uda naprawić aparat, za pół godziny będę tam... i uwolnię Izabellę!


∗   ∗

Szymon zabrał się do roboty z zapałem. Popsucie aerop anu nie y o wielkie, koło i kierownica skrzywione, rurka benzynowa zgięta... Trudność cała polegała na tem, że Szymon nie znalazł w skrzyni naprawek narzędzia wystarczające i żadnej części do zamiany. To jednakże nie zniechęciło go Poczynił wiązania i poprawki prowizoryczne, nie troszcząc się bynajmniej o trwałość, mając na względzie jedynie to, by aparat mógł przelecieć niewielką przestrzeń jakich czterdziestu kilometrów.
— Chodzi przecie tylko, mówił do Dolores, pomagające, mu z całych sił, chodzi nam o skok czterdziestominutowy me więcej! Jeżeli mi się uda wznieść w powietrze, odpowiadam za resztę Chyba, do licha, robiłem już trudniejsze eksperymenty. Radość jego szukała ujścia w słowach. Śpiewał, śmiał się szydził z Rollestona i wyobrażał sobie zdziwienie tego opryszka, gdy ujrzy go zlatującego z nieba, niby mściwego anioła. Mimo całego pośpiechu i wytężonej pracy około szóstej wieczorem zdał sobie sprawę, ze nie skończy dzieła swego przed nocą i że w tych okolicznościach lepiej jest odłożyć do lot do jutrzejszego rana. Wykończył więc przygotowania i sprawdził drobiazgowo aparat, podczas gdy Dolores oddali się by przygotować nocleg. Szczęśliwy i śmiejący się poszedł na prawo, w stronę, kędy widział oddalającą się Dolores.
Równina tutaj zniżała się nagle i poza linją wyżyn, gdzie spadł aeroplan, wąwóz dość głęboki skierował Szymona w nizinę zaokrągloną niby olbrzymi basen, w środku którego połyskiwało zwierciadło spokojnej wody, tak przezroczystej, iż widać było dno, utworzone z czarnego, skalistego pokładu.
Był to na nowym lądzie pierwszy krajobraz, gdzie Szymon odnajdywał urok i poezję pejzażów ziemskich i coś bardziej ludzkiego. Na jednym z brzegów tego stanu znajdowała się rzecz najbardziej nieprawdopodobna w okolicach, pogrzebanych pod wodą jeszcze przed kilku dniami: budynek, który zdawał się być wzniesiony rękami ludzkiemi, spoczywający słupach, podszyty jakby delikatną siecią płaskorzeźby!
Stamtąd wyszła Dolores. Wysoka, dobrze zbudowana, harmonijna, o ruchach powolnych i pełnych powagi, zbliżała się do wody, napełniała szklankę i wypiła, odrzucając w tył głowę. Obok niej obłoczek pary, wydobywający się z naczynia ustawionego na maszynce, unosił się i kołysał w powietrzu. Widząc zbliżającego się Szymona, uśmiechnęła się i rzekła.
— Wszystko gotowe. Mamy herbatę, bułki i masło.
— Czy to możliwe? zapytał, śmiejąc się. Chyba na dnie morza byli mieszkańcy, zajmujący się uprawą roli!
— Nie, ale w skrzyni lego biednego lotnika znalazłam wszystko, co potrzeba.
— Dobrze, ale ten budynek, ten pałac z czasów przedhistorycznych?
Pałac bardzo pierwotny, coprawda, rodzaj groty z olbrzymich głazów, narzucanych jedne na drugie, na których wspiera się dach, rownież z bloku kamiennego, podobnego do tych, jakie spotyka się na dolinach. Wszystko to masywne, ciężkie niefortumne, z płaskorzeźbami, które zbliska okazały się tysiącznemi otworkami, wyżłobionemi przez mięczaki.
— Mięczak! żyjące kamieniami, powiedziałby ojciec Calcaire. Mój Boże, jakie byłoby jego wzruszenie na widok śladów tego mieszkania, liczącego tysiące i tysiące wieków i gdzie może inne podobne ruiny leżą zagrzebane w piasku! Może całe miasto... kto wie?... I czyż nie jest to dowód niezbity, że ziemia ta była zamieszkała zanim pochłonął ją ocean? Czyż nie jest to odwrócenie wszystkich wpajanych nam pojęć, gdyż w takim razie zjawienie się człowieka na naszej planecie należy odłożyć do epoki wprost urągającej zasadom nauki naszej? Ach, ojcze Calcaire, ileż tu jest hipotez!
Szymon me czynił hipotez. Lecz jeżeli mało mu zależało na naukowem wyjaśnieniu zjawiska, czuł jednakże, jak bardzo ważne ma ono znaczenie i chwila ta wzruszała go głęboko. Przed nim i przed Dolores objawiała się inna epoka i to w okolicznościach tak dziwnych, że byli oboje jakby istotami tamtej epoki. Ta sama pustynia dookoła, to samo barbarzyństwo i te same zasadzki i niebezpieczeństwo na każdym kroku.
Tenże sam spokój dookoła. Od wejścia do groty z wszystkich stron krajobraz równy i cichy, utworzony z piasku, mgły i wody. Zaledwie lekki szmer strumyczka, zasilającego staw, przerywał nieskończoność milczenia.
Spojrzał na swą towarzyszkę. Nikt lepiej od niej nie mógł przystosować się do otoczenia. Miała ona w sobie wdzięk Pierwotny, piękność trochę dziką i tajemniczą poezję.
Noc rozpostarła ciemną zasłonę na stawie i okolicy.
— Wejdźmy, rzekła Dolores po skończonym posiłku.
— Wejdźmy, zgodził się.
Weszła pierwsza i odwróciła się, by podać mu rękę i wprowadzić do wnętrza, utworzonego z pustej przestrzeni między głazami.
Latarka Szymona była zawieszona u góry na wystającym narożniku kamiennym. Miałki, biały piasek wyścielał miękkim dywanem ziemię. Dwa rozłożone koce były przygotowane spania.
Szymon zawahał się. Dolores potrzymała go lekkim uściskiem dłoni i chwilę pozostał w niepewności... Zresztą dziewczyna natychmiast zgasiła latarkę, tak, iż mogło mu się zdawać, że jest zupełnie sam, słyszał bowiem jedynie miękki i łagodny plusk wody, omywającej brzegi stawu.
Wówczas dopiero, dopiero wtedy zrozumiał naprawdę, jakie sidła zastawiały na niego okoliczności, zbliżając go ustawicznie od trzech dni do tej kobiety. Bronił jej, jakby to uczynił każdy mężczyzna, a piękność Dolores nie miała na mniejszego wpływu na jego postanowienie, czy tez podniecenie jego odwagi. Gdyby była brzydka i stara, znalazłaby w mm tę samą opiekę.
Teraz nagle zdał sobie z tego sprawę — myślał o niej nie jak o towarzyszce przygód i niebezpieczeństw lecz jak o najpiękniejszej, najbardziej ponętnej kobiecie. Myślał, że i ona również nie śpi, wzruszona tak jak on i ze piękne wyraziste jej oczy szukają go w ciemności. Za każdem jej poruszeniem zapach jej, woń specjalna, którą wydzielały jej w osy, mieszał się do ciepłych oparów, unoszących się w powietrzu.
Szepnęła:
— Szymonie... Szymonie...
Nie odpowiedział, lecz serce mu się ścisnęło. Doloes powtórzyła kilkakrotnie jego imię, potem, myśląc że śpi, wstała, a jej bose nogi lekko dotknęły piasku. Wyszła z groty.
Co zamierzała zrobić? Upłynęła minuta. Jakiś szelest ubrania. Potem usłyszał kroki bosych stóp na piasku i prawie natychmiast plusk wody i dźwięk opadających kropel. Dolores kąpała się w ciemnościach.


∗   ∗

Szymon zaledwie mógł złowić uchem szmer, podobny do płynięcia łabędzia po powierzchni stawu. Cisza i spokój wody nie były tem naruszone. Widocznie Dolores oddaliła się, popłynęła dalej, a kiedy wróciła, słychać było znów leciuchne dzwonienie kropelek i szelest przyodziewanego ubrania.
Szymon wstał nagle z zamiarem oddalenia się, zanim Dolores wróci na miejsce swoje obok niego. Lecz kobieta działała prędzej niż on, spotkali się bowiem na samym progu groty. Mężczyzna cofnął się.
Przemówiła z wielką słodyczą:
— Pan ucieka?
— Tak, odpowiedział, szukając jakiegoś pretekstu. Boję się o samolot... jakiś włóczęga...
— Istotnie... istotnie... potwierdziła niepewnie. Lecz przedtem jeszcze chciałabym podziękować panu...
Głosy ich zdradzały wielkie zmieszanie. Ciemność głęboka kryła jedno przed drugiem, lecz jakże wyraźnie Szymon widział dziewczynę stojącą przed nim!
— Postąpiłem z panią tak, jak mi nakazywał obowiązek, rzekł, siląc się na spokój.
— Jednakże nie w ten sposób, jak inni mężczyźni... I to właśnie wzruszyło mię. Zdobył mnie pan tem od pierwszego razu.
Być może odczuła intuicyjnie, że każde pieszczotliwe słowo zrani go, gdyż nie skończyła wyznania. Jednakże, po chwili, szepnęła znowu:
— To ostatnia nasza noc... Potem będziemy rozdzieleni na całe życie... przez wszystko... Więc... przechodząc... niech pan mnie trochę uściśnie... parę sekund...
Szymon nie ruszył się. Tkliwy ruch, o jaki prosiła, był sam w sobie niczem, a jednak odczuwał tem bardziej jego niebezpieczeństwo, im goręcej tego pragną! i im bardziej wola jego słabła pod naporem złych myśli. Dlaczego opierać się? To co byłoby winą i zbrodnią przeciwko miłości w czasach zwykłych, przestawało być karygodnem w tym okresie przewrotu gdy gra sił przyrodzonych i przypadku wywoływała nienormalne warunki bytu. Czyż ucałowanie ust Dolores w tym czasie było czemś gorszem niż zerwanie pięknego kwiatu?
Otaczały ich przyjazne ciemności. Byli na świece sami, oboje młodzi, oboje wolni. Ręce kobiety wyciągnęły się rozpaczliwie. Czyż nie podać jej swoich, nie usłuchać tego rozkosznego szału?
— Szymonie!... rzekłą błagalnie.. Szymonie... proszę przecie pana o tak niewiele!... Niech pan mi me odmawia... Nie, pan mi nie odmówi... to niemożliwe... nieprawdaż.... Kiedy pan życie swoje nadstawiał za mnie, to znaczy, że musiało być w panu coś... jakieś uczucie... Nie... ja nie mylę się prawda?...
Szymon milczał. Nie chciał mówić o Izabelli i imienia jej mieszać do pojedynku, jaki ze sobą staczali.
Dolores błagała dalej:
— Szymonie ja nigdy nikogo nie kochałam... pana pierwszego! Inni się nie liczą... Pan... wzrok pana zrobił mi tyle dobrego od pierwszego spotkania... Jakby słońce weszło w życie moje... Więc... więc byłabym taka szczęśliwa, gdyby między nami było jakieś wspomnienie... pamiątka... Pan by i tak zapomniał... Toby nie miało znaczenia dla pana... Ale dla Całe życie moje byłoby zmienione... upiększone miałabym siłę być inną kobietą... Proszę pana... podaj mi rękę... wez mnie w swoje ramiona...
Szymon nie ruszył się. Coś silniejszego od wielkiej pokusy wstrzymywało go: słowo, dane Izabelli i jego. Obraz Izabelli mieszał się z obrazem Dolores i w jego chwiejącym się, zmęczonym umyśle, w jego zaciemmonem sumieniu walka trwała dalej....
Dolores czekała. Uklękła i szeptała niewyraźne słowa w języku, którego nie zrozumiał, słowa wołania i namiętności, których odczuwał całą rozpacz, a które wznosiły się ku niemu jak modlitwa i jak skarga. Nakoniec rzuciła mu się do nóg płacząc i szlochając.
Wówczas on przeszedł mimo...
Chłód nocy owionął mu rozpaloną głowę. Oddalał się szybkiemi krokami, powtarzając w myśli imię Izabelli z gorliwością wierzącego, który odmawia litanję. W ciemnościach starał się obrać kierunek wyżyny, gdzie zostawił aparat. Kiedy już znalazł się w pobliżu, położył się na piasku i długo jeszcze przed zaśnięciem rozmyślał o Dolores, tak jak się myśli o kimś, kto już pogrąża się we wspomnieniu tylko... Kobieta ta stawała się mu zupełnie obcą. Nie dowie się nigdy, dlaczego pokochała go z taką gwałtownością i mocą, dlaczego w naturze tej gdzie instynkt odgrywa rolę dominującą, znalazły się uczucia tak szlachetne, tyle pokory, tyle poświęcenia i subtelności!
O pierwszych brzaskach poranka zbudził się wypoczęty i sprawdził raz jeszcze drobiazgowo aparat. Po kilku próbach rokujących dobre rezultaty, zeszedł do groty. Ale nie znalazł tam swej towarzyszki. Długo, godzinę całą, szukał i nawoływał naprozno. Znikła, nie pozostawiając nawet na piasku śladów swych stóp.
Unosząc się ponad chmury, w bezkres nieba czystego, zalanego porannem słońcem, Szymon wydawał okrzyki radości! Tajemnicza Dolores już nie miała dla niego znaczenia. Zapomniał o wszystkich niebezpieczeństwach, jakie z nią przeszedł i me liczył się z temi, jakie go mogły oczekiwać. Zwyciężył wszystkie przeszkody! Uniknął wszystkich zasadzek! Odniósł wszystkie zwycięstwa, a największem z nich — być może — było oparcie się pokusom pięknej Indjanki.
Skończył z tem. Izabella zwyciężyła bezwzględnie. Pomiędzy nią a nim nic już nie stało na przeszkodzie. Pewną ręką trzymał kierownicę. Motor działał znakomicie. Mapę i kompas miał pod ręką. W punkcie oznaczonym, ani zbyt na prawo, ani zbyt na lewo, w kole o promieniu stu metrów wyląduje!
Podróż nie trwała nawet przewidywanych przez mego czterdziestu minut. Najwyżej w pół godziny przeleciał etap nie widząc nic innego, jak ruchome morze chmur, toczące pod nim swe białe, wełniste fale. Pozostawało mu opuścić się w ten odmęt. Zbliżał się ku niemu coraz bardziej, zatrzymał motor i zakreślał wielkie koła. Okrzyki, wycia raczej, unosiły się z ziemi, jakby nie była to nowopowstała ziemia, lecz licznie zamieszkała miejscowość. Potem wpadł w krąg mgły, w której krążył dalej jak ptak drapieżny.
Nie miał najmniejszej wątpliwości co do obecności Rollestona, co do konieczności stoczenia bitwy między nim, a sobą co do pomyślnego wyniku tej walki i co do uwolnienia Izabelli. Lecz obawiał się wylądowania, jako przeszkody, o którą mógł się rozbić.
Widok ziemi wyłaniającej się z chmur, uspokoił go. Pod nim rozciągała się szeroka przestrzeń, prawie zupełnie równa i, jak mu się wydało, podobna do areny, gdzie wznosiły się jedynie cztery pagórki piasku, łatwe do uniknięcia przy lądowaniu. Tłum cały znajdował się poza areną, z wyjątkiem kilku ludzi, biegających na wszystkie strony i gestykulujących żywo.
Przy obniżaniu się ziemia wydała mu się mniej równa, utworzona jakby z kamyczków koloru piasku, które miejscami były jakby ułożone na kupki pewnej wysokości. Wytężył więc całą uwagę, by nie zaczepić o tę przeszkodę i udało mu się. wylądować spokojnie, bez najmniejszego wstrząśnienia.
Dokoła samolotu natychmiast zebrały się grupy ludzi. Szymon myślał, że chcą mu dopomóc. Lecz złudzenie jego trwało krótko. W parę chwil aeroplan wzięty był szturmem przez kilkunastu uzbrojonych ludzi, a Szymon zanim zdążył się oglądnąć, już pod grozą dwóch rewolwerów przyłożonych o jego głowy, był skrępowany, związany, zakneblowany, unieruchomiony i od stóp do głów owinięty w koc, zanim zdążył uczynić jakąś próbę stawienia oporu.
— Pod pokład z nim! Do głębokości! Tam, gdzie wszyscy! rozkazał jakiś głos ochrypły. A jeżeli się będzie opierał — browning!
Brownig był tu niepotrzebny. Sposób, w jaki spowinięto Szymona, zmuszał go kompletnej niemocy. Zrezygnowany, stwierdził w myśli, że ludzie, którzy go nieśli, zrobili sto trzydzieści kroków i że zbliżał się wciąż do wyjącego tłumu.
— Czy skończycie już te wasze wrzaski? odezwał się jeden z niosących. A potem — oddalić się!
Karabin maszynowy funkcjonuje dobrze, co?
Niosący szli po schodach, ciągnąc Szymona za sznur, Brutalna ręka przeszukała jego kieszenie, wyciągnęła stamtąd broń i papiery. Uczuł, że podnoszą go znowu, poczem upadł w próżnię.
Upadek był nieznaczny, osłabiony jeszcze przez warstwę więźniów, rojących się ciasno na dnie okrętu i klnących jak kto mógł poprzez kneble.
Rozpierając się nogami i łokciami Szymon zdołał z trudem wywalczyć sobie miejsce na podłodze wśród innych towarzyszy niedoli, depcących sobie nawzajem po piętach. W edle obliczenia jego było zapewne około dziewiątej rano. Od chwili tej czas nie miał dla niego znaczenia, gdyż jedynem jego zajęciem było bronić swego miejsca przeciwko tym, którzy chcieli mu je odebrać, czy to więźniowie dawniejsi, czy to nowoprzybywający. Głosy, przytłumione przez rozmaite kneble, wydawały charczenia wściekłe, lub jęki wyczerpane i bliskie uduszenia. Było to naprawdę piekło. Znajdowali się tu umierający i trupy, słychać było wyrazy francuskie i angielskie, deptało, się po krwi, po zwłokach, po konających i łachmanach. Zaduch rozkładających się ciał był wprost straszliwy.
Podczas popołudnia lub może wieczorem rozległ się hałas; potężny, podobny do odgłosu wybuchającej fontanny ogni sztucznych. Towarzyszyło temu przekleństwo całego tłumu, krzyki na całe gardło, wrzaski jakieś opętańcze. Nad tem wszystkiem zapanował głos, wydający jakieś rozkazy. Wielkie milczenie. I nagle odgłos strzałów krótkich, pospiesznych, a po tem złośliwe terkotanie karabinu maszynowego...
Wszystko to trwało może dwie lub trzy minuty. Hałas rozpoczął się nanowo i trwał dalej, aż do chwili, gdy Szymon nie usłyszał już wybuchu ogni sztucznych i odgłosu strzałów. Walczono zapewne dalej. Dobijano rannych wśród przekleństw, krzyków i jęków, a trupy wrzucano do rowu. Tak upłynęły wieczór i noc. Szymon, głodny bardzo, bo nie jadł nic od chwili ostatniego posiłku z Dolores, cierpiał ponadto jeszcze bardzo z powodu braku powietrza, z powodu knebla, ugniatającego mu straszliwie szczękę i z powodu koca, owijającego mu głowę szczelnie, jak kaptur hermetycznie zamknięty. Czyż mają go pozostawić tam, by umarł z głodu, lub uduszony, w tym chaosie ciał lepkich i rozkładających się, w tym piekle, gdzie unosiła się nieokreślona skarga śmierci?
Poprzez zasłonę koca, oczy jego odczuły wstający dzień. Uśpieni sąsiedzi zaczęli znów się grzebać, jak rojące się robactwo na dnie kałuży. Potem z góry usłyszeli głos:
— Niełatwy do odnalezienia!... Szef ma pomysły!... Tosamo, co wyciągnąć robaka z błota!...
— Weź ten drąg, odezwał się inny głos. Hakiem możesz obracać te ścierwa, jak gałganiarz poszukujący brylantu w kupie śmieci... Niżej, niżej, bałwanie! Przecie od wczoraj rana miał chyba czas znaleść się na spodzie!
Pierwszy głos odpowiedział:
— Jest! Jest! Potem tam, na lewo... to on... Poznaję mój sznur na nim... Zaczekaj, aż go zaczepię...
Szymon uczuł dotknięcie czegoś twardego, co było hakiem od drąga i co zaczepiło o jego więzy. Potem pociągnięto go, tarmosząc niemiłosiernie na wszystkie strony, zaczepiając o nagromadzone trupy i tak wywindowano go na górę. Tutaj związano mu nogi i pchnięciem postawiono, wrzeszcząc:
— No, stać! stać ty, artysto! Z oczami wciąż zawiązanemi uczuł, że chwytają go za plecy i popychają nazewnątrz statku. W ten sposób przeszli arenę, której kamyczki uczuł pod stopami, i znaleźli się na jakimś innym okręcie. Tutaj zatrzymano się na pokładzie.
Gdy zdjęto mu wreszcie kaptur, opaskę i knebel, Szymon zobaczył, że arena, na której wylądował, była otoczona wałem, utworzonym z barykad, naniesionych jedne na drugie z wszelkich znalezionych materjałów: szalup, łodzi, skrzyń, paczek, kamieni, odłamów skał, usypanego piasku. Szkielet torpedy sąsiadował z rurami kotła, łodzie podwodne łączyły się z głazami i piaskiem.
Wzdłuż wału ludzie uzbrojeni trzymali straż. Na zewnątrz, w odległości jakichś stu metrów, powstrzymywany przez karabiny i jeden kulomiot, parł tłum krzyczący i przeklinający. Wewnątrz areny ziemia pokryta była kamyczkami koloru siarki, podobnymi do tych, jakie stara warjatka niosła w swojej torbie. Sztuki złota leżały gdzie — niegdzie, pomiędzy kamyczkami. Czyżby jakaś banda zbójów naprawdę sprzymierzyła się celem eksploatacji tych pól złotodajnych? Miejscami widać było małe pagórki podobne do wierzchołków wygasłych wulkanów.


∗   ∗

Strażnicy Szymona odwrócili go w przeciwną stronę, by przymocować do stóp strzaskanego masztu, obok grupy innych więźniów, trzymanych przez bandytów na uwięzi, jak bydlęta, zapomocą postronków i łańcuchów.
Z tej strony zasiadał sztab generalny bandy, tworzący w tej chwili trybunał sądzący.
Pośrodku znajdowała się estrada, dość wysoka, otoczona wałem trupów i dogorywających, wijących się w straszliwych przedśmiertnych konwulsjach. Na estradzie siedział, a raczej leżał rozwalony na krześle w kształcie tronu, człowiek pijący szampana. Obok na stołku, kilka butelek szlachetnego wina i nóż, ociekający krwią. Dokoła stała świta uzbrojona w noże, karabiny i rewolwery. Człowiek na tronie nosił mundur czarny, zdobny w rozmaite odznaczenia i usiany brylantami i drogocennymi kamieniami. Na szyji miał kolję ze szmaragdów a djadem ze złota i brylantów opasywał jego czoło.
Kiedy skończył pić, podniósł głowę i pokazał twarz. Szymon drgnął. Z pewnych szczegółów, przypominających oblicze przyjaciela jego Edwarda zrozumiał, że ma przed sobą Wilfreda Roiiestona. A zresztą pomiędzy klejnotami i naszyjnikami zdobiącemi pierś jego, znajdowała się minjatura, w obramowaniu bezcennych pereł. Minjatura i perły miss Bakefield.


VI.
PIEKŁO.

Tak, twarz Wilfreda Roiiestona była twarzą łajdaka z pod ciemnej gwiazdy i typową twarzą pijaka, w której odnaleźć można było szlachetne rysy Edwarda Rollestona, zniekształcone i zbydlęcone ohydnie przez nałóg pijaństwa i rozpustę. Oczy małe, osadzone głęboko, błyszczały nienaturalnym blaskiem. Stały grymas nadawał szczęce jego podobieństwo do szczęki goryla.
Zaczął się śmiać.
— Pan Szymon Dubosc? Pan Szymon Dubosc mi wybaczy. Zanim się z nim załatwię, muszę jeszcze kilku nędzników wyprawić na drugi świat, lepszy od naszego! Trzy minuty — i służę panu, panie Szymonie Dubosc.
I zwracając się do swej gwardji przybocznej, zawołał:
— Pierwszy z brzegu...
Wypchnięto na środek jakiegoś biedaka, trzęsącego się ze strachu.
— Ile złota ukradł on?
Jeden ze strażników odpowiedział:
— Milordzie, dwa suwereny, które upadły poza barykady.
— Zabij go!
Wystrzał z rewolweru. Oskarżony padł trupem na miejscu.
Nastąpiły trzy inne egzekucje, również prędkie, a za każdą kaci i asysta wybuchali rżącym śmiechem, wołali „hurra! hurra!” i wykonywali dziwaczne skoki i podrygi taneczne.
Ale przy czwartej egzekucji — chodziło tu o oskarżonego, który wprawdzie nic nie ukradł, lecz był podejrzany o kradzież rewolwer kata zaciął się. Wówczas Rolleston zeskoczył ze swego tronu, wyprostował się, pokazując swój olbrzymi wzrost, którym przewyższał skazanego o głowę i wpakował mu nóż między łopatki.
Wówczas nastąpił istny szał. Honorowa gwardja szczekała i wyła, tańcząc na estradzie jakiś piekielny taniec. Rolleston bowiem osądził, że szkoda naboji.
Wszystkie te potwory wywoływały wrażenie jakby jakiegoś dworu króla murzyńskiego w środkowej Afryce. Gdy opadły więzy prawa i kontroli czynów, ludzkość, którą tu przedstawiało to zbiorowisko zbójów i opryszków, pozostawiona sama sobie, bez strachu przed żandarmami, powracała do swej zwierzęcości pierwotnej. Rządził tu instynkt, dziki i bestjalski. Rolleston, wódz-alkoholik ludności dzikiej, mordował by mordować, dlatego że jest to rozkosz, której nie można użyć w życiu codziennem, a widok krwi podniecał go bardziej, niż szampan.
— Teraz kolej na Francuza! krzyknął despota, tarzając się ze śmiechu. Kolej na pana Dubosc! I to ja chcę się z nim załatwić!
To mówiąc, zszedł z swego tronu i zbliżył się do Szymona, trzymając krwawy nóż w ręce.
— A, panie Dubosc, rzekł głucho, umknął mi pan za pierwszym razem, w hotelu w Hastings! Tak, podobno zabiłem innego zamiast pana! Tem lepiej dla ciebie, Francuzie! Ale dlaczego, u djabła, kochany panie Szymonie, zamiast ukryć się> poszukuje pan mnie i miss Bakefield? Przy wymawianiu imienia młodej dziewczyny ogarnęła go dzika furja:
— Miss Bakefield! Moja narzeczona! Więc niewiadomo panu, że ją kocham? Ha, ha! Miss Bakefield! Ależ ja przysiągłem na piekło, że zatopię nóż w plecach mego rywala, jeżeli ośmieli się jakiś się znaleźć! I to pan, panie Dubosc? W takim razie, biedaku, nie trzeba było dać się złapać!
Okrutna radość błyszczała w jego oczach. Podniósł pomału prawą rękę, śledząc bacznie, czy Szymon nie okaże trwogi przed śmiercią. Jednakże chwila ta jeszcze nie wybiła, gdyż opuścił rękę i wymamrotał:
— Ha! mam myśl!... myśl wcale niezłą... Otóż trzeba, by pan Szymon Dubosc był świadkiem przy małej ceremonji... Przecież zrobi mu to przyjemność, gdy będzie wiedział, że los jego ukochanej Izabelli jest zapewniony. Chwilkę cierpliwości, panie Dubosc!
Wydał jakieś polecenie swojej gwardji, która słowa jego przyjęła z żywem zadowoleniem i natychmiast otrzymała nagrodę w postaci kilku kielichów szampana. Potem rozpoczęły się przygotowania. Trzech strażników oddaliło się, podczas gdy inni podnosili trupy i nadawali im pozycję siedzącą, tworząc jakby galerję widzów dokoła małego stołu, przysuniętego do estrady.
Szymona umieszczono pomiędzy widzami. Usta zakneblowano mu nanowo.
Wszystkie te wypadki rozgrywały się jakby sceny jakiegoś bezładnego widowiska, urządzonego i reżyserowanego przez warjatów. Nie miało to więcej sensu, niż dziwaczne wizje koszmaru gorączkowego i Szymon nie odczuwał więcej strachu przed śmiercią, niż mógłby się ucieszyć swem wyzwoleniem. Wszystko bowiem zdawało się być jakąś fantasmagorją.
Warta honorowa wyrównała linję i sprezentowała broń. Rolleston zdjął swój djadem, tak jak się zdejmuje kapelusz, chcąc uczcić kogoś i rzucił na mostek mundur usiany brylantami, jak się rzuca kwiaty pod stopy zbliżającej się królowej. Trzej strażnicy, wysłani z misją, wracali, poprzedzając kobietę, zbliżającą się w towarzystwie dwóch otyłych niewiast o gębach pijackich i czerwonych.
Szymon zadrżał z rozpaczy: poznał Izabellę, lecz tak zmienioną, tak wybladłą! Szła, chwiejąc się, jakby nogi nie chciały jej służyć i jakby jej biedne oczy, pełne okrutnego przerażenia nie widziały jasno drogi. Jednakże nie chciała przyjąć pomocy ze strony swych towarzyszek. Pochód zamykał więzień, skrępowany i trzymany za sznur. Był to stary duchowny o białych włosach.
Rolleston rzucił się pospiesznie na spotkanie tej, którą nazywał swoją narzeczoną, podał rękę i poprosił na estradę, gdzie przysunął jej krzesło, a sam zajął miejsce obok niej. Clergyman stał za stołem pod grozą rewolweru.
Widocznie szczegóły ceremonji ślubu były omówione przedtem, gdyż trwało to bardzo krótko. Rolleston oświadczył, że bierze za żonę Izabellę Bakefield. Zapytana o zgodę Izabella schyliła głowę potakująco. Rolleston włożył jej na palec ob rączkę, poczem zdjął z munduru swego minjaturę otoczoną perłam i i zawiesił ją na szyji dziewczęcia.
— Oto mój podarunek ślubny, kochana Izabello, rzekł cynicznie i pocałował ją w rękę.
Izabella zdawała się omdlewać, usunęła się bezwładnie na krzesło, lecz natychmiast przyszła do siebie i wyprostowała się milcząc.
— Do widzenia wieczorem, kochanie! powiedział Rolleston. Twój kochający małżonek złoży ci wizytę i upomni się o swoje prawa. Więc do dziś wieczorem, kochanie!


∗   ∗

Na dany przez wodza znak, towarzyszące Izabelli kobiety wyprowadziły ją z miejsca ślubnej ceremonji.
Odkorkowano kilka butelek szampana. Clergyman otrzymał w nagrodę pchnięcie sztyletem, poczem Rolleston, chwiejąc się na nogach, podniósł swą szklankę i zawołał:
— Za zdrowie mojej żony! Co pan mówi o tem, panie Dubosc? Ona będzie szczęśliwa, hm? Dziś wieczorem żona Rollestona, króla Rollestona! Może pan teraz umrzeć spokojnie, panie Dubosc! Za pańską śmierć!
I wychyliwszy szklankę zbliżał się z nożem w ręku, gdy nagle od strony areny nastąpił szereg wybuchów, połączonych z wielkim hałasem. Rozpoczynał się ogień sztuczny z dnia poprzedniego. W mgnieniu oka obraz się zmienił.
Rolleston jakby zupełnie wytrzeźwiały wychylił się przez burtę okrętu i grzmiącym głosem wydawał rozkazy:
— Na barykady! Wszyscy na swoje stanowiska!... Ognia! Ognia dowolnie!... Nie żałować nikogo! Bez litości!
Na pokładzie rozległy się kroki gwardji przybocznej, biegnącej ku schodkom. Kilku, widocznie faworytów, pozostało przy osobie wodza. Więźniów pozwiązywano, a Szymona nowym sznurem przytwierdzono do masztu.
Jednakże mógł on odwrócić głowę i zobaczyć całą przestrzeń areny. Było pusto. Lecz z jednego z czterech kraterów, znajdujących się pośrodku, tryskał wysoko olbrzymi snop wody, pary, piasku i kamieni, rozsypujących się dokoła w szerokim promieniu. Między kamykami temi toczyły się krążki te goż samego koloru — monety złote.
Widok niepojęty, jak z bajki Tysiąca i Jednej Nocy! Szymonowi przypomniały się gejzery Islandji. Zjawisko to najprawdopodobniej dało się wytłómaczyć przyczynami czysto przyrodzonemi, najwidoczniej w tem miejscu właśnie, gdzie nastąpił wybuch natury wulkanicznej, cudowny przypadek nagromadził skarby kilku przed wiekami zatopionych statków, wiozących ładunek złota. Skarby owe, nagromadzone jak woda na powierzchni ziemi, pomału zsuwały się w głąb szerokiego leja, gdzie wrzały obecnie siły nowe, skoncentrowane i działające pod wpływem olbrzymiego kataklizmu.
Szymon odniósł wrażenie, że powietrze się nagrzewa i że temperatura tej kolumny wody jest widocznie dość wysoka, co tłumaczyło fakt, iż nikt nie ośmielał się podsunąć się w po bliże strefy wybuchającego wulkanu.
A przytem wojsko Rollestona zajęło pozycje na linji barykad, gdzie trwała zacięta strzelanina. Tłum włóczęgów, skupiony w odległości stu kroków, rozsypał się w pojedyńcze grupy, które zaczęły się wysuwać naprzód, chcąc brać szturmem barykady, jednakże rażone bezlitosnym ogniem, przewracały się, padały gęsto trupem, a po nich szli nowi śmiałkowie, wyjąc, i krzycząc, chcąc za wszelką cenę dostać się do owych monet, padających jak deszcz złoty i dolatujących czasem aż do nich.
Ale i ci, którym udawało się zdobyć jakąś sztukę złota, padali od strzałów. Była to krwawa rzeź. Najszczęśliwsi, którzy uniknęli kul, brani byli do niewoli, stawiani natychmiast wzdłuż fortyfikacji i rozstrzeliwani.
Nagle wszystko ucichło. Jak strumień przerwany, tak snop wody zmalał, pochylił się i znikł. Oddziały uzbrojone opuściły teraz barykady i wybiegły z karabinami i nożami, odrzucając dalej napierających, podczas, gdy straż przyboczna zbierała złoto do koszów trzcinowych, a Rolleston wydawał rozkazy. Zbiór nie trwał długo, poczem przyniesiono kosze i rozpoczęto podział, wstrętny i groteskowy. Oczy błyszczały chciwie. Ręce trzęsły się. Widok, dotknięcie i brzęk złota przyprawiał tych ludzi o pomieszanie zmysłów. Zgłodniałe zwierzęta wydzierające sobie ochłap krwawego mięsa nie walczą o to z większą zajadłością i nienawiścią. Każdy chował łup swój do kieszeni lub do chustki, związanej za cztery końce. Rolleston zagarnął swą część do worka płóciennego, trzymanego oburącz.
— Pozabijać więźniów! Wszystkich! Dawnych i nowych! ryczał z pianą na ustach, jakby w przystępie szału. A potem powiesić ich tak, by widać było trupy z wszystkich stron i by nikt nie ośmielił się nas zaatakować! Żywo, do roboty, towarzysze! Strzelać! A pana Dubosc pierwszego! Kto bierze na siebie pana Dubosc? Ja już nie mam siły!
Godni kompanowie rzucili się spełnić rozkaz. Jeden z nich chwycił Szymona za gardło, przycisnął głowę jego do masztu i opierając lufę rewolweru o skroń jego, wystrzelił cztery razy.
— Brawo! brawo! zawołał Rolleston.
— Brawo! wołali wszyscy, tupiąc i wymachując rękami na znak radości.
Kat przykrył głowę Szymona szmatą pokrwawioną i przywiązał do masztu w ten sposób, iż rogi szmaty, zebrane do przodu i związane w węzły, tworzyły jakby ośle uszy, co znów wywołało ogólną wesołość.
Szymon nie odczuł najmniejszego zdziwienia, że żyje mimo rozstrzelania i że żaden z tych czterech strzałów nie drasnął go nawet. Bo było to jakby dalszym ciągiem nieprawdopodobnego koszmaru, szeregiem wydarzeń nielogicznych, wypadków dziwacznych, niepowiązanych ze sobą, gdzie nic nie można było, ani przewidzieć, ani wyrozumować. W chwili śmierci ocalony został przez okoliczności, również bezsensowne jak te, które zaprowadziły go na próg śmierci. Czy broń nienabita, czy napad litości u katów? — żadne wytłómaczenie nie dawało zadawalniających odpowiedzi.
Instynkt samozachowawczy kazał mu nie uczynić żadnego ruchu, mogącego zwrócić uwagę prześladowców, trwał więc dalej w pozycji trupa, przytrzymywany sznurami na maszcie, z twarzą zasłoniętą pokrwawioną szmatą.
Straszliwy trybunał podjął nanowo swoje funkcje i przyspieszał wyroki masowe, umilając sobie pracę obfitemi libacjami. Przy każdej ofierze — szklanka alkoholu, a wychylenie jej musiało nastąpić jednocześnie z egzekucją. Jęki dogorywających, ohydne żarty, bluźnierstwa, śmiechy, pieśni, wszystko to łączyło się w piekielny hałas, nad którym panował donośny głos Rollestona.
— A teraz powiesić ich, tych truposzówi Żywo, towarzysze! Do roboty! Chcę widzieć tych umrzyków konających na sznurach, gdy wrócę od mojej małżonki! Królowa mnie oczekuje! Za jej zdrowie, towarzysze!
Straż przyboczna odprowadziła ze szklankami w rękach Rollestona do schodów, poczem wróciła, by zabrać się do pracy, którą wódz uznał za konieczną dla steroryzowania tłumu włóczęgów. Krzyki i drwiny katów pozwalały Szymonowi orjentować się w tem, co się działo. Trupy wieszano po koleji, za głowę lub za nogi, a w ręce wtykano im kawałki sztandaru umaczanego we krwi.
Zbliżała się kolej na Szymona. Jeszcze kilka zwłok oddzielało go od katów, których oddech przyśpieszony i nierówny już słyszał. Tym razem nic już nie mogło go ocalić. Czy będzie powieszony, czy przebity nożem, gdy zobaczą, że jeszcze żyje — koniec jego był bliski.
Szymon nie uczyniłby żadnego kroku, by uniknąć śmierci, gdyby nie myśl o Izabelli. Pogróżki Rollestona doprowadziły go do rozpaczy. Widział w wyobraźni swej tego pijaka i szaleńca, od lat całych pożądającego Izabelli i znajdującego się przy niej, zdanej na jego łaskę i niełaskę. Jakże mogła się bronić? Związana, uwięziona, była ofiarą, zwyciężoną z góry.
Gniew wzbierał w nim potężnie. Naprężył wszystkie swe mięśnie w nadzieji, że uda mu się rozerwać sznury. Oczekiwanie stało mu się nagle niemożliwością i wolał ściągnąć na siebie wściekłość bandytów, wywołać walkę, gdzieby znalazł może jakiś ratunek. A ratunek ten byłby wyzwoleniem Izabelli!
Coś nieoczekiwanego, jakieś dotknięcie, niemające w sobie nic brutalnego, przeciwnie nawet, bardzo łagodne i dyskretne, zmusiło go do milczenia. Jakaś ręka za plecami jego rozwiązywała jego ręce i rozluźniała sznury, przywiązujące go do masztu. Jakiś głos, szept ledwie dosłyszalny, mówił mu do ucha:
— Nie ruszaj się!... Ani słowa!
Pomału opadł łachman, zakrywający mu twarz. Głos szeptał dalej:
— Proszę robić wszystko tak, jakbyś pan był członkiem tej bandy... Nikt nie zajmuje się panem... Proszę robić to, co oni... I nie zawahać się ani chwili!
Szymon usłuchał, nie odwracając się. Dwóch katów niedaleko niego podnosiło trupa. Podtrzymywany myślą, że nic nie powinno być mu wstrętnem, jeżeli chce uratować Izabellę, przyłączył się do bandytów i pomógł im przenieść zwłoki i zawiesić je na haku, przeznaczonym do zaczepiania łodzi ratunkowych.
Lecz wysiłek ten wyczerpał go zupełnie. Dręczyły go głód i pragnienie. Uczuł zawrót głowy i byłby upadł, gdyby ktoś nie wziął go pod rękę i nie podprowadził do estrady Rollestona.
Szymon jak przez mgłę spojrzał na litościwego towarzysza: był to marynarz, bosy, w spodniach i bluzie z flaneli niebieskiej, z karabinem przewieszonym przez plecy. Bandaż owijał część jego twarzy.
Szymon szepnął:
— Antonio!
— Pij pan! rzekł Indjanin, podając mu napoczętą butelkę szampana, a tutaj, jest całe pudełko sucharków... Trzeba, aby pan zebrał wszystkie swoje siły...


∗   ∗

Po wstrząsach straszliwego koszmaru, w jakim Szymon znajdował się od całej doby, nie można już było niczemu się dziwić. Cudowne ocalenie? Nie, rzecz zupełnie naturalna. Ze Indjaninowi udało się wśliznąć pom iędzy zaufanych, leżało to w logice faktów, ponieważ celem jego była właśnie zemsta nad Rollestonem za zabójstwo przyjaciela.
— To wyście tak strzelali do mnie i uratowaliście mi życie? zapytał.
— Tak, odpowiedział Antonio. Przybyłem tu wczoraj, gdy Rolleston zaczynał odrzucać tłum, trzech czy czterech włóczęgów, cisnących się do źródeł złota. Ponieważ przyjmował do gwardji swej wszystkich zaopatrzonych w broń, a ja miałem mój karabin, zostałem zaangażowany. Od tego czasu pełnię wartę, włócząc się wszędy, na prawo i na lewo, po barykadach, usypanych wokoło źródeł, po statkach i łodziach. Tym sposobem jestem jednym z mężów zaufania i byłem w pobliżu estrady wodza, kiedy mu przyniesiono papiery, znalezione przy lotniku i dowiedziałem się, że lotnikiem tym jest pan. Wówczas skupiłem całą moją uwagę, by pana uratować i ofiarowałem się jako kat, kiedy chodziło o zastrzelenie pana. Jednakże nie ośmieliłem się uprzedzić pana w obecności Rollestona.
— Znajduje się on teraz u miss Bakefield, nieprawdaż? zapytał gorączkowo.
— Tak.
— Czy pan potrafił z nią się skomunikować? Nie, ale wiem, gdzie przebywa.
— Spieszmy się, rzekł Szymon.
Antonio powstrzymał go.
Jeszcze słowo. Co się stało z Dolores, zapytał patrząc Szymonowi prosto w oczy.
Szymon odpowiedział spokojnie:
— Dolores opuściła mię.
— Dlaczego? rzekł Antonio surowo. Tak, dlaczego? Kobieta sama w tym kraju — to przecie śmierć pewna... I pan ją opuścił?
Szymon nie odwrócił głowy i patrząc Indjaninowi śmiało w oczy, odpowiedział poprostu:
— Byłem z Dolores aż do granic mego obowiązku... a nawet poza obowiązek... To ona opuściła mię...
Antonio pomyślał i rzekł z trudem:
— Dobrze... Rozumiem.
Oddalili się, niezauważeni przez pijaną tłuszczę zauszników i katów. Statek — był to okręt pocztowy, którego nazwę zobaczył Szymon na burcie: „Ville-de-Dunkerque“ i przypomniał sobie, że „Vile-de-Dunkerque” zatonął na początku okresu kataklizmów — statek ucierpiał niebardzo i leżał lekko pochylony na prawą burtę. Pomiędzy kominami a mostkiem kapitańskim pokład był pusty. Minęli klatkę schodową, przyczem Antonio rzekł:
— Tam jest kryjówka Rollestona.
— W takim razie zejdźmy zaraz, gorączkował się Szymon.
— Jeszcze nie. Znajduje się tam pięciu lub sześciu wspólników i obie baby, które pilnują lorda Bakefielda i jego córki. Idźmy dalej.
Zatrzymali się przy dużem płótnie, jeszcze nasiąkłem wodą, przykrywającem miejsce, gdzie się składa bagaż i walizy pasażerów. Antonio podniósł płótno, wsunął się pod spód i dał znak Szymonowi, by uczynił to samo.
— Patrz pan, powiedział.
Podłoga w tem miejscu składała się z szyb, zaopatrzonych w grube kraty i tędy można było widzieć szeroki kurytarz, biegnący wzdłuż kabin, położonych pod pokładem. Na kurytarzu tym znajdował się człowiek w pozycji siedzącej i obok niego dwie grube baby. Kiedy wzrok Szymona przyzwyczaił się już do półmroku, jaki tam panował, rozróżnił rysy mężczyzny i poznał w nim lorda Bakefielda. Stary gentleman przywiązany był do krzesła i strzeżony przez te same czerwone i grube niewiasty, które przyprowadziły Izabellę do ślubu. Jedna z tych kobiet trzymała w swej ciężkiej pięści, opartej o gardło lorda Bakefielda, dwa końce sznura, owijającego szyję jego. Łatwo było zrozumieć, iż wystarczyło gwałtowniejsze pociągnięcie tej brutalnej ręki by zadusić lorda Bakefielda w przeciągu paru sekund.


VII.
BITWA O ZŁOTO.

— Cicho! szepnął Antonio przeczuwając wzburzenie Szymona.
— Dlaczego? odpowiedział. Przecie one nie mogą nas słyszeć.
— Owszem, mogą. Brakuje dużo szyb.
Po chwili milczenia Szymon wyszeptał pytanie:
— Ale gdzie jest miss Bakefield?
— Dziś rano widziałem ją tu również, przywiązaną do krzesła, tak jak jej ojciec.
— A teraz?
— Nie wiem. Ale przypuszczam, że Rolleston zaprowadził ją do swej kabiny.
— Gdzie jest ta kabina?
— Zajmuje on trzy czy cztery, te, które tam widać.
— Ach, jąknął Szymon, to ohydne! I niema stąd innego wyjścia?
— Żadnego.
— Nie możemy przecież...
— Najlżejszy hałas zgubiłby miss Bakefield, rzekł stanowczo Antonio.
— Dlaczego?
— Jestem tego pewny... wszystko tu jest ukartowane... Ta groźba śmierci jej ojca to wymuszenie... Zresztą...
Jedna z bab zbliżyła się do kabiny wodza, posłuchała chwilę i wróciła śmiejąc się szyderczo:
— Mała broni się. Wódz będzie zmuszony użyć gwałtownych środków... Czy jesteś zdecydowana?
— Do stu djabłów! odrzekła druga, wskazując ruchem głowy na swą rękę leżącą na gardle skazańca, dwadzieścia sztuk takiego złota za tę robotę — to nie byle co! Na rozkaz wszystko będzie gotowe: krah! i koniec!
Twarz starego lorda Bakefielda pozostała niewzruszoną. Z zamkniętemi oczami zdawał się spać. Szymon nie mógł opanować swego wzburzenia.
— Słyszy pan, Antonio? szeptał. Między Izabellą a Rollestonem to czy się walka...
— Miss Bakefield oprze się. Rozkaz uduszenia nie został wydany, uspokajał Antonio.
Na kurytarz wyszedł jeden ze strażników, pełniących wartę u wejścia na schody i nastawił ucha. Antonio poznał go.
— To jeden z dawnych wspólników. Łotr z pod ciemnej gwiazdy. Satelita Rollestona od pierwszej chwili, w Hastings jeszcze.
Strażnik pół głosem rozpoczął rozmowę z babą.
— Rolleston źle robi. Wódz nie powinien zajmować się takiemi bagatelkami.
— Kocha tę małą, odpowiedziała baba.
— Dziwny sposób kochania... Prześladuje ją od czterech dni...
— Dlaczegóż się nie zgadza? Przecież jest jego żoną... Był ślub, powiedziała „tak”!
— Powiedziała „tak”, bo od rana ściskamy gardziołko jej tatuńcia.
— No więc i teraz niech powie „tak”, bo ściśniemy je do reszty.
Nachylił się nad lordem.
— Jakże on się czuje pod waszą rączką?
— Czyż to można wiedzieć! użalała się baba, trzymająca pętlę. Nie skarży się. Powiedział swej córce, by nie uległa, że raczej on woli umrzeć. Od tej chwili można pomyśleć, że śpi. Dwa dni minęły, jak nic nie jadł.
— Wszystko to, mruczał strażnik, wracając na swe miejsce, niema żadnego sensu. Rolleston powinien być na pokładzie. Czy wyobrażacie sobie, coby się stać mogło?... Niechby tylko nas porządnie zaatakowali...
— W takim razie mam rozkaz dokończyć starego.
Upłynęło chwil parę. Kobiety rozmawiały bardzo cicho. Chwilami zdawało się Szymonowi, że słyszy dźwięki jakichś głosów z kabiny.
— Antonio, słuchaj pan! To głos Rollestona?
Indjanin zastanowił się:
— Tak.
— Trzeba działać... działać natychmiast, rzekł Szymon.
Nagle drzwi od kabiny otwarły się gwałtownie. Ukazał się Rolleston i ze wściekłością zawołał do bab:
— Jesteście gotowe? Tak! Rachujcie trzy minuty. Za trzy minuty zaduście go.
I odwracając się do kabiny, krzyknął:
— Zrozumiałaś, droga Izabello? Trzy minuty! Więc zdecyduj się, moja mała!
Zatrzasnął drzwi za sobą.
Z szybkością, zaledwie możliwą do pomyślenia, Szymon chwycił karabin Antonia. Lecz kraty przeszkodziły mu i nie zdołał wycelować nim bandyta znikł we drzwiach.
— Ach, wszystko stracone! Panie Szymonie, tak nie można, powiedział Antonio, wycofując się z pod przykrycia płóciennego i odbierając swój karabin.
Szymon wstał również, nie zdolny już panować nad sobą:
— Trzy minuty! Ach, nieszczęśliwa!...
Antonio starał się go powstrzymać.
— Poszukajmy jakiegoś sposobu.
Kabina musi mieć okienko.
— Zapóźno! Tymczasem ona żyć przestanie! Trzeba działać natychmiast!
Przez sekundę pomyślał, poczem nagle pobiegł pędem przez pokład i wchodząc do klatki schodowej, zeskoczył na dół. Kurytarz rozpoczynał się halą obszerną, gdzie strażnicy pili i grali w karty.
Wszyscy porwali się na równe nogi, wołając:
— Stój! Nie wolno tędy chodzić!
— Wszyscy na pokład! Wszyscy na pokład! wołał Szymon, powtarzając słowa Rollestona. Galopem! No, żywo! I bez litości! Złoto! Deszcz złota zaczyna padać!
Strażnicy rzucili się biegiem do wyjścia.
Szymon pospieszył na kurytarz, napotkał jedną, zwabioną jego krzykiem babę i rzucił jej tenże zew:
— Złoto! Deszcz złota! Gdzie jest wódz?
— W swojej kabinie, odpowiedziała. Daj mu znać!
I pobiegła.
Drugie babsko, trzymające sznur, zawahało się. Szymon wymierzył jej tęgie uderzenie pięścią pod brodę, tak że zwaliła się. Poczem, nie zajmując się lordem Bakefieldem, wpadł do kabiny. W tejże chwili Rolleston otwierał drzwi, krzycząc:
— Co się dzieje? Ztoto?
Szymon chwycił drzwi, by Rolleston nie mógł je zatrzasnąć i ujrzał w głębi kabiny Izabellę żyjącą.
— Kto jesteś? zapytał Rolleston z niepokojem.
— Szymon Dubosc.
Zapanowała chwila milczenia, cisza przed burzą, nabranie tchu przed walką... Szymon czuł, że się nie obejdzie bez niej. Lecz Rolleston cofał się, wodząc błędnym wzrokiem:
— Pan Dubosc... Pan Dubosc... ten, którego zabito przed chwilą?
— Tenże właśnie, odezwał się głos z kurytarza. I to ja go zabiłem, ja, Antonio... przyjaciel Badiarinosa, którego zamordowałeś...
— Aa... jęknął Rolleston, osuwając się na krzesło. Jestem zgubiony.
Pijaństwo, osłupienie i najprawdopodobniej przyrodzone tchórzostwo sparaliżowały jego wolę. Nie stawiając najmniejszego oporu, dał się przewrócić i rozbroić Indjaninowi, podczas gdy Izabella i Szymon rzucili się w swoje objęcia.
— Ojciec mój? zapytała dziewczyna.
— Żyje... Nie obawiaj się już niczego...
Razem poszli uwolnić go z więzów. Stary gentleman gonił już resztką sił i zaledwie mógł uścisnąć dłoń Szymona i ucałować córkę. Izabella, również bardzo osłabiona i wstrząsana nerwowym dreszczem, upadła w ramiona Szymona, szepcąc:
— Ach, Szymonie, to był najwyższy czas!... Jabym się zabiła... Ach, co za ohyda!... Jak zapomnieć o tem...
Mimo słabości i zdenerwowania znalazła jednak dość energji, by powstrzymać rękę Antonia, wzniesioną już do zadania ciosu Rollestonowi:
— Nie, nie... proszę pana... Szymonie, przecie ty jesteś mego zdania? Nie mamy prawa go zabijać.
Antonio protestował:
— Źle pani robi... Takiego potwora powinno się natychmiast zgładzić.
— Ale ja proszę pana...
— Dobrze. Ja go jednak znajdę! Mam z nim mały rachuneczek do wyrównania. Panie Dubosc, niech pan pomoże mi związać tę bestję.
Indjanin spieszył się. Wiedząc, jakiego wybiegu użył Szymon, by oddalić strażników, obawiał się nie bez słuszności, że teraz powrócą i w większej liczbie, bo z towarzyszami. Wypchnął więc Rollestona aż na drugi koniec kurytarza i wrzucił go do znajdującej się tamże ciemnej komórki.
— Tym sposobem wspólnicy jego, nie znajdując wodza w kabinie, będą go poszukiwali na pokładzie.
Związał również i zamknął grubą babę, która już zaczęła przychodzić do siebie po uderzeniu Szymona. Potem, mimo wyczerpania lorda Bakefielda i Izabelli, wyprowadził ich na schody.
Szymon musiał nieść dziewczynę. Kiedy weszli na pokład, ogarnęło ich zdumienie na odgłos wybuchów. Ujrzeli również, wysoki słup wody i kamyczków, wznoszący się ku niebu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zjawisko ukazało się tak, jak Szymon zapowiedział i wytworzyło atmosferę gorączkową, którą można było dobrze wykorzystać. Izabellę i ojca jej ukryto więc pod przykryciem płóciennem, gdzie było bezpiecznie, bo ta część statku była zupełnie pusta. Poczem Szymon i Antonio udali się w kierunku schodów, gdzie właśnie wbiegał oddział bandytów, krzycząc potępieńczo:
— Wódz Rolleston!
Kilku z nich zapytało Antonia, który również odgrywał rolę zdumionego:
— Rolleston! Właśnie szukam go wszędzie! Jest chyba na barykadach!
Bandyci zawrócili i pobiegli na pokład. Tam, zebrawszy się dokoła estrady, odbyli naradę, poczem rozdzielili się i jedni udali się na wały, podczas gdy inni, idąc za przykładem Rollestona, krzyczeli w niebogłosy:
— Wszyscy na swoje miejsca. I bez litości strzelać! Ognia Szymon zapytał szeptem:
— Co się dzieje?
— Wahanie, odpowiedział Antonio. Są jakby niezbyt pewni siebie. Proszę popatrzeć poza arenę. Tłum atakuje w kilku miejscach.
— Tak, ale strzelają do nich.
— Lecz bezładnie, przypadkowo. Nieobecność Rollestona już się daje odczuć. Bądź co bądź był to wódz. Gdyby pan był świadkiem, jak on w paru godzinach zorganizował swych paruset ludzi i wyznaczył każdemu stanowisko odpowiednie do jego zdolności! Nie, nie można twierdzić, że on rządził tylko terorem. Na wodza trzeba się urodzić.


∗   ∗

Wybuch trwał krótko i Szymon miał wrażenie, że deszcz złota był mniej obfity. Jednakże ściągnął on nietylko tych, których obowiązkiem było zbierać monety i kamyki, lecz i innych, niepowstrzymywanych już głosem wodza od zadawalniania swej chciwości.
— O, uważa pan, rzekł Antonio, atak staje się coraz gwałtowniejszy. Nieprzyjaciel czuje dobrze, że jest jakieś osłabienie u oblężonych.
Arena ze wszystkich stron była otoczona i małe grupki ludzi najsilniejszych przedzierały się na barykady, tembardziej, że strzelanina jakoś osłabła. Kulomiot nie funkcjonował, porzucony, czy zepsuty. Gwardja przyboczna zebrana wokół estrady, nie umiała utrzymać dyscypliny i nakazać posłuszeństwa i wkrótce, widząc zagrożone pozycje, zeskoczyła na arenę i pospieszyła na okopy, będąc zdecydowana na wszystko. Widząc ich, napastnicy zawahali się.
I tak, w przeciągu dwóch godzin, wynik bitwy był niepewny, przechylając się na jedną i drugą stronę. Zapadła noc.
Szymon i Antonio, widząc, że statek jest opuszczony, zbierali broń, amunicję i najpotrzebniejszą żywność. Zamierzali bowiem przygotować ucieczkę, gdzieś około północy i Antonio udał się na rekonesans, podczas gdy Szymon czuwał nad spoczynkiem ojca i córki.
Lord Bakefield, chociaż był w stanie chodzić, okazywał niezwykłe znużenie i spał snem, przerywanym ciężkiemi koszmarami. Zato obecność Szymona przywracała Izabelli całą jej dawną energję i siły żywotne. Siedzieli jedno obok drugiego trzymając się za ręce, w poczuciu bezmiernego szczęścia odnalezienia się nawzajem i opowiadali sobie dzieje tych dni tragicznych. Izabella wspominała wszystko, co wycierpiała od okrucieństwa Rollestona, jego brutalne zaloty, groźbę śmierci ojca jej, jeżeli mu nie ulegnie, orgje wieczorne w obozie i na statku, krew, płynącą strugami, męczarnie i jęki umierających, śmiechy satelitów...
Dreszcz wstrząsał nią na niektóre wspomnienia i tuliła się do ramienia Szymona, jakby bojąc się pozostać samą. Dookoła nich rozbłyskiwały ogniki i słychać było strzały, wydające się bardzo blizkie. Krzyk rozgłośny i pomieszany, złożony ze stu walk pojedyńczych, z jęków śmierci i wołań triumfu, unosił się nad równiną ciemną, jednakże jakby rozjaśniającą się bladym światłem.
Po godzinie wrócił Antonio oświadczając, że ucieczka jest rzeczą niemożliwą.
— Połowa okopów zajęta jest przez napastników, którzy przenikają już nawet do wnętrza okopanego. I ani oni ani oblężeni nie wypuszczają stąd nikogo.
— Dlaczego?
— Obawiają się, by nie zabrać trochę złota! Zdaje się, że istnieje u nich jakaś dyscyplina, że posłuszni są rozkazom wodzów, mających za zadanie odebrać oblężonym ich olbrzymią zdobycz. A ponieważ napastnicy są w stosunku dziesięciu a nawet dwudziestu na jednego oblężonego, należy więc oczekiwać, że skończy się to prawdziwą rzezią.


∗   ∗
Noc była burzliwa. Szymon zauważył, że gruba opona chmur miejscami się przerzedzała i że jasność pewna szła z rozgwieżdżonego nieba. Widać było sylwety, biegające poprzez arenę. Dwóch ludzi najpierw, a potem wielu innych weszło na pokład „Ville-de-Dunkerque” i skierowało się ku schodom sąsiednim.

— Wracają wspólnicy Rollestona, szepnął Antonio.
— W jakim celu? Czy szukają wodza? zapytała Izabella.
— Nie, uważają go za nieżyjącego. Ale są tam worki, całe wozy napełnione złotem i każdy chce napchać sobie kieszenie.
— Więc złoto jest tam?
— W kabinach. Część wspólników w jednej, część Rollestona w drugiej. Proszę posłuchać...
Pod pokładem rozpoczynały się kłótnie, najpierw słowami, potem poparte argumentami bardziej przekonywającemi, bo słychać było groźby, klątwy, krzyki i jęki. Jeden za drugim zwycięzcy ukazywali się przy wyjściu z klatki schodowej. Ale przez noc całą przesuwały się cienie i słychać było, jak nowoprzybywający poszukiwali i rozbijali wszystko w kabinach...
— Skończy się tem, że znajdą Rollestona, zauważył Szymon.
— O, co to, to nie, rzekł Antonio, uśmiechając się szyderczo, co sobie Szymon później przypomniał.
Indjanin sprawdził karabiny i amunicję. Przed świtem zbudził lorda Bakefielda i jego córkę, dał im karabiny i rewolwery nabite. Ostatni szturm powinien był nastąpić rychło i Antonio sądził, że „Ville-de-Dunkerque” stanie się przedmiotem zemsty napastników i że lepiej jest tu dłużej nie popasywać, unosząc, póki czas, całą głowę z tego piekielnego zamętu.
O pierwszych brzaskach dnia wyszli więc ze statku, lecz nie zdążyli jeszcze stąpić na piasek areny, gdy sygnał ataku został wydany potężnym głosem, pochodzącym z pod kadłuba strzaskanej łodzi podwodnej. W chwili, gdy rozpętała się zacięta ofenzywa, gdy oblężeni, lepiej uzbrojeni i syci, przygotowywali się do stawiania oporu zorganizowanego, w chwili tej trzask i łomot tysiąca wybuchów zagłuszył krzyki i wrzawę wojenną, napełniając powietrze niby odgłosem pękających ogni sztucznych.
To pobudziło do ostateczności <papał napastników, podczas gdy oblężeni osłabli, jak to z łatwością zauważyli Szymon i Antonio, widząc rozsypkę straży, szukających panicznie jakiegoś schroniska, by się ukryć i bronić.
Pośrodku areny palący deszcz i spadające kamyki nie pozwalały nikomu się zbliżyć, jednakże kilku szaleńców z pomiędzy napastników zuchwale zapędzało się aż pod buchający war i Szymon, przez przeciąg sekundy — a może mu się to zdawało? — ujrzał między nimi ojca Calcaire biegającego na prawo i na lewo pod dziwacznym parasolem, zrobionym z krążka metalu o brzegach spadających.
Natłok zwycięzców stawał się coraz gęstszy. Wciąż napływali nowi ludzie, mężczyźni i kobiety, wywijający staremi szablami, laskami, kosami, sierpami, siekierami i rozbrajający dawną załogę. Dwukrotnie Szymon i Antonio zmuszeni byli rozpoczynać bój.
— Sytuacja jest poważna, rzekł Szymon, biorąc Izabellę na stronę. Musimy postawić wszystko na jedną kartę i starać się przebić sobie wyjście. Ucałuj mię, Izabello, tak jak w dzień rozbicia się okrętu.
Podała mu swe usta, mówiąc:
— Wierzę w ciebie, Szymonie.
Po wielkich wysiłkach i parukrotnych starciach z bandytami, chcącymi ich zatrzymać, dotarli do linji barykad i przeszli ją bez trudności. Lecz w pustce, rozpościerającej się poza areną złota, napotkali nowe bandy włóczęgów, następujące z wściekłością. Jeszcze gorsze były indywidua, uciekające z miejsca łupu. Wydawało się, jakby jakieś niebezpieczeństwo pędziło tych ludzi daleko stamtąd. A wszyscy rozjuszeni, gotowi do mordowania, obszukujący trupów i zacięcie walczący z napotkanymi żyjącymi.
— Uwaga! zawołał Szymon.
Była to banda, złożona z trzydziestu — czterdziestu wyrostków, a między nimi Szymon rozpoznał dwóch, którzy brali udział w napadzie na niego i Dolores. Na widok Szymona pociągnęli całą bandę, słuchającą ich rozkazów. Zły traf chciał, że Antonio pośliznął się i upadł. Wywrócono lorda Bakefielda. Szymon i Izabella wciągnięci w środek, otoczeni, uczuli, że duszą ich ciała, kłębiące się dokoła nich. Szymonowi udało się jednakże pochwycić dziewczynę i wyciągnąć rewolwer. Padły trzykrotne strzały. Izabella również wystrzeliła. Dwa ciała upadły. Nastąpiła chwilka wahania, poczem nowe uderzenie, nowe natarcie tłuszczy rozdzieliło ich.
— Szymonie! Szymonie! zawołała rozpaczliwie dziewczyna.
Jeden z bandytów krzyknął:
— Ha! Dziewica tutaj. Zabierzmy ją! Sprzedamy na wagę złota!
Szymon usiłował ją wyrwać. Dwadzieścia rąk stanęło na przeszkodzie temu zamiarowi, dwadzieścia rąk sparaliżowało jego rozpaczliwy wysiłek strzelania. Broniąc się z nadludzkiem wytężeniem, ujrzał, jak dwóch dużych wysokich drabów popychało przed sobą Izabellę, kierując się w stronę barykad. Potknęła się. Bandyci starali się ją podnieść, gdy nagle przewrócili się obydwaj. Rozległy się dwa strzały.
— Szymon! Antonio! zawołał jakiś głos.
Poprzez zamieszanie skotłowanych ciał ujrzał Szymon konia pokrytego pianą, na koniu zaś Dolores z karabinem, stojącą w strzemionach i strzelającą. Trzech najbliższych napastników runęło na ziemię, ścieląc się trupem. Szymon mógł się wyswobodzić, odetchnąć, pospieszyć do Izabelli, gdzie jednocześnie Antonio podprowadzał lorda Bakefielda.
Znaleźli się więc teraz razem we czworo, lecz każdy był osaczony przez sforę bandytów, nie dających za wygraną, a do nich dołączali się wciąż nowi, wyłaniający się z mgły, przekonani, że tak zażarta walka całego tłumu przeciw paru osobnikom powinna najwidoczniej przynieść im jakiś olbrzymi zysk.
— Jest ich więcej niż stu, rzekł ponuro Antonio. Jesteśmy zgubieni.
— Uratowani! zawołała Dolores, nie przestając strzelać.
— Jakto?
— Tak... musimy wytrzymać — jeszcze chwilę...
Odpowiedź Dolores zagłuszył straszliwy wrzask. Napastnicy rzucili się z nowym impetem. A Szymon i jego towarzysze, oparci o konia, bronili się na wszystkie strony, strzelając, raniąc, zabijając. Lewą ręką Szymon strzelał bezustannie z rewolweru, podczas gdy w prawą ujął lufę karabinu i wywijając drzewcem straszliwego młynka, nie dopuszczał wroga do zbliżenia.
Lecz jakże stawić opór wciąż nanowo zasilanemu zalewowi? Byli pogrążeni. Stary lord otrzymał uderzenie kijem, tak że upadł krwią zlany.
Antonio skręcił się cały od bólu, trafiony bowiem został kamieniem w ramię. Była to chwila okropna, kiedy wszystko zawodzi, ziemia zdaje się usuwać pod nogami, w oczach się mroczy, ciało jest rozrywane szponami, bite i kopane butami.
— Izabello, szepnął Szymon, przyciskając ją do siebie.
Upadli razem. Rzuciły się na nich rozjuszone bestje, żądne krwi swych ofiar.


∗   ∗

W pobliżu rozległa się trąbka, snując w rzeźkiem powietrzu świtania wesołe nuty pobudki wojskowej. Odpowiedziała druga trąbka. Była to pobudka armji francuskiej, wzywająca do ataku.
Milczenie, ciężkim strachem, unieruchomiło hordy łupieżców. Szymon uczuł, że ciężar leżących na nim ciał, staje się jakby lżejszy. Drapieżne zwierzęta zrywały się jedno po drugiem i uciekały. Z trudem podniósł obolałą głowę i podtrzymując Izabellę, rozglądnął się. Pierwszą rzeczą, która go uderzyła, było zachowanie się Antonia. Indjanin obserwował Dolores, a dziwny skurcz zmienił mu twarz. Powoli, podstępnie, uczynił kilka kroków w jej stronę, na sposób czającego się i podsuwającego się kota i nagle, zanim Szymon mógł przeszkodzić, skoczył na konia poza nią, objął ją wpół, poczem gwałtownie uderzył konia, galopem oddalając się przez barykady w kierunku północnym.
Ze strony przeciwnej, wynurzając się z mgły, ukazały się błękitne mundury.


VIII.
WYSOKI KOMISARZ NOWEGO LĄDU.

— Szymonie! Nieprawdaż, i ty jesteś pewny, że jest to tylko odgałęzienie tej mojej rozpadliny, kończącej się tu bez wyjścia, jak ślepy zaułek. Tak, iż wszystkie siły wybuchowe, unieruchomione w tym zaułku, napotkały tu teren sprzyjający... Tak iż... rozumiesz mnie, nieprawdaż?
Szymon rozumiał tem mniej, iż ojciec Calcaire sam zaplątał się w swoich hipotezach, a trudno było myśleć o logicznem, naukowem doszukiwaniu się przyczyn w chwili, gdy wreszcie znalazł się z Izabellą i słucha tylko tego, co mu opowiadała dziewczyna.
Siedzieli już teraz bezpiecznie poza barykadami, w obozowisku z rozłożonych namiotów, gdzie uwijali się żołnierze przygotowujący posiłek. Izabella miała wygląd bardziej wypoczęty i oczy mniej niespokojne. Silny wstrząs nerwowy, jakiego doznała podczas straszliwych przeżyć, ustępowały powoli pod wpływem poczucia bezpieczeństwa oraz troskliwości Szymona, który wpatrywał się w nią z wyrazem nieopisanego uczucia. W przeciągu kilku godzin mgła wreszcie rozstąpiła się i poraź pierwszy od dnia, kiedy wybrali się razem w podróż na pokładzie „Reine-Mary” słońce zabłysło na niebie, wolnem od chmur. Wydawało się, jakby nic ich nie dzieliło od dnia owego do chwili obecnej. Wszystkie złe wspomnienia zacierały się. Podarta suknia Izabelli, jej bladość, jej pokryte sińcami, powykręcane ręce przypominały tylko jakąś przygodę dawną, niewartą pomyślenia, gdy przed nimi otwierała się przyszłość jasna i promienna.
Wewnątrz barykad żołnierze przebiegali arenę, układając trupy, inni zaś na pokładzie „Ville de Dunkerque” oczyszczali statek ze straszliwych wisielców, zdejmując je z masztów i haków. W pobliżu łodzi podwodnej w zamkniętej, ogrodzonej przestrzeni, strzeżonej przez silną wartę, umieszczono kilka tuzinów więźniów, rozpoznanych jako groźnych bandytów.
— Coprawda, snuł swe przemówienie w dalszym ciągu ojciec Calcaire, pozostaje tu dużo punktów ciemnych, lecz nie odejdę stąd, zanim nie zbadam dokładnie przyczyn tego niezwykłego zjawiska.
— A ja, kochany mistrzu, przerwał mu śmiejąc się Szymon, chciałbym wiedzieć w jaki sposób profesor dostał się tutaj?
Była to kwestja bardzo niewiele interesująca ojca Calcaire, toteż odpowiedział na nią ogólnikowo:
— Czy ja wiem! Szedłem śladem tych zacnych ludzi...
— Zacnych bandytów i zacnych morderców!
— Ach! Co ty mówisz? Nie może być!... A zresztą... zdawało mi się czasami... lecz byłem tak pochłonięty rozważaniem... Zresztą nie byłem sam... przynajmniej dnia ostatniego...
— Tak? Z kimże mistrz przebywał?
— Z Dolores. Cały ostatni etap przeszliśmy razem i to właśnie ona zaprowadziła mnie tutaj. Opuściła mię na widok barykad. A przytem niemożliwością było wejść wewnątrz i obserwować zjawisko zbliska. Gdy tylko zbliżyłem się, puk-puk-puk... karabin maszynowy! Wreszcie, nagle tłum przerwał tamę. Dręczy mnie teraz to jedno, że wybuchy zdają się stawać coraz słabsze, tracą na nasileniu i że obecnie można już przewidzieć okres w przyszłości bardzo blizkiej. Coprawda z drugiej strony...
Szymon nie słuchał dalej. Zobaczył na arenie kapitana, dowodzącego oddziałem, z którym nie mógł od rana pomówić dłużej, dowódca bowiem odrazu po rozgromieniu watah włóczęgów i bandytów, zabrał s:ę do ścigania uciekających i unoszących złoto. Szymon odprowadził Izabellę do wyznaczonego im namiotu, gdzie odpoczywał już bardzo strudzony i potłuczony stary gentleman, poczem podszedł do kapitana.
— Oczyszcza się, panie Dubosc! zawołał wesoło kapitan. Wysłałem oddziały na północ i wszystkie bandy zbójów wpadną w ręce oddziałów angielskich, które już się zbliżają. Ale co za straszna dzicz! I jakże się cieszę, że przybyłem w porę!
Szymon dziękował mu w imieniu swojem, lorda Bakefielda i jego córki.
— To nie mnie należy się podziękowanie, lecz tej dziwnej kobiecie, znanej mi jedynie pod nazwą Dolores. Ona przyprowadziła mnie tutaj.
Kapitan opowiedział pokrótce, że od trzech godzin operował na przedpolach Boulogne, gdzie stał garnizon jego, kiedy otrzymał od gubernatora wojennego, świeżo zamianowanego, rozkaz, by posunął się w kierunku na Hastings i wziął w posiadanie kraj do pół drogi pomiędzy dawnemi wybrzeżami i by nielitościwie tępił wszystkie wybryki i ekscesy.
Otóż dzisiejszego dnia o świcie, kiedy patrolowaliśmy w odległości trzech — czterech kilometrów, od tego miejsca, rozganiając przed sobą bandy włóczęgów, ujrzałem kobietę tę przybywającą co koń wyskoczy. Szybko i zwięźle opowiedziała mi o tem, co dzieje się wewnątrz barykad, których przejść nie mogła, lecz poza któremi znajdował się Szymon Dubosc w wielkiem niebezpieczeństwie. Udało się jej w jakiś sposób zdobyć konia i przyjechała błagać mię o ratunek dla pana. Rozumie pan z jakim pospiechem na dźwięk imienia Szymona Dubosc wyruszyliśmy w kierunku, jaki ona nam wskazywała! A teraz rozumie pan również dlaczego, widząc ją z koleji w niebezpieczeństwie, rzuciłem się w pościg — za człowiekiem, który ją porwał.
— I jakiż jest tego wynik, panie kapitanie?
— Ano, powróciła sama, bardzo spokojnie, samotnie na swoim koniu. Udało się jej wyswobodzić z objęć tego Indjanina. Żołnierze moi znaleźli go zresztą dość uszkodzonego w okolicy. Powołuje się na pana.
Szymon pokrótce opowiedział rolę, jaką Antonio odegrał w dramacie.
— Doskonale, zawołał oficer. Tajemnica się wyjaśnia!
— Jaka tajemnica?
— O, proszę ze mną. Zobaczy pan rzecz, zresztą zupełnie dostosowaną do wszystkich okropności, jakie się tu działy!
Poprowadził Szymona na statek, gdzie zeszli pod pokład.
Szeroki kurytarz zasłany był pustemi worami i zarzucony próżnemi koszami. Całe złoto znikło. Drzwi kabin, zajmowanych przez Rollestona, były wybite. Przed ostatnią kabiną, niedaleko komórki, gdzie Antonio zamknął Rollestona, Szymon przy blasku lampki elektrycznej, zaświeconej przez oficera, zobaczył trupa człowieka, powieszonego na suficie. Kolana były podgięte i przywiązane, z obawy, by nogi wysokiego wisielca nie dotknęły ziemi.
— Oto jest ten nędznik, Rolleston, rzekł kapitan. Ma to, na co zasłużył... Lecz jednakże... niech pan popatrzy...
Światło latarki skierował wyżej, na górną część ciała wisielca. Krew pokrywała twarz niedopoznania, krew skrzepła, prawie czarna. Głowa pochylona przedstawiała straszliwą ranę, czaszkę otwartą, z której zerwano włosy wraz ze skórą.
— Tak, Antonio to zrobił, przemówił wreszcie Szymon, przypominając sobie śmiech szyderczy Indjanina gdy on, Szymon, wyraził mu obawę, by bandyci nie odnaleźli i nie uwolnili swego wodza. Stosownie do obyczaju przodków swych, oskalpował człowieka, którego chciał ukarać. Czy nie była to ziemia naprawdę pierwotna, barbarzyńska?
Wychodząc ze statku ujrzeli Antonia rozmawiającego z Dolores w pobliżu miejsca, gdzie łódź podwodna wzmacniała dawną linję okopów. Dolores trzymała konia swego za uzdę. Indjanin gestykulował i wydawał się bardzo wzburzony.
— Ona odjeżdża, oznajmił oficer. Podpisałem jej przepustkę.
Szymon przeszedł arenę i zbliżył się do młodej kobiety.
— Pani odjeżdża?
— Tak.
— Dokąd?
— Gdzie mój koń mnie poniesie... i jak długo będzie mógł...
— Czy nie zechce pani zaczekać kilka chwil?
— Nie.
— Tak chciałbym pani podziękować... a miss Bakefield także...
— Niech miss Bakefield będzie szczęśliwa!
Wskoczyła lekko na siodło.
Antonio pospiesznie chwycił za cugle, jakby zdecydowany zatrzymać Dolores i zaczął mówić głosem zmienionym w języku, niezrozumiałym dla Szymona. Dolores nie uczyniła najmniejszego ruchu. Nic nie mąciło spokoju jej pięknej, surowej twarzy. Oczekiwała, z oczami wpatrzonemi gdzieś daleko, aż Antonio puścił cugle. Wówczas odjechała. A ni razu wzrok jej nie spotkał się ze wzrokiem Szymona.
Odjechała osłonięta tajemnicą aż do końca. Zapewne, odmowa Szymona, postępowanie jego podczas nocy spędzonej w grocie, musiały ją dotknąć i upokorzyć głęboko, czego najlepszym dowodem, b ył ten odjazd bez pożegnania. A le jakich cudów bohaterstwa i samozaparcia musiała dokonać, zanim samotna przebyła groźny teren i to w celu, by wybawić nietylko mężczyznę, który nią wzgardził, lecz i kobietę przez niego ukochaną!
Jakaś ręka dotknęła ramienia zadumanego Szymona.
— Ty, Izabello!
— Tak, ja... byłam tam trochę dalej... widziałam odjazd Dolores.
Dziewczyna zdawała się wahać. Po chwili wyszeptała, patrząc uważnie na narzeczonego:
— Nie powiedziałeś mi nigdy, że ona jest aż tak bardzo piękna... Dlaczego, Szymonie?
Szymon czuł się trochę nieswojo.
Lecz odpowiedział szczerze, patrząc wprost w oczy Izabelli.
— Poprostu dlatego, że nie miałem czasu ani sposobności, by ci to powiedzieć, droga Izabello!
Około piątej popołudniu łączność między oddziałami francuskiemi i angielskiemi została nawiązaną. Zadecydowano, że lord Bakefield i córka jego skorzystają z konwoju, udającego się do Anglji i rozporządzającego samochodem sanitarnym. Szymon pożegnał się z odjeżdżającymi, otrzymawszy od starego gentlemana zezwolenie na złożenie wizyty.
Szymon uważał, że jego zadanie w tych dniach przew rotu nie zostało skończone. Istotnie, jeszcze przed wieczorem dnia tego aeroplan wylądował opodal obozowiska z żądaniem, by kapitan bezwłocznie wysłał posiłki, nieuniknionym bowiem wydawał się konflikt pomiędzy oddziałami francuskimi a angielskimi, które jeden i drugi zatknęli sztandary swoje na wzgórzu, skąd roztaczał się widok na cały kraj. Szymon nie zawahał się. Zajął miejsce w samolocie obok obu lotników.
Rzeczą zbyteczną byłoby opowiadać szczegółowo o roli, jaką odegrał w tym zatargu, mogącym mieć skutki bardzo niepożądane, sposób, w jaki rzucił się między zajadłych przeciwników, jego tłómaczenia, jego prośby i groźby, a wreszcie jego rozkaz odstąpienia i cofnięcia się, wydany Francuzom z taką siłą i mocą przekonywującą, że natychmiast go usłuchano. Wszystko to należy już do historji i wystarczy przypomnieć słowa, wygłoszone w parę dni później przez pierwszego ministra angielskiego na posiedzeniu Izby Gmin:
— Zależy mi na podziękowaniu panu Szymonowi Dubosc. Bez niego honor Wielkiej Brytanji zostałby splamiony, krew francuska byłaby przelana rękami Anglików. Szymon Dubosc, człowiek podziwienia godny, który jednym skokiem przebył przestrzeń dawnego kanału La Manche, zrozumiał, iż należy postępować, przynajmniej w przeciągu paru godzin, z wielką cierpliwością wobec wielkiego narodu przywykłego od tylu wieków czuć się pod bezpieczną opieką Oceanu, a który nagle znalazł się bezbronny, bez umocnień i granic. Nie zapominajmy również, iż dnia owego zrana Niemcy ze zwykłą sobie bezczelnością proponowały Francji przyjaźń i natychmiastową inwazję na terytorja Wielkiej Brytanji połączonemi siłami obu mocarstw „Delenda Britannia!”. A odpowiedź na tę propozycję dał Szymon Dubosc, czyniąc ten cud: wycofanie się Francuzowi Uczcijmy Szymona Dubosc!
Czyn Szymona uznała i Francja, mianując młodego człowieka Wysokim Komisarzem Nowego Lądu francuskiego. Podczas czterech jeszcze dni musiał wytężyć wszystkie siły, być wszędzie obecnym, przelatując bezustanku ponad terenami przez siebie zdobytemi, tępiąc bezprawie, zaprowadzając ład i porządek, nakazując harmonję, dyscyplinę i bezpieczeństwo. Rzezimieszki, włóczęgi i bandyci, gnębieni ciągłemi obławami i tępieni niemiłosiernie, poznikali zupełnie. Samoloty szybowały w powietrzu. Ciężkie samochody naładowane prowjantami dowoziły żywność; inne przewoziły pasażerów. Z chaosu wyłaniała się organizacja.
Wreszcie dnia jednego Szymon zadzwonił do drzwi pałacu Battle, opodal Hastings. Tam również powrócił spokój. Służba objęła swe stanowiska. Zaledwie kilka zarysowanych murów i parę szczelin w parku przypominało straszliwe godziny.
Lord Bakefield, którego zdrowie wydawało się kwitnące, przyjął Szymona w bibliotece i powitał go równie serdecznie jak przed paru tygodniami na boisku golfa w Brighton.
— I cóż, kochany panie, jak daleko zaszliśmy? zapytał uprzejmie.
— Do dwudziestego dnia po moich oświadczynach! odpowiedział śmiejąc się Szymon, a ponieważ pan mi dał wówczas dwadzieścia dni czasu do spełnienia pewnej ilości czynów, przychodzę w oznaczonym terminie, by zapytać pana, czy wypełniłem wszystkie wyznaczone mi warunki?
Lord Bakefield podał mu cygaro i podsunął mu ogień ze swej zapalniczki.
Innej odpowiedzi nie było. Czyny Szymona, uwolnienie lorda Bakefielda w chwili, gdy groziła mu śmierć niechybna, były to rzeczy interesujące, które zasługiwały na nagrodę w postaci ofiarowanego cygara, a ponadto, być może, ręki miss Bakefield. Ale nie należało wymagać jeszcze podziękowań, pochwał, wynurzeń jakichś bez końca. Lord Bakefield pozostawał zawsze lordem Bakefield, a Szymon Dubosc był sobie nadal tylko zwykłym śmiertelnikiem.
— Do widzenia, panie Dubosc!... Aha, byłbym zapomniał... oto poczyniłem wszystko, by unieważnić ślub, jaki ten bydlak Rolleston wymusił na mojej córce... Małżeństwo i tak nieważne... zapewne... ale uczyniłem już konieczne kroki, by córka moja była miss Bakefield, a nie wdowa po Rollestonie... Zresztą miss Bakefield opowie to panu. Znajdzie ją pan w parku.
Izabelli nie było w parku. Uprzedzona o przybyciu Szymona, oczekiwała go na terasie.
Opowiedział jej przebieg rozmowy swojej ze starym lordem.
— Tak, odrzekła. Ojciec mój uznaje, że próba jest wystarczająca.
— A ty, Izabello?
Uśmiechnęła się:
— Nie wolno mi wymagać więcej niż ojciec. Nie zapominajmy jednak, że do warunków, postawionych przez niego, ja dodałam jeden...
— Jaki warunek, Izabello?
— Jakto, nie pamiętasz?... Wówczas na pokładzie „Reine-Mary”.
— Izabello, wątpisz we mnie?
Ujęła jego obie ręce w swoje i mówiła poważnie:
— Szymonie, jest mi czasem bardzo smutno na myśl, że podczas tych strasznych przygód inna kobieta była twoją towarzyszką w niebezpieczeństwach i dzieliła je z tobą. Ta, którą ty obroniłeś, a która później przyniosła nam ocalenie!
Pokręcił głową przecząco.
— Nie, Izabello, ja nie miałem nigdy żadnej towarzyszki prócz ciebie. Ty zawsze, bezustannie, byłaś moim jedynym celem i całą moją myślą, moją jedyną nadzieją i całą moją wolą.
Po chwili milczenia Izabella rzekła:
— Mówiłam o niej dużo z Antoniem, gdyśmy powracali razem. Czy wiesz, Szymonie, że ta kobieta jest nietylko bardzo piękna, ale i zdolna do uczuć bardzo wzniosłych, bardzo szlachetnych. Nieznam jej przeszłości. Według Antonia, bywały tam chwile dość ciemne... Lecz odtąd... odtąd... pomimo trybu życia jakie prowadzi, pomimo gorących uczuć, które wznieca, pozostaje zawsze na uboczu. Ty, jedyny, wzruszyłeś ją naprawdę. Dla ciebie jednego — według tego, co sobie pokombinowałam z twych przejść i z tego, co mi opowiadał Antonio, który zresztą jest jej odpalonym konkurentem i dlatego czuje się tak rozgoryczony — otóż dla ciebie jednego, Szymonie, Dolores poświęciłaby wszystko aż do śmierci... i to od pierwszej chwili. Czy wiedziałeś o tem, Szymonie?
Milczał.
— Masz słuszność, mówiła dalej Izabella. Nie możesz mi odpowiedzieć. Jest jednakże jeden punkt, co do którego żądam absolutnej szczerości. Mogę patrzeć ci prosto w oczy, nieprawdaż? Czy w głębi istoty twej niema żadnego wspomnienia, jakieby nas dzieliło?... żadnej słabości?... żadnego upadku nawet myślą?...
Przyciągnął ją do siebie i z ustami na jej ustach rzekł:
— Jesteś tylko ty, Izabello, jedynie ty, ty w przeszłości i tylko ty na przyszłość.
Wierzę ci, Szymonie, odpowiedziała.
W miesiąc później odbył się ślub młodej pary i nowożeńcy obejmowali w posiadanie „Ville-de-Dunkerque”, siedzibę oficjalną francuskiego Wysokiego Komisarza nowych terytorjów.
Tam właśnie został podpisany na propozycję Szymona opracowany przez niego projekt kanału, mającego przecinać międzymorze normandzkie, pozostawiając z prawa i z lewa obu krajom równe prawie części. Tam podpisano akt uroczysty, w którym Anglja i Francja ślubowały sobie wieczysty sojusz przyjaźni i kładły podwalinę pod Zjednoczone Stany Europy.
I tam również przyszło na świat czworo dzieci Szymona i Izabelli.


∗   ∗

Bardzo często Szymon w towarzystwie swej żony konno lub samolotem odwiedzał przyjaciela swego Edwarda Rollestona. Po wygojeniu ran Edward zabrał się do pracy i został kierownikiem wielkiego przedsiębiorstwa na wybrzeżach nowego lądu. Do pomocy wziął sobie Antonia, a pracując wydatnie, dorobił się ładnego stanowiska i ożenił się. Antonio żył długo samotnie, w oczekiwaniu tej, która nie zjawiała się i o której wszelki słuch zaginął.
Pewnego dnia otrzymał list i wyjechał. W kilka miesięcy potem napisał z Meksyku, oznajmiając o swym ślubie z Dolores.
Najulubieńszym spacerem państwa Dubosc były odwiedziny u ojca Calcaire. Stary profesor zamieszkiwał obok groty nad jeziorem skromną willę, gdzie prowadził w dalszym ciągu swe badania nad nową ziemią i dawnemi przyczynami wybuchów. Fontanny złota wyczerpane, nie interesowały go już wcale, a zresztą było to zagadnienie wyjaśnione. Ale co za nieprzenikniona zagadka, ta grota, postawiona na terenie epoki eoceńskiej!
— W epoce tej były małpy, twierdził ojciec Calcaire, to nie ulega wątpliwości. Ale ludzie! Ludzie, zdolni do budowania! Do ozdabiania swych mieszkań i obrabiania w tym celu kamienia! Nie, przyznaję, że jest to zjawisko, druzgocące całą moją wiedzę! Co mówisz o tem, Szymonie?
Szymon nie mówił nic. Na jeziorze kołysała się łódka. Brał wiosło i wprowadzał Izabellę do łodzi, wiosłując lekko a silnie. Nigdy z tej wody przejrzystej nie wyłonił się ku niemu obraz Dolores, kąpiącej się tu pewnej nocy. Szymon był człowiekiem jednej kobiety, a była nią ta kobieta o którą walczył i którą zdobył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.