Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dżim milczał.
— Gadajże, gałganie! Odjechali konno, nieprawdaż? Zanim inni tu przybyli? I żadne niebezpieczeństwo już im nie grozi?
Dżim wyciągnął rękę.
— Dwa banknoty zażądał.
Szymon powstrzymał się, by go nie chwycić za gardło wyciągnął pieniądze z portfelu a rewolwer z kieszeni.
— Teraz gadaj!
Chłopak wzruszył ramionami.
— Pieniądze rozwiązują język. Tamto nie... Nie boję się. Więc było tak: kiedy stary dżentelmen zarządził odjazd dziś rano, nie znalazł służącego, który pilnował koni tuż obok tego miejsca, kędy panowie wleźli na okręt.
— A co z końmi?
— Ulotniły się.
— To znaczy, że je skradziono?
— Cierpliwości! Stary dżentelmen, jego córka i jeszcze jeden dżentelmen zaczęli ich poszukiwać dokoła okrętu, jak wskazywały ślady kopyt. To ich zaprowadziło na lewą stronę, właśnie tam, gdzie zaryła się łódź ratunkowa. I wówczas — ja byłem na pokładzie i widziałem wszystko jak na filmie w kinie — z poza tej łodzi powstało z półtuzina bandytów, którzy się rzucili na nadchodzących, z takim wysokim djabłem na czele, z rewolwerem w każdej ręce. Tak odrazu jednak im nie udało się, o, nie! Stary dżentelmen bronił się. Padły strzały i widziałem dwóch djabłów, padających w bitwie.
— A potem? potem? pytał Szymon gorączkowo.
— Potem? Nic już nie wiem... Jak w kinie, zmiana obrazu. Tatko widocznie potrzebował mojej pomocy, bo schwycił mnie za kark i straciłem koniec filmu.
Teraz z koleji Szymon schwycił chłopca za kark. W ciągnął go na schody i z góry pokładu, skąd widać było cały bok okrętu, zapytał:
— To tam, ta łódź ratunkowa?