Strona:Leblanc - Straszliwe zdarzenie.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdjął ubranie, związał je w jeden toboł, który przywiązał do szyji i rzucił się w wodę. Dla Szymona przepłynięcie takiej odnogi morskiej, gdzie zresztą długo czuł grunt pod nogani, było zabawką. Po wyjściu na ląd, osuszył się na słońcu, ubrał się i poszedł dalej.
Bardzo łagodne zbocze zawiodło go o jakieś pięćset metrów dalej na rodzaj rafy, usianej dużymi pagórkami piasku, lecz piasku dość twardego, tak że nie wahał się z wejściem, aż stanął na szczycie najwyższego wzgórza.
I tam właśnie, w tem miejscu, gdzie potem wzniesiono kolumnę granitową, na której wyryte są złotemi literami dwa nazwiska i jedna data — tam właśnie, dnia czwartego czerwca o godzinie szóstej wieczorem, poprzez dużą arenę, otoczoną wydmami piasczystemi, jak stopniami, w tem miejscu Szymon Dubosc ujrzał idącego na jego spotkanie człowieka.
Wzruszenie jego było tak potężne, że w pierwszej chwili nie mógł się ruszyć. Człowiek szedł naprzód, jak ktoś, kto idzie na przechadzkę i zdaje sobie sprawę ze swej drogi. Podniósłszy głowę, ujrzał Szymona i zrobił ruch zdziwienia, poczem zaczął powiewać czapką. Wówczas Szymon rzucił się spiesz nie ku niemu, rozłożywszy ramiona, przejęty chęcią przytulenia go do swej piersi.
Zdaleka nieznajony wydawał mu się bardzo młody. Ubrany po rybacku, w bluzę i spodnie bronzowe, nogi bose, wzrostu wysokiego i szeroki w barkach.
Szymon zawołał:
— Przybywam z Dieppe... A pan? z jakiego miasta? Czy długo jesteście w drodze? Czy idziecie sami?
Zobaczył jednakże, że marynarz mu nie odpowiada i że jego twarz, koloru bronzu, była szczęśliwa i otwarta.
Zbliżyli się, podali sobie ręce. Szymon powtórzył:
— Wyszedłem z Dieppe o godzinie pierwszej rano. A pan? Z jakiego portu?
Człowiek zaczął się śmiać i odpowiedział coś, czego Szymon nie zrozumiał. Nie zrozumiał, lecz poznał język, zmieszany