Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
I.
O UCZUCIACH JAKICH MOŻE DOŚWIADCZAĆ CZŁOWIEK, PATRZĄC NA DOPALAJĄCĄ SIĘ ŚWIECĘ.

Gdybyście byli w piękną noc majową 1836-go roku, zwiedzali dachy domów w towarzystwie Asmodeusza, jak Don-Kleofas student z Alkala, djabeł kulawy byłby wam następny wskazał widok, na strychu domu przy ulicy Ś-go Jakóba:
Zdjąwszy dach, odkrylibyście jedną z tych izdebek, która jak narość jaka, wyrasta na czole brudnego domu, z zielonem oknem, zamykającym się jak słaba powieka na pierwszy powiew zimy, a nieotwierającym się, jak na pierwszy blask błękitnego wiosennego nieba, podobne do tych kwiatów mających korzeń w błotnistéj kałuży, których głowa zawsze obraca się za słońcem, prosząc go o promień a wzajem oddając mu zapach. Częstokroć w lecie, nic radośniejszego jak te okna, które wydziedziczone ze wszystkich darów ziemi, pierwsze zabierają to co daje niebo, i kochane od Wszechmocnego za swoje ubóstwo, więcéj mają słońca wśród jasnych dni, niż śniegu podczas szarych.
Widzimy, jak zapomniane i pogardzane od przechodzących, otwierają się, aby na powietrze wystawić kilka doniczek ze stokrocią, różą lub lakiem, które w wigilją zakupione, kwitną obok majtek dziecinnych, na strój niedzielny przygotowanych, a słońce codzienny gość i przyjaciel, rozwija jedne, suszy drugie.
Otóż, co widzi próżnujący przechodzień i dumający poeta.
Lecz gdyby zbliżył się daléj, gdyby od okna udał się do pokoju, gdyby ze snu przeszedł do rzeczywistości, znalazłby tam często, tak latem jak zimą, odbłysk ciemny i smutny, jak wiatr północny; bo za tém oknem ozłoconem promiennem słońcem, tém widzialnem okiem przyrody, jest nędza, którą opatrzność to niewidzialne oko Wszechmocnego, czy to dla kary lub próby, nie chce ni widzieć, ni pocieszyć.
Zdjąwszy dach domu przy ulicy Ś-go Jakóba, widzielibyście izdebkę, słabo oświetloną, cuchnącą łojową świecą. — W głębi tej małéj, ciasnej, suchotnéj, jeśliby tak można nazwać, izby, było łóżko, a w niém spała młoda kobieta, blondyna, głowę skryła pod ramie, jak ptaszek pod skrzydło, i marzyła może w téj chwili o szczęściu, jakiego jej nigdy obudzenie nie dawało.
Przy łóżku jéj, oparty o poduszkę, siedział młody jeszcze mężczyzna, z włosem i okiem czarném, z piękną bladą twarzą; milczący wpatrywał się w śpiącą kobietę — spojrzenie jego jakby przyrosło do jéj twarzy, bo oka z niéj nie spuszczał, i tak był nieruchomy, czuwając, jak ona śpiąca; w nieruchomości wszakże jego, było coś tak głęboko smutnego, iż łatwo w nim zgadywałeś myśl bolesną i okrutną razem. Nie zdawało się, aby kobieta była słabą, owszem, spała spokojnie, bez gorączki, jak gołębica w gniazdku; z ust różanych na pół otwartych, dobywał się oddech spokojny, lekki jak woń, więc to nie dla fizycznéj boleści ten człowiek czuwał nad nią. Otaczające przedmioty, kazały się domyślać, że ta boleść była moralną. — Wszystko było ubogie, papier szarego obicia wielu plamami pokryty, dowodził, że to smutne ustronie miało długi szereg następców; okopcone firanki, zaciemniały okna, okrągły orzechowy stół, na którym dopalała się cienka świeca, pokryty był różnego rodzaju papierami, tudzież kilkoma talerzami, pobojowiskiem skromnéj wieczerzy, w końcu, złe lustro w czerwonych ramkach, wisiało nad kominem, którego całą zbytkową ozdobą, był lichtarz, karawka, dwie szklanek, a po rogach doniczki z bratkami i niezapominajkami.
Prawdą jest, że wśród nędzy życia, dusza szuka i potrzebuje czegoś, co od Boga pochodzi, aby mu mówić o swoich cierpieniach, wyrzutach i nadziei.
Człowiek ten, czuwał tak od dwóch godzin, a może i od początku wieczora; ileż to smutnych myśli, bliskich rospaczy, przebiegło przez jego głowę, kto wie ile nadziei przyszłości, oderwanych jedna po drugiéj, spadło z jego serca, razem z kilkoma spadającemi łzami, których wstrzymać nie mógł; ciągle zostawał w miejscu, bardziéj klęcząc niż siedząc, ponury, jakby czuł wyrzuty sumienia, a razem spokojny, jakby się do pełnéj skruchy modlitwy gotował — widząc go, rzekłby każdy: — „On cierpiał wiele, cierpi, i cierpieć jeszcze będzie.”
Wszystko było spokojne wewnątrz i zewnątrz; dzieła natury wypełniały się w milczeniu, które właśnie czyni ją majestatyczną. — Pierwsza wybiła na odległym zegarze, młody człowiek zadrżał na ten odgłos niespodziany, przerywający noc i myśli jego, a gdy ostatni odgłos dźwięku zginął w powietrzu, powstał, i jak mógł najciszéj poszedł do stołu, usiadł, a popatrzywszy chwilkę jeszcze na piękną uśpioną, wziął pióro i pisać zaczął:
„W godzinie, kiedy ja czuwam i piszę do ciebie, ty śpisz mój biedny aniele, bo Bóg który cię kocha, daje ci jeszcze nadzieję szczęścia, a oddala przeczucie nieszczęść. Dobrze więc! bądź światu i woli Boga poddaną, woli, która mi dyktuje to co piszę, i robić każe to co robię.
„Ty wiész że cię kocham, Ludwiko! ty wiesz, że od chwili kiedy przestałaś być moją narzeczoną, aby zostać żoną, nie marzyłem nic innego, jak szczęście twoje w teraźniejszości i przyszłości. Ty wiész, że nie miałem nigdy większéj radości, jak w dzień, kiedy przyszło na świat dziecię nasze, to dziecię, co tyle cierpiéć miało na téj ziemi, iż Bóg ulitował się nad niém i do siebie go powołał, które połączyło nas swoim grobem, jak dawniéj kolebką swoją łączyło; — ty wiész w końcu, że gdy nieszczęście nadeszło, wszystkiemi siłami człowieka walczyłem przeciw temu, co sądziłem być przypadkiem, a co istotnie było fatalizmem. Otóż dzisiaj wyczerpały się siły moje! ciało morduje się pod zbytnim ciężarem, dusza upada pod tą twardą próbą, i oddaję Bogu to życie, któreś ty mi jak dobrodziejstwo kochać kazała, a nieszczęście jak niepotrzebny ciężar odrzucić każę.
„W chwili kiedy mam zniszczyć teraźniejszość moją, myślę o przeszłości. — Przypominam sobie, kiedy Bóg zesłał mi piękność twoją, aby mnie porwała, a miłość aby mnie zbawiła — przypominam, jak oboje układaliśmy sny, których urzeczywistnieniem, miał być święty związek, na zawsze się dziś zrywający. — Biedny aniele! pamiętasz długie nasze rozmowy wieczorne, przy matce mojéj, która już śpi snem wiecznym, snem, jakim ja wkrótce zasnę, lecz ona patrzała na zbliżającą się śmierć bez obawy, bo przepędziła życie bez najmniejszego wyrzutu sumienia. O! gdybym sam tylko przynajmniéj cierpiał, gdybym nie spoił z życiem mojém, innego niewinnego życia, nieodpowiedzialnego za błędy, które Bóg mnie wyrzucać może będzie, a za które ty wspólnie ze mną karę znosisz, — oh! to bym żył, tak żyłbym. Lecz ty Ludwiko! ty piękna, młoda, bogata nadzieją przyszłości i miłości, stworzona dla świata, któren ledwie zaznałaś a już porzucić musisz; — mimo twego powierzchownego poddania się, ty cierpisz, mimo twej uśmiechającéj się twarzy, ty płaczesz — i to są te łzy boleści, co mi sen odebrały i do teraźniejszego przyprowadziły stanu; — ja wiem ile nędza nasza upokarza cię, ja wiem, że w czasie kiedy ja szukam zarobku, który by nam na chléb przynajmniéj wystarczył, tobie nikczemne podają propozycje, których nie wyjawiasz, chcąc mi jednéj więcéj oszczędzić boleści — a więc słuchaj Ludwiko! dziecię moję! chcę umrzéć, bo śmierć moja będzie szczęściem dla ciebie — śmierć tak krótka — nie płacz! bądź silna; — umierając nie cierpi się. — Jak ja umrę, ty będziesz mogła być szczęśliwą, znajdziesz szlachetną duszę co cię zrozumi, i zamienisz nazwisko wdowy na inne, które ci da bogactwa i poważanie, bo moje tylko ci nędzę i wstyd daje. — Świat mnie nazwie łotrem — powiedzą, że zacząłem od rozpusty a skończyłam na samobójstwie, — ty jedna mi zachowasz w głębi serca twego modlitwę, ażeby Bóg gdy mnie zechce karać za moje samobójstwo, usłyszawszy twoję prośbę, przebaczył mi ten występek.
„Wczoraj, byłem na cmentarzu i odwiedziłem grób dziecka naszego, osłoniony liściami majowemi; śpi jak w gniazdeczku ukrytém przed słońcem. W zimie możebym nie śmiał dopełnić powziętego zamiaru, lecz wszystko było tak spokojne, rzec by można wesołe, w tém świętem ustroniu, że zapomniawszy o tym święcie łez i nędzy z którym mnie kilka rozdzielało grobów, dusza moja doznała jakby potrzeby śmierci, to jest spokojności — modliłem się długo!
„Gdyby ludzie wiedzieli, ile jest pociechy z umarłymi się modlić, i co Bóg głosem grobowca przemawia, zawsze by boleści swoje na cmentarz zanosili, bo jak w ostatniéj godzinie dusza unosi się uwolniona od ciała, tak w godzinie cierpień, serce się tam od zwątpienia uwalnia.
„Od grobu dziecka naszego, poszedłem na grób mojéj matki, i tak tylko z cmentarza widziéć mogę kończące się dwa widno-kręgi życia mego, całe wspomnienie i całą nadzieję moją. — Biedna matka! — wśród radości naszéj, jakże niewdzięczni byliśmy, a potém wśród boleści bezbożni jesteśmy, — zapomnieliśmy o tym grobie, tak, że ta biedna mogiła przez całą zimę śniegiem była pokryta, a jednakże jak Bóg jest dobry, że zesłał wiosnę na zniszczenie tego śniegu, i na miejsce jego, pozwolił niebieskim i różowym kwiatkom się rozwinąć; drzewa okryły się liściem, przez które promieni się słońce i które razem cień dają, tak, że teraz grób uśmiecha się i śpiewa jak kolebka, bo też grób to kolebka nieba!
— „Nie proszę cię o nic dla siebie po mojéj śmierci; mnie wrzucą do powszechnego dołu, bom biedny, wygnają mnie z kościoła bom samobójca, ale ty będziesz o tych dwóch grobowcach pamiętała, nieprawdaż? szczęśliwa, pójdziesz na nie kwiatów rzucić — smutna, przyjdziesz do nich po pociechę. Oh! jak to musi być słodko dla duszy do Boga powróconéj, słyszeć modlitwę z ziemi. O! gdybyś wiedziała, ile ja zobaczyłem z przeszłości mojéj przy tym grobowcu; nic się nie zmienia w istnieniu rzeczy, tylko w życiu ludzkiém są zmiany. — Te bzy i hyacenty, obok których modliłem się wczoraj, mają ten sam kolor i zapach, jak tamte które przed dwudziestą laty zrywałem, i z których, biegając po ogrodzie, bukiet dla mojéj matki robiłem. — Słońce to samo — ta sama zieloność — te same pola — a ja umieram... Niestety! gdy moja biedna matka, młoda i kochana w owym czasie, składała do modlitwy moje małe ręce, kiedy usypiała mnie osłaniając moją kolebkę firanką, od swego łóżka, a życie moje swoją miłością; — gdy rano budząc mnie, tym pocałunkiem którym mnie usypiała, ubrała mnie abym używał przygotowanego przez nią dnia uciech i zabawek, o! wtedy nie spodziewała się, ażebym kiedy w jednéj minucie, zniszczył dzieło cierpliwości i wytrwałości całego jéj życia. — Wszystko to znów widzę w téj uroczystéj chwili; moją starą babkę, którą zaledwie znałem, stolik przy którym wieczorami w wista grywano — w około którego zwykle biegałem, dopóki nie zasnąłem na kolanach matki: — ogrodnika który mnie na plecach nosił, a którego taczki zawsze ciągnąć próbowałem, gdy mnie samego zostawił; w końcu, wiek, w którym widząc płaczącą matkę, dowiedziałem się co to są łzy, a czytając napis na grobowcu, co to jest sierota.”
Gdy młody człowiek kończył te ostatnie wiersze, oczy jego napełniły się łzami, któreby chciał zatrzymać, lecz te skupiając się powoli, zwilgociły i zamgliły spojrzenie jego. Wtedy poniósł ręce do czoła, aby przytłumić wyrywające się łkania, bo niemi mógł obudzić śpiącą kobietę. Po téj rozmowie serca, wylanéj na papier, mającéj być ostatniém wspomnieniem życia jego, a jedyną spuścizną wdowy, nastąpiło zadumanie wewnętrzne, w którém głowa spada na ręce, a dusza skupia się sama w sobie, w którém, zaniknąwszy oczy, widzi się jak cienie przesuwające, te osoby ukochane, co to dziecku wrota życia otwierają, a uprzedzają w śmierci, aby mu bramy nieba otworzyć. Potém wszystkiém wpada się w zupełną bezmyślność. Łzy same się wstrzymały w jego powiekach, a myśl zamilkła w głowie; w miejscu jéj słychać było jakieś bełkotanie, którego jedyne wyraźne słowa były: „umrzéć!“
W boleści, obrócił głowę do łóżka, a że te kilka chwil zamyślenia, pochłonęły wszystkie przeszłości wspomnienia a noc postępowała, spiesznie więc daléj pisał:
„Kiedy to czytać będziesz Ludwiko, ja żyć przestanę, ale chcę umrzéć w obliczu Boskiéj przyrody. — Ciało moje zaniosą w miejsce gdzie nieznanych trupów składają, ty pójdziesz tam, aby mnie rozpoznać, smutna będzie twoja pielgrzymka! Nie będziesz miała pieniędzy, aby mi osobny grób wystawić. — Każą mnie wrzucić do dołu ubogich; — lecz bądź spokojna, moje dziecię, z jakiegokolwiek miejsca się wyjdzie, zawsze się kiedyś znaleść musi. — Ah! jeżeli mimo twojéj miłości i poświęcenia, nie będziesz mogła rozpoznać miejsca w którém mnie pochowają, módl się zawsze mój aniele, bo chociaż oczy twoje grobu mego nie znajdą, modlitwa twoja znajdzie duszę moją.
„Pytałaś mnie często, w chwilach nędzy naszéj i braku odwagi, dla czego nie sprzedaję pistoletów po ojcu? — Odpowiedałem ci, że tysiąc wspomnień przywięzywałem do nich, powinieniem był powiedziéć, że w nich moje oswobodzenie widziałem, bo oto, zrobią one dla mnie więcéj nad to, czego najlepsi przyjaciele moi zrobić mi nie mogli, lub nie chcieli. Dziwna rzecz to życie nasze! — gdy wspomnę że mam nabić te pistolety, że jeden z nich mam do czoła przyłożyć, odwieść kurek, a on wystrzeli jakby do celu, ani domyślając się, że zamiast obalenia lalki gipsowéj, istnienie człowieka obali! — Ah jakże człowiek zda się małą rzeczą, jeżeli pomyślimy, że trzeba tyle miłości i starań do utrzymania życia jego, a tylko trochę prochu i ołowiu do śmierci!
Śpij moja Ludwiko! masz mój aniele sen i marzenia jego, to synonimy szczęścia. — W chwili obudzenia twego, nie żałuj mnie, bo ja już cierpiéć przestanę. — Gdy pomyślę że cię na całe życie opuszczam, nie mam odwagi kończyć listu. — Kartki nieruchome, nieożywione, za pomocą słów kilku, w parę godzin, miéć będą władzę zrządzenia ci boleści, gdy te same słowa w innym użyte przedmiocie, radość by ci sprawiły! a przecież trzeba mi się oddalić, bo noc krótka, w dzień spotkam ludzi, a ludzie są tak dobrzy, żeby mnie żyć przymusili. — Żegnam cię więc, poszukam w lasku ukrytego miejsca wśród drzew, któreby je jak całun okrywały, na odgłos śmierci mojéj, zaświstną przestraszone ptaki i wszystko powiedziane będzie.
Raz jeszcze ostatni ściskam cię Ludwiko! Bądź zdrowa! a może do zobaczenia.

„Tristan.”

Powstał Tristan, otworzył szkatułkę w któréj pistolety były schowane, wziął je, nabił, wpuścił kule w obie lufy i pistony ponakładał; jakkolwiek to wszystko cicho zrobione było, młoda kobieta poruszyła się — Tristan zadrżał, — i natychmiast broń za siebie ukrył. — Lecz to tylko sen poruszył śpiącą Ludwikę i jéj jasno-włosa głowa, zmieniwszy tylko miejsce, znów z swobodą na poduszce spoczęła.
— Chciałbym ją jednak pocałować, uścisnąć ją, mówił do siebie Tristan. Zbliżył się do łóżka, ale w chwili gdy miał ustami dotknąć czoła żony, zatrzymał się, w obawie, aby jéj nie obudził i poprzestał na patrzeniu na nią, oddychając jéj oddechem, po twarzy jego igrającym; — w śnie Ludwiki było tyle spokoju i pogody, że przez chwilę Tristan zwątpił o swoich przeszłych boleściach i przyszłém postanowieniu. Ta gorąca żądza śmierci, uspokoiła się nieco pisaniem; gotów był obudzić Ludwikę i błagać pocałunkami i łzami, o przebaczenie za tę myśl rozpaczliwą, lecz w chwili gdy rzucił wzrok około siebie, przyszło mu na pamięć ich okropne położenie, oddalił się od nędznego łóżka, szepcząc do siebie: „tak trzeba!“
Wtedy skończył ubierać się, i rzec można z zimną krwią zajmował się strojem skazanego na śmierć. Zbliżył się do stołu, złożył list swój, broń do kieszeni schował, ukląkł przy łóżku, pocałował prześcieradło i poszedł, niosąc świecę do drugiego pokoju składającego ich biedne mieszkanie. Po czém zamknąwszy drzwi, postawił świecę na brzegu okna, tak, że światło do saméj przytykało szyby, „tym sposobem, mówił do siebie, dłużéj będę mógł okno widziéć.”
Przyłożył ucho do pokoju który za sypialny służył, a nie słysząc żadnego w nim poruszenia, zwrócił się do środkowego i w chwili gdy go miał otworzyć, usłyszał papugę, którą miał od matki jeszcze, a którą zawsze starannie chował, jak zbudzona szczebiotała „złoto jest tylko złudzeniem“ — słów tych nauczył ją Tristan w dniach dostatku i szczęścia.
Nie było to stosowne do okoliczności, dla tego Tristan zatrzymał się z gorzkim uśmiechem na głos biednego ptaka, a zbliżywszy się do kółka na którém się kołysała, zaczął ją głaskać, aby ucichła i nie obudziła Ludwiki.
Trzeba powiedziéć na pochwałę ptaka, że nie można było naśladować tak znanéj pieśni z większą czystością i filozoficzną ironią.
Tristan powrócił do środkowego pokoju, otworzył drzwi i cicho zamknął za sobą, a zszedłszy z czterech piątr, zastukał do odźwiernego, który pociągnął sznurek od bramy, nie przerywając sobie spoczynku i nie domyślając się, że ten co wychodził, nie miał już nigdv powrócić.
Po wyjściu z domu, przeszedł na drugą stronę ulicy, podniósł głowę i spojrzał na uwielbiane okno. — Idąc, ciągle obracał się i śledził okiem tę mizerną świecę, która mu się teraz gwiazdką jego stała, a kiedy nie mógł jej już dojrzéć, zatrzymał się chwilę, wrócił o kilka kroków, spojrzał na nią raz ostatni i w dalszą puścił się drogę.
Godzina druga wybiła na wieży ś-go Stefana.


II.
O TEM CZEGO NIE MIAŁ CZASU POWIEDZIEĆ AUTOR W ROZDZIALE PIERWSZYM.

Mimo tylu smutnych wspomnień pamięcią przywołanych, Tristan nie powiedział wszystkiego w swoim liście. Były rzeczy, które równie jak on wiedziała Ludwika, niepotrzebném więc było powtarzać ich w téj ostatniéj godzinie. Jak on, biedna młoda kobieta, miała chwile znękania i braku odwagi, i jéj także myśl o śmierci często przychodziła, lecz ona odrzucała ją, mówiąc sobie: „On za wiele mnie kocha, abym go opuścić mogła. Poczem z poddaniem starała się znosić nieszczęście. — Tristan, nie pojmował, jakeśmy widzieli, życia i śmierci wten sam co ona sposób. Jeżeli w jego ostatecznem postanowieniu, była ofiara dla szczęścia Ludwiki, było także bezwątpienia dogodzenie własnemu samolubstwu. Jakkolwiek doskonała jest natura mężczyzny, nie pojmuje on jednak niektórych stron poświęcenia, właściwego kobiecie.
Gdy po długich godzinach nie-snu, a częstokroć głodu, Ludwika zamarzyła o samobójstwie nigdy nie myślała o niem dla siebie jedynie, nie pojmowała go inaczéj, tylko podzielane jak miłość z Tristanem, bo umierając z nim razem, znalazłaby rozkosz w téj ostatniéj boleści, mogącéj być razem ostatnim uściskiem. Lecz gdy słodkiém, często smutném a zawsze czystém spojrzeniem, zapytywała męża, chcąc przelać w niego myśli i postanowienie swoje, Tristan wyczytywał tylko miłość: wtedy brał ją w objęcia i płakał z nią razem, a ona mówiła do siebie:
„Ponieważ on tyle nie cierpi, zostawmy mu jeszcze nadzieję.“
Jednakże Tristan miewał okropne godziny nędzy i opuszczenia, a tém okrutniejsze, iż były ocknieniem z marzeń szczęścia. Gdy przyjechał do Paryża, nie dla szukania bogactw, lecz żeby rozpocząć swój zawód, mógł się na ten czas utrzymać, nie zbytkownie, ale z przyzwoitością. Ojciec umierając, zostawił wdowie uczciwy dochód i ten mały domek, do którego w liście swoim, odnosił wszystkie pamiątki dziecinnego wieku. Wówczas pędził życie w Paryżu, jak każdy młody, życie wolne, niedbałe, raczej nieoględne, zachowując, trzeba mu przyznać, w pośród lekkich i wesołych miłostek, miłość świętą i głęboką dla matki. Potém, dnia jednego, pokazała mu się młoda uboga dziewczyna, piękna i niewinna, wszystko w niéj tchnęło taką czystością, iż na chwilę, nie przyszła mu myśl, aby z nią, ulotną zawiązać miłostkę. Mieszkała na wsi, niedaleko domku matki jego, z ciotką, jedyną swoją krewną; a że nazwisko jéj, w braku szlachectwa i tytułów, miało zaletę honorową, jedyną spuściznę, jaką jéj ojciec zostawił. Tristan nakłonił zwolna matkę, aby ją przyjmowała u siebie, z początku jako sąsiadkę, późniéj już jak przyjaciółkę. — Wtedy, młody człowiek o Paryżu zapomniał, i przez dwumiesięczny czas wakacji, dozwolonéj uczniom szkoły lekarskiéj, ani razu nie zapragnął wrócić do niego. — Pędził dnie jednostajne, szczęśliwe, — wieczory zapełnione uroczemi rozmowami, czy to pod cieniem drzew, czy to na otwarłem polu, pod gwiazdzistem niebem; po czém wracając mówili do siebie: „Do jutra.“
Dwa miesiące są bardzo krótkie, szczęście je prędko pochłonęło, i dzień się, zbliżał, w którym o wyjeździe do Paryża pomyśleć trzeba było, bo szczęście w teraźniejszości niedostateczne; należało spokojną przyszłość zapewnić, a oprócz skromnego mienia jakie Tristan posiadał, trzeba było postawić się w możności, przysporzenia w części majątku dzieciom. Zaledwie mu ośm lub dziewięć dni zostawało, a jeszcze nie śmiał powiedziéć młodéj osobie, że ją kochał. Czasem przechadzając się wieczorem w lipowych ulicach, odważył się uścisnąć jéj rękę, tak lekko i z takiém wzruszeniem, że bicie własnego serca nie dozwalało mu uważać, czy Ludwika wzajemném odpowiedziała poruszeniem. Jednakże jakeśmy powiedzieli, chwila odjazdu zbliżała się; Tristan z każdym dniem stawał się smutniejszym, a młoda dziewica jakby rozumiejąca ten smutek, zdawała się podzielać go, lecz oboje na przechadzkach, zamiast mówić wiele o wszystkiem, jak osoby co się wkrótce rozłączyć mają, bez nadziei prędkiego zobaczenia, chodzili obok siebie zamyśleni, nie przemawiając prawie słowa jedno do drugiego.
Nic nie ma gorszego jak milczenie pomiędzy zakochanemi, bo nie mówiąc nic stanowczego, pozwalają sobie nietylko zgadywać, ale nawet wierzyć wszystkiemu, tak, że jednego wieczora, gdy chodzili z sobą przez trzy godziny, powiedziawszy do siebie jedyne wyrazy, naktóre wyobraźnia ich sercem pochłoniona zdobyć się i wynaleźć mogła: „ah! jaki piękny wieczór’’ albo: „jak pięknie jest dzisiejszego wieczora!” co znaczyło, jedno i to samo, rozstali się bez innego pożegnania jak ściśnieniem ręki. Tristan wszedł do dużego pokoju na dole, gdzie zastał matkę, a pozostawszy czas jakiś przy niéj, milczącym i zamyślonym, jak przy Ludwice, powiedział w końcu te słowa:
— „Co myślisz o pannie Merjan, matko moja?
— Że jest aniołem!
— A więc jest cóś, czego ty nie wiesz matko moja — to jest, że ja kocham tego anioła.
— Mylisz się wiedziałam o tém.
— A wiedząc, dla czego nie mówiłaś im tego?
— Bo ty sam nic mi nie mówiłeś.
Tu nastąpiła chwila milczenia, pod czas któréj, matka Tristana rzuciła nań bacznem okiem i jego pomięszanie postrzegła.
— A kiedy potrzebujesz wrócić do Paryża? zapytała matka, zmieniając przedmiot rozmowy, dla zmuszenia go, ażeby sam powrócił do miejsca, na którym stanęli i ażeby wyznał jéj wszystko, co miał jej do powiedzenia.
— Słuchaj! odrzekł powstawszy z miejsca swego i siadając na małym stołeczku przy jéj nogach, gdzie będąc dzieckiem zwykł był siadywać: „Ja nie mogę się przekonać, nie mogę przezwyciężyć do porzucenia Ludwiki.“
— „No! to mój drogi, trzeba żebyś ją poślubił.“
— „Jakto! zawołał Tristan, rzucając się ze łzami w objęcia matki, któréj ledwie nie udusił uściskami, „Jakto! ty pozwalasz?
— „Jabym dawniej pozwoliła, gdybyś mi był wcześniéj o tém mówił.
— „Sądziłem moja droga matko! że będziesz niechętna temu małżeństwu, dlatego, że Ludwika uboga. Bałem się, żebyś nie marzyła, o lepszém co do majątku, dla mnie związku.
— „Byłam ubogą jak panna Meryan, kiedy ojciec twój poznał mnie i pokochał. Rodzice zezwolili na nasz związek, a ten związek był szczęściem naszém. Będziesz pracować dziecię moje! jak ojciec twój pracował. Kochasz Ludwikę, zdaje mi się że i ona cię kocha, nic więc nie przeszkadza abyś ją pojął za żonę. — Szczęście się dwa razy w życiu nie przedstawia; pójdę jutro do jéj ciotki i pomówię z nią o tém, a na śniadanie odpowiedź ci przyniosę.”
O piątéj rano, już Tristan nie spał, patrzył na wstającą jutrzenkę, a myśl jego do jednego tylko przedmiotu zwróconą była. — O południu, powróciła matka na śniadanie z Ludwiką i jéj ciotką. Przyprowadziła młodą dziewicę do syna, a z uśmiechem, jaki Bóg matkom tylko i aniołom daje, rzekła do niego:
— „Uściskaj żonę twoją i bądź szczęśliwy.“
Młodzi ludzie, rzucili się w swoje objęcia, a w ośm dni potém, zaślubieni byli w małym parafialnym kościółku, napełnionym śpiewami, wonią z kwiatów i nadzieją.
Tristan, bogaty przedsięwzięciem i wiarą w przyszłość, wyjechał do Paryża z Ludwiką, którą tymczasem do swego kawalerskiego wprowadził mieszkania. Powróciwszy do nauk, został doktoryzowany i cieszył się szczęściem, które było zbyt wielkie aby wieczném być mogło. Były to chwile, zapełnione radością i miłością niepodobną do opisania, zwiększoną jeszcze narodzeniem dziecięcia, które oddali na wieś do matki Tristana. Kiedy niekiedy młodzi małżonkowie opuszczali Paryż, aby przepędzić kilka dni na wsi, w tym białym domku, gdzie tyle doznali wzruszeń, gdzie się kochać zaczęli. Przyznać musimy, że wśród tych radości życia rodzinnego, miłości i ojcowstwa, Tristan zaniedbywał zupełnie praktyki lekarza. Miał on dla Ludwiki takie uwielbienie, iż nie był w stanie na chwilę oderwać się od niéj; uciekał z Paryża z nią razem i po parę miesięcy nie wracał, a tém samém opuszczał nawiedzanie szpitali i nie dał się poznać. Często, młoda kobieta radziła mu, nie żeby mniéj ją kochał, — lecz, żeby się mógł więcéj pracy oddawać, ale on o odpowiadał jéj zawsze: „trochę późniéj moja droga.”
Skutkiem skromnych wydatków, na jakich ograniczali się, Tristan mógł się obywać tém, co mu dawała matka, — wszystko więc szło jak najlepiéj; Ludwika widząc nieczynność męża, jedynie ze zbytku miłości jego dla niéj pochodzącą, pocieszała się jak mogła tym dowodom przywiązania.
W takiem stanie rzeczy, dwa już upłynęły lata, w tém matka Tristana zachorowała. Natychmiast z żoną udał się do niéj, i znalazł ją tkniętą apopleksyą. Przez dwa dni, biedne dziecko, walczyło wszystkiemi zasobami sztuki lekarskiéj i modlitwą przeciw silnéj chorobie. Przez dwa dni, Ludwika nie opuszczała łóżka choréj, oddalając się tylko do kościoła, na krótką i gorącą modlitwę. Ale Bóg jakby znużony ich szczęściem, chciał spuścić pierwszą chmurę na ich pogodne życie, i wieczorem dnia drugiego pani d’Harville, takie było nazwisko matki Tristana, nie poznawszy, nie pobłogosławiwszy syna, żyć przestała.
Kiedy się przez dwa lata żyje, codzienném nieprzerwaném szczęściem, pierwsze łzy są gorzkie; nic smutniejszego nie było, jak pogrzeb matki Tristana. Ludwika i Tristan, stanęli przed tym samym księdzem, co dwa lata piérwéj związek ich błogosławił, a teraz śpiewał pieśń pogrzebową za ich matkę. Téż same było w kościele zgromadzenie, co przed dwoma laty, tylko twarze miały smutny wyraz zamiast wesołego, a ubodzy, siedząc pod kruchtą, już nie z uśmiechem prosili o jałmużnę. Po ostatnim i najboleśniejszym obrzędzie, młodzi ludzie powrócili do małego domku, gdzie w każdém miejscu spotykali ślad anioła Bogu powróconego, i oddźwięk zagasłéj miłości macierzyńskiéj; — nikt nie opisze bolesnych godzin, jakie w owym małym domku przeszły, w domku, który im przypominał pierwsze ich szczęście i pierwsze cierpienia.
Wtedy, w tym głębokim smutku, chcieli pozostać samotnymi, nie myśleli więc o powrocie do Paryża, bo gdy bolesne wspomnienia są uprzytomnione, najłatwiéj się z niemi dusza oswaja, a raczéj najprędzéj się przygajają; — Zrazu, boleść jest mocniejszą ale trwa krócéj, i niedługo, tysiąc przedmiotów na których widok serce się ściskało, a oczy zalewały łzami, obudzają, tylko marzenie, a w końcu prawie obojętnemi się stają. — Ileż to razy, nie mogliśmy pojąć, wiedząc jak wielka boleść napełniła dom i serce żałobą, że potem, ten sam dom i te same serca, odzyskały swobodę i zapomniały cierpieli, pod wpływem nowych uciech i nowych uczuć jak drzewa — z wiosną nowemi liściami okryte, o zimowych śniegach. Bo takie nasze usposobienie, że w życiu, które tak krótkiém znajdujemy, doznajemy boleści, niby nie do przeżycia, a przecie dobrze przed śmiercią zapomnianych.
Właśnie w tym przypadku był Tristan, który oprócz zwyczajnéj pociechy, jaką czas przynosi, miał jeszcze dwie miłości, wiążąco go z nadzieją: żonę i syna, biedne dziecię! wchodziło w życie, nie domyślając się nawet, że obok kolebki jego, grób się otworzył, i że odtąd na jego małą główkę, zlały się wszystkie uczucia młodych małżonków.
Dziecię rosło, — piérwsze wymówione przez niego słówko, było powodem radości i śmiechu; a tak w przeciągu roku, domek pocieszony po śmierci staréj matki, weselił się początkiem życia dziecięcia.
Pani d’Harville, umierając, zostawiła synowi cały spadek, jaki po mężu miała, tak, że Tristan zrazu nadto smutny, aby się mógł zająć jaką pracą lub oddać medycynie, potém zadowolony tą złotą miernością, jak mówi Horacy, nie myślał o niczém więcéj, tylko o używaniu szczęścia, którego Bóg mu jeszcze udzielał.
Ale niestety! jak mu matka mówiła, szczęście nie objawia się dwa razy w życiu, a raz przerwane, nie ukaże się prawie nigdy więcéj, równie piękne i uśmiechające.
Niedługo, domek znów się żałobą pokrył, dziecię uległo jednéj z tych chorób gwałtownych, nagłych, dziecinnych; — i teraz znów, ojciec modlitwami, lekarz sztuką, nie zdołali zapobiedz śmierci, porywającej to wątłe ukochane stworzenie. To nowe wstrząśnienie, było okropném, śmierć ta, Ludwice i Tristanowi rozerwała jedne i téż same struny serca, jeżeli nie całe serce.
Jakkolwiek młoda kobieta, miała przywiązanie do matki męża, śmierć jéj, była dla niéj jednym z tych wypadków, jeżeli nie spodziewanych to możebnych, lecz widziéć umierające dziecię, na które zleli całą miłość, wszystkie nadzieje swoje, które rosło i już ich kochać zaczynało, — mały aniołek z nieba wygnany, uczący się pojmować i wymawiać niektórych wyrazów szczęścia ziemskiego; widziéć gorejącą w bolesném konaniu tę małą istotę, tak wesołą dniem pierwéj, widziéć usteczka różowe blędnące, patrzéć na cierpiące dziecię, dziecię serca swego, i nie miéć pomocy dla niego, miéć tylko łzy i rozpacz! a w końcu widziéć, jak w miejsce oddechu ciepłego, tych oznak życia, następuje cisza śmierci! zamknąć własną ręką te piękne niebieskie oczęta, które się takiém czuciem patrzyły, gdy usta szczebiotały słowa miłości, a na drugi dzień potém, złożyć w cztery deski, to dziecię, szczęście życia swego, aby go już nigdy nie ujrzeć! — oh! to jest jedna z tych okropnych boleści, które Bóg, w sprawiedliwości lub gniewie swoim zsyła na ludzi, są to męczarnie, które serce pojąć może, ale ręka opisać nie zdoła.
Ludwika i Tristan, o mało nie utracili rozumu; kiedy nieszczęście ten zdobywca duszy, raz wejdzie wżycie, wielkiemi postępuje krokami. Gdy oczy dwojga młodych ludzi obsychać zaczęły, nie z braku cierpienia lecz z braku łez, — okropna ich wieść doszła: bankier u którego ich małe mienie złożone było, stracił wszystko! — nic im więc nie zostało, prócz małego domku, w którym mieszkali. — Tristan przedał wszystkie sprzęty, które napełniały ich mieszkanie w Paryżu, gotów bardziéj pozbyć się wszystkiego, niż opuścić domek, bo on był dla niego zbiorem pamiątek.
Wtedy dopiero, przypomniał sobie, że to co umie, wystarczyć może do utrzymania siebie i żony; był on z rodzaju tych ludzi, którzy lubo są usposobionymi do wszystkiego, jednak w razie potrzeby, stają się niezdolnymi do zajęcia się wyłącznie jedną użyteczną pracą; umiał tyle rysować, iż mógł w album piękny szkic nakreślić, tyle muzyki, aby w salonie wybrać jaką śpiewkę, ale jeszcze wiele potrzebowałby pracy, nimby z tego co umiał, mógł miéć w nędzy zasiłek. Na nieszczęście, nie miał czasu do uczenia się, a przecież trzeba było, by każda praca przynosiła mu pożytek.
Co do sztuki lekarskiéj, znalazł ją z tych dwóch przyczyn niedostateczną, i zwątpił o niéj, a nadto, chciał oddać się, jeżeli nic sztuce to pracy, któraby go nie zmuszała opuszczać Ludwiki, smutnéj, znękanéj, jak matka bolesna z pismu Ś-go, — a któréj łzy podwajały się ilekroć on się oddalał.
Jakeśmy to już powiedzieli, i jak to sam w liście swoim powiedział, Tristan walczył, dopóki mógł: lecz zasoby zmniejszały się co raz bardziéj, a sprzedawszy te trochę klejnotów które posiadali, potém meble, a w końcu srebra, ujrzeli się zmuszonemi do porzucenia ulubionego domku. Dzień opuszczenia tego domu, był dla nich dniem płaczu, — a wieczorem Tristan powiedział: „Szczęściem, matka i syn mają groby, których przedać nie będziemy zmuszeni.”
Ale te słowa, wznowiły smutno wspomnienia, więc i noc cała wśród łez im przeszła.
— Nazajutrz, poszli cmentarz pożegnać, — poczém udali się do Paryża, gdzie najęli przy ulicy Ś-go Jakóba małe mieszkanie; na czwartém piętrze. — Trzeba było znów kupić trochę mebli, a pomimo rad Ludwiki, rad pełnych wyrzeczenia się i miłości, mąż chciał jéj powrócić o ile możność pozwalała pewien rodzaj zbytku, do którego ją był przyzwyczaił, bo nieustanną obawą jego było, aby Ludwika nie cierpiała; lecz te wszystkie cierpienia z niedostatku pochodzące niczem były wporównaniu boleści matki, i ta biedna kobieta poddająca się losowi, przepędzając noce bezsenne, lub sny okropne, zrana, znajdowała jeszcze tyle siły, że się uśmiechała, — wiedząc dobrze, że ten uśmiech, był całodziennem i jedynem szczęściem jéj męża.
Przez czas jakiś, nieszczęście jakby zmordowane, przestało ich prześladować; Tristan pracował w jednym z dzienników, a jego świeżo doznane cierpienia, odbijały się w poezyach pełnych goryczy za które mu dawano małą zapłatę, jedyną pomoc w utrzymaniu. Ależ niemógł zawsze pisać wierszy, i częstokroć, pierwéj spożył zapłatę, niż zdołał je wykończyć; tak więc, po kilku miesiącach mieszkania na czwartem piętrze, zmuszony był przenieść się na piąte, gdzie, idąc z cierpienia do cierpień, doszedł nareszcie do stanu, jakim widzieliśmy go w pierwszym rozdziale téj powieści.
Otóż macie krótki opis życia tego człowieka, teraz nie odstępujmy go w téj nowéj wycieczce, podług jego mniemania ostatniéj.


III.
W KTÓRYM NASZ BOHATER SPOSTRZEGA SIĘ, ŻE NIE TAK LATWO UMRZEĆ, JAK MU SIĘ TO Z RAZU ZDAWAŁO.

Tristan, szedł w cichości wzdłuż pustych grobli, spoglądając na Sekwanę, która płynąc spokojnie i jednostajnie, dopiero tu przychodzi odetchnąć swobodniéj, i głośniéj zaszumić, wsrod kamiennych arkad ponurych mostów.
Przez chwilę, przyszła mu myśl, iż niepotrzebuje zadawać sobie pracy, aby dojść do lasu, i że króciéj by było rzucić się w wodę.
„Nie“ mówił do siebie, umiem pływać, a znalazłszy się w wodzie, instynkt zachowawczy, mógłby zwycięstwo nad mojem postanowieniem odnieść, mnie trzeba umrzeć, mnie trzeba śmierci krótkiéj, prędkiéj, pewnéj, — a tę mam tu“ to mówiąc, uderzył o pistolety i szedł daléj.
Zaledwo było wpół do trzeciéj — kiedy nie kiedy spotykał przechodniów, wracających z późnéj w noc zabawy, albo nieszczęśliwych robotników, których potrzeby życia zmuszają przededniem wstawać, a ośmnasto godzinna praca, ledwie wystarcza na wyżywienie żon i dzieci.
Czemu też oni nie zrobią jak ja? — czemu niepozbędą się ciężącego im życia? — Lecz boją się, pomyślał Tristan.
Dumnie, ciągle, szedł daléj swoją drogą, podwajając kroki i niedomyślając się nawet, że ta niecierpliwa chęć dojścia, była gorączką. Wszystkie okna jeszcze pozamykane były, ziemia zamieniała z niebem gasnące już prawie latarnie; na blade gwiazdy także już blednące, i odbijające się w ciemnéj jak atramentem płynącéj rzece. Tristan przechodząc koło domu umarłych, uczuł dreszcz na widok temczasowego grobu nieszczęścia, zbrodni i występku; oddalał się jak mógł najspieszniéj, nie zastanawiając się, że czemprędźéj odchodzi, tém prędzéj przyniosą do niego.
Przeszedł pola Elizejskie nie zwalniając kroku, minął rogatkę i wziął się na lewo koło łuku tryumfalnego gwiazdy.
Tak spiesznie szedł, że brama którą chciał się udać do lasu jeszcze nie była otwartą.
Możeby powiedziano że Trisian mógł się tak dobrze i gdzieindziéj zabić jak w lasku Bulońskiem, lecz omylono by się. Umierający mają swoje fantazje, Tristan w marzeniach swoich o nicości, powiedział sobie, że się zabije w gęstwinie zielonéj, u stóp gęstego rozłożystego dębu, przy miłym śpiewie ptasząt, budzących się ciepłym wschodem słońca. Jak widać miał taką chimerę w konaniu, takie dziwactwo w swoim samobójstwie.
Usiadł na burcie rowu, czekając aż bramę otworzą — i zaczął rozmyślać. O czém? Bóg to wie. O Ludwice najpewniéj. To tylko możemy powiedzieć, że często w stronę Paryża obracał głowę: i sądząc po wyrazie oczu jego, możnaby było wnosić, że chciałby się wrócić.
Jednakże raz, oczy jego zamiast na Paryż zwróciły się na lasek, i spostrzegł że przejście było wolne, brama otwarta. Facilis descensus averni, jak mówi Wirgiliusz.
Wstał więc, i jak Żyd wieczny tułacz, zaczął znów iść daléj. Kiedy wszedł do lasku Bulońskiego, niebieskawe światło zaczęło już okrążać widnokrąg, a gwiazdy srebrne zdawały się rozsiane jak na perłowéj macicy.
W milczeniu przeszedł jednę ulicę, potém postrzegłszy na prawo gęstwinę, nad którą dąb panował, właśnie wszystko tak jak sobie marzył, rzucił ostatni raz wzrokiem na drogę którą przybył, a przekonawszy się że była pustą, usiadł koło dębu, obrócony twarzą ku wschodowi.
Miejsce to, właśnie było takie, jakie Tristan obrał sobie w marzeniu, gęstwina ciągnęła się daleko, dąb był cienisty, mech mające mu służyć na posłanie, miękki; makolągwa śpiewała w bliskim krzaczku, a pomiędzy drzewami trochę mniéj gęstemi, na wschód, zaczęła się rozciągać linija różowa, taka, jaka przypominała Romeowi, że już czas opuścić Juliette.
Tristan, nie miał już żadnéj przeszkody do spełnienia przedsięwziętego zamiaru: śpieszymy się powiedziéć, że téż jéj nie szukał, wyciągnął z odwagą pistolety z pod surduta, z jednym z tych uśmiechów, na kształt Manfreda, który by mógł mu wielki zaszczyt zrobić, gdyby go był kto widział, — spróbował kurków, i zapewniwszy się, że pistony w swojém miejscu, przyłożył ten który w prawéj ręce trzymał.
Potém wymówiwszy imię Ludwiki, przyłożył palce do cyngla, i podniósł wzrok w niebo.
Lecz pomiędzy nim a niebem, oczy jego ujrzały przedzielające ciało, ciało nieprzezroczyste, bardzo wyraźnie malujące się. Ciało to, było ciałem człowieka, opartego, czyli prawie leżącego na gałęzi, mającego postronek jak stryczek okręcony w koło szyi, i obłąkanym wzrokiem nań poglądającego.
Naturalnie, że miejsce zdające się tak dogodnym Tristanowi, ten sam miało pociąg i dla drugiego, i że ten drugi już się usadowił na drzewie, nim Tristan schronił się pod nie.
Tristan opuścił pistolet.
— Ech! panie na górze, co do djabła tam robisz? zapytał Tristan.
— A do licha! mój panie, to, co jak się zdaje miałeś także chęć zrobić, tam na dole.
— Ja, odpowiedział Tristan, pokazując pistolety, chciałem jak pan widzisz zastrzelić się. Zrób mi pan tę przyjemność i powieś się gdzie indziéj.
— A ja panie, odpowiedział nieznajomy, pokazując postronek mocno do wierzchniéj gałęzi przymocowany, przyszedłem jak pan widzisz powiesić się, i tak samo jak pan, mówię panu, abyś się gdzieindziéj zastrzelił. Przybyłem piérwszy, a więc mam prawo dawniejszéj posiadłości.
— To sprawiedliwie, rzekł Tristan, powstał i skłonił mu się. To tylko bardzo przykra rzecz, że nigdzie nie znajdę tak dogodnego jak tutaj miejsca.
— To prawda, odpowiedział nieznajomy, że nieźle miejsce wybrane. — Czy to już pan uważałeś?
— Nie panie, przypadkiem dziś rano znalazłem go.
— O! względem mnie to wcale co innego, już od dawna z dawną pożądliwością patrzyłem na nie. Kiedy niekiedy, przechadzając się po lesie, zawszem zmierzał w to miejsce, sam do siebie mówiąc: „Jeżeli się kiedy powieszę, to chyba tutaj.“
— Panie, uważam że się znajdujesz w swojéj własności, więc cię zostawiam.
— Zaczekaj że pan, odezwał się nieznajomy.
Tristan, wychodząc już prawie z gęstwiny, zatrzymał się.
— Przyszedłeś tutaj dla zabicia się?
— Tak jest, oddalam się teraz, bo pan masz te same postanowienie, nie powinniśmy jeden drugiemu przeszkadzać.
— Ale przeciwnie panie, odrzekł nieznajomy, ponieważ w jednym celu tu przyszliśmy, ponieważ przypadek nas połączył, nieruzumiem dla czego nie mielibyśmy przywieść do skutku postanowień naszych wspólnie. To przynajmniéj będzie pociechą niejaką, umierać razem.
— Jak się panu podoba, odpowiedział Tristan, zresztą, zdaje mi się, że powieszenie jest niemiłym środkiem do pozbycia się życia, i jeżelibyś wołał zastrzelić się... mam pistolet na twoje usługi.
— Nie, dziękuję panu, głęboko nad tém rozmyślałem i wole powiesić się.
Tristan skłonił się na znak zezwolenia.
— A wiesz pan, mówił daléj nieznajomy, zmieniając położenie pionowe i usiadłszy w kuczki na gałęzi, wiesz pan, że to nie mała rzecz, ta, którą mamy wykonać?
— Tak jest panie, wiem to i zimna krew z jaka się do tego bierzesz, tém bardziéj godna uwagi.
— O! tak panie, odrzekł nieznajomy, tak, to jednak bardzo naturalnie, bom już do tego nawykł.
— Jakto? zapytał Tristan.
— Już trzeci raz się zabijam.
— Pan?
— Tak, ja.
— I wszystkie trzy razy nie udało ci się?
— Niestety! jak to pan widziéć możesz.
— Doprawdy, rzekł Tristan, to się nazywa kusić Opatrzność, musiłeś pan dużo cierpieć, kiedy lak zawzięcie chcesz umrzeć.
— Ali! panie, więcéj jak ktokolwiek bądź na święcie.
— Nie więcéj jak ja, pomruknął z westchnieniem Tristan.
— Nie więcéj jak Pan?
— Nie
— Najpierwéj, czyś się pan w piątek urodził?
— Doprawdy panie, nigdym o tém nie wiedział jakiego dnia urodziłem się.
— No! a ja odpowiedział nieznajomy, kładąc się na gałęzi i wkładając głowę w stryczek, ja, urodziłem się w piątek panie, i ztąd wszystkie nieszczęścia spadają na mnie.
— To mi się zdaje zabobonem, pozwól sobie pan to powiedziéć.
— Niech będzie zabobon; — lecz niemniéj jest wielką prawdą, że jeden z moich przyjaciół który się w sobotę urodził, jest najszczęśliwszym na ziemi człowiekiem.
— To może być, odpowiedział Tristan.
— Ah! pan to przyznajesz.
— Bez wątpienia, trzebaż przecie przystać na fatalność.
Przez chwilę nastąpiło milczenie, w czasie którego, nieznajomy zapewnił się, że lina dobrze przytwierdzona była, a Tristan próbował spustu pistoletów.
— A więc, bądź pan zdrów, wyrzekł Tristan.
— Do zobaczenia, odpowiedział nieznajomy, bo ponieważ idziemy jedną drogą, możemy się spodziewać, że ją razem wspólnie odbędziemy.
— Do zobaczenia więc bracie, wymówił Tristan, wyciągając rękę do nieznajomego, który mu ja ścisnął.
— Ah! ah! twoja ręka drży, rzeki nieznajomy.
— To prawda panie, przyznaję się. Nie przyzwyczajony jestem jak pan zabijać się, a porzucając świat i zostawiając na nim istotę mi drogą, czuję się wzruszonym; lecz serce slalsze i mocniejsze od ręki, i potrafię szlachetnie umrzeć, bądź pan pewny tego.
— Jakto panie? powiedział nieznajomy, pan żałujesz czegoś i zabijasz się?
— Niestety! pomruknął Tristan.
— Lecz w takim razie, jesteś waryatem, odrzekł nieznajomy, siadając jak na koniu na swojéj gałęzi, rozpuszczając stryczek i założywszy ręce na krzyż?
— Jakto?
— A zapewnie. Co do mnie, przysięgam ci, że gdybym czegokolwiek na téj ziemi żałował, nie zabijałbym się. Gdybym się był urodził w niedzielę zamiast w piątek, to co wycierpiałem, cierpiałbym jeszcze, walczyłbym z nieszczęściem; lecz kiedy najgłębiéj przekonany jestem, że pomimo wszystkich zniesionych do dziś dnia nieszczęść, z przyczyny urodzenia mego w piątek, los mi większe jeszcze dolegliwości gotuje na przyszłość, wolę je uprzedzić niż na nie oczekiwać.
Tristan smutnie uśmiechnął się.
— Uśmiechasz się pan? rzeki nieznajomy.
— Tak jest, odpowiedział Tristan, przebacz pan, ale w takiéj chwili w jakiej my się teraz znajdujemy, nie widzę, dla czego nie mielibyśmy jeden drugiemu prawdy powiedziéć.
— Oh! powiedz ją pan, powiedz, odrzekł nieznajomy, prawda jest tak dobrą rzeczą, że ją można powiedziéć, choćby się nawet miało żyć jeszcze.
— Więc tedy, panie, zdaje mi się, że dotknięty jesteś słabością umysłową, którą nazywają monomanią.
— A to dobrze. I upierasz się pan...?
— Upieram się, utrzymuję, że pan nie jesteś tyle nieszczęśliwym jak się nim być mniemasz.
— To jest, że pan wracasz do swego zdania, które mi już dałeś poznać: że sądzisz, iż jesteś nieszczęśliwszym odemnie.
— Niestety! panie, boję się..
— Więc słuchaj pan, to łatwo bardzo odsądzić można.
— Jakim sposobem?
Wyciągnął zegarek.
— Czy masz upodobanie do jakiéj godziny, w któréj wołałbyś umrzeć jak w innej
— Nie.
— Ledwie jest czwarta. Nie przychodzą do lasu aż dopiero o dziesiątéj; mamy więc dosyć czasu, chyba, że chcesz koniecznie natychmiast zabić się.
— Panie, postanowienie moje jest nieodwołalne, niezmienne; możesz więc pojąć, że bardzo mi mało idzie oto, czy w téj lub owéj godzinie zabiję się.
— A więc, opowiedz mi pan przypadki, które cię do tego postanowienia doprowadziły: pamięć cierpień podwoi siły twoje. A ja co z zimną krwią, sądzić będę rzeczy przez porównanie, powiem ci rzetelnie, czy masz słuszność, i czy powinieneś życie sobie odebrać.
Trzeba przyznać, że Tristan wcale się nic gniewał na tę przewłokę. Dał znak, że gotów był zadosyć uczynić chęci słuchania, a nieznajomy zszedł z drzewa.
Obadwa usiedli na trawie, jeden pod postronkiem, drugi, między swemi pistoletami.
Tristan wtenczas zaczął opowiadać życie swoje, które my tak dobrze jak on sam znamy, a że mu bardzo chodziło, aby zniszczyć w nieznajomym uprzedzenie, jakie zdawało mu się, że miał względem niego; nie zapomniał ani jednéj boleści, ani jednego uczucia doznanego od dzieciństwa aż do teraźniejszéj chwili.
Zakończył nareszcie opowiadanie mówiąc:
— Widzisz pan, że jestem tak nieszczęśliwy, iż koniecznie potrzeba mi umierać.
Nieznajomy myślał przez chwilę, potem kiwnął głową z góry do dołu.
— Tak, odpowiedział, jak człowiek, niechcący okazać się zbyt ostrym, a z powagą, jak sędzia wydający wyrok, — tak, zapewne, masz prawo umrzeć.
— Ah! odpowiedział Tristan, który już przyszedł do tego stopnia, że może wołałby, aby opinia nieznajomego w sprzeczności się znalazła, z jego własną, ah! sam pan to widzisz.
— Lecz i to prawda, odrzekł nieznajomy, że pan mniéj odemnie cierpiałeś, a nadewszystko, innego rodzaju boleści cię dotykały, i tak: Pan byłeś wystawiony na rozmaite przygody, które zrobiły cię nieszczęśliwym, a mnie znów, różne troski, zrobiły w oczach ludzi śmiesznym. Otóż, utrzymuję, że łatwiéj zwalczyć prześladowania fatalizmu, jak wypadkowe przeciwności; a to jest najlepszy dowód, że panu raz dopiero przyszła myśl porzucić życie, gdy ja, już trzykrotnie kuszę się na samobójstwo. Teraz panie, ufność za ufność, masz jeszcze czasu dosyć; ja także się nie kwapię; pan opowiedziałeś mi swoje cierpienia, ja ci nawzajem opowiem niepowodzenia moje. Słuchaj mię więc i rozsądź między nami.


IV.
HISTORYA CZŁOWIEKA URODZONEGO W PIĄTEK.
(W któréj zawiera się traktat o prawdziwości wszystkich w ogóle horoskopów, a szczególniéj pona Macieja Laensberga).

Wiesz już pan, mowił nieznajomy; żem się urodził w piątek, tego nigdy dosyć napowtarzać się nie mogę, bo przekonany jestem, że z tego źródła, wypływają wszystkie nieszczęścia moje; ale czego pan nie wiesz jeszcze, to tego, że to było trzynastego sierpnia: uważaj pan styczność.
Najprzód, pierwszy fatalny wpływ na samo urodzenie moje, wywarł nieszczęsny piątek. Urodziłem się jak się zwykle rodzą wszyscy, z miłości mężczyzny i kobiety. Ale ten mężczyzna i kobieta, których miłości winienem byt mój, byli zawsze dla mnie nieznajomymi, tak, że wszedłem na świat, temi nieszczęśliwemi drzwiami, za któremi czuwają płatne starania, zamiast dozoru i troskliwość ojca i matki.
Lecz to nic jeszcze.
„Mamka, do któréj byłem oddany, jak wszystkie poczciwe kobiety, wierzyła w kabałę z kart, w duchy, strachy i wszystkie przepowiednie Nostradamusa. A że mnie długo zostawiono u niéj, i nikt się nie spieszył aby mnie odebrać a nawet ujrzéć; ta godna kobieta chciała, udzielawszy mi pierwej mleka swego, udzielić także i wiadomości swoich: przez naturalne więc następstwo, uczyła mnie czytać na proroctwach w kalendarzu.
„Ten kalendarz, był Macieja Laensberga.
„Jak powiedziałem, urodziłem się w Sierpniu, mamka moja myśląc bardzo naturalnie, że mnie najwięcéj zajmować powinien horoskop urodzonych ludzi w tym miesiącu, litera po literze, uczyła mnie na téj części sylabizowania.
„Wynikło z tego, że pomieniony horoskop głęboko się wyrył w pamięci mojéj.
„A to zawierał w sobie:
„Lew wstępuje w znak niebieski od 22-go Lipca do 21-go Sierpnia.
„Ten, który się rodzi pod tą konstellacyą, będzie odważny, śmiały, wspaniałomyślny, dumny, wymowny, pyszny. Piękną będzie miał duszę i skłonną do tkliwej litości. Będzie lubił żarty, i nie będzie się lękał, chociaż go za bałamuta poczytają. Często niebezpieczeństwa otaczać go będą.
— No, jak dotąd, przerwał mu Tristan, zdaje mi się, że nie masz czego uskarżać się na twój horoskop.
— Zaczekaj pan odrzekł nieznajomy, brakuje post-scriptum, a wiesz pan przecie, że najczęściej w post-scriptum zawierają się najważniejsze części listu. Otóż i owe postscriptum:
„Będzie miał pociechę i szczęście z dzieci swoich, często pozwoli sobie wybuchnąć gniewem, czego potem żałować będzie. Zaszczyty i godności same na niego spadną, lecz pierwéj długo ich poszukiwać będzie, Niech się strzeże ognia, broni i dzikich zwierząt. Łydki będzie miał grube.“[1]
Mimo boleści, Tristan, nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
„Pojmuję, rzekł nieznajomy, ze się śmiejesz z ostatniego paragrafu, zobaczysz jednak, jak, pomimo że ci się zdaje śmiesznym, miał wielki wpływ na życie moje, ponieważ stal się przyczynki i spowodował czyn, który dziś dopełnić miałem.
„Nie mogę uważać za nieszczęścia, małe, zwyczajne dzieciom choroby, chociaż prawdę mówiąc, nie uniknąłem żadnéj, począwszy od odry do kokluszu, wszystkie w dzieciństwie odbyłem i te mi tém nieznośniejsze się wydawały, że miałem mlecznego brata, którego Bóg, zdaje się, mi to zesłał na ziemię, aby siłą, rzeźwością i czerstwem zdrowiem, tworzył sprzeczność z wątłą organizacją moją. Ten brat mleczny, jest właśnie tym przyjacielem, o którym dopiero co mówiłem panu, a który urodził się w dniu parzystym, i w sobotę, ośm miesięcy pierwéj jak ja. To też ten szczęśliwy człowiek, wybrany od kolebki, powinien był tylko spuścić się na życie, co też dopełniał sumiennie, tak, że był doskonale pulchny, rumiany; gdy ja, byłem nędzny, chudy, wychodzący z jednej choroby, aby wpaść w drugą.
„Lecz to nic jeszcze.
„Ojciec i matka mego mlecznego brata, który nie był synem mojéj mamki, tylko na wykarmienie i wychowanie jéj powierzonym, przychodzili co tydzień odwiedzać go; polubili mnie, albo, żeby się sprawiedliwiéj wysłowić, obdarzyli mnie tą dumną opieką, jaką czasem szczęśliwi ludzie obdarzają biedne osierocone dziecko. Bo już, powiedziałem panu że nie miałem ani ojca ani matki, i tylko jakiś daleki krewny, dostarczał na moje potrzeby, nie dawszy mi się nawet poznać.
„Co do mojéj mamki, biednéj kochanéj kobiéty, muszę jéj oddać sprawiedliwość, że nas obydwóch jednakowo kochała, chociaż w owéj epoce, moja przepowiednia wspaniałomyślnego charakteru, dlatego żem się pod znakiem lwa urodził, nie spełniała się wcale.
„W istocie, lubo Karol był starszym odemnie o osin miesięcy, mniéj jednym dniem, zdawało się jednak, że dwa razy mnie wiekiem przechodził, tak, że kiedy nabiegawszy się, naswawoliwszy bez ustanku, w jaki piękny dzień letni, ja, znużony, zmordowany spałem już od szóstéj z wieczora, on był w stanie swawolić i bawić się z innemi dziećmi, prawie do nocy. Zresztą nie wiem, czy to uczucie własnéj siły przywięzywało go do mnie, czy też jaka już duma, że mógł udzielać pomocy, lecz zawsze bronił mnie od napaści naszych towarzyszów dziecinnych. Wiem tylko, że zawsze płakał, kiedy szło o to, aby go odemnie oddalić, i jak rodzice wzmiankowali że chcą aby do nich wrócił; że zawsze, jak ciż rodzice przysyłali mu, tak miłe wszystkim dzieciom łakotki, zamiast jeść je osobno, co ja pewniebym był zrobił, on, przynosił do mnie, abym sam je pomiędzy nas rozdzielił. No! otóż ja, zamiast kochać go, za wspaniałe jego do mnie przywiązanie, czułem dla niego tylko zazdrość, zły byłem na te wyższość, którą mu nademną nadawało zdrowie, siła i szczęście.
„Jednakże chwila rozdziału naszego, zbliżała się z upływem każdéj godziny. Jednego dnia, kiedy bawiliśmy się jak za zwyczaj, na progu przed białym domkiem, umarmurowanym promieniami słońca, które się przedzierały przez gałęzie drzew dom ocieniających, spostrzegliśmy pojazd przybywając drogą i który się zatrzymał niedaleko. Ledwie ujrzeliśmy kobietę wysiadającą z niego, gdy Karol krzyknął: „Ah! to mama!” i począł biedź ku niéj.
„Mnie najpiérwéj to na myśl przyszło, że nie miałem matki, któraby choć piechotą do mnie przyjść mogła, a jednakże zazdroszcząc szczęścia Karolowi, zacząłem także biedź za nim, trochę w oddaleniu, bo ma się rozumiéć, że ani tchu takiego nie miałem ani siły nóg moich, nic wyrównywały memu towarzyszowi. Mój mleczny brat, dobiegł już rodziców, gdy ja prawie jeszcze dwadzieścia kroków w tyle pozostałem; uściskali go, jak zdaje się zawsze rodzice dzieci swoje ściskają, to jednak, mimo woli mojéj, ścisnęło mi serce: kiedy postrzegli żem przybiegł, głaszcząc mnie rękami pod brodę, wymówili ze śmiechem:
„Dzień dobry, mały człowieczku!
„Potém, jechali; drogą do domu, zabrawszy z sobą Karola, a mnie zostawili samego, tak, że musiałem napowrót w cichości i samotnie odbyć drogę, którą nareszcie przebiegiem.
„Tym razem, cel podróży ojca i matki Karola, był fatalny dla mnie, przyjechali bowiem po syna.
„Rozumie się, że rozłączenie nasze było bolesne. Od siedmiu lat byliśmy zawsze razem. Mamka i ja odprowadziliśmy Karola tak daleko, ile siły na to pozwoliły, wreszcie trzeba się było rozstać. Karol szlochając wsiadł do pojazdu, pojazd zniknął, a my wracaliśmy płacząc i łkając także, mamka, że utraciła jedno dziecię, ja, że utraciłem nie brata, nie towarzysza, ale opiekuna broniącego mnie od bicia.
„Widzisz pan, że nie wystawiam się lepszym niż nim jestem; lecz to także prawda, że mając umrzéć za godzinę, nie robię tutaj próżnéj opowiadanki, ale spowiedź, przed Bogiem i panem.
— „Jaki dzieii dziś mamy, moja dobra mamciu, zapytałem się biédnéj kobiéty, nie mogącéj się pocieszyć, bo chciałbym pamiętać dzień, w którym wyjechał mój brat Karol.
— „To Piątek moje dziecię, odpowiedziała, to dzień co nieszczęście sprowadza, bo jest dniem w którym umarł Syn Boga.
— „Usnąłem z tém słowem, które mi się na wieki wyryło w pamięci; nazajutrz jak się obudziłem, zacząłem instynktowo, szukać mego małego towarzysza, a nieznalazłszy go, dom zdał mi się pustym i smutnym, pomimo że został duży pies, słońce i kury; najpierwszą boleścią było dla mnie, widziéć małe łóżko jego nie rozrucone, w którym miał zwyczaj bawić się cackami od rodziców, albo kupionemi przez mamkę na wsi. Próbowałem zabawek, któremi razem bawiliśmy się, lecz wszystkie mnie nudziły, zapominając więc zazdrości mojéj, zacząłem go szczerze bardzo żałować.„
— Jednakże nie mogłem na zawsze zostać u mamki. Miałem już pół siódma roku, gdy matka Honorata, takie miała imię mamka moja, odebrała list: ubrała mnie, starała się jak mogła mnie upięknić, i zaprowadziła do wózka wynajętego, mówiąc: że rodzice moi upomnieli się o mnie. Przyjechałem do Paryża, zaprowadziła nipie do domu ogromnego, tak mi się przynajmniéj wówczas wydawał, bo nie znałem tylko małe i nizkie dumki naszéj wsi, wydającéj mi się najpiękniejszą w święcie. Ucałowawszy mnie tkliwie i dostawszy podarunek od pani już nie młodéj, mieszkającéj w tym domu, odeszła.
— „Moje dziecię, zostaniesz ze mną, odezwała się do mnie owa pani, nie prawdaż że chcesz zostać się póki czas nie przyjdzie aby cię oddać na pensyą1?
— „Dobrze pani, odpowiedziałem, lecz co to jest pensya?
— „To jest duży dom, w którym jest wielu chłopczyków takich jak ty, mający podwórze do zabawek i biegania, i wielu rozmaitych metrów, którzy nauczają czytać, pisać i poznawać jakim sposobem wyjść można na człowieka.
— „Jak już mówiłem panu, nauczyłem się czytać na kalendarzu prorokującym, od matki Honoraty, na karcie gdzie był mój horoskop przepowiadający mi zaszczyty, godności i grube łydki.
— „Pierwszych dni, zdawało mi się zawsze że się budzę na łóżeczku, w bliskości matki Honoraty stojącém; a zamiast tego, budziłem się w dużym pokoju z wielkiemi oknami i ogromnemi firankami, w pokoju, w którym bałem się wieczorem, a nudziłem się wśród dnia. Jednakże robiono co tylko można było, aby mnie, jeżeli nie uszczęśliwić, to przynajmniéj rozerwać: objawiono mi tyle nowych rzeczy, tyle niesłychanych dla mnie zabaw, zacząwszy od Serso w Tuilleries, aż do Serafina w Palais-Royal, że na tém się skończyło, iż teraźniejsze życie, zdało mi się równie jak dawniejsze przyjemném. Tym sposobem, zacząłem nieznacznie zapominać matkę Honoratę i Karola, wieś i grubego psa z nowéj ziemi, nietylko najserdeczniej, przezemnie ulubionego, ale jako największą moją zabawkę, przez ten jego heroiczny zapał do wskakiwania w wodę, za każdym kijem który w nią rzucałem. Ta pani w wieku, będąca pewnie krewną mego ojca, albo mojéj matki, u któréj byłem na wychowaniu, kochała mnie rozsądnie, przez co ja, nie lubiłem jéj wcale. Widywałem ją tylko w czasie obiadu i wieczorami, nie mówiła nigdy, kiedy mowę do mnie zwracała, — a jeżeli mi się zdarzyło miéć przykry sen, zawsze w takim śnie widziałem ją żółtą, pomarszczoną, z zielonomi okularami, prostującą się przedemną. Rozumiesz i pojmujesz, jak dla dziecka które nigdy niewymówiło tych dwóch słów papa i mama, tych piérwszych słów całéj ludzkości, jak dla tak biédnego dziecka, smutno było, miéć wiecznie przed sobą, zamiast miłości, które tak skłonne było odpłacać, cień staréj, suchjé, zimnéj i sztywnéj kobiéty, od któréj wszelkiego rodzaju miłości dawno się odwróciły.„
— To trwało dwa lata, w końcu których, umyślono oddać mnie na pensva, a o któréj od piérwszego dnia po odebraniu mnie od mamki, mówiono mi bezprzestannie. Moja stara ochmistrzyni, zaprowadziła mnie na pensją, umawiała się o cenę z trzymającym zakład, a który to jegomość wielkie przerażenie wzbudził we mnie, i jak już na wszystko się zgodzili, a szczególniéj na płacę, i utrzymujący pensyą powiedział do mojéj przewodniczki:
— „A kiedy nam pani przyślesz tego dużego chłopaka?
— „Do końca tygodnia zabawi w domu, przyślę go panu w poniedziałek.
— Więc dobrze pani, czekać go będziemy w poniedziałek, to jest trzynastego.
— „I lak jak umówioném zostało, w ten sam dzień wszedłem na pensją,“ już więc po drugi raz fatalna liczba trzynaście wpłynęła na okoliczność, która mi nieprzyjemność wielką robiła i szczególną styczność miała z piątkiem.
— „Zaprowadzono mnie do klassy, posadzono na twardéj bardzo ławce, dano mi książki i kazano się uczyć lekcyi; w czasie któréj uczniowie patrzyli się na mnie z podziwianiem. Kiedy nie kiedy, głos metra przywoływał ich do porządku. Ja byłem zmieszany, niewiedziałem co miałem robić, łzy mi się cisnęły do oczu, i w téj chwili, przysięgam ci panie, bardzo żałowałem, grubego psa, kurcząt, małego na słońcu domku, i matki Honoraty.
— „Godzina rekreacji nadeszła, moi towarzysze wylecieli jak ptaszki, gdy im klatkę otworzą. Wtenczas, metr przyszedł do mnie i rzekł:
— „Idź się bawić mój przyjacielu.
— „Wyszedłem, nie wiedząc gdzie idę, stanąłem w podwórzu obmurowaném i ściskającém powietrze. Patrzyłem na te cztéry biedne drzewa ogołocone z liści, i służące za metę do gry w obóz, patrzyłem na zabawę i grę towarzyszy moich, grę wymyśloną na znudzenie studentów, nic jéj nie rozumiejąc, a gdym się zbliżył, jeden z nich przyszedł do mnie i zapytał:
— „Jak ty się nazywasz?
— Nazywam się Henryk.
— „A przezwisko?
— „Nie mam innego.
— „Jakto nie masz innego nazwiska, tylko te?
— „Dałem znak, że nie.
— „A twój ojciec jak się nazywa?
— „Nie wiem.
— „A twoja matka?
— Zrobiłem znak, podniósłszy ramiona, że nie wiem.
— „To ty nie masz ani ojca, ani matki?
— „Nie mam, przynajmniéj ich nie znam.
— „Ah! słuchaj, zawołał na drugiego, otóż ten nazywa się tylko Henryk. To przecież nie nazwisko? — I powrócił do gry, śmiejąc się.
— „Czego on się śmieje, pomyślałem sobie, dobra matka Honorata, nie śmiała się wołając na mnie tém imieniem.
— „I przez cały czas rekreacji, siedziałem sam jeden na ławce.
— „W kilka dni potém, jakiś drugi przyszedł do mnie, z podobnemi zapytaniami, na które tak samo jak pierwszemu odpowiedzią łem. Natenczas zawołał dwóch swoich kolegów do których rzekł:
— „On nie może tak się tylko nazywać, trzeba go ochrzcić.
— „Tak, tak, ale jakże go nazwiemy?
— „Któryż to dzień dzisiaj? zapytał jeden z nich.
— „Piątek.
— „A więc nazwijmy go piątaszkiem, te same nazwisko dał Robinson murzynowi swemu.
— „I zacząwszy się śmiać z pociesznéj myśli, pobiegli do fontanny po wodę, naleli mi jéj na głowę mimo bronienia się mego, i począwszy od owego dnia, odpowiadałem, czyli pod zagrożeniem że będę wybity, odpowiadać musiałem, jak na mnie wołano: piątaszek.
„Niezmiernie się bałem wszystkich dzieci, przedstawionych mi jako koleżków, a które ja uważałem za nieprzyjaciół. O dziesiątéj godzinie, kazano nam poklękać do pacierza, na tych samych twardych ławkach, na których w dzień do nauk siadaliśmy, poczém prowadzono nas do sypialni, gdzie zamiast kolebki u mojéj mamki, zamiast łóżka u mojéj staréj krewnéj, znalazłem łóżko zimne i wilgotne; położyłem się w nie przecie, a otuliwszy sobie dobrze kołdrą głowę, zacząłem płakać; dla czego? nic nie wiem. Czy dla tego, żem porzucił matkę Honoratę, czy że nie widziałem już staréj, suchéj krewnéj, czy że łóżko było zimne i wilgotne, czy z żalu po psie, czy też dla lego, że jak murzyn, musiałem odpowiadać jak na mnie wołano piątaszek.
„Najpodobniéj do prawdy, że wszystkiego po trochu.
— Panie! przerwał Tristan, ośmielam się zrobić panu uwagę, że dzień już jasny i zaczynamy się spóźniać.
Henryk, wyciągnąwszy zegarek, odpowiedział:
— Mylisz się pan, dopiero czwarta przeszła, zresztą skracam.
I daléj ciągnął.


V.
DUŻE ŁYDKI — MAŁE CHORĄGIEWKI.

Opowiadać panu co ucierpiałem przez pięć lub sześć lat od tych małych istot, czujących potrzebę, właśnie przez niedołężność swoją, męczyć i dręczyć coś, albo kogoś, byłoby za długo, a szczególniéj niepodobieństwem. Dosyć Panu będzie wiedziéć, że byłem wyśmiany, wyszydzony od wszystkich, dla tego, że nie mogłem im powiedziéć mego nazwiska, a nienawidzony żem się przed metrem na ich złość poskarżył. Te odepchnięcie, te codzienne obelgi, osłabiły me ciało i umysł, przepędzałem czas na płaczu, oni zaś widząc mnie słabym i bojaźliwym, podwajali obelgi a czasem razy. To mi zepsuło serce, i stawszy się człowiekiem, miałem chęć, pchnięciami szpady, odpłacać za pchnięcia nogami, których tyle odebrałem.
Ledwie doszliśmy, jak to mówią: do retoryki, dano nam nauczycieli, jak nazywali do nauk przyjemnych, ten nowy wydział przyjemności czy nauk jak sobie kto chce nazwać, składał się; z dwóch lekcyi fechtowania, z dwóch rysunku i dwóch tańca na tydzień; mało dbałem o rysunki i tańce, ale szczególniéj przykładałem się i zajmowałem fechtowaniem. To wynikło z téj nierównéj skłonności mojéj, do nowo nastręczających mi się sztuk, że rysowałem konturna bardzo miernie, biłem entrechat niedoskonale, ale umiałem tak zręcznie odpierać ciosy, że zasłużyłem na wielkie pochwały profesora.
„Tym sposobem doszedłem do ośmnastu lat, drugi raz przeszedłem filozofią, mówiłem po grecku jak Demostenes, a po łacinie jak Cycero, i nauczyciel już nie miał mnie czego nauczyć w sztuce fechtowania. Tylko jak jeleń w bojce, ile razy spojrzałem się na moje łydki, tyle razy opłakiwałem, że przepowiednia Macieja Laensberga tak opieszałą okazywała się.
„Wyczerpałem z klass wszystkie nauki; przełożony szkół, podał już nawet myśl, abym już trzeci raz przechodził filozofią, tak sobie łamali głowę, czegoby mnie jeszcze nauczyć; gdy pewnego dnia, jakiś pan czarno ubrany, zażądał widziéć się ze mną.
„Wielkiém to było wydarzeniem dla mnie, co nigdy nikt nie żądał mnie widziéć; to téż prędko zbiegłem i postrzegłem, twarz zupełnie mi nie znajomą; uważałem tylko, że istota, do któréj ta nieznajoma mi twarz należała, była ubraną we frak, chociaż ledwie dochodziła dziesiąta godzina rano: natychmiast pomyślałem sobie, że to musi bydź prawnik.
„Nie omyliłem się, był to notaryusz.
„Nawiedźmy zdziwiły mnie nadzwyczaj, bo mało myślałem o interessach moich. Miesięczny mój dochód, zwiększał się w miarę jak wyrastałem, od dziesięciu bowiem franków, miesięcznie, doszedł do stu. Byłem jednym z najbogatszych pomiędzy uczniami; z téj przynajmniéj strony nie miałem co cierpiéć od moich towarzyszy, chociaż niepodobna mi było powiedziéć, zkąd dochód mi przychodził.
— Notaryusz, przyszedł mi oznajmić, że stara, żółta pani umarła. I że teraz na niego włożono obowiązek, wypłacać mi mój dochód. Ten dochód składał się z dwunastu tysięcy franków rocznie, wypłacać mi obiecywano z góry kwartalnie; zapowiedziano mi przytém, że się nigdy nie powinienem spodziewać, aby się kiedy powiększył, i nigdy nie obawiać, aby się zmniejsz}ł, aż do mojéj śmierci.
— „Dwanaście tysięcy franków dochodu rocznego, zdawało mi się summą nie wyczerpaną; położenie moje odosobnione, zmusiło mnie nabrać jak najskromniejsze nałogi. I nic mnie nie dręczyło, jak to, że nie wiedziałem własnego nazwiska, bo domyślić się można, że nie miałem chęci przedstawić się światu pod nazwą Piątaszka. Pytałem się więc i prosiłem notaryusza, czyby nie było sposobu poradzić co na tę nieprzyzwoitość.
— „Odpowiedział mi, że osoba czuwająca nademną i kochająca mnie, jak się zdawało, przewidując ten wypadek, przeznaczyła mi na własność małą wysepkę blizko brzegów Normandyi, między Avranches i Saint-Malo. Otóż gdy dawniéj odbywano do téj wysepki pielgrzymki, z przyczyny pobudowanéj tamże na skale przez majtków kapliczki, dla dopełnienia jakiegoś ślubu, ja przeto, mógłbym wziąść za nazwisko rodzinne, imię téj skały, i nazywać się Saint-Ile.
— „Nie ceniłem więcéj jednego nazwiska nad drugie, i aby tylko nie nazywać się Piątaszkiem, obojętnie mi było, nazywać się tak lub owak, zresztą nazwa Saint-Ile była szumna, odznaczająca się. Przybrałem więc ją bez żadnego oporu, i od téj chwili nazywałem się Henrykiem de Saint-Ile.
— Rzeczywiście, to bardzo ładne nazwisko, ale mi się zdaje panie, że słyszę odgłos jakiś w lesie.
— To może bydź, odrzekł Henryk; ależ kto u djabła, mógłby nas tu odgrzebać?
— Sprawiedliwie, odparł Tristan, mów pan dalej.
„Pożegnałem się z mojemi professorami i towarzyszami, tym razem już nie plącząc i poszedłem za notaryuszem.
„Zaprowadził mnie do pięknego, małego pomieszkania, na trzeciem piętrze, przy ulicy Hanowerskiéj, które już poprzednio widać przygotowano. Zapełnione było wszystkiemi potrzebnemi rzeczami, tak, że w nim brakowało tylko pana i służącego. Umieściłem się w nim jak w mojéj własności i prosiłem tylko notariusza, żeby mi się służącego wystarał.
„Wchodziłem w świat, z pewną dozą nienawiści ku ludziom.
„Ze wszystkich przyjemnych moich nauczycieli, zatrzymałem tylko jednego od fechtowania, a drugiego Lepaga strzelca. To téż piérwszy, żartowniś, próbujący najgrawać się ze mnie jak to dawniéj bywało w szkołach, dostał w nagrodę głębokie pchnięcie w piersi; miałem jeszcze ze trzy pojedynki, to na szpady, to na pistolety, a że płaciłem dawne bardzo długi zaczepnikom moim, wypłacałem je teraz z wielkiemi procentami.
„Gdy to wszyscy ujrzeli, ucichli. — Tego tylko właśnie żądałem.
„Ale już przeznaczeniem było, aby los nie przestał mnie prześladować, bo gdy nakazałem przesądom milczenie, fatalność pod inną formą dręczyć mnie zaczęła.
— Teraz pan zobaczysz, jak człowiek pokonywający prawdziwe w tem życiu boleści, upada pod nędznemi małostkami przypadku.
— Opuszczam dwa lub trzy lata, i przychodzę do pierwszéj ważniéjszej przygodę, która mi się przytrafiła.
„Na dokończenie wychowania, a raczéj dla rozrywki, postanowiłem podróżować. Pierwsza z moich wycieczek, nastąpiła do Anglii.
— „Byłem na obiedzie u jednego bankiera, którego mi jegomość w czarnéj sukni, to jest notaryusz, o którym pan już słyszałeś, zalecił i kredyt mi tam zrobił. Piérwszy raz byłem u niego, nieśmiały, zakłopotany prawie, gdy w tém kłopot mój powiększył się i podwoił szczególną uwagą, którą mnie jeden z zaproszonych gości obdarzył; czy jadłem, czy piłem, czy do sąsiada przemawiałem, czy służyłem czém mojéj sąsiadce, on, nie przestawał wlepiać oczu we mnie, tak, że ile razy spojrzałem w stronę gdzie on siedział, zawsze mi oczy jego błyszczały. Dwa lub trzy razy, czułem, pomimo woli, że się rumienię, nazbierałem na upartego i niegrzecznego rodaka, bo poznałem że francuz, ogromną moc żółci, którą odchodząc od stołu miałem zamiar na niego wylać, gdy właśnie postrzegłem z wielkim zadziwieniem moim, że ledwie wstał z krzesła, zaraz się zbliżył ku mnie z uśmiechem na ustach.
— „Zbliżyłem się do niego, z chęcią przyjęcia go jak zasługiwał, lecz moja obrażona mina nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia.
— „Panie, odezwał się, z uprzejmą grzecznością, kłaniając się, musiało cię mocno zdziwić, i zdać niestosowném, moje wpatrywanie się w ciebie wczasie obiadu, ale pewnie mi przebaczysz skoro się dowiesz, kto ja jestem.
— „Skłoniłem się na znak oczekiwania.
— „Patrz pan na mnie, odezwał się nieznajomy.
— „Panie, patrzę się na ciebie.
— „No! ale uważnie.
— „Widzisz pan że najuważniéj.
— „I nie poznajesz mnie pan?
— „Wstydzę się za brak pamięci mojéj, lecz wyznaję, że pańskie rysy są mi zupełnie obce.
— „Pewny jestem, odrzekł młody człowiek nieznajomy, że tylko oczy pańskie tak zapominać mogą, ale, że za pierwszem słowem które wymówię, serce pana przypomni mnie sobie.
— „Wymów go pan, czekam.
— „Jestem twój brat mleczny, Karol.
— „Krzyknąłem z radości, porwałem z serdecznością za obydwie ręce tego, którego przed chwilą miałem dziką chęć zabić.
— „Karolu! zawołałem.
— „I przypatrywałem mu się z wielką uwagą; chciałem wynaleść w tych rysach dziecię, które tak długo bratem nazywałem. Naturalnie że bardzo się zmienił, lecz bywają znaki nigdy zatrzéć się nie mogące, i których choć oczy nie dostrzegą, serce zawsze znajdzie: to téż w końcu kilku sekund, ujrzałem w młodzieńcu przedemną stojącym, pięcioletnie dziecko, którego byłem towarzyszem, a teraz przyjacielem.
— „Przeszliśmy do przyległego buduaru, i pojmujesz pan, miłą i długą rozmowę jakąśmy mieli. On, także przypadkiem jak ja, znalazł się w Anglii i wkrótce miał wracać do Francyi. Ojciec i matka jego już nie żyli; uważałem w nim jakiś zwrot do pobożności, w kroju sukien cóś księżego, głos i charakter miał nadzwyczaj miły, słodki, łagodny. Długośmy mówili o dzieciństwie, o wsi gdzieśmy się chowali, o matce Honoracie, i o małym białym domku. Zajrzeliśmy w dawne życie, w którem każdy prawie człowiek ma tyle szczęścia i pamiątek: przyznałem mu się do mojéj niewdzięczności, bo od dziesięciu lat nie starałem się dowiedziéć, co się dzieje z naszą mamką, a przecież jedyną matka moją.
— „Nie tak się działo z Karolem; zawsze dobry, uprzejmy, nie stracił jéj z pamięci.
— Trzy lub cztery razy odwiedzał ją, bo żyła jeszcze. Nic się nie zmieniło w małym domku, słońce go zawsze złociło, kury zawsze gdakały i kręciły się blizko proga, tylko Turek pies z Nowéj Ziemi, po ośmnastym pełném szlachetności i sumienności loku życia swego zdechł, unosząc do grobu pociechę, że swoją czystą, bezinteressowaną odwagą, trzy lata przed śmiercią, wyratował jednego człowieka i dwoje dzieci, od utonienia. Potomek téj rasy filantropicznéj, był własnością Karola, i obiecywał już teraz wstępować w ślady dziadka swego. Wszystko wydałoby się bardzo błahém i nic nie znaczącém, dla każdego, co by nas podsłuchiwał, lecz dla nas było nadzwyczaj zajmującém.
— „Nie mogliśmy się oderwać od téj rozmowy, tak bogatéj w pamiątki, gdy gospodyni domu, Francuzka jak my, weszła do buduaru aby nas zabrać do salonu, gdzie już kilkanaście osób świeżo przybyło, i potrzebowano tancerzów dla panienek, ślicznych, wesołych, śmiejących, i jak ptaszki szczebiotliwych. które zaimprowizowały kontredansa.
— „Przedstawiono mnie świeżo przybyłym i kadryle zaczęły się.
— Pomiędzy temi młodziutkiemi blondynkami, pełnemi wdzięków, była jedna angielka, lekka, pusta, hoża, chwilowo po wesołym kadrylu smętnie zamyślająca się, i znów porzucająca rozmyślanie dla skocznego szalonego walca, któremu duszą i piałem cała oddawała się, zostawiając po sobie promień wesołości i woni. Patrzyłem na nią, bo to było więcéj niż przyjemnością, — to było szczęściem widziéć tę młodą dziewicę, porwaną wirem pustoty. Karol zbliżył się do mnie, i także patrzał na nią. Po ukończeniu walca, biegnąc ujęła za rękę jedną z towarzyszek, i z nią udała się do buduaru, gdzie ja z Karolem tak długo rozmawialiśmy. Przybliżałem się do niéj, i zamówiłem ją do następnego kadryla, — raczyła zamówienie przyjąć.
— „Tyle głos jéj był lubym, ile taniec zachwycającym, to była syrena. — Kiedy kadryl ustał, odprowadziłem ją do buduaru, i resztę wieczoru nieustannie patrzyłem się na nią, myśląc tylko o niéj. Przy wyjściu Karol mi jeszcze o niéj mówił. Powiedziałem mu, że to jest jedyna kobiéta, z którąbym się chętnie ożenił.
— „No! jeżeli tak, przedstaw się, odpowiedział mi, ona jest do wzięcia.
— „To szczególniejsza, jak czasem jedne słowo na wiatr wyrzeczone, głęboko nam na serce spadnie, i jak żart zdający się próżny bez żadnego z początku następstwa, utkwi potém w umyśle. To słowo małżeństwo, zamienione pomiędzy nami, z przyczyny téj młodéj blondynki, ścigało mnie całą noc bezustannie, jednakże zastanowiwszy się nad tém, uważałem, to rzeczą niepodobną, z przyczyny: że pomimo najusilniejszych próśb moich, notaryusz pozostawił mnie w zupełnéj o rodzicach moich niewiadomości. Wzywałem więc na pomoc rozumu, i walcząc ze sobą, nie szczędząc usiłowań, dokazałem oddalić myśl tę od siebie. Już pamięć tego pięknego dziecka wyrugowałem prawie z mego serca, gdy pewnego poranku widzę Karola, przybywającego z biletem zapraszającym mnie na bal, który za trzy dni wyprawiano, i na który to znajdować się miała Miss Fanny; było to imię czarującéj wizyi którą poznałem.
— „Postanowienie moje było stałe. Nie powinienem był widziéć jéj więcéj, tém bardziéj, że wyjazd mój do Szkocji, miał właśnie w dzień przypadającego balu nastąpić. Cóż pan powiész? przedsięwzięcia moje jak dym porwany wiatrem znikły. Odwołałem mój wyjazd; i właśnie wieczorem, w którym powinienem był znajdować się na drodze do Edymburga, udawałem się drogą prowadzącą na bal. Całe oddziaływanie, cała usilna praca podjęta przeciwko rosnącéj w sercu mojém miłości, wszystkie walki tyle sił wyczerpujące, wszystko przepadło!
— „Zobaczyłem młodą osobę od któréj z takiém postanowieniem miałem uciekać, poczułem tylko, że ją kocham jak szalony.
— „Nie potrzeba, zdaje się powiedać panu, że oddawszy ukłon gospodyni domu i powiedziawszy jéj zwyczajną grzeczność, pierwszém staraniem mojém było zbliżyć się do Miss Fanny; lecz chociaż dopiéro była dziesiąta godzina kiedym na bal przybył, już cztérech mających z nią tańcować zapisanych było, a widząc zbliżających się trzech lub czterech jeszcze do zamówienia jéj, szczęśliwy byłem, żem się choć piątym z kolei znalazł.
— Czekałem, patrząc na nią jak tańcowała.
— „Lube to było zajęcie: kaźden ruch jéj zachwycał. Uśmiech jéj miał wdzięk niewysłowiony. Oczy iskrzyły się młodością, wesołością, szczęściem. Oddawała się z całém wylaniem ruchom tańca; ale zarazem z taką czystą skromnością, że nakazywała największe uszanowanie pomimo najgorętszych uczuć jakie się dla niéj czuło.
— „Kolej moja przyszła: tyle się uczyłem tańcować, że potrafiłem odważyć się: chodziłem naprzód, w tył, na prawo, na lewo prawie tak przyzwoicie jak piętnastu lub dwudziestu innych tancerze, stojących w tym samym co ja kadrylu. Tak, że pomimo mojéj długiéj i giętkiéj figury, nie widziałem się wcale śmiesznym, a to już wiele, bo byłem nieubłaganym sędzią dla siebie samego.
— „Podczas kiedy tańcowałem z córką, Karol rozmawiał z jéj matką, jeszcze młodą i ładną, i kiedy niekiedy, patrząc na mnie, uśmiechał się, i tak mrugał oczami, jakby mi mówił: „bądź spokojny, zajmuję się tobą.“ Matka ze swojéj strony, uważnie bardzo na mnie spoglądała, a ja starałem się być jak najmniéj nudnym dla Miss Fanny. To co czułem dla tej młodéj osoby, było szczególném, nie słychaném: to cóś było podobném do miłości ojcowskiéj. Chciałbym był mężem jej zostać, nietyle dla posiadania jéj, jak mi się zdaje, ile dlatego, abym miał przyjemność dostarczać jéj piękne ubiory, kwiaty, gazy, koronki, żebym ją prowadzał na bale, i patrzył się na nią jak tańcuje.
— „Kiedy, odprowadziłem Miss Fanny na jéj miejsce, znalazłem że Karol siedział tam gdzie go zostawiłem.
— „No! no! dobrze, powiedział mi, dobrze idzie.
— „Co dobrze idzie? zapytałem.
— „A do licha! Idą ci dobrze interessa.
Podczas kiedyś rozmawiał z córką o deszczu i pogodzie, o gorącu jakie tulaj, a o zimnie jakie na dworzu, bo pewny jestem żeś jéj ani słowa o swojéj miłości nie wspomniał, ja, mówiłem z matką.
— „O kim?
— „O tobie.
— „Jakto! śmiałeś jéj mówić o małżeństwie? zapytałem rumieniąc się.
— „Miałem tę śmiałość.
— „I cóż?
— „A! podobałeś jéj się, mój przyjacielu.
— „Doprawdy?
— „Słowo honoru: ale Miss Fanny niebogata.
— „Co mi tam po bogactwie?
— „Chociaż twoje dwanaście tysięcy liwrów dochodu, są skromnym majątkiem, jednakże robiły wrażenie. Na twojém miejscu... jeżeliś mi mówił na doprawdy...
— „Ah! mój przyjacielu — Sądzę... cóżbyś zrobił w mojem położeniu?
— „W twojém położeniu? — napisałbym zaraz do ojca i matki, prosząc o zezwolenie.
— „Spojrzałem na mego przyjaciela, dla zapewnienia się, czy nie ma jakiéj skrytéj myśli w tém co mi mówi, lecz nie mogłem się omylić na szlachetnym wyrazie twarzy jego; mówił do mnie szczerze.
— Karolu, wymówiłem trząsając głową, czyż sobie nie przypominasz, że jak byliśmy razem u mamki, nigdy rodzice nie odwiedzali mnie?
— „Ah to prawda, odpowiedział mi, biedny przyjacielu! zapomniałem o tém. Ojciec więc twój i matka już poumierali?
— „Tak jest odpowiedziałem.
— „A w takim razie już nie idzie o ich zezwolenie, ale o wyciąg ich śmierci z metryk. To jeszcze krócéj jeżeli jak mniemam trwasz w chęci...
— „Pojmujesz pan jak te kilka słów przypomniało mi, ile dawniéj wstydzić się i cierpieć musiałem; zasmuciły mnie teraz. Wcześnie wyszedłem z balu mówiąc sobie: „Kiedy ja wzbudzę tak szczere przywiązanie, aby mi wynadgrodziło te, którego nigdy nie doznałem?“ Pan wiesz, boś się pan także nacierpiał — wiesz pan mówię, że są chwile, w których dusza tak usposobiona do kochania, tak żąda miłości, że oddałaby całą wieczność szczęśliwości, za pociechę przyniesioną jéj przez niebiańską duszę. Ah! czułem to więcéj niż ktokolwiek by uczuł; ja, wydziedziczony z przywiązania, którego Bóg każdemu dziecku udziela! któremu świat wyrzuca cierpienie, jakby występek! któremu nietylko że zbrakło serca pociechę niosącego, ale nawet grobu, na którymby mógł płakać.
Smętność jaką te myśli wlały we mnie, upoetyzowała jeszcze bardziéj Miss Fanny w moich oczach. Szczęśliwy, byłbym w niéj oglądał swobodną dziewczynę, oświetlającą promieniem radosnym wszystko, co ją otaczało, i którą widząc przechodzącą, nie prosiłbym o nic innego, tylko o moją cząstkę téj świątecznéj woni jaką w koło siebie rozpościerała, a do któréj każdy miał prawo. Lecz ślady myśli na jej wyrazistéj twarzy, lecz pusta wesołość w tańcu, dozwoliły mi spodziewać się, że jéj dusza zdolną jest uczuć i zrozumieć mój smutek, jak zdolną jest także rozbudzić wesołość moją. Kochałem ją więc bardziéj jeszcze pojęciem rozumu, niżeli sercem, i chociaż nie miałem myśli pojąć ją za żonę, czułem jednakże potrzebę widzenia jéj, choćby tylko dla takiéj potrzeby, dla jakiéj, każde bolejące serce żąda cichego pocieszenia, skarży się i oczekuje pociechy, od szczęśliwszego i spokojniejszego serca.
— „W kilku jeszcze domach widywałem ją, pewien rodzaj zażyłości utworzył się między nami, tak, że w dniach w których mnie napadała moja melancholja, ona pytała się mnie o jéj przyczynę, może tyle przez zalotność, ile przez spółczucie; zaraz twarz jéj okazywała zmartwienie z czém jéj bardzo do twarzy było. Nieraz w czasie tańca ścisnąłem jéj rękę, jak się ściska rękę przyjaciółki, dziękując za przychylne wejrzenie, i zawsze jéj ręka odpowiadała mojéj. Tego właśnie wieczora, wracałem do siebie szczęśliwszy i z większą nadzieją w przyszłość. Biedne mv istoty, pokładać szczęście, a czasem nawet życie, w uśmiechu, spojrzeniu kobiéty! Na ostatek, czém ją częściéj widywałem, bardziéj znałem, coraz więcéj odkrywałem w niéj serce, które Bóg czasem dozwala znaleść, aby pociechę i szczęście w niém czerpać. Taki był mój z nią stosunek, gdy chęć podobania się i kokieterya moja, zgubiła mnie.
— „Trzeba panu powiedzieć, ze w téj epoce, epoce przejścia chwilowego między krótkiemi spodniami a spodniami ze strzemiączkami, noszono na wieczory zaproszone, opięte spodnie obwiązane koło kostki. To przedłużało tradycye cesarstwa, gdzie nie jeden, tyle z pięknych łydek jak z odwagi zaszczytnie bywał wspominany. Tych których natura harmonijnemi składami obdarzyła, z wielką pomyślnością ten rodzaj ubioru nosili, co nietylko uwielbienie ale i zazdrość moją sprawiło. Przyznają się panu, że ze wszystkich obietnic, godności, bogactw, zaszczytów, które horoskop Macieja Laensberga, rodzącym się w sierpniu zapowiadał, grube łydki, najwięcéj przezemnie pożądane były, i najwięcéj żałowane że nie dopisały. Prawda i to, że nie doszedłem jeszcze natenczas do wieku dumy.
— „W chwili wyjazdu do Anglii, kazałem przywołać mego krawca, który był jednym z najsławniejszych w Paryżu, dla odnowienia mojéj garderoby. Otóż, ponieważ rosłem jeszcze, a rosłem do dwudziestu sześciu lat, na każdą robotę dla mnie musiał brać nową miarę; zatrudniony był właśnie wyrachowaniem długości i szerokości mego ubioru dolnego, gdy w tém raptem, jak gdyby się mnie o najprostszą i najnaturalniejszą rzecz pytał, wymówił:
— „Może pan życzy sobie obcisłych spodni?
— „To właśnie przypadało do moich myśli, zajętych tym jedynie żalem, że nie będę mógł potwierdzić za granicą opinii jaka jest powszechnie, że francuzi pięknie są zbudowani: a zatem na to pytanie krawca, zarumieniłem się aż z uszami razem i wykrzyknąłem:
— „Obcisłe spodnie?
— „Tak jest, flegmatycznie odpowiedział mi krawiec, teraz takie bardzo noszą.
— „Lecz, odrzekłem mu, wyciągając nogę i wskazując miejsce gdzie podług praw anatomii, łydka powinna się była znajdować... lecz...
— „No i cóż! zapytał się mnie, jakby znaku niezrozumiał.
— „A no! jakże chcesz, żebym opięte spodnie nosił z takiemi nogami?
„Mój krawiec się uśmiechnął, zdawało mu się nawet, żem zobaczył te ledwie postrzeżone podniesienie ramion; potém wziął miarę na moją łydkę, która szczególniejszym trafem mówię Panu, bom sobie postanowił wszystko powiedziéć, dziwnym trafem, trzymała i trzyma jeszcze do dziś dnia, tę same miarę, akuratnie tę miarę, jak grubość nogi w kolanie.
„W trzy dni potém, przyszedł z zamówioną robotą; pomiędzy innemi ubiorami, były i spodnie opięte.
„Obiecałem powiedziéć wszystko, czy dobre, czy złe; chwilę wzbraniałem się przymierzyć, lecz raz przymierzywszy, przyznaję się, że mi głowę zawróciły.
„Nigdy posąg starożytny, nie przedstawiał form tak doskonałych; linie jakby zdjęte były z Apolina i Antynousa razem. Ledwie żem się nie rzucił na szyję i nie uściskał mego krawca.
„Francja, miała się przedstawić w Anglii.
„Włożyłem w tłomok opięte moje spodnie i wyjechałem.
„Pan już wiesz, jakim sposobem odzyskałem Karola i jak poznałem się z Fanny.
„Jużem panu także powiedział, zdaje mi się, że, czyto przez zalotność, czy przez naturalny jakiś pociąg, Fanny zaczynała okazywać sympatyą ku mnie; nadzieja zaczęła mi się wciskać w duszę, jak mi sama oznajmiła, że matka jéj także z kolei chce dać bal.
„Zapytała się mnie czy będę na nim.
„Tyle też warto było zapytać się żelaza, czy się pociągnie na wezwanie magnesu.
„Powróciłem do domu, uniesiony radością że wchodziłem w jakiejś części do postanowienia matki Fanny, aby wydać bal, i że pewnie daje go matka na prośby córki, żądającéj jeszcze mnie zobaczyć.
„Trzy dni rozmyślałem, trzy nocy marzyłem o tym szczęśliwym balu; naostatek dzień nadszedł, — zdawało mi się, że nadeszła oliwiła, aby ostatni cios zadać sercu Fanny, znającéj mnie tylko ze strony moralnéj; chciałem zgnieść współzalotników moich, których mieć mogłem, korzystniéj od nich pokazując się materyalnie.
„Włożyłem sławne opięte spodnie, zachowane na największe okoliczności.
„Karol przybył po mnie: ubiór mój, jak waleczność Bajarda była: bez zarzutu i obawy, to go też zachwycił.
„No! proszę!.Jakżeż ty pięknie jesteś utworzony; nie możnaby się tego domyśléć widząc cię lak szczupłym.
„Zrobiłem mały ruch głową, jakby mówiąc: „a widzisz!”
„Otuliłem się płaszczem: bo w tenczas używano płaszczów, kiedy noszono obcisłe spodnie; co było nieskończenie korzystniejszym dla wysmukłych osób — otuliłem się więc płaszczem i wyjechaliśmy.
„Wejście moje, zrobiło wrażenie: nic nie ma bardziéj rzadszego jak doskonałość form, nawet w rasie kaukazkiéj, najpiękniejszéj jaka jest rasie. Zdało mi się, że miss Fanny ze smutniejszym wyrazem niż zwyczajnie przyjęła mnie, a matka z milszym niż kiedykolwiek uśmiechem.
„Pani Mortimer, tak się nazywała matka Fanny, tłumaczyła się przedemna ze skromnego przyjęcia, którego się wstydziła jak powiadała, zwłaszcza, że następowało po wystawnych balach na których bywałem. Lecz to miał być bal dziecinny, dany na prośby jéj młodszéj córki miss Gabrielli.
„Skwapliwość z jaką panu mówiłem o miss Fanny, była przyczyną, że dotąd nie miałem czasu słowa powiedziéć o jéj młodszéj siostrze, prawdziwym aniołku, raczéj prześlicznym djabełku od dziesięciu do dwunastu lat mającym, która żartując, ściskając mnie, kłaniając się poważnie i nazywając się moją małą przyjaciółką, spłatała mi już kilka figlów, lecz te, łatwo przebaczyłem dla jéj ładnéj trzpiotowatéj minki, dla ślicznych niebieskich oczu i pięknych blond włosów, kręcących się i spadających na jagody białe, meszkowate jak brzoskwinie.
„Tego wieczora skwapliwie przybiegła do mnie, wpatrywała się we mnie od stóp do głów, obeszła mnie w koło, i stanąwszy przodem do mnie, ukłoniła mi się tak drwiąco-poważnie, że to już powinno było podać mi myśl, strzeżenia się jéj; poczém jak ptaszek lecący za stadem, wybiegła do swoich towarzyszek: słyszałem tylko częste wybuchy śmiechu.
„Nie zważałem na tę huczną grzeczność. Fanny tego wieczora była piękniejszą i skłonniejszą do smętności, niż kiedykolwiek. W jéj ruchach taka była giętkość, tkliwe opuszczenie się, jakaś powiedziéć można omdlałość; a w głosie tak coś łagodnego i miłego, że cały słuch i wzrok mój, dla niéj tylko miałem. Zamówiłem ją do kontredansa, na co przystała, mówiąc: że dla mnie go zachowała; potém w figurach tańca zapisałem się na drugi, — z wielką uprzejmością, to drugie zamówienie przyjęła, tak, że wszystkie żyły zadrgały we mnie.
„Przyznaję się, że stanąwszy do tańca i widząc wszystkich oczy zwrócone na mnie, uczułem jakby lekki wstyd, z przyczyny opiętych spodni, bo chociaż mogły podawać każdemu tę myśl że mi do ciała przyrosły, ja jednak miałem świadomość i uznanie znaczna ilość waty między tkanką z wełny a podszewką znajduje się; i ta właśnie świadomość zrządziła, że chód i ruchy moje były nieśmiałe i niepewne; trzeba mi było nawet użyć siły rozumowania, aby te nieśmiałość zwalczyć, a że właśnie rozumowanie jest moim przymiotem, wiec ją zwyciężyłem, i to tém łatwiéj, mi przyszło, że, jakem już powiedział, miss Fanny tego wieczora zachwycającą była.
„Kontredans w miarę mojéj żądzy za prędko się skończył, przypomniałem mojéj partnerce przyrzeczenie; zapisała mnie wswojém albumie do czwartego, mówiąc bardzo grzecznie i pochlebnie: że zapisuje mnie dla mojéj spokojności, ale że niepowinienem myśléć aby to było potrzebą, gdyż ona pewnie nie zapomni uiścić mi się z długu.
„Pierwszą myśl miałem taką, aby zaczekać nie tańcując, póki kolej wpisu nie powróci mi chwil szczęśliwych, których dopiero co używałem; ale rozmyśliwszy się, że tańcowanie tylko z jedną osobą mogłoby być uważane i sądzone może za niewłaściwe a nawet uchybiające przyzwoitości, poszedłem zamówić miss Gabryellę.
„Lecz miss Gabryella, z przyczyny że to dla niéj i jéj małych towarzyszek wieczór był dany, na którym ona była królową, mając swoich tancerzy więcéj jeszcze jak siostra, poważnie wzięła swoje album, i z okazałością wykazawszy mi pięciu zapisanych, mnie za szóstego dopiero wpisała.
„Umyśliłem tego wieczora już nie udawać się do małych pensjonarek, lecz do słusznych panien; zaprosiłem więc jednę nic nie znaczącą, które zawsze niezamówione znaleść można, i które są opatrznością dla spóźniających się tancerzy.
„Skończywszy ten kontredans, myślałem że odpocznę sobie. Oddaliłem się do buduaru otwartego od salonu, i przewracając niby książki na stole, patrzyłem przez otwarte drzwi na tańcujących.
„W téj chwili miss Fanny wracała z d’un avant-deux, a gdym spojrzał na nią, zdawało mi się, że się do mnie uśmiechnęła.
„Wracając na miejsce swoje, postrzegłem w drugim kącie salonu, panią Mortimer rozmawiającą z Karolem; korzystał z próżni, jaką wielka liczba tańcujących zrządziła i znalazłszy przy niéj miejsce, zasiadł koło niéj. Rozmawiał z nią po cichu, ale z żywością, a często wzrok ich zwracany na mnie, kazał domyślać mi się, że o mnie rozmawiali.
„Udałem że tego nie postrzegam, i przewracałem książki na stoliku.
„Po skończonym tańcu, zamieszałem się w gwar chodzących i kręcących po salonie, lecz napróżno szukałem pani Mortimer z Karolem, — zniknęli, musieli widać wyjść do jakiegoś bocznego pokoju.
„To znikniecie, zdawało mi się dobrą wróżbą.
„Byłem tego wieczora w jakimś zwycięzkim usposobieniu umysłowém, który wywiera czasem taki wpływ na człowieka, iż wszystko widzi w różowym kolorze; tak i ja też przeglądałem w złocisto-mętnéj głębinie, przyszłość moją rozwijającą się w świetnych i jasnych kolorach.
„Szukałem wzrokiem miss Fanny, darzyła mnie zawsze uśmiechem ile razy wzrok się nasz spotkał; i nietylko uśmiechała się ale przyszła do mnie mówiąc:
„Widzisz pan tę pannę*** —? pokazała mi młodą osobę, z rzędu tych, o których niedawno co mówiłem już panu, i którą śmiało można było liczyć do wspomnionéj przezemnie kategoryi, widzisz ją pan? — ona jeszcze nie tańcowała i biedaczka jakaś smutna.
„Miss Fanny jest słońcu podobna, odpowiedziałem, wszędzie gdzie jéj wzrok padnie musi się wszystko rozweselić. Zaraz poproszę tę damę do tańca.
„Oh! pan jesteś nadto dobry, odpowiedziała mi z zachwycającym uśmiechem, i Pan Bóg, ci nagrodzi wszystko dobre które dla bliźnich robisz.
„Pan Bóg ma swoich reprezentantów na ziemi; jeżeli mu się wyduwać będzie że zasługuję na jaką nagrodę, niech że zda wykonanie jéj na nich.
„I poszedłem do panny*** — która mi podziękowała nietylko z zadowoleniem, ale prawie z wdzięcznością.
„Tym razem tańcowałem z dumą, bom zadosyć czynił rozkazowi miss Fanny, a wiedziałem, że kobiety nie rozkazują tylko tym, którzy nie mogą im nic odmówić.
„W połowie kadryla, zjawiła się pani Mortimer z Karolem.
„Przeszedł koło mnie, w czasie, gdy partnerka moja figurę tańcowała.
„Czekam cię w buduarze, powiedział mi, mam ci coś bardzo ważnego powiedziéć.
„Od pani Mortimer? zapytałem, zadrżawszy mimowoli.
„Tak jest.
„Powiedz mi zaraz.
„To za długo będzie.
„Więc po kadrylu.
„Dobrze, czekać cię będę.
„Można łatwo zgadnąć, jak mi się taniec wydawał długi, zwłaszcza z tancerką dla któréj nie czułem najmniejszego powabu. Byłbym przysiągł że się orkiestra pomyliła, lecz ponieważ nikt takiego postrzeżenia nie czynił, dorozumiałem się że byłoby niegrzecznością, abym się sam z nim pośpieszył, czekałem więc, nie z przykładną cierpliwością przyznaję się, ostatniego chassé-croisé, lecz zawsze czekałem, to już bardzo wiele na mnie, i więcéj nie można było odemnie wymagać, jak mi się zdaje, zwłaszcza w takiém usposobieniu, w jakiem ja się znajdowałem.
„Dotąd nie jestem pewny, czy moją tancerkę odprowadziłem na jéj miejsce. lecz to wiem, żem poleciał do buduaru.
„Karol tam na mnie czekał.
„No! mój przyjacielu, odezwał się do mnie, czyś zawsze rozkochany?
„Więcéj niż kiedykolwiek.
„I uważałbyś za szczęście ożenienie z miss Fanny?
„Jak największe szczęście na ziemi.
„A więc mój drogi, to szczęście od ciebie zawisło.
„Co mówisz Karolu? nie dawaj mi fałszywych i zwodniczych nadziei.
„Cicho! otóż mała Gabriella.
„Istotnie, siostra Fanny na palcach zbliżyła się z dwoma lub trzema towarzyszkami.
„Mój Karolu, nie powinieneś stawiać mniew zawieszeniu między życiem a śmiercią.
„Odwróćmy się od nich, żeby nie mogły słyszéć co będziemy mówili.
„Odwróciliśmy się do komina bardzo wysokiego, wsparłszy się łokciami o jego marmur.
„Małe panienki zaczęły się bawić, czy może udawać że się bawiły na dywanie.
„Powiadasz?...
„Powiadam, żem mówił z panią Mortimer.
„Wiem, mój przyjacielu, ale nie śmiem się pytać skutku rozmowy.
„Niesłusznie, bo skutek może być najprzyjemniejszy dla ciebie.
„Mój Karolu, mój przyjacielu! czy ty pojmujesz jaka jest ważność dla mnie w tém co mi mówisz.
„Naturalnie.
„Uważaj dobrze, bo mógłbyś dać mi do zrozumienia, że miss Fanny nie patrzy na mnie surowo.
„Wierz temu.
„Ah Boże!... a gdybym prosił o jéj rękę...
„Proś.
„Jakto, danoby mi ją?
„Dla czego nie, jesteś młody, choć nie bardzo bogaty, ale nie zależny i do tego kształtny.
„Zarumieniłem się, témbardziéj, że w téj chwili, trzy dziewczynki wybiegły śmiejąc się do rozpuku, myślałem, że usłyszały to co Karol mówił.
„Jakto! więc jabym mógł być tak szczęśliwy! mógłbym posiadać miss Fanny... nawet?...
„Zatrzymałem się.
„Nawet choćbyś nie mógł powiedziéć nazwiska rodziców twoich; szanują cię dla ciebie samego a nie dla rodziny twojéj, cenią w tobie tylko ciebie.
„Oh mój przyjacielu! jak nawet uwierzyć takiemu szczęściu, zdaję mi się że zemdleję. Mój Boże!
„Teraz nie byłoby właściwie; muzyka już zaczyna, zdaje mi się że masz tańczyć z miss Fanny.
„Oh! prawda.
„Wypadłem do balowej sali, porwałem rękę Fanny, ścisnąłem ją w mojéj, zdawało mi się, że uczułem lekkie ściśnięcie odpowiadające mi, spojrzałem na śliczną dziewicę; spuściła oczy i zarumieniła się. Oczywistem było, że matka opowiedziała jéj rozmowę odbyłą z Karolem. Chciałem słowo przemówić do niéj, lecz figura się zaczęła: obiecałem sobie po skończeniu mówić z nią, i cały rozradowany oddałem się tańcowi.
„Od pierwszéj figury postrzegłem dziwną rzecz, to, że wszyscy szeptali. Pytałem sam siebie, czy wieść o mojem ożenieniu już się rozeszła. Lecz do tego szeptania łączył się śmiech tłumiony. Patrzyłem w koło siebie, ale na wszystkie strony gdziem okiem rzucił, zdawało mi się że śmiech ustawał, a miejsce jego zastępowała udawana powaga; śmiech zaś gdzieindziéj wszczynał się. To mnie uczyniło nieśmiałym; bałem się już powiedziéć miss Fanny tego com sobie postanowił, zresztą, ona odwracała głowę, chustką zatkała sobie usta, jak gdyby jéj krew szła z nosa. Postanowiłem czekać, i po skończonym kadrylu wyrazić jéj szczęście jakiego doznałem; jak to szczęście było wielkie, niesłychane, niepojęte, wyszedłem do en avant deux z twarzą promieniejącą.
„Szepty i śmiechy widocznie podwajały się.
„Obejrzałem się w koło, i nie mogłem pojąć przyczyny téj wesołości coraz bardziéj wzrastającéj, szczególniéj jak przyszła kolej na pasterkę, to jest, że tancerz sam jeden tańcuje en evant deux; wtenczas już do najwyższego stopnia śmiech doszedł. Co do miss Fanny, zdawała się być w mękach; nie możnaby powiędziéć z pewnością czy wstrzymywała śmiech, czy płacz Zacząłem natenczas posądzać, że się ze mie tak śmieją, chociaż domyślić się nie mogłem przyczyny tego śmiechu. Nareszcie przypadła ostatnia figura, tu już nie był śmiech, ale prawie konwulsje.
„Chciałem odprowadzić miss Fanny na jej miejsce, lecz wpół drogi porzuciła mnie, spróbowałem zatrzymać jéj rękę.
„Oh panie! wymówiła do mnie, w pół smutnie, w pół gniewnie.
„I wyrywając rękę, usiadła przy matce.
„Poszedłem do Karola, zapytać go czy on nie doszedł co to za niepojęty ruch i ożywienie koło mnie było, lecz ten nie dając mi nawet czasu na zapytanie, zawołał:
„Nieszczęśliwy! idź do buduaru i spojrzyj się na siebie.
„Zadrżałem od stóp do głowy; czyby mi się szczególny jaki przypadek zdarzył?
„Poszedłem za radą Karola, wszedłem do buduaru zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
„Zdało mi się, że za mną wszyscy oczy zwrócili.
„Prosto udałem się do zwierciadła. Najpierwéj spojrzałem się na twarz; na téj prócz czerwoności, nie znalazłem nic dziwnego ani szczególnego, wziąłem się do rozważania stanu.
„Żabotom nie można było nic zarzucić: kamizelka dobrze piersi zakrywała: a frak z całém ubiorem jak najlepiéj harmonizował.
„Przeszedłem późniéj, nie bez rodzaju obawy, do niższéj części toalety.
„Mimowolnie krzyknąłem, i ledwo nie zemdlałem.
„Dostrzegłem, wpięte, w miejscach gdzie łydki znajdować się winny, szpilki duże, z przytwierdzonymi do nich papierkami w formie chorągiewek, na których był napis taki:
Tu leży łydka pana Henryka de Saint-Ile, tkliwe serca, módlcie się za nią!
„Przypomniałem sobie wówczas mała Gabryellę bawiącą się na dywanie; — gdybym był zmuszony wracać przez salon, zdaje mi się że byłbym umarł ze wstydu.
„Rozczerwieniony i prawie bezprzytomny, uciekłem innemi drzwiami. Wsiadłem w pojazd a ledwie dojechawszy do drzwi hotelu, zażądałem koni pocztowych.

„We dwie godziny potém, byłem na drodze do Douvres.

VI.
PRZEDNIE ZĘBY.

Jednym tchem wróciłem do Paryża.
Gdyby jeszcze klasztory istniały, byłbym pewno został trapisty albo kamedułem.
„Przebacz pan, przerwał Tristan. Nic nie może być bardziéj melancholicznem, jak to co mi pan opowiedziałeś, to wielka prawda, zdaję mi się jednak, że za dużo czasu tracimy; zostawiłem u siebie list, w którym donoszę o śmierci mojjé i w którym wymieniam las Bulonski, jako miejsce gdzie mam sobie życie odebrać. Boję się więc aby mnie nie szukano, nie znaleziono, bo natenczas...
— „Panie odpowiedział Henryk, las buloński jest rozległy, jesteśmy w skryłem i odosobnionym miejscu; od czasu jak zrobiłem postanowienie powiesić się, to jest od dni piętnastu, wybrawszy sobie to miejsce, przychodziłem do niego często i nigdy nikogo to nie spotkałem, nikt mi nie przeszkodził rozmyślać tutaj. Spodziewam się więc, że będę miał dosyć czasu do opowiedzenia panu moich przygód, jak pan który mi swoje opowiedziałeś.
— A więc opowiadaj je pan, odrzekł Tristan; przecież wystrzał nie zajmie długiego czasu.
— Bez wątpienia. Zresztą, po dalszym ciągu opowiadania mego, zobaczysz pan i przekonasz się, że równą jak pan mam obawę aby mi nie przeszkadzano.
— Przyznaję się jednak, że powierzając panu nieszczęścia wycierpiano, (albo, jeżeli zechcesz te zwierzenia nazwać lepiéj spowiedzią śmieszności moich), doznaję niewymownéj ulgi.
— W takim razie, słucham pana, odrzekł z poddaniem się Tristan.
— „Lecz, ciągnął daléj Henryk niestraciwszy wątku opowiadania, w braku klasztorów schroniłem się do mego mieszkania, przy ulicy Hanowerskiéj; zamknąłem wszystkie drzwi, pozasłaniałem najstaranniéj okna i postanowiłem pędzić życie w odosobnieniu, w samotności; nigdy nie pokazać się w świecie, w którym, zdawało mi się, przygoda moja rozgłoszoną już być musiała.
— „Zapomniałem panu powiedziéć, że odesłałem krawcowi zapłatę za ostatni mój rejestr, z najostrzejszym zakazem, aby mi się nigdy na oczy nie pokazał; rozmaicie kusił się i starał dowiedziéć przyczyny téj nie łaski, chciał koniecznie być na zawsze moim krawcem, lecz pozostałem nieubłagany. Zamknąłem się sam w sobie.
— „Odebrałem dwa, czy trzy listy od Karola, ale nie otworzyłem ich nawet, bo byłyby mi pewnie odnowiły boleść, i przypomniały nieszczęśliwą przygodę, której żądałem zapomniéć.
— „Jednakże z czasem, odosobnienie moje zączęło po trochu zmniejszać się. Bardzo szczerze zająłem się malarstwem, znajdując w téj sztuce największą rozrywkę; oprócz tego grałem na wiolonczeli, a głos melancholiczny tego instrumentu, w takiéj był harmonii, z usposobieniem mego umysłu, tyle mnie zachwycał, jak gdybym słyszał płacz przyjaciela, chcącego mnie pocieszyć rzewliwością swoją.
— „Trzy miesiące upłynęły: Karol siedział ciągle w Londynie, gdzie go interessa zatrzymywały: przestał pisywać do mnie, bo pewnie znudziło go to, że nie odbierał odemnie odpowiedzi.
— „Otwierając i zamykając drzwi, postrzegałem niekiedy starego pana wchodzącego lub zchodzącego ze schodów; raz zagadał do mnie, nie wiem już o czém. To był najpierwszy glos ludzki (wyjąwszy służącego mego) który mi zadźwięczył w uszach, od czasu mojéj samotności i oddalenia się od ludzi.
— „Zapytałem mego służącego, o jego nazwisko, a ten znów zapytał się odźwiernego.
— „Ten stary pan, był antykwaryuszem dość zamożnym, wydającym swój dochód na skupywanie obrazów; przepędzając życie i cały czas swój na graniu na flecie, i na grze w szachy.
— „Uważałem że istniał jakiś pociąg w naszych humorach; on ciekawy był obrazów, ja malowałem, on grał na flecie, ja na wiolonczeli: lubił grać w szachy, ja dawniéj przepadałem za tém.
— „Zwolna zbliżaliśmy się do siebie, aż w końcu zawiązała się dobra znajomość.
— „Był to człowiek od sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu lat, wesoły uprzejmy, dowcipny: był jednym z tych ludzi, co to starzy wiekiem pozostają młodymi charakterem: nie nudzą innych swemi żalami, narzekaniami, radami i wspomnieniami. Odwiedzenie jego galeryi posłużyło mi za pozór do nawiedzili; przyjął mnie z ujmującą uprzejmością, a w końcu tygodnia nie mógł się już obejść bezemnie. Co dzień po śniadaniu zachodziłem do niego, i walka w szachy zaczęta od wczorajszego dnia ciągnęła się daléj. Byłem w téj grze nierównie mocniejszy od niego, jednakże kiedy niekiedy, pozwoliłem mu wygrać, co go nadzwyczaj uszczęśliwiało.
— „Zima przeszła tym sposobem.
— „Często mi mówił o swojéj córce meszkającéj w Saint-Mandé; i jak wiosna nadeszła, zaprosił mnie abym z nim na obiad do niéj pojechał. Długo się tym zaprosinom opierałem, bo towarzystwo kobiét było mi nieznośném, od czasu mojéj londyńskiéj przygody: jednakże zwyciężony prośbami jego, przyjąłem wreszcie zaproszenie. Umówiliśmy się że pojedzie. naprzód i zapowie bytność moją nazajutrz.
— HPojechał we Czwartek.
— HNazajutrz był to właśnie Piątek; wziąłem remizę i udałem się do Saint-Mandé. — Przyjechałem na godzinę przed obiadem, stary mój sąsiad przedstawił mi swoją córkę najdowcipniejszą, najprzyjemniejszą ze wszystkich kobiét, jakie kiedykolwiek widziałem.
— Usiedliśmy do stołu, umieszczony byłem naprzeciwko gospodyni domu; pan wiesz co to jest obiad wiejski; gdy przed dzwonkiem zwołującym do obiadowania, przechadzało się z godzinę po świeżem powietrzu; przy piérwszym daniu słychać tylko brzęk łyżek, poczém brzęk widelcy i nożów wyręcza go. Tego dnia zamiast brzęku srebra, powiedziéć można, iż usłyszanoby bieg muchy. W tém nagle jeden zgości wykrzyknął:
— „Otóż, jest trzynastu nas u stołu!
— „Mimowolnie zbladłem; trzynaście osób przy stole i to jeszcze w piątek! to dosyć było do przestraszenia mnie. Styczność téj liczby z tym dniem, już mi dwa razy nieszczęście sprowadziła. Każdy się rozśmiał z Łéj uwagi która mnie dreszczem przejęła: natenczas zaczęto rozpowiadać historye na temat przeraźliwy, historye którym nikt prócz mnie nie wierzył, a które zajmując mój umysł wzbudziły moje roztargnienie, tak, że tysiąc nieuwag popełniłem.
— „Znałem siebie dobrze; raz popchnięty na tę drogę, niełatwo mogłem się powstrzymać. Postanowiłem jednak panować nad sobą i wyjechać nim te nieuwagi przybiera barwę zastraszającą. Udałem, że mnie bardzo głowa boli i wyjechałem. Dość że mój sąsiad który zapowiedział, że mam dowcip i rozum, musiał niebardzo wesołych nasłuchać się dziękczynień, skoro za mną drzwi się zamknęły.
— „Nie przewidując jakiem nieszczęściem ten dzieli mi groził, bałem się wszystkiego dopóki nie zajechałem do domu. Bałem się wywrotu pojazdu, napadu złodziei na drodze; powróciłem jednakże bez przypadku. Nazajutrz nie miałem już apetytu: pomyślałem wreszcie że zachoruję z zabobonu. Wszakże dnie za dniami biegły, a mnie żadna nieprzyjemność nie spotkała. Mój sąsiad wrócił ze wsi; znów zaczęliśmy nasze partye w szachy, i myślałem że już pociąg do mnie ustał, gdy w tém odbieram drugie zaproszenie do Saint-Mandé; a ponieważ to była niedziela przyjąłem zaproszenie z zachwyceniem, żądając nagrodzić moje niedorzeczności i naprawić fałszywe o mnie mniemanie. Tym razem było nas tylko ośm osób u stołu, tak, iż tego wieczoru nic nie trudziło, nic niepokoiło mego umysłu. Byłem więc ile tylko można dowcipnym i dorzecznym, a gospodyni domu, ze swojéj strony, była dla mnie zachwycająco uprzejma. To prawda, że pobudziłem ją nie sto razy do serdecznego śmiechu, przez co nastręczyłem jéj sposobność pokazania najrówniejszych i najbielszych zębów w święcie. Miała obok siebie jedną z tych kobiét, co to w salonach mają sławę dowcipnych, dla tego że obmawiają inne kobiéty; ta dama przez cały wieczór szydziła ze mnie. Nieszczęściem dla niéj, byłem w takiem usposobieniu, że zawsze miałem górę nad nią, a opuszczając ją z mnóstwem nagadanych jéj grzeczności, uważałem po jéj uśmiechu, żem sobie z niéj śmiertelnie nieprzyjaciołkę zrobił.
— „Wieczór wróciłem z moim sąsiadem, graczem w szachy, do Paryża, gdzie miał ważne i pilne interesa; całą drogę mówił mi o swojéj córce. Tym razem, nie będąc zajęty żadnym fatalnym prognostykiem, słuchałem go z największą uwagą. Opowiadał mi jak wydał za mąż ukochaną swoją Karolinę, było to imię téj ślicznéj kobiéty, za człowieka którego więcéj szacowała niż kochała, a który ze swojéj strony czynił ją szczęśliwą, w sposobie jak przez świat szczęście uważane bywa. Zresztą, mówił, że jeżeli szczęście jest w niezależności, Karolinie nic do żądania nie zostawało. Żadna kobiéta nie jest mniéj jak ona nie zależną, bo mąż jéj podróżuje i na dwanaście miesięcy w roku, przez dziesięć bywał nieobecnym. Wszystko to zajmowało mnie bardzo, chociaż nieumiałem zdać sobie sprawy, dla czego, nie uważałem bowiem w téj kobiecie dotyd, nic więcéj, jak że była najuprzejmiejszą, nieporównaną gospodynią domu, umiała dziwnie przyjmować gości, była łatwą w obcowaniu, łatwą do śmiechu, a śmiejąc się pokazywała, jakiem już panu powiedział, dwa rzędy prześlicznéj białości zębów, podobnych do dwóch sznurków pereł.
„Parę tygodni przeszło, w czasie których przyznaję, przypomniała mi się niekiedy, nasza podróż do Saint-Mandé. Pewnego ranka mój sąsiad przyszedł do mnie, z zapytaniem: czy nie chciałbym przepędzić dwóch lub trzech dni na wsi, u jego córki, z nim razem. Ponieważ nic mnie nie zatrzymywało w Parvżu, i zapewniał, że w niczém przeszkadzać nie będę, przejąłem zaproszenie, i znów pojechaliśmy do córki jego. Dom do którego już trzeci raz jechałem, był małem domkiem białym, z zielonemi okiennicami, położony wśród ogrodu pełnego drzew, cieniu i kwiatów; wszystko to, przytykało do zaczynającego się lasu, tak, że z okien miły i zajmujący był widok. Dano mi pokój bardzo ładny i ślicznie umeblowany. Wieczorem ja, i mój stary sąsiad odegraliśmy partyę zwyczajną w szachy; on ją wygrał, a o jedenastéj każdy do siebie wrócił.
— „Widzisz pan, rzekła do mnie gospodyni domu, że życie tu przepędzane jest jednotonne, lecz ma tę korzyść, że je możesz zmienić skoro tylko niem się znudzisz, albo też pędzić je długo, jeżeli ci się podoba. Pan bowiem jesteś tutaj u siebie.
— „Odeszła odemnie z boskiem na ustach uśmiechem.
— „Nazajutrz, ponieważ prześliczna była pogoda, zaproponowano przejażdżkę konną do lasu, i zgodzono się na tę rozrywkę. Posłano po trzy tradycyjne konie, których zawsze blisko lasu można znaleźć do najęcia, a których galop płaci się dwa franki na godzinę. Ledwie żeśmy przystali na tę zabawę, gdy ta pani o któréj już mówiłem, śmiertelna moja nieprzyjaciołka, przyjechała. — Przybliżyłem się do niéj i po piérwszem słowie jakie do mnie wyrzekła, poznałem, że mi nieprzebaczyła. Posłano po czwartego konia i wszyscy się dojazdy przygotowali. Dopieroż to były ogromne śmiechy jak biedne zwierzęta się okazały z horyzontalnie wyciągniętemi szyjami, jak belki do gimnastyki, a z ogonami jak chorągwie tureckie. Na ostatek każdy, umieścił się jak mógł na grzbiecie swego zwierza i każde w drogę, ma się rozumieć inną pojechał; ja co byłem najlepszym jeźdźcem, biegłem za temi paniami śmiejącemi się jak waryatki i wołającemi na mnie o ratunek.
— „Ale bo panie, ja bardzo źle na koniu jeżdżę, powiadała mi moja piękna gosposia i to szkaradne zwierzę może mnie zrzucić na ziemię. Pan jesteś odpowiedzialny za mnie.
— „Tak pani, zgoda, odrzekłem, nie obawiaj się pani niczego.
— „Uchwyciłem cugle dwóch moich towarzyszek, i stępo jechaliśmy, a dopiéro znalazłszy w lesie drogę równą i dość szeroką, pozwoliłem im jakiś czas galopować, chociaż to niebardzo było łatwe z lakierni szkapami. Co do papy, który jechał na koniku podobnym trochę do dzika, ten sobie spokojnie truchcikiem zdążał za nami. Wreszcie po wielu razach zadanych gałęzią cierniową, i gdy ja wyprzedziłem kobiéty, bo mój koń dostawszy mocne ostrogi raczył sobie dawną waleczność przypomnieć, dopiéro konie naszych amazonek zaczęły galopować, ale takim galopem co to przypomina statek miotany wzburzonemi bałwanami, a do zniesienia którego trzeba mieć mocny bardzo żołądek: to téż po krótkiéj chwili, nasze kawalerzystki nie siliły się wstrzymać swoje konie, ile pierwéj chciały je zmusić do galopu, i słyszałem z obu stron wołanie: „Panie Henryku chciéj wstrzymać mego konia!”
Jechano jeszcze jakiś czas stępo, dla odpoczynku, zawsze lżąc biédne zwierzęta; na zakręcie drogi, ujrzeliśmy piękny w dali widok, las w półkole zakończał go, lecz, chcąc do niego dostać się, trzeba było przebyć gładką piaszczystą równinę. Miły głos Karoliny odezwał się:
„Galopem! kto pierwéj do lasu dobieży, — panie Henryku niech mój kon leci.“
— „Zajechałem z tyłu moich towarzyszek i uderzywszy mocno ich konie, dokazałem tego, że pobiegły jak strzały; ale po ubiegu kilkunastu kroków, mocno się przestraszyłem, bo jedna z moich pań, Karolina, nie koniecznie dobrze siedziała, i widziałem ją suwającą się po siodle w różnych kierunkach. Bałem. się o nią i dlatego wypuściłem mego konia, chcąc ją dobiedz i wstrzymać, lecz mój nieszczęśliwy rumak, na w pół dychawiczny, oddychał jak miechem kowalskim, i powiedziéć by można, żem nie na koniu, ale na miechu jechał. Karolina nikła w tumanie kurzawy; jednakże już miałem ją doścignąć, gdy jéj koń czując się gonionym, zaczął cwałować, tak mocno, że gdyby wszystkie najmowane konie pozwalały sobie podobnego biegu, w kilkanaście dni właściciele ich, nie mieliby już czego wypożyczać. Biédna kobiéta wołała ratunku, ale tak była przestraszona, że głos jéj ledwie mnie dochodził. Jeszcze byłem o dziesięć od niéj kroków, gdy w tém widzę, że koń jéj wiąże się i upada z nią na ziemię.
Koń podniósł się, zawrócił, i spokojnie pobiegł do domu. Ja nadto zajęty byłem Karoliną, aby mi na myśl przyszło zatrzymać go. Przybyliśmy do niéj wraz z jéj przyjaciółką. Co do jéj ojca używającego spokojnie powolnéj przejażdżki, ten jeszcze nie dojechał do zakrętu drogi.
— „Zeskoczyłem z konia, drżący z bojaźni, czy biedna kobiéta nie skaleczyła się. Zbliżywszy się do niéj ujrzałem kroplę krwi która jak rubin ukazała mi się na jéj czole: ukląkłem przy niéj wziąłem jéj rękę, wypytując się z czułością czy się nie zraniła. Była bardzo blada, ale szczęściem że wszystką złe i cała przygoda skończyła się na strachu tylko. Mały kamyczek zadrasnął jéj czoło i był przyczyną skrwawienia.
W chwili mocnego wzruszenia, trzeba widziéć i patrzéć się na kobiéty; wtenczas odkrywają swoje słabości lub siłę i czepiają się, albo raczéj chwytają pomocy, gdzie tylko mogą ją znaleść. Karolina podziękowała mi tak wdzięcznym uśmiechem jak gdybym jéj życie uratował. Pomogłem jéj podnieść się; oparła się na mojém ręku, i natenczas czułem jak jéj serce mocno i gwałtownie biło. Ja patrzyłem na nią z przymkniętemi cokolwiek oczyma. Bladość dziwnie jéj była do twarzy. Przez kilka chwil szła tak oparta; o podał spotkaliśmy ojca, prowadził zbiegłego konia, którego na drodze poznał po kobiecem siodle. Zbliżył się do nas drżący i pytał troskliwie co się wydarzyło. Karolina nie mogła się wstrzymać od śmiechu, widząc lichą rosinantę, która ją ledwie życia nie pozbawiła, a że koniecznie chciała wsiąść na nią i tak do domu wrócić, wsadziłem ją na siodło, ale zarazem prosiłem aby mi pozwoliła wciąż iść przy sobie. Zezwoliła; wziąłem więc jedną ręką cugle jéj konia, drugą cugle mego, i tak całe towarzystwo udało się drogą prowadzącą do domu. Zwolna twarz jéj nabierała kolorów naturalnych; co raz wzrok swój na mnie zwracała i uśmiechała się do mnie. Ja z mojéj strony czułem tę rozkosz, jakiéj się doznaje uspokajając i udzielając pomocy przelęknionéj kobiecie; czułem, dotykałem się prawie jéj małych nóżek poruszanych ruchem końskim. Nie wiem czy pan tego doświadczałeś, ale ja, jak tylko ujrzę kobietę w wzruszeniu, zazdroszczę zaraz szczęścia i losu temu śmiertelnikowi, który go w niéj wzbudził. Wystawiam sobie te chwile w których jak uległa małżonka albo czuła kochanka, objawia mężowi lub kochankowi skarby miłości swojéj. Natenczas zdaje mi się, że te koralowe usta, które nic nieznaczące do mnie wymówiły wyrazy, — wymawiają z cicha lube wyrazy do innego, wyrazy płynące z serca; i tym sposobem niechcący, prawie niepostrzeżenie zaczynam kochać tę kobiétę. — Zresztą chociaż za późno przybyłem, aby zapobiedz spadnięciu Karoliny z konia, ona jednak niemniéj była mi wdzięczną. Na myśl że mogła się zabić, powstawał wyraz na mojéj twarzy (mogący co chwila zniknąć) wyraz stworzony przez Boga, okazujący bladością, tyle o nią trwogi, że to ją do głębi wzruszyło, i nie wiedziała jak mi już za to dziękować. Wieczorem zostałem u niéj wielbiąc i podziwiając wszystkie piękności które Bóg w niéj stworzył i wyrył: te ręce białe z pięknemi palcami, te zęby cudowne w koralowéj oprawie, te oczy niebieskie zupełnie kolorowi nieba podobne. Cały wieczór była mowa tylko o przejazdce do lasu, o spadnięciu Karoliny, o strachu i bojaźni o nią wszystkich. Jakeśmy się już rozchodzili dała mi rękę swoją do pocałowania, a potem udałem się do mego pokoju, gdzie ledwie późno w noc zasnąłem. Jakem ci już powiedział panie, że pomieszkanie które mi dano, znajdowało się na przeciw czyli wprost głównie zamieszkałego domu, i okna równie znalazły się wysokie, jak okna w mieszkaniu Karoliny. Zagasiłem światło u siebie, i patrzyłem nie mogąc być widzianym, na cień jéj przesuwający się za firankami. Widziałem ją przechodzącą z jednego pokoju do drugiego; potém odrazu, światło, przestało migać i świeca zastanowiła się jak gwiazda nieruchoma aż do chwili, kiedy zmęczona, strudzona, wzruszeniami w dzień doznanymi zagasiła ją zabierając się do spoczynku.
„Nazajutrz o szóstéj rano, już nie spałem. Wszystko śpiewało i szemrało wkoło mnie; słonce przeciskając się przez firanki, zdawało się mówić mi: „Patrzaj, ja wstaję to i ty wstać powinieneś, bo dzień piękny a na wsi tak zielono. „Ah panie co to za wspomnienie! Zbliżyłem się do okna i ujrzałem Karolinę lak ranną jak ptaszek, przechadzającą się po swoim ogrodzie, z polewaczką w ręku i lejącą wodę na kwiatki; zdawało się że wylewa brylanty, tak woda przeciskająca się przez sitko oświecone nizkiemi jeszcze promieniami słońca przybierała pryzmatyczne kolory. Co raz wzrok swój obracała na moje okna, ale to było ukradkowo, raptownie, tak, że nikt prócz mnie, nie mógł tego spostrzedz. Serce mi bilo na myśl, że ja choć w części zajmuję ją, że te niepostrzeżone tylko przezemnie, rzucane wejrzenia, oznaczały chęć, abym się albo ukazał w oknie albo zszedł do niéj do ogrodu. A że to mogło się zdawać najnaturalniejszą rzeczą, abym zszedł i chciał się niby przejść po ogrodzie; więc ubrałem się jak mogłem najprędzéj i w kilka minut byłem już przy niéj.
„Udałem że ją tylko co postrzegłem, przybliżyłem się do niéj pytając: czy noc i odpoczynek zatarł w niéj ślady wzruszeń doznawali? Chodziliśmy po ogrodzie dopóki ojciec nie przyszedł nas wezwać na śniadanie. Nie potrafię panu opisać, opowiedziéć wszystkiego co doznałem przez trzy dni pobytu mego w Saint-Mande, ani powtórzyć wszystkich słów z których mogłem wywieść dla siebie, w tamtéj epoce, nadzieję o któréj rozmyślałem po godzinach całych przyszło jednak do tego, że przed wyjazdem Karolina rzekła do mnie: „Mój ojciec jest cierpiącym, zanadto ufa zdrowiu które mu dotąd służyło; panie Henryku, czuwaj pan nad tém aby się ochraniał, i dawaj mi znać o stanie jego zdrowia.
„W istocie, mój stary sąsiad nie był wcale zdrowym, lecz nie zważał na to. Córka chciała go przy sobie zatrzymać, przez obawę żeby go choroba nie zaskoczyła w Paryżu, ale ojciec, uparł się powrócić do miasta. Pozwoliła mu więc, chociaż z wewnętrzną niechęcią aby odjechał, ale mnie raz jeszcze prosiła, ażebym czuwał nad nim, często jéj o zdrowiu jego donosił i jak najprędzej sprowadził go do niéj.
„Raz wróciwszy do siebie, zamiast żeby się stan zdrowia starca poprawiał, znalazłem go słabszym. Dla tego więc przestraszony wielką w nim zmianą, pojechałem do Saint-Mandé, oznajmić Karolinie, że ojciec jéj jest mocno chory; wsiadła do mego pojazdu, i razem ze mną przyjechała do Paryża. Przez, cały czas podróży, z tkliwością wypytywała mnie o słabość ojca; tyle widziałem obawy w jéj głosie, że byłem w głębi serca wzruszony; brałem jéj ręce, ściskałem je i wszystko co można robiłem i mówiłem, dla zaspokojenia i wlania w duszę jéj pociechy. W swojjé boleści zapomniała żem dla niéj był obcy, bo zostawiała ręce swoje w moich. Już to było po drugi raz, jak patrzyłem na tę kobiétę pognębioną niepokojem i przywalona gwałtowną obawą, pierwéj bała się o siebie, teraz drżała o ojca, i muszę powiedziéć na jéj pochwałę, że więcéj była wzruszoną i troszczyła się o ojca, jak o siebie samą.
— Nakoniec przyjechaliśmy na ulicę Hanowerską. — Wyskoczyła lekko i zręcznie z pojazdu, pobiegła na trzecie piętro, i w minucie była przy łóżku chorego ojca. Ze względu żem sąsiad i już nawet niby przyjaciel, wziąłem się do posługiwania. Niczém nie można jéj było odwieść, aby całéj nocy nie siedziała przy ojcu, któremu ani lepiéj, ani gorzéj nie było. Zostałem przy niéj i dzieliłem z nią wszystkie wrażenia, wszystkie obawy, trwogi i nadzieje. Nazajutrz znaki choroby okazały się ważniejsze, chciała więc, i drugą noc pilnować ojca, ja także tę noc przy niéj spędziłem. Dziękowała mi za starania dla ojca i za pociechy, które w nią wlać chciałem; wyciągnęła ku mnie rękę, którą ucałowałem. Trzeciéj nocy, mimo postanowienia czuwać nad chorym, niewytrzymała i usnęła w fotelu, którego ml siedmdziesiąt godzin prawie nie opuszczała. Po obudzeniu się, znalazła mnie czuwającego nad nią i nad chorym, podziękowała mi ze smutnym uśmiechem, z tym uśmiechem ludzi cierpiących sercem. — Pojmujesz pan, jaką zażyłość łączne takie czuwanie zaprowadziło między nami. Jeżeli ojcu jéj przychodziły chwilowo siły, że mógł rozmawiać, wynajdywałem natenczas, coś z saméj choroby takiego, aby się oboje śmiać mogli, on wśród swych boleści, a ona śród łez radości, z chwilowego polepszenia. Późniéj choremu wracała gorączka, nam smutek nasz, i tak przechodziły ponure godziny. A że wspólnie cierpieliśmy, wspólnie więc, udzielaliśmy sobie nadziei, i w najokropniejszych chwilach starałem się ponosić wszystkie za nią trudy, nie mogąc ująć jéj zupełnie cierpieli, a w chwilach nadziei oddawałem jéj całą radość moją; ztąd to wynikło, żeśmy się odzwyczaili mówić do siebie Pan, Pani. Zresztą jak wyzdrowienie nadeszło i starzec mógł już wstawać; nacierpiawszy się jednego rodzaju boleści razem z Karoliną, razem z nią także byliśmy oboje jednakowo szczęśliwi.
„Z wyzdrowieniem sąsiada, wróciliśmy do naszych szachów, później kiedy mógł się przechadzać, stałem się podporą osłabionego starca. Naostatek jak zdrowie w zupełności powróciło, przejażdżki na wieś wróciły także. Nieszczęściem długo trwać nie mogły, bo zima szybko nadchodziła, a zbliżenie się jéj chmurzyło niebo i żółciło drzewa. Mieliśmy jednak ja z Karoliną sposobność spędzić kilka chwil na miłéj rozmowie pod drzewami, które na wiosnę rzucały z zielonych swoich gałęzi cień wesoły i pożądany, a teraz w jesieni, przez nagie albo też zżółkłemi liściami okryte gałęzie, blade ledwie promienie słoneczne przepuszczały, promienie, śmiertelne dla suchotników, a pobudzające do zadumy poetów.
„Karolina stała się potrzebą duszy mojéj. Ojciec jéj uwielbiał mnie za starania około niego podjęte, zostałem więc przyjacielem domu. Nigdy nie wymówiłem przed Karoliną słowa o miłości, którą wzbudziła we mnie, jednakże widocznem było że mnie także kochała i że nadejdzie chwila, w któréj niedomyślając się jakim sposobem, wspólne zwierzenie nastąpi; chwila, w któréj duma się we dwoje, w której głos milknie, i w któréj zbliżeni jedno do drugiego, a serca szepczą takie wyrazy, jakich usta nie śmieją powtórzyć, bo nie ma w mowie ludzkiéj dźwięku do oddania ich dostatecznie.
„Nieszczęściem, kobieta którą widywałem u Karoliny w Saint-Mandé bywała u niéj i w Paryżu, i nie wiem dla czego widok pani de Mongiron (tak się nazywała ta pani), zatruwał wesołość moją, i wystawiałem sobie w ciągłych przeczuciach, że jeżeli ma spaść na mnie jaka boleść, to pewnie przez nią zesłana mi będzie. Kochałem Karolinę zupełnie inaczéj jak dawniéj Fanny kochałem. Oddawałem się z jakiemsiś zaufaniem, szczęściu widywania jej codziennego, zapomniawszy żem ją poznał w piątek, i że tego dnia było nas trzynaście osób u stołu.
„Mąż jéj zawsze podróżował, i odbierała kiedy niekiedy od niego listy, nie obiecujące prędkiego powrotu. Widywałem więc ją bez żadnéj przeszkody; i gdybym był zmuszony przestać widywać, takby mi było jéj brakowało do mego życia, jak gdyby mi tchu lub światła zabrakło. Pewnego dnia przybywszy do niéj, znalazłem ją całą łzami zalaną. Można pojąć jak takie niespodziane przyjęcie przeraziło mnie. Część dolną twarzy miała chustką zasłoniętą; na odgłos mego przyjścia (bo mnie już nie oznajmiano u niéj), rzuciła wzrokiem na mnie i płacz jéj zwiększył się. Przybiegłem do niéj, rzuciłem się jéj do nogi porwałam jéj rękę. Pierwsza myśl moja była (ah jak byłem samolubny i niedorzeczny!), że pewnie odebrała list od męża oznajmujący jego powrót, i że ten powrót stanie się przyczyną naszego rozdzielenia, bo często mówiłem sobie, że nie mógłbym widziéc Karoliny w objęciach drugiego, pomyślałem że to ją do rozpaczy przywodzi. Drżąc cały, zapytałem się więc, czy to przyjazd męża tak ją zmartwił? ale skinieniem głowy odpowiedziała mi że nie to wcale.
„Przyznaję, że jak tylko dowiedziałem się iż rzecz nie idzie o powrót męża, niezmiernie mi ulżyło na sercu. Myślałem znów, że jakie nieszczęście przytrafiło się naszemu sąsiadowi. Lecz i to jeszcze nie było źródłem łez jéj. Nareszcie przeszedłem do wniosków najniedorzeczniejszych i błahych, lecz na każdy nowy wniosek, Karolina więcéj co raz płakała i kiwała głową w sposób tak rozpaczliwy, iż zdawało się jakby mówiła: To nie to, to nie to, niestety! wcale co innego!
„Cała ta scena chociaż nacechowana płaczem i łzami, miała jednak najmilszy powab dla mnie: klęczałem przy nogach Karoliny, trzymałem jéj ręce, całowałem je, starałem się wszystkiemi siłami wymowy błagalnéj trafić do jéj serca. Zrozumiałem po wznoszącéj się piersi, po drżeniu całej jéj osoby, że do teraźniejszéj jéj boleści mieszało się nieznacznie tkliwe i głębokie wzruszenie. Oczy jéj, jedyna część twarzy niezasłonionéj chustką, omdlewające czasem, patrzyły na mnie pomimo płaczu. Głowa schylała się ku mnie, włosy w pierścienie rozwiane spadały na moje czoło, i dotknięcie się ich elektryczne, sprawiało mi ogólne drżenie. Prosiłem, błagałem niewiedząc co robię, i co mówię, już prawie byłem nieprzytomny, gdy Karolina, czy dla tego że mnie widziała w stanie, w którym mnie ujrzéć pragnęła, czy też że nie mogła dłużéj oprzéć się moim prośbom, zawołała:
— „Kochasz mnie? nieprawdaż Henryku?
„Pierwszy to był raz w którym słowo miłość wymówionym pomiędzy nami zostało, i te słowo wyszło z ust Karoliny, ze znakiem namiętnego zapytania. Niebo otwierało się dla mnie, ściskałem ją w objęciach moich, całowałem jéj kolana.
— „Czy cię kocham Karolino! Ty się mnie o to pytasz? Oh Boże! Tak, kocham cię!
„ I kochałbyś mnie mimo wszystkiego? mówiła daléj.
— „Co chcesz przez to powiedziéć?
— „Chcę powiedziéć, mimo wszystkiego coby mi się trafić mogło?
— „Karolino! życie moje jest twojem, i żadna siła ludzka, jeżeli tylko ty zechcesz, nie zdoła nas rozłączyć.
— „No! Patrzaj więc dodała, odejmując chustkę.
— „I pokazała mi usta swoje otwarte, na przedzie brakowało jéj jednego zęba, który świeżo wyłamała.
— „I tyś myślała, wykrzyknąłem, że dla tak małéj rzeczy przestanę cię kochać?
„Łzy jéj zaczęły na nowo płynąć, lecz tym razem, łzy radosne, świetne.
— „Oh wierz mi, mój biedny aniele, mówiłem daléj, że cię więcéj jeszcze kocham, boś cierpiała; ale trzeba to nam jak najprędzéj ukryć, bo twoje przyjaciółki nadtoby się radowały. Niech więc nie wiedzą o twoim przypadku, a chociaż nie ma takich pereł na świecie, znajdziemy może przecie ząb świeży, na miejsce twego.
„Nie pocieszona Karolina, uspokoiła się jednak.
— „Fałszywy ząb, pomrukiwała smutno. Fałszywy ząb i to na przodzie! To Bóg mnie karze. Tylem się nawyśmiewała z innych kobiet mających fałszywe zęby! Oh będę śmieszną! ah! nigdy się nie pocieszę!
— „Owszem, pocieszysz się odpowiedziałem jéj, lecz nie ma czasu do stracenia.
— „A gdyby się mój dentysta wygadał? a gdyby leż kto z moich znajomych wszedł do niego w czasie operacyi?
— „Zrób tak lepiéj; pójdź do mego, ten cię nie zna.
— „Masz słuszność, tak najlepiéj będzie, odpowiedziała.
„Dałem jéj jego adres.
— „I ty mnie zawsze kochasz? zapytała z anielskim uśmiechem.
„Oh! tym razem nie mogłem wstrzymać: przysunąłem się do niéj i ustami niemi dotknąłem się tych dwóch rzędów pereł z których jedne, fatalność wyłamała.
— „Henryku! Henryku! wyjąknęła, więc wgłębi okrutnéj boleści może się ukrywać jeszcze radość?
— „Byłem zachwycony szczęściem; chciałem ją w rękach moich zatrzymać jeszcze, chciałem docisnąć węzeł łączący ją ze mną, lecz lekko wydobyła się z rąk moich.
— „Zostaw mnie Henryku, odrzekła mi, sam mówiłeś dopiero że nie mamy czasu do stracenia.
„I nawzajem dotykając się ustami swemi mego czoła, wybiegła do swego pokoju, i zadzwoniła na pokojówkę, aby ją ubrała.
„Pozostałem cały pogrążony w radosném uniesieniu, błogosławiąc przypadek, któremu winien byłem wyznanie miłości Karoliny, gdy w tém krzyknąłem z radości.
— „Pewna myśl przeszła mi przez głowę.
„Wybiegłem z domu, wskoczyłem w powóz, każąc stangretowi zatrzymać się przed moim dentystą.
„Przypadkiem i szczęściem zastałem go samego.
— „Ah! znalazłem pana, wymówiłem do niego, tém lepiéj, słuchaj mnie pan.
„Spojrzał się na mnie z zadziwieniem, twarz bowiem moja wyrażała najwyższy stopień uniesienia.
— „Jestem na pańskie rozkazy, odrzekł, o cóż idzie?
— „Czy to prawda, zapytałem, że jeżeli osobą która świeżo wybije sobie ząb przypadkiem, pozwoli resztę korzenia wyrwać, a w to miejsce wsadzić taki sam zdrowy komu innemu wyrwany może być pewną, że ząb ten przyrośnie i stanie się tak mocnym, jak gdyby był naturalnym?
— „To się czasem udaje, szczególniej z przedniemi zębami.
— „Ah! to właśnie przedni ząb, wykrzyknąłem, podnosząc w uniesieniu radosném ręce do nieba.
Patrzyłem się w zwierciadło i przyznać muszę, że miałem wspaniałą postać w tém uniesieniu.
— „No! więc panie, zawołałem, otóż to masz do zrobienia.
— „Powiedz pan jaśniéj.
Obejrzałem się w koło.
— „Bądź pan spokojny, jesteśmy sami, odrzekł dentysta.
— „Ma tu przyjechać pewna dama, która dziś rano wyłaniała sobie ząb na przedzie. Przyjmiesz ją pan tutaj, ja będę w pańskim pokoju. Mnie wyrwiesz taki ząb jaki ona straciła, a wprawisz mi fałszywy.
„Dentysta spojrzał na mnie, jak na człowieka co rozum postradał.
„Trzeba panu powiedzieć że miałem zęby prześliczne, których mi kobiety wszędzie i zawsze zazdrościły.
— „Ależ panie! pan zwaryowałeś.
— „Tak jest panie, zwaryowałem z miłości dla téj pani.
— „To bardzo wielkie poświęcenie!
— „To nie jest ani częścią, ani połową, ani setną cząstką tego, czego ona warta! wykrzyknąłem ze wzrastającém uniesieniem.
— „Więc pan zawsze żądasz...
— „Wymagam tego koniecznie.
— „Pomimo uwag moich?
— „Mój panie, odrzekłem z godnością, to jest postanowienie ze stałością i rozmysłem powzięte, od którego mnie wszystkie i wszystkich na świecie uwagi nie zdołają odwieść.
— „Jak pan chcesz, odrzekł dentysta, ale zapowiadam i przestrzegam pana o jednéj rzeczy.
— „Co mi pan zapowiadasz?
— „To, że pan będziesz okropnie cierpiał?
— „Cóż to szkodzi!
„Odpowiedź była szczytna! nieprawdaż? Tristan kiwnął głową na znak że tak jest; pomimo okropnego położenia w jakim się sam znajdował, nadzwyczajnie zajął się szczególnem opowiadaniem Henryka, bo to jest prawdą, że prawdziwe wzruszenie choćby też nawet spowodowane bagatelną i śmieszną przyczyną, jest udzielającém się.
Henryk ciągnął dalej:
„Właśnie w téj chwili dzwonek zadzwonił, skryłem się do pokoju sypialnego, gdzie przypatrywałem się nie widząc jednak nic, sztychom przedstawiającym podobno odmawiających przyjęcia podarunków Artaxerxesa, i rodzinę Porusa przed Alexandrem.
„W chwilkę potém, dentysta przyszedł do mnie.
— „No i cóż? zapytałem?
— „To ona, odpowiedział.
— „Usiadłem w fotelu.
— „To dobrze, odrzekłem mu nawzajem.
— „Czy Pan zawsze trwasz w tej samej chęci?
— „A do licha!
— „Nigdy pan nie będziesz mi wymawiał żem ci był posłusznym?
— „Nigdy. Tylko staraj się pan; żeby jak najmniéj cierpiała, i nie powiadaj jéj że ja tu jestem.
— „Nie mówmy już o tém.
„I dentysta powrócił do pokoju, wzruszając ramionami.
— „W chwilę potém usłyszałem krzyk boleści; to mi napędziło kroplisty pot na czoło.
— „Biedny aniele, szepnąłem sobie.
„Dentysta ukazał się znowu.
— „Czyś pan golowy? zapyta:
„Otworzyłem usta.
— „Dotknął zęba instrumentem, potém zatrzymując się rzekł:
— „Doprawdy że czuje potrzebę abyś mi pan raz jeszcze powtórzył, ze wymagasz tego.
— „Tak jest okrutny kacie, wymagam tego! czyś zadowolony?
„Po takim zapewnieniu wziął się do dzieła.
„W jednéj sekundzie ząb został wyrwany, ale w téj sekundzie ból był tém straszniejszy, że mi był nieznany, — pierwszy raz wyrywano mi ząb.
„Lecz dla Karoliny, czyż mogłem za wiele cierpiéć, ah! bo Karolina oddala by mi szczęściem więcej daleko, niż mógłbym dla niéj ucierpiéć.
„Wstałem i szedłem do gotowalni aby wodą wypłukać usta i ulżyć trochę boleści, ale przyznaję że zbliżywszy się do zwierciadła, i zobaczywszy dziąsło moje zakrwawione zamiast zęba, uczułem ściśnienie serca.
„Potém dreszcz przestrachu przeszedł po mnie.
„Zdawało mi się że dentysta popełnił omyłkę; zacząłem przypominać sobie, że lewego zęba brakowało Karolinie, a właśnie prawy mi wyrwał.
„Usłyszałem zamknięcie drzwi od gabinetu i dentysta wszedł. Podglądnąłem wyraz twarzy jego, ale ten był zupełnie spokojny.
— „No i cóż? zapytałem go.
— „No! jeżeli będzie miała odwagę przez trzy dni, nie jeść, nie mówić, nie ruszać szczęką, to przyrośnie.
— „Doprawdy? wykrzyknąłem.
— „Tak spodziewam się.
— „I jakże to zrobiłeś?
— „Cudownie, To prawdziwa amazonka ta pani.
— „Cóżes jéj powiedział, pokazując ząb wyrwany komu innemu?
— „Powiedziałem jéj, że właśnie mam małego Sabaudczyka, zajętego wycieraniem mego komina, który za pięć franków zezwoli pewnie na wyjęcie sobie zęba.
— „Ah jak to zręcznie! I ona przystała na to?
— „Przystała.
— „Bez wahania?
— „Powiedziała: „Oh biedny mały djabełek!” wyciągnęła potém dwa ludwiki z kieszeni i włożyła na mnie obowiązek abym mu je oddał. Pojmujész pan, że sumiennie biorąc, te dwa ludwiki nie należą do mnie i że...
— „No panie!
— „Do licha! sądź pan sam, operacja była jednakowa u niéj i u pana, bo wyjąłem obojgu państwu prawe zęby.
— „Ah to prawda! to dziwna!
— „Co?
— „I to był przedni ząb prawy?
— „Tak jest, prawy.
— „Mnie się zdawało, że jéj brakowało przedniego zęba lewego.
— „Mylisz się pan. Zresztą nasz ząb zdawał się stworzony dla niéj, bo śliczną ma szczękę.
— „Nie prawdaż? wykrzyknąłem z zachwyceniem, w którym zupełnie o bolu zapomniałem.
— „A włosy? — jakie włosy?
— „Byłbym uściskał dentystę wychwalającego mi jednę po drugiéj doskonałości Karoliny.
— „Nigdy nie widziałem tak pięknie cieniującego się koloru, mówił daléj dentysta.
— „Spojrzałem na niego z zadziwieniem: Karolina bowiem najczarniejsze miała włosy.
— „Jak piękne blond włosy! powiedzianoby że dziecięcia jakiego, wymówił dentysta.
— „Jakto blond? wykrzyknąłem, ależ ona przecie ma czarne jak heban włosy.
— „Blond!
— „Czarne!
— „Blond, przysięgam panu.
Okropna myśl przebiegła mi przez głowę.
Wychyliłem się przez okno. Dentysta mój mieszkał na trzecim piętrze. Pani o którąśmy się sprzeczali, właśnie wsiadała do pojazdu, a blond włosy w pierścieniach z pod kapelusza wychodzące, były w istocie najpiękniejszemi blond włosami w święcie.
— „Nieszczęśliwy! wyjąknęłem, to nie Karolina.
I upadłem na fotel, zgnębiony, uciśniony; przyznają się nawet do mojéj słabości, zacząłem gorącemi łzami płakać.
Znów zadzwoniono.
Dentysta wyszedł do swego gabinetu i w chwilą potém powrócił.
— „Tym razem to najpewniéj ona, rzekł do mnie.
— „Nic, nie odpowiedziałem, tylko rozpaczliwie kiwnąłem głową.
— „To ona, miałeś pan słuszność, brakuje jéj lewego zęba na przodzie.
— „Ah Boże!
— „Zresztą, jeżeli pan masz wątpliwość, spojrzyj przez dziurkę od klucza.
Zawlekłem się do drzwi i spojrzałem przez dziurkę.
W istocie była to już Karolina, ze swemj pięknemi i czerwonemi od płaczu oczyma; pobladła, mniéj z wycierpianéj już boleści, jak z obawy co jéj zostaje jeszcze do wycierpienia.
— „Czy jéj pan już co powiedziałeś?
— „Nie panie, chciałem się pana pierwéj poradzić; bałem się, że może piérwsza próba odstreczy pana od takiej wspaniałości.
Głęboko westchnąłem.
— „Cóż pan postanawiasz?
— „Ja mam postanowienie, aby poświęcenie było całkowite. Szczęśliwie jeszcze przypadek zdarzył, że intrygantka co mnie zęba pozbawiła nie potrzebowała tego samego którego Karolinie brakowało.
— „Oh! prawda, że to bardzo szczęśliwie, odparł dentysta. Pójdę więc jéj powiedziéć jak tamtéj, że mam sabaudczyka u siebie.
— „Idź pan.
— „Taka sama scena jaką już panu opowiedziałem, odnowiła się, tylko że tym razem z korzyścią dla Karoliny; operacja najszczęśliwiéj się udała i Karolina odeszła zupełnie pocieszona.
— „Przez dziurkę od klucza, widziałem w jéj oczach błyszczącą radość, a tyle ją kochałem, że tém uśmierzyła się boleść moja.
— „Teraz przyszła na mnie kolej wezwać zręczności i pomocy sztuki, na pokrycie deficytu, zrządzonego miłosnem poświęceniem biédnéj, bolejącéj szczęce mojéj; ale że nikt dla mnie nie poświęcał swoich zębów, więc po prostu z dwóch kawałków kłów hypopotama wyrobionych na przednie zęby, przeklęty mechanik osadził mi je w dziąsła, sposobem przez siebie wymyślonym. Tak więc upokorzony fałszywemi kostkami, nie śmiałem się już, i z wielką ostrożnością jadłem; myślałem tylko o tém że Karolina pocieszyła się i powróciła do spokojności, że, jeżeli ja nie śmiałem się jak dawniéj, nie jadłem wszystkiemi zębami, Karolina śmiała się z jednym moim i to mi było wielką pociechą.
— „Jednakże szczękę miałem tak bolejącą, taką mi przykrość sprawiały dwa obce meble w moich ustach, że nie odważyłem się przez pięć lub sześć dni powrócić do Karoliny, chociaż przy rozłączeniu, miałem słodkie wynagrodzenie, nie za poświęcenie moje o którem nie wiedziała, ale za moją miłość dla niéj, i spodziewałem się zawsze, jeszcze większą otrzymać nagrodę za widzeniem. Dla pokrycia mego tak niestosownego w tym czasie oddalenia się od Karoliny, napisałem list do niéj, donosząc: że jestem słaby ze zmartwienia jakie uczułem z przypadku który się jéj przytrafił, a że i ojciec ze swojéj strony doniósł jéj że nie wychodzę ze stancji, Karolina odpisała mi jeden z tych listów co to tylko kobiéty umieją napisać, w którym nic niby nie powiedziawszy wyraźnie, wszystko jednak powiedziała.
— „Tym listem zapraszała mnie, jeżeli zdrowszym będę, abym w przyszłą niedzielę przyjechał do niej do Saint-Mandé, że będziemy sami tylko.
— „Te trzy słowa, obiecujące mi świat cały uciech i szczęścia dla mego serca, były podkreślone.
— „Czekałem niecierpliwie niedzieli: ośm już dni upłynęło od plantacyi moich przednich zębów, spuchnięcie, dziąseł ztęchło, nie śmiałem się jeszcze, lecz już jadłem. Zresztą sztuczne zęby były dosyć dobrze dobrane do naturalnych i trzeba się było bardzo przypatrzeć aby się domyśléć; tak mała różnica białości między niemi a sąsiadami.
— „Mogłem więc z pewnością rachować na to, że Karolina nie pozna i nie domyśli się tego fałszu.
— „Pojechałem o godzinie trzeciéj; przed wyjazdem chciałem się piérwéj zapewnić czy będę z nią sam na sam, czy mój sąsiad nie pojedzie także; właśnie gdy ręką brałem za dzwonek u drzwi jego, mój służący oddał mi list. Tylko co oderwałem pieczątkę, gdy się drzwi nagle otworzyły i sąsiad do mnie wyszedł. Natychmiast schowałem list do kieszeni nie czytając go wcale. Zdało mi się zresztą, że to był zamiast listu jakiś rejestr jednego z tych panów dostarczających mi rozmaitych rzeczy.
— „Zapytałem się, czy mój sąsiad jodzie do Saint-Mandé. Karolina prawdę mi doniosła, mieliśmy być sami.
— „Zeszedłem cały uradowany. Piérwsze téż to było wyjście od dni ośmiu. Miałem kieszonkowe małe zwierciadło, ledwie więc usiadłem w powozie, zaraz się spojrzałem na moje zęby. Nic nie można było poznać.
— „Przez całą drogę uczyłem się śmiać dolną tylko wargą. Pokazałem tego z wielką trudnością, ale jednak dokazałem.
— „Byłem przyjęty z okrzykami radości, przez wszystkich służących, bo mnie uwielbiali:
— „Zapytałem o Karolinę: ta znajdowała się w ogrodzie, w altanie z dzikiego winogradu i powoju. Pobiegłem spiesznie do altany, nie pytając się o nic więcéj.
— „Jednakże podszedłszy bliżéj zdało mi się, że wyraźnie dwa cienie postrzegam i że słyszę dwa głosy; nie omyliłem się, Karolina była ze swoją przyjaciółką, panią de Mogiron; bo w chwili gdy się jéj Karolina najmniéj spodziewała, ta zaprosiła się do niéj na obiad.
— „Był to dla mnie cios okrutny; i zdawało mi się że Karolina równie jak ja, przyjęła ją.
— „Już to samo dla mnie, przyjeżdżającego z przepełnionem radością sercem, która i na twarzy się malowała, dla mnie mówię, było wielką boleścią, że musiałem ukrywać w sobie uczucie rozlewające się w całem moim jestestwie. Czułem pot z niecierpliwości wychodzący mi na czoło, dobyłem chustki aby obetrzéć twarz, nie postrzegając że chustką wyciągnąłem zarazem bilet rano odebrany, «aktóry upadł przy nogach pani Mogiron.
— „Trzeba jednak było poddać się losowi nieszczęsnemu; — rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych. Karolina, prócz przekory jaką jéj bytność przyjaciółki sprawiała, zdawała się być swobodną; obietnica dentysty spełniła się, bo mój ząb zapuścił korzenie w dziąśle ofiarującym mu gościnność. Uśmiechała się jak zwyczajnie pokazując dwa rzędy ślicznych zębów, pomiędzy któremi, przyznać muszę, ten co odemnie pochodził nie miał miny cudzoziemca.
— „W kwadrans potém, pani de Mogiron zupełnie nie literatka, wszczęła jakąś sprzeczkę tyczącą się ody Lamartina wyjętéj z dumań jego; ja byłem przeciwnego zdania. Karolina, aby nas pogodzić, wskazała mi półkę w swojéj bibliotece, gdzie schowane były dzieła Lamartina. Jak strzała pobiegłem po nie, bo pilno mi było dowieść jéj, że się myli.
„Gdy powróciłem, znalazłem taką zmianę w kobietach, ale tak znaczną zmianę, że, uderzony nią zostałem. Pani de Mogiron przeszła z czułości w drwinkowanie. Karolina, była czerwoną i zdawała się być zmartwioną, zamyśloną, prawie zawstydzoną. Trzymałem książkę, chciałem wrócić do tego miejsca sprzeczki w którém ją zostawiłem; lecz wbrew swemu zwyczajowi, pani de Mogiron, z wdzięcznym uśmiechem, nie mogącym mnie zwieść bynajmniéj, przyznała, że się pomyliła, i składając książkę:
— „Usiądź pan, panie Henryku, wyrzekła, rozmawiajmy trochę.
„Usiadłem na krześle pokazanym mi przez moją nieprzyjaciołkę, a te się znalazło wprost kanapy na któréj te panie siedziały. Tylko że zupełnie nie miałem chęci do rozmowy, bo nie wiem dla czego, ale zdało mi się, że niezabieram zwyczajnego miejsca człowieka należącego do zabawy ale oskarżonego posadzonego na ławie sądowéj.
„Położenie było nadto dziwne, aby długo trwać mogło. Odszedłem od Karoliny, zestawując ją uprzejmą, miłą, jaką zwyczajnie dla mnie była: oczy jéj zdawały się wyrażać, że tylko przytomność jéj przyjaciółki nie dozwalała jej okazywać mi więcéj jeszcze uprzejmości i zajęcia się mną; gdy za powrotem znalazłem że te miłe usposobienie zmieniło się w przykre jakieś wrażenie.
„Pani de Mogiron jedna tylko, zdawała się być upojona radością. Przemawiała sama, zmuszała mnie mówić, śmiała się, a śmiejąc pokazywała śliczne zęby, potém dawała znaki Karolinie, oczy na mnie mając zwrócone, i zdawało się, że szuka w mojéj twarzy czegoś obcego i nieznajomego jéj.
„Położenie moje stawało się coraz nieznośniejsze, i czując że go dłużéj nie wytrzymam, miałem wsiać, gdy Karolina mnie uprzedziła; chciałem ją zatrzymać, otwieram usta chcąc do niéj przemówić, gdy właśnie, ten mój ruch wszystkie jej wątpliwości zniszczył.
— „Oh! panie, wymówiła do mnie odchodząc.
„To właśnie był wykrzyknik miss Fanny; czułem że czerwoność uderzyła mi na czoło, obejrzałem się w koło siebie i postrzegłem, że pozostałem sam z panią de Mogiron. Karolina była na końcu już ulicy, nie oddalała się, ale uciekała.
„Mój Boże! cóż jéj się stało? zapytałem pani Mogiron, cóż ją mogło tak raptownie zmienić?
— „Może jaki list od męża, odpowiedziała, ah! a propos listu, panie Henryku! znalazłam tutaj jeden z podpisem do pana.
„I z najniewinniejszą miną wyciągnęła ku mnie rękę i biletem, który poznałem, że mi był rano wręczony, wtenczas gdy miałem wychodzić.
„Potém kłaniając mi się prześlicznie, odeszła tą samą ulicą, którą się udała Karolina, zostawując mnie samego na tém samém miejscu, z listem w ręku; instynktowo tylko domyślającego się, że wszystko co mnie spotkało, było skutkiem tego nieszczęśliwego listu.
„Ciągnąłem wzrokiem za panią de Mogiron póki ją dostrzedz mogłem, potém dopiéro spojrzałem niespokojnie na tajemniczy papier.
„Zadrżałem na pierwsze słowo, a na ostatnie z wściekłością krzyknąłem.
„To na nim napisane było:
„Należy się od pana Henryka de Saint-Ille, panu B. uprzywilejowanemu dentyście, summa ośmdziesiąt franków, za dwa przednie zęby, z kłów hypopotama najprzedniejszego gatunku.
„Można zgadnąć, że podobny list był uderzeniem piorunu dla mnie, zimny pot lał mi się z czoła, oparłem się o żelazną podpórkę od dzwonka ażeby nie zemgléć.
„Potém instynktowa zrozumiałem, że wszystko już dla mnie stracone zostało; gdyby na rejestrze stało za jeden ząb a nie za dwa, byłbym pobiegł do Karoliny i powiedział jéj: „Okrutna! niewdzięczna! to dla ciebie zmuszony byłem uciekać się do fałszywego zęba, ale nieszczęściem należało się za dwa, jak tu jéj opowiedziéć, że jakaś nieznajoma porwała jeden z nich? Z zajmującego jakim dotąd dla niéj byłem, zostałem śmiesznym; ale tak śmiesznym, że bałem się przez dom przejść, aby Karoliny nie spotkać. Postrzegłem małe drzwiczki w ogrodzie otwarte; rycząc prawie z wściekłéj złości i żalu, wybiegłem niemi.
„Nie wiem jaką drogą udałem się, i którędy przechodziłem. Straciłem prawie przytomność razem. Kiedym przyszedł do siebie, znalazłem się w moim pokoju, leżący na dywanie, bijący czołem o podłogę, lecz nie mogę przypomniéć sobie i pojąć jakim sposobem tam się dostałem.
„Powoli jednak zaczął rozum przemagać; zdawało mi się nieustannie, że usłyszę dzwonek mój, że ten dzwonek poruszony będzie przez posłańca od Karoliny, przynoszącego mi od niéj tkliwe, pocieszające jakie słowo. Niestety! reszta dnia upłynęła, a nieszczęsny zwonek nie odezwał się, nie poruszył go ani mniemany posłaniec, ani nikt inny.
„Czuwałem do trzeciéj rano, opowiedziéć ci wszystkie myśli, wszystkie rojenia, wspomnienia niedorzeczne, bolesne rozpamiętywania, które mi przechodziły przez głowę w téj cichéj, samotnie spędzonéj nocy, jest niepodobném; skutkiem tych rozmyślań okazało się, że byłem istotą opuszczoną od Boga, puszczoną w świat, aby się uganiać wiecznie za szczęściem i nigdy nie módz go doścignąć.
— „Przekonanie, jak pan widzisz, nie było pocieszającem. „Po trzeciéj godzinie usnąłem strudzony, zgnębiony boleścią, i postanowiłem sobie, aby jak tylko Karolina widzialną będzie, pojechać do niéj, powiedziéć jéj wszystko, okazać jej w porównaniu z jedno-chwilową śmiesznością najgorętszą i namiętną miłość moją, bez granic dla niéj; wyjechałem więc z tém postanowieniem.
„Lecz czém więcéj zbliżałem się do Saint-Mandé, tém bardziéj czułem słabnące postanowienie, które przed chwilą zdawało mi się niezachwianem; powiedziećby można, że najmniejszy ruch życia, wykonany dla prowadzenia mnie do celu, do którego dążyłem, miał władzę przedstawiać pamięci mojéj najdrobniejsze szczegóły z przygody wczorajszéj. Widziałem siebie wyciągającego chustkę z kieszeni, czułem jak mi papier fatalny wypadał; widziałem te iskrzące oczy patrzące na ziemię, przez pręciki krzesła mego: tak widziałem jéj błyszczące jak żarzące się dwa węgle. Słyszałem, jak pani de Mogiron naumyślnie zrobiła jakąś niewłaściwą cytacyę, w celu oddalenia mnie. Każde słowo sprzeczki przychodziło mi na pamięć. Przeklinałem zarozumiałość, dająca mi pewność tego com utrzymywał. Złorzeczyłem chwili, w któréj radosny i zawcześnie tryumfujący z wygranéj, pobiegłem do biblioteki, zostawiając dwie kobiéty w altanie; potém widziałem siebie zajętego wyszukaniem książki, a razem miałem widzenie pani de Mogiron, przyskakującéj jak tygrysica do zgubionego listu, chwytającéj go w swoje szpony, otwierającéj i czytającéj go; słyszałem jak krzyknęła z radości i przekornie rzuciła go Karolinie; gdy témczasem ja, ja nieprzezorny zamiast pozwolić jéj fałszywie cytować raz, dwa, a nawet dziesięć razy, zostawiałem jéj plac boju przez fałszywy pochód, a dumny odwrót.
„Na widok pierwszych domów w Saint-Mandé, obraz cały tak się żywo przedstawił oczom moim, iż zapewnić pana mogę, że drżéć i mieszać się zacząłem jak wczoraj, a przejeżdżając przez uliczkę prowadzącą do lasu, kazałem stanąć i wysiadłem, w nadziei że świéże powietrze, widok pól, kwiatów i drzew, a do tego chód, mocy mi dodadzą; lecz siły mnie odbiegły, bo wstyd je odegnał. Ze dwadzieścia razy kręciłem się obok téj części ogrodu Karoliny, z którego wychodziło się do bisu. Zatrzymałem się nieraz przy furtce przez którą wczoraj uciekałem. Zbliżyłem się raz do niéj; słuchałem; patrzyłem przez dziurkę od zamku. Rękę uniosłem do dzwonka, lecz w téj saméj chwili posłyszałem szelest sukni zbliżającéj się; pomyśliłem sobie że Karolina wczoraj miała suknię jedwabną, że ten szelest mógł być jéj sukni, że może drzwi zaraz się otworzą i że mnie zastanie z ręką na dzwonku, podsłuchującego podedrzwiami; a nic się nie przygotowałem, czułem że mi nie przyjdzie nic zręcznego, bo nie ufałem memu talentowi improwizacji. Uciekłem więc jak złodziej i strudzony, cały w rozpaczy, zaledwo zdołałem powrócić do mego pojazdu którym wróciłem do domu.
„Nie powinienem był miéć nadziei, znalezienia w sobie tyle sił, aby się odważyć, na nieprzygotowane widzenie z Karoliną. Postanowiłem więc do niéj napisać, i to postanowienie natychmiast wykonałem.
„Nie powiem panu mego listu, chociaż i jednego słowa zawierającego się w nim, nie zapomniałem. Mówiłem jéj: że była moją radością, mojém szczęściem, mojém życiem, i że pewnie się zabiję, jeżeli jéj nie ujrzę. Miała cztery kartki tego listu, może był i za długi, mnie zaś zdawał się jeszcze krótki, bo każdy wiersz był skrapiany łzami memi i natchniony boleścią serca.
„Odczytałem go może z dziesięć razy; zdawało mi się niepodobieństwem, aby nie została wzruszoną taką sztuką wymowy, chociażby się tylko cokolwiek miłosierdzia w sercu jéj znajdowało. Zostawiłem jéj trzy dni na odpowiedź; późniéj, jak gdyby listu powinnością było, prócz gorących wyrazów któremi był napełniony, oznajmić jéj jeszcze przysięgę moją, przysiągłem, że jeżeli w trzy dni nie będę miał odpowiedzi, zabiję się.
„Trzy dni minęły a odpowiedź nie nadeszła.
„Opisać panu wzrastającą gorączkę przez okrutne oczekiwanie trzech dni, jest rzeczą niepodobną. Zegarek mój leżał przedemną na stole, uważałem i ścigałem życiem mojém ruch indeksu, mówiąc sobie: pojutrze, jutro, dzisiaj, za rodzinę, a jak indeks dojdzie w to miejsce, ja się zabiję.
„Skazówka doszła bez przeszkody i spóźnienia, z milczącą i okrutną obojętnością machiny nie obdarzonéj pojęciem. Ja wstałem.
„Nagle żal mnie szczególny ogarnął, to jest: że dla wyrzutu jéj sumienia, nie oznaczyłem godziny śmierci mojéj. Zszedłem na dół, nająłem kabryolet i kazałem się zawieźć do Saint-Mandé; udałem się znaną mi uliczką, podjechałem pod furtkę ogrodu, i ostrym kamykiem napisałem na tych drzwiach:
„Piątek, 13 listopada, o czwartéj po południu.

Henryk.“

„To było ostatnie moje pożegnanie.
„Wróciłem do kabryoletu.
— „A gdzie pana odwieźć, zapytał się mój powoziciel, widząc że zamyślony i nieruchomy stoję przed nim.
— „Do rzeki odpowiedziałem.
„Woźnica z zadziwieniem spojrzał na mnie.
— „Jak pan mówi?
„To jego wahanie w dogodzeniu mi i niezrozumienie mojéj odpowiedzi, dwie myśli mi nasunęło: piérwsza, że gdybym mu drugi raz to samo odpowiedział, ten człowiek, mogący uważać rozpacz moją, mógłby zgadnąć po co ja tam chcę jechać; druga, że w czasie kiedy byłem w Saint-Mandé, list od Karoliny mógł do mnie nadejść.
— „Na ulicę Hanowerską, powtórzyłem woźnicy, i to prędko.
„Przybył na ulicę Hanowerską tak prędko jak tylko mógł.
„Żaden list jednak nie nadszedł.
„Gorzko się uśmiechnąłem i dałem mu za przejażdżkę wszystkie pieniądze jakie przy sobie miałem. Poczciwy człowiek nie zrozumiał mojéj hojności, a ja robiłem go spadkobiercą moim; bo jeżeli nie był ostatnim moim przyjacielem, był przynajmniéj ostatnim z rodzaju ludzkiego, z którym, podług wszelkiego podobieństwa, ostatnie zamieniłem słowa.
„Pojechał ze swoim kabryoletem, i widziałem go znikającego na zakręcie ulicy Grammont.
„Ja zaś oddaliłem się ulic# Louis le Grand.
„Noc była zimna; rzadko gdzie ukazała się gwiazda i zabłysła z ponurego nieba ciężkiemi chmurami okrvtego; co chwila wiał wiatr i popychał tumanem zmarzniętej mgły; był to prawdziwie czas taki, że kto nie miał splcnu, mógł go łatwo dostać.
„Co do mnie, już go miałem.
„Postanowienie moje aby umrzéć, niezmienne było, a że to piérwszy raz chciałem popełnić samobójstwo, brak wprawy był przyczyną, że myśli i wyobrażenia moje pomieszały się cokolwiek; w uszach mi szumiało jak gdybym na brzegu morskim słyszał rozbijające się bałwany; zdawało mi się, że pomiędzy chmurami widzę błyskawice; idąc trącałem wszystkich napotykanych po drodze, tak że mogliby byli wziąść mnie za pijanego albo waryata; niekiedy usłyszane grubijaństwa, nie zdołały wyrwać mnie z tego stanu, który był już prawie początkiem konania mego. Przeszedłem rynek Jakobinów, doszedłem do ulicy Rivoli, którą przebiegłem trotoarem od strony ogrodu, chociaż deszcz zaczął padać i mogłem się schronić pod kolumnadę; przeszedłem plac la Concorde i znalazłem się na moście Izby Deputowanych.
„Rzeczywiście, nie miałem wielkiéj zasługi za odwagę z jaką dopełniałem mojego postanowienia, bo byłem tylko machinalnie posłuszny głosowi wewnętrznemu, przemawiającemu do mnie: „Przysiągłeś że się zabijesz, musisz więc u miérać, — umieraj!“
„A ja mu odpowiedziałem: tak jest, tak!
„Przyszedłszy już do mostu, nie wahałem się ani sekundy: wlazłem na baryerę, związałem sobie chustką nogi, aby instynkt zachowawczy nie zwyciężył postanowienia, okręciłem głowę chustką z szyi dla prędszego uduszenia się, a gdy mi się zdało że ktoś spiesznie zbliża się ku mnie, rzuciłem się w rzekę.
„Wpadłem w głębię, zimno mi się zrobiło, woda huczała mi w uszach, nareszcie zemglałem.
„Tracąc przytomność zdało mi się, że jakieś stworzenie chwyta mnie za ramię.
Położenie nadto było drażliwe, aby Tristan bez wielkiéj niegrzeczności odważył się przypomniéć swemu koledze, że godziny upływały; zresztą zajmowały go szczérze pocieszne nieszczęścia Henryka. Za całe przypomnienie zaczął próbować kurków od pistoletów; lecz gdy Henryk nie postrzegł tego, czyli nic chciał postrzedz, poprzestał na tém bezowocném ostrzeżeniu.
Opowiadający mówił daléj.
„Kiedym przytomność odzyskał, znalazłem się w nieznajomym mi pokoju. Człowiek jakiś siedział przy moim łóżku, ogromny pies z Nowéj ziemi lizał mi ręce; spojrzałem się na człowieka i poznałem w nim Karola. Zapytałem go, jakim sposobem tu się znajduję; odpowiedział mi, że wieczorem przyjechawszy dyliżansem z Calais i przechodząc przez most do swego mieszkania, ujrzał jak ktoś rzuca się w wodę, kazał więc psu rzucić się za tonącym, a ten pies był wnukiem psa matki Honoraty. Pojmujesz pan, że trzeba było zdać sprawę Karolowi z rozpaczliwego mego postanowienia. Naówczas uprzytomniły mi się wszystkie bolesne wspomnienia, i zamiast dziękować Karolowi za uratowanie mi życia, przeklinałem, że z jego przyczyny wróciłem do opuszczenia mego i cierpień. Jednakże po wyratowaniu, pierwsza myśl która mi przyszła, była myślą nadziei, i chciałem koniecznie wstać, żeby pójść i dowiedzieć się, czyli czasem nie ma listu od Karoliny; bo przecie Karolina przeczytała może te kilka słów napisanych na furtce jéj ogrodu, a przeczytawszy, nie mogła inaczéj postąpić, jak przesłać po wytłumaczenie ich do mnie albo przynajmniéj do swego ojca.
„Lecz byłem przykuty do mego łóżka, a doktór zakazał, żeby mi nietylko wstać ale nawet mówić nie dozwalano; zresztą, członki miałem jakby zparaliżowane, ustawicznych doznawałem dreszczy i w każdej chwili zdawało mi się, że mi głowa pęknie. Były chwile, w których jakaś krwawa zasłona przesuwała mi się przed oczyma, a przez nią zdało mi się: jakby doktór, Karol i pies tańcowali wkoło mnie. Z takich odurzeń wpadałem w malignę; wtenczas wszystkie przedmioty mieszały się; przesuwały mi się przed oczyma; fałszywe łydki, fałszywe szczęki, krawcy, dentyści i pani de Mogiron, parskająca mi śmiechem w oczy. Zresztą jeżeli nie umarłem, miałem przynajmnitj pociechę, że mocno chorowałem; a jeżeli byłem przez jaką chwilę wolniejszy od maligny, zaraz mi la jedna myśl wracała, aby się zabić i takie środki ostrożności przedsięwziąść, żeby mnie już nikt w środku drogi nie zatrzymał; ta myśl ścigała mnie aż w gorączce, tak, że w niéj siły czerpając, zrywałem się, aby wybiedz. Karol dzień i noc mnie pilnował i z największą biédą napowrót kładł mnie w łóżko. Trwało to przez trzy tygodnie. Przed tym przeciągiem czasu niepodobieństwem było przenieść mnie do domu. Mój przyjaciel kazał mnie złożyć w pokoju przyległym temu, który sam zajmował w piérwszym hotelu jaki napotkał, i czuwał nademną z rzadką gorliwością i poświęceniem. Nareszcie zacząłem przychodzić do zdrowia, ale jeszcze nadzwyczaj byłem osłabiony, najsilniejszym działaniem we mnie była myśl o zadaniu sobie śmierci. Czekałem też z niecierpliwością chwili i możnością jéj spełnienia. Była to wyraźnie monomania, bo powracałem do dokonania samobójstwa, jak gracz wraca do kart. Jednakże wyzdrowienie moje szło swoją drogą i nakoniec przenieśli mnie do mojéj własnéj stancyi, gdzie znalazłem dużo listów, ale żadnego od Karoliny. Ojciec jéj nawet wyprowadził się z tego domu, pewnie za jéj radą. To smutek mój zwiększyło do najwyższego stopnia. W istocie to mi odjęło nadzieję ujrzenia kiedykolwiek Karoliny, choćby w razie choroby ojca, bo córka nie zaniedbała by go pilnować. Te uwagi przypomniały mi, jakim sposobem wzbudziła się miłość moja dla niéj, miłość głęboka, mocna, którą łoże boleści jéj ojca jakby uświęciło; a chociaż zacząłem poznawać jak w sercach kobiét miłość płytko zapuszcza korzenie; tyle Karolinę ukochałem, że nie mogłem w przyszłości przewidziéć, nawet możności kochania innéj kobiety.
„Skoro więc tylko wychodzić mogłem, umyśliłem pojechać po wiadomości, po które nie śmiałem posyłać. Wynająłem pojazd i odważyłem się udać do Saint-Mandé. Odzyskałem w téj podróży wrażenia, których doznawałem w ostatnich moich podróżach, a że nie miałem odwagi zajechał prosto przed dom, udałem się uliczka prowadzącą do lasu, i ujrzałem na furtce tak świéży jeszcze mój napis, jak gdyby od wczoraj istniał.
„Lecz odczytując napis, w rozpaczliwém usposobieniu umysłu wyryty, rzuciłem wzrokiem przez mur na dom, i ujrzałem wszystkie okna w mieszkaniu zamknięte.
— „Co się téż tam przytrafić mogło? pewnie nieszczęście jakie.
„Ten dom z zamkniętemi okiennicami, miał w moich oczach postać grobu przestraszającą mnie. Od chwili jak się przeląkłem o Karolinę, nie bałem się już niczego dla siebie samego. Skierowałem się napowrót małą uliczką i zajechałem szybko przed bramę.
„Odźwierny próg zamiatał.
„Biedny człowiek poznał mnie; zdawało się że go bardzo moje zniknienie obchodziło, zmyśliłem na prędce jakąś historyą, która chociaż bardzo niedorzeczna, muszę przyznać na jego pochwałę, nie wywołała żadnych zaprzeczeń.
„Nawzajem zacząłem się go wypytywać.
„Nazajutrz po moim wyjeździć, Karolina pojechała do męża.
„To już był cios ostatni.
„Wsiadłem do kabrioletu, który mnie odwiózł na ulicę Hanowerską.
„Pozostałem w domu, gdzie nie usiadłem ale rzuciłem się raczéj w fotel. Szukałem wkoło siebie, jakiéjś podpory, pociechy, nadziei, lecz znalazłem wszędzie tę samą tylko boleść, od dwóch miesięcy mnie pożerającą.
„Powiedziałem panu, że myśl odebrania sobić życia, nie odstępowała mnie; teraz mi się zdała bardziéj pożądaną i więcéj pocieszającą jak kiedykolwiek, dla tego też mi zupełnie zawróciło głowę. Spojrzałem na moje pistolety. Te były w swojém pudełku z wszystkiemi do nich przydatkami; wyciągnąłem rękę, wziąłem szkatułkę, wyjąłem pistolety i nabiłem je, z mocném postanowieniem raz już zrobić rozbrat z życiem! Nieszczęściem, wszedłem do domu tak myślami memi zajęty, że zapomniałem drzwi za sobą zamknąć; w chwili, gdy pistony kładłem w swoje miejsce, te nieszczęsne drzwi otwierają się i Karol wchodzi.
„Jak tylko mogłem najprędzéj broń ukryłem, ale jednak nie tak zręcznie aby tego Karol nie dostrzegł; zrozumiał wszystko, lecz czując że nie miałby sił dostatecznych przeciwko mnie, chyba w takiém razie, gdybym go się wcale nie strzegł, udał że się niczego nie domyśla. Powiedział tylko, wchodząc do mnie: „prześliczny czas, chciałem cię wyprowadzić na przechadzkę dla zdrowia i rozrywki.“
„Przyjąłem zaproszenie, bo spodziewałem się, że przecież znajdę sposobność wykonania zamiaru za piérwszym do domu powrotem.
„Wychodząc, Karol przemówił parę słów do mego służącego; wtenczas nie bardzo na to uważałem, ale późniéj wytłumaczyłem sobie te okoliczność.
„Przechadzka nasza przysporzyła apetytu Karolowi i dla tego namówił mnie żebym poszedł z nim na obiad; obiad rozochocił go jakoś, z którego zabrał mnie na teatr.
„Nie możesz pan wystawić sobie, jak ten obiad zdawał mi się długim a teatr nudnym. Nie byłbym w stanie opowiedzieć co widziałem, jak również co jadłem. Nakoniec północ przecie nadeszła, a Karol nie mógł już wynaleźć pozoru do spania u mnie, musiał się przeto ze mną rozłączyć.
„Znalazłem się sam.
„Tym razem z największą akuratnością zamknąłem drzwi za Karolem, i z dzikiem uśmiechem otworzyłem do moich pistoletów.
„W tém samém miejscu i w téj saméj szkatułce leżały.
„A że je rano nabiłem, więc nawet nie myśłałem obejrzéć ich. Przysunąłem kałamarz, wziąłem papiér i pióro z szuflady od stolika, przy którym siedziałem, napisałem piérwszy list do Karola, a drugi do Karoliny; potém wziąłem pistolety, oparłem lufę o czoło i pociągnąłem za cyngiel.
„Piston tylko pękł.
„Jak widać los uparł się.
„Postanowiłem sobie być jeszcze upartszvm jak los; z lewéj ręki przełożyłem drugi pistolet do prawéj i powtórnie za cyngiel szarpnąłem.
„Lecz i tym razem piston tylko się spalił.
„Przypomniałem sobie te kilka słów, wymówionych przez Karola do mego służącego. Zacząłem dzwonić, tak, że ledwie nie urwałem dzwonka, przybiegł służący zupełnie ubrany i tak zmieszany, że się utwierdziłem w mojém podejrzeniu.
„Podejrzenia moje nie były płonne. Konstanty do wszystkiego się przyznał. Karol kazał mu powykręcać naboje i tylko pislony pozostawić. Przykazał mu nadto, aby w całym domu ani prochu ani kuli jednéj nie było.
„Pojmujesz pan, że nie wiedząc iż w mojéj niebylności powykręcano naboje, i przywiedziono moją broń do niemożności szkodzenia mi, doznałem tego samego uczucia spuszczając kurek, jak gdybym był w przekonaniu że śmierć sobie zadaję.
„To wzruszenie chociaż mniéj mocne od tego co przy piérwszém zadaniu sobie śmierci uczułem, że tak wyczerpało jednak siły moje prawie omdlałem w fotelu. Konstanty położył mnie jakby dziecko jakie w łóżko i całą noc pilnował.
„Obudziwszy się, ujrzałem Karola siedzącego przy łóżku moim.
„Tym razem przyszedł jeszcze po mnie, ale już nie dla przechadzki na pola elizejskie, ale żeby z nim przepędzić karnawał w Rzymie.
„Nie miałem żadnéj własnéj woli, i wszystko było mi jedno czy byłby, mnie zabrał do Buenos-Ayres, czy do Serincapatnam; niczemu się więc nie przeciwiałem. Konstanty ubrał mnie, potém poszedł uprzedzić mego notaryusza, że wyjeżdżam do Włoch, aby mi przesyłał do Florencyi, Rzymu i Neapolu listy do bankierów, i tego jeszcze wieczora, byliśmy na drodze do Lyonu.
— „W cztéry dni potém przybyliśmy do Marsylii, a z tamtąd w ośm do Rzymu.
„Dla szczęśliwego człowieka, musi to być ciekawa rzecz, widzieć karnawał w Rzymie. Lecz ja daleki byłem od szczęścia, i wszystkie te przebrania, ta wesołość, te krzyki, snuły się jakby jakie cienie przed boleścią moją i mętnie, niewyraźnie, jak marzenia senne przedstawiały mi się. Tyle ich wesołość była dla mnie obcą, ile mój smutek dla nich: a w wieczór, kiedym do siebie wrócił i słyszał ten niezwyczajny i nieznany mi zgiełk, zdawało mi się, że jestem chory i że to dalszy ciąg maligny. Co mnie smuciło także, to, że mi włosy bardzo wypadały, choroba która po mojem topieniu się nastąpiła, zdawała się zostawiać na pamiątkę po sobie, zupełne moje wyłysienie. Nie miałem już chęci podobania się, lecz jeżeli zezwoliłem żyć jeszcze, nie chciałem okazać się starym przedwcześnie. Czyż nie dosyć że ogołociłem się z zębów, trzebaż jeszcze było utracić włosy? ale widać przeznaczono mnie do wyczerpania wszystkiego rodzaju małych nieszczęść tego swiata. Włosy promieniami całemi wypadały; czułem że nie uratuję reszty zostających mi, tylko rozpaczliwem postanowieniem.
„Pewnego poranku, wszedłem na ulicę Kursów; wstąpiłem do najsławniejszego perukarza stolicy świata chrześcijańskiego i okaza-TM’ łem mu smutny stan włosów moich. Ten oznajmił mi po poważnem rozważeniu okoliczności, że tylko jeden sposób (chroniący od zupełnéj zagłady nieszczęsne me włosy) był ten, aby głowę przez parę miesięcy golić, dwa lub trzy razy na tydzień, i nosić perukę do póły, póki nie okaże się, że już włosy gęsto puszczają i że można im pozwolić rosnąć. Przyznaję się, że czułem wyraźny i niemały wstręt do peruki. Zawsze uważałem, że z wielką łatwością poznawano ten strój nierodzimy. Przekładałem po stoicku pokazywać gołą głowę ludziom, niżeli kłamać dla miłości mojéj czaszki, jak już raz kłamałem dla szczęki, co niestety źle mi się było udało. Ale perukarzowi szło bardzo o dostarczenie fałszywéj fryzurki; przekładał mi że nietylko będzie nie miło patrzéć na ogoloną głowę, ale nawet może się to stać dla mnie rzeczą niebezpieczną w czasie wielkich upałów; słońce rzymskie nie żartuje i przepalenie głowy, jeżeli nie wścieklizny, to może mi napędzić witryaryr, groźby te tak mnie zatrwożyły, że przystałem na perukę, zachęcony tem jeszcze przekonaniem, że miałem do czynienia z prawdziwym artystą. Pokazał mi nie zbiór, ale muzeum peruk. Miał ich mnóstwo, dla młodych, dojrzałych i starców. Miał peruki stosowne do charakterów i temperamentów, — bo to można uważać i postrzedz, że włosy człowieka niehamującego się, inaczéj rosną, jak włosy spokojnego i cierpliwego. Nareszcie jak zawsze, dałem się schwytać rozumowaniem, a nadewszystko wzrokiem; bo wciąż rozprawiając i chwaląc swój towar, podnosząc, uwielbiając i przenosząc sztukę wyżéj nad naturę, mój człowieczek włożył mi już trzy lub cztery próbki talentu swego na głowę, które, zdawało mi się, cudownie zastępowały chwilowy brak moich włosów. Zresztą, w trzy lub dwa nawet miesiące, włosy moje wzmocnione regularnem strzyżeniem, miały podług obietnicy mego artysty puścić się gęste, i nietylko bujnie ale nawet prędko odrość.
„Westchnąwszy, usiadłem i upoważniłem go do ranienia mi głowy.
„Prawdę, powiedziawszy, nie wiele włosów na tę operację poświęciłem, bo gdybym był chciał, mógłbym porachować wszystkie padające pod brzytwą. Zebrałem je w promień, po skończonych obstrzyżynach, i wybrałem sobie perukę tego samego jak włosy moje koloru.
„Nieomieszkał perukarz podać mi zwierciadło, po dokonanej operacji; przyznam się, że na widok czaszki mojéj ogolonéj nakształt mandaryna, chęć moja nieuważania na świat i śmiech ludzki, zdała mi się niepodobna do wykonania, tak się wydawałem pocieszny w własnych moich oczach.
„A więc westchnąwszy drugi raz, poddałem głowę moją perukarzowi, ten ją okrył artystycznym wyrobem swoim, i z tryumfującą już miną, po drugi raz dał mi zwierciadło.
„Ani w Owidiuszu niemożnaby było dostrzedz dokładniejszéj przemiany.
„Tym razem zapłaciłem gotowizną, aby uniknąć rejestrów, i powróciłem do siebie zaspokojony i pocieszony. W istocie, nie widziałem peruki tak sztucznie wykonanéj, do tego stopnia, że Karol zobaczywszy mnie, wykrzyknął:
— „A wiész, że masz cudowną perukę i tak łudzącą, że nigdy nie dostrzegłbym tego, gdybym cię przed chwilą nie widział.
„Trzy razy na tydzień chodziłem się golić do mego perukarza, mieszkającego, jakem już powiedział, wyżej ulicy Kursów, nic chcąc aby mnie widywano odbywającego kursa na tę smiészną operacyę, wieczorem więc tylko odwiedzałem go i potem zaraz wracałem do siebie.
„Karnawał skończył się, i już było blisko dwóch tygodni, jak odbywałem rzemiosło łysego, gdy jednego wieczora, spokojnie idąc drogą, prowadzącą od sklepu mego artysty, do oberży mego gospodarza, wypadła kobiéta jak obłąkana z la Via Cristina i postrzegłszy jakiegoś człowieka, przybiegła do mnie krzycząc:
— „Ratuj mnie pan, w imię Rogal ratuj mnie, on mnie chce zabić!
„I w téj saméj chwili ścisnęła mnie w ramiona, jakby zrobiła istota topiąca się, napotkawszy deskę albo pień drzewa.
„Obejrzałem się, w stronę w którą oczy nieszczęśliwéj kobiéty utkwione były, i w istocie postrzegłem człowieka nadchodzącego z groźną postawą.
„Rzuciłem się pomiędzy tych dwojga łudź1 i to było korzystnie dla niéj, bo skutkiem tego ruchu, odebrałem raz jéj przygotowany.
„Szczęściem, ten raz, był uderzeniem pięści, lecz prawdę wyznać muszę, iż z wielką siłą wymierzony.
— „Panie! rzekłem, tylko zbójca może tym sposobem ścigać kobiétę, i nikczemnikiem jest ten, kto śmié tak na nią rękę wznosić.
— „Panie! zdaje mi się, że chociaż ręka moja wzniesioną była na kobiétę, spadła przecież na mężczyznę.
— „Tak jest panie, i to tylko poprawia sprawę pańską, odpowiedziałem.
— „Dobrze dobrze panie, pomówimy o tém jutro w dzień; tymczasem idź pan swoją drogą i nie mieszaj się do tego, co do ciebie nie należy.
„I wyciągnął rękę do biédnéj kobiéty, która sobie tarczę ze mnie zrobiła i na ten ruch jego krzyknęła.
— „Dama ta, wezwała mojéj obrony i opieki, odpowiedziałem, i tę jéj daję, jeżeli więc krok jeden więcéj pan postąpisz, dodałem wyciągając z kieszeni nóż w formie sztyletu, zginiesz!
— „Dobrze panie, odrzekł nieznajomy odsuwając się o krok wtył, bo widział, że nie żartowałem, znajdziemy się jutro!
„I żebvś pan nie trudził się długiem szukaniem mnie, powiedziałem do niego, prószę mój adres.
— „Dobrze panie, odparł nieznajomy, odbierając odemnie papier. Co do ciebie pani, jak tylko zabiję bohatera twego, czekaj mnie natenczas.
„I ze znakiem groźby oddalił się.
„Wziąłem pod rękę biédną przestraszoną i zapytałem gdzie ją miałem prowadzić; mieszkała w Via Cristina, przy ulicy téj właśnie z któréj widziałem wychodzącą.
„Cała drżała.
— „Uspokój się pani, powiedziałem, już nie ma dla ciebie żadnego niebezpieczeństwa. — „Niestety gdyby nie pan, odpowiedziała, byłby mnie zabił.
— „Czuwam pani nad tobą.
— „To téż teraz nie o siebie, ale o pana się boję.
— „Jak to’?
— „Bo jeżeli jutro zabije pana, będę sobie śmierć pańską wyrzucać, gdyż to z mojéj przyczyny cię spotka.
— „Oh! ja nie dam się tak naiwnie zabić, będę się przecież bronił.
— „Lecz miej się pan na ostrożności, bo on bardzo zręczny.
— „Będę się starał poradzić sobie z jego zręcznością, a pamięć na to, że pani potrzebować możesz mojéj pomocy, podwoi mi siły.
— „Ah jakże pan dobry jesteś! — przy tych wyrazach podniosła oczy na mnie które przy świetle księżyca, wziąść można było za dwie gwiazdy, jakże pan dobry! Bóg to panu wynagrodzi!
„I coraz dalej szliśmy w Via Cristina, ona zamyślona, a ja patrząc się na jej piękne oczy mimo pochylonéj głowy.
„O pięćdziesiąt kroków prawie, zatrzymała się przed domem dosyć wytwornym.
— „Tutaj mieszkam, wymówiła, jeżeli nieszczęście jutro rano nie spotka pana, przyjdź na drugie piętro i zastukaj; otworzą panu i zaprowadzą cię do osoby, która aż do przyjścia twego panie, modlić się za ciebie nie przestanie, i szczęśliwą będzie jak cię znów ujrzy.
„I zniknęła ściskając mi rękę, z uśmiechem na ustach, a gdy otworzyła je przy świetle rewerberu umieszczonego przy zakręcie ulicy, dojrzéć można było dwa sznurki najpiękniejszych pereł, oprawnych w koral, jak mówią poeci.


VII.
LA SIGNORA NATHALIE.

Porzuciłem tajemniczą osobę, dla któréj wplątałem się w tak awanturniczą kłótnię, porzuciłem ją, rozmyślając, że sprawa była dosyć oryginalna, chociaż najmniéj zabawna; tém więcéj, że, jak mi nieznajoma powiedziała, i jak sądzić mogłem po tém co widzałem, mój przeciwnik zdawał mi się być tym starym Rzymianinem, niebardzo skłonnym dać się napocząć pierwszemu lepszemu przybyszowi. Jednakże życie tak mi było obojętnem, że len pojedynek bardzo mnie mało zajmował tego wieczora, i tak mało w nocy, że się nie obudziłem, aż posłyszawszy mocne do drzwi stukanie. Naprzód myślałem, że to Karol, którego widziéć wczoraj nie mogłem, dla tego że karnawał właśnie się skończył, a on skłaniający się do nabożeństw a od niejakiego czasu, chodził do pewnego domu, gdzie wieczorami przez cały ciąg postu, odbywały się czytania ksiąg pobożnych; omyliłem się jednak, to byli dwaj świadkowie mego nieznajomego.
„Przyzwyczajony do przyzwoitego i grzecznego postępowania w sprawach pojedynkowych, w Anglii i Francyi, przyznaję się że byłem zdziwiony tonem i obejściem się dwóch panów nawiedzających mnie, przyjąłem ich jak tylko mogłem najlepiéj i najuprzejmiéj, lecz pewnie uprzejmość tę nie bardzo korzystnie dla mnie tłumaczyli, bo chociaż już bardzo głośno mówili, próbowali mówić głośniéj jeszcze; ale na tém tylko skończyła się ich pomyślność. Dałem znak nakazujący milczenie, i zarazem wymówiłem jak można najsłodziej:
— „Panowie! przyjaciel wasz jest grubianinem, bo śmiał zelżyć kobietę. Obiecałem téj kobiecie że go zabiję, chciejcież mi panowie powiedzieć, gdzie znaleść mogę waszego przyjaciela, abym dotrzymał swego przyrzeczenia?
„Panowie ci spojrzeli się po sobie.
— „Ależ odpowiedzieli, pannie masz świadka.
„Widocznie złagodzonym głosem tę uwagę zrobili.
— „Nie, panowie! bo nie znam nikogo w Rzymie, i nie mogę nikogo prosić o towarzyszenie mi, chybaby jednego tylko towarzysza mojéj podróży. Wczoraj chciałem parę słów powiedziéć mu o téj sprawie, lecz go nie zastałem. Konstanty! zawołałem na służącego, idź do pana Karola, i jeżeli już nie śpi, powiedz mu niech prędko wstaje i natychmiast do mnie przybywa, bo za godzinę pojedynkuję się.
„Konstanty wyszedł, tak spokojnie, jakbym go po moje śniadanie posłał.
„Panowie odwiedzający mnie, tém więcéj się patrzyli jeden na drugiego.
— „Ależ panie, jeżeli masz jednego świadka, pojedynek nastąpić nie może.
— „Dla czego?
— „Bo nas jest dwóch.
— Ano, w takim razie panowie raczycie poszukać sobie jeszcze kogo, a jeden z was przejdzie na moją stronę.
— „Jeżeli tak, o nic więc już nie idzie, jak tylko o wybór broni.
— „W tém się nigdy nie spieram, przyjmuję broń jaka mi dają.
— „Więc broń panu obojętna?
— „Zupełnie.
— „Wybieramy więc szpady.
— „Niech będą szpady.
— „A miejsce?
— „Miejsce mi najobojętniejsze. Jednakże jeżeli panowie nie macie nic do zarzucenia przeciwko Kolizeum, to najbardziéj by mi się ono podobało.
— „Niech będzie Kolizeum. Teraz panie, jest rzeczą słuszną abyś się dowiedział z kim się bić zamyślasz.
— „Tak panowie sądzicie?
— „Bezwątpienia.
— „To mi zupełnie niepotrzebne; jeżeli jednakże panom to przyjemność sprawić może, gdy mi wymienicie mego przeciwnika, to powiedzcie jego nazwisko.
— „Pan się będziesz pojedynkował z panem markizem Gambalonga, mężem téj którą bronisz.
— „Biedna markiza, ma wiec bardzo szkaradnego męża.
— „Panie!
— „A do licha mówię to co myślę; jeżeli się to panom nie podoba, wolno się wam gniewać, tak dobrze mogę się bić z dwoma jak z jednym, tak z trzema jak z dwoma.
„Świadkowie mego przeciwnika po trzeci raz spojrzeli się po sobie.
„Jeden z nich ciągnął daléj:
„Otóż ponieważ nie było zgodności humorów pomiędzy Markizem a jego żoną, od sześciu tedy miesięcy rozłączyli się.
„Przepraszam panów, lecz interessa pana markiza Gambalonga nic mnie nie obchodzą przerwałem; to zupełnie tak, jak gdybym panom opowiadał przygody mego przyjaciela Karola, który wchodzi, i którego przedstawiam, niechcielibyście ich słuchać i to byłoby słusznie. Karolu! mój przyjacielu, ciągnąłem daléj, za godzinę biję się w Kolizeum, z człowiekiem którego nie znam, ułóż warunki pojedynku z temi panami, a ja tym czasem pójdę na śniadanie.
„I wyszedłem.
„Po upływie dziesięciu minut, Karol za mną przyszedł; znał moją nieugiętość w podobnych razach, ani więc przez chwilę nie kusił się, aby sprawę tę na mniéj ważną przerobić.
„Umówione zostało: że się bić będziemy na szpady, mój przeciwnik miał je przywieść i trzeciego świadka sprowadzić.
„Przyjechaliśmy pierwsi; zresztą nic w tém nie było dziwnego bo umówiona godzina nie wybiła jeszcze.
„Czas był prześliczny; to słońce wiosenne tak piękne wszędzie a najpiękniejsze w Rzymie wschodziło za pagórkami dawnego Tybru, i rzucało światło na szranki Kolizcum przez szpary olbrzymich kolumnad.
„Czekaliśmy prawne dziesięć minut, po których markiz w towarzystwie trzech swoich świadków ukazał się, a z tych jeden, podług umowy, miał przejść na moją stronę, Karol wyszedł przeciwko nim.
„Pocieszny markiz, zdawał się być rozdrażnionym, a sądząc po ruchach jego, chciał wszystko zabijać. Można było wnosić, że przeciw niemu, tak jak przeciw Hamletowi nie dość dwóch ludzi. Karol dogadzając mu, wziął się do obejrzenia szpad, poczém zatrzymał jednę dla mnie, a drugą oddal świadkom markiza.
„Ale ten ostatni, nie miał cierpliwości czekać żeby mu szpadę podano; wyrwał ją prawie z ręki świadka i rzucił się na mnie.
„Przyjąłem ją końcem mojéj.
„Od pierwszego zaraz starcia, poznałem że był pośledniego gatunku fechmistrzem, a jeszcze i zręczność i siła jego o połowę się zmniejszały zaślepiającą go złością, moja zaś zdwoiła się tém postrzeżeniem.
„Nie poruszywszy się nawet na miarę stopy, odpowiadając na krzyki jego milczeniem, odpierałem spokojnie zadawane mi razy. Ta zimna krew, w zajadłość go wprowadziła, a obrona bez wzajemnych natarć zmysły mu odbierała; lecz ja nie miałem żadnéj pobudki żądać śmierci jego. Chodziło mi tylko o to aby mi oka nie wybił: a mając już fałszywe łydki, fałszywe zęby i fałszywe włosy, szklane oko jużby mnie było zupełnie zdekompletowało. Pozwoliłem mu więc znużyć się poskokami na przód i w tył, i istotnie tak był zmęczony, że po kilku minutach walki żądał odpocząć.
„Za całą odpowiedź, cofnąłem się dwa kroki i opuściłem szpadę.
„Podczas tego zawieszenia broni, świadkowie przyszli do mnie z oznajmieniem; że gdybym tylko chciał przeprosić markiza byłby koniec na tém.
„Propozycja zdawała mi się pocieszna.
„Odpowiedziałem im: że jeżeli dotąd nie zabiłem pana markiza, to dla tego, że nie miałem żadnéj przyczyny żądać śmierci jego, i że mogli nawet uważać sami, iż to zupełnie zależało od mojéj woli.
„Odeszli z tą odpowiedzią do przyjaciela swego, który zaczął jak opętany zgrzytać zębami i napadł na mnie. Czekałem na niego, i powróciłem do walki.
„Doprawdy, że pojedynek ten był ciekawym, pojmiesz pan, jak taki człowiek, któremu dwa razy gwałtem nie dozwolili się zabić, posiadał władzę nad sobą i zimną krew umiał zachować; nie bałem się wcale umierać, owszem przyjąłbym był z ochotą śmierć, gdyby tylko na prawdę do mnie przyjść chciała: to sprawiło, ze fechtowałem się jakby w sali na lekcyi; tylem się już naodpierał szpady mego nieprzyjaciela, że wreszcie ta szpada zdradziła mnie, i na jeden podstęp mniéj będąc ostrożnym, końcem jéj zadraśnięty w pierś zostałem.
„Kropla krwi zafarbowała moją koszulę, a przeciwnik mój, sądząc pewnie że mnie mocniéj jak w istocie było ranił, zrobił skok w tył mówiąc:
— „Ha! przecie!
— „Przebacz pan, odpowiedziałem; ledwie dotknięty zostałem, a nie ma, spodziewam się między nami umowy takiéj, abyśmy się do pierwszéj tylko krwi bili.
„Markiz pewnie mysia!, że już ze mną skończył, lecz widząc że przeciwnie tylko co zaczął, powrócił ku mnie jak dzik rozdrażniony.
— „Na mnie teraz kolej, powiedziałem:
— „Ah! tak pan myślisz?
— „Zobaczysz pan.
„W istocie, draśnięcie otrzymane wywarło zwyczajny skutek; to jest, że zacząłem upajać się nawzajem na widok krwi mojéj, lecz ten rodzaj upojenia nie odbierał mi spokojności, nie pozbawił mnie trafnego oka, ani szybkości ruchów; za drugiem złożeniem trafiłem go w ramię.
— „Raz! wykrzyknąłem, jak gdybyśmy na komendo walczyli.
„Na zimną krew moją, wpadł w zupełną w ściekłość, i w chwili kiedy napadał na mnie, odtrąciłem żelazo i skaleczyłem mu szyję.
— „Dwa! zawołałem, nie ruszywszy się z miejsca.
„Natenczas, już nie była złość, ale prawdziwe szaleństwo, które nim miotało: rzucał się jak szakal, wspinał się, malał, szukał miejsca od spodu, z góry, z prawéj i lewéj strony aby mnie łatwiéj dosięgnąć, a wszystkiemu towarzyszyły dzikie wykrzyki. Że wszystkie te rzuty jego zdawały mi się nie koniecznie zabawne, i że co chwila mogli nas rozłączyć czyli wstrzymać, postanowiłem to już zakończyć; jeden krok postąpiłem, i w chwili jak szedł na mnie, zatrzymałem go prostym sztychem.
„Moja szpada przeszyła mu piersi.
— „Trzy!
„Wtedy obracając się do świadków markiza:
— „Panowie! rzekłem, mam wolną rękę, czy z panów który życzy sobie ciągnąć da1éj?
— „Zdawało się, że żaden nic miał chęci przyjęcia propozycji: bo jednozgodnie odpowiedziano mi, żem postąpił jak człowiek honoru, i że nie mając mi nic do zarzucenia, oświadczają że drugi pojedynek zupełnie jest niepotrzebny. Zresztą, został im obowiązek ludzkości do spełnienia, to jest, że powinni się zająć swoim przyjacielem leżącym i nużającym się we krwi. Pożegnałem ich ukłonem, i wraz z Karolem udaliśmy się do hotelu, mówiąc do siebie: że byłoby dla nas najrostropniéj dłużéj nie pozostawać w Rzymie. Ułożyliśmy więc, że podczas kiedy ja jak drugi Sanscho, pójdę z doniesieniem o skutku pojedynku markiza Gambalonga, Karol zajmie się pakowaniem rzeczy, i że pojazd zajdzie do mnie na Via Cristina, zkąd niebawnie udamy się do Neapolu.
„Wszedłem na drugie piętro, a uderzywszy trzykrotnie we drzwi, zapytałem o signore Nathalią.
„Wprowadzono mnie natychmiast.
„Muszę powiedzieć na pochwałę markizy, że zdawała się być bardzo niespokojną. — Z pierwszego jéj słowa, mogłem przekonać się bez zarozumiałości, że to nic o męża jej chodziło.
— „No i cóż panie? krzyknęła, postrzegłszy mnie.
— „A no! widzi pani, odpowiedziałem.
— „Ale on! on?
— „A! on! to co innego wcale, zdaje mi się że umarł.
— „Na czém to zdanie pan opierasz?
— „Na tém, że go trzy razy szpadą pchnąłem: raz w ramię, drugi raz w szyję, a naostatek przeszyłem mu piersi.
— „Lecz jeżeli tak się stało, dodała markiza nie okazując żadnéj większéj sympatyi dla nieboszczyka, to trzeba abyś pan natychmiast Rzym opuścił.
— „Pani, już byłbym z niego wyjechał, gdybym nie sądził się obowiązanym osobiście donieść pani o pojedynku o którym zdawało mi się pani nietylko oczekujesz wiadomości ale nawet pragniesz. Teraz więc pozwolisz pani że ją pożegnam?
— „Oh! panie nie pierwéj, aż ci wynurzę, całą moją wdzięczność.
— „Aż nadto szczęśliwy jestem, że mogłem ci pani zrobić tę małą usługę. Jeżeli pani pójdziesz drugi raz za mąż i będziesz potrzebowała pomocy, znajdziesz mnie gotowego na swoje usługi: Henryk de Saint-Ile w Paryżu, ulica Hanowerska, Nr. 12.
„Markiza nie mogła wstrzymać uśmiechu.
— „Gdzie pan się udasz? zapytała.
— „Jakto, wyjeżdżając z Rzymu?
— „Tak jest.
— „Do Neapolu.
— „Sam jeden?
— „Nie, z przyjacielem.
— „A więc zobaczę tam pana; ponieważ zaś bardzo stoję o to, żebyś pan źle o mnie nie myślał, opowiem ci moje boleści, jakich ten człowiek był sprawcą; osądzisz sam z prawdziwego stanowiska wszystko, i pojmiesz mało-litościwy mój udział, na wiadomość o jego śmierci, za którą panu dziękuję, śmierci człowieka, który jednak był moim mężem.
„I wyciągnęła po królewsku rękę do mnie którą ucałowałem, nie bez rodzaju pewnego wzruszenia.
„Przy drzwiach markizy, znalazłem chłopca z hotelu, który mi oznajmił, że formalności policyjne, wstrzymały nasze paszporta, i że Karol pyta się mnie, czy korzystając z tego opóźnienia, nie zechcę udać się na śniadanie.
„Z początku, obawiałem się, czy to spóźnienie nie ukrywało w sobie co grożącego dla mnie, lecz w chwili, kiedy już byliśmy przy deserze, oberżysta wszedł, trzymając w ręku nasze paszporta. Po obrachowaniu się, wsiedliśmy do pojazdu, a w godzinę byliśmy na drodze do Neapolu.
„Już było prawie ośm dni jak zamieszkiwałem tę część miasta, gdzie Tasso i Salvator Rosa przebywał, gdy odebrałem bilet zawierający te parę wiérszy tylko:
„Ktoś co wielką przysługę, uczynioną sobie w Rzymie pamięta, czeka tego wieczoru o godzinie ósméj pana Henryka de Saint-Ile w Villa Reale.”
„Nie było żadnego podpisu, lecz list wszystko mówił. Komuż oddałem przysługę wielką, jeżeli nie markizie Gambalonga? Te dwa słowa wielka przysługa podkreślone, przekonywały mnie, że maź jéj nie żył.
„O ósméj godzinie, wyszedłem na przechadzkę, w miejsce oznaczone, i ledwie trzy lub cztery minut upłynęło, gdy kobiéta zakryta przeszła prosto do mnie: poznałem markizę mimo jéj zasłony, i podałem jéj rękę, którą przyjęła.
— „No! wymówiła do mnie, on umarł!
— „Ah tém lepiéj, odpowiedziałem tym samym tonem, teraz moja pani jesteś zupełnie szczęśliwa.
— „Tak jest, bo jestem niezależną.
— „I pani wzdychałaś do takiej niezależności?
— „Oh od dawna panie!
— „Ale pewnie nie dla tego, że miałaś jéj sama używać?
„Spojrzała się na mnie.
— „Może, odpowiedziała.
— „A ten ktoś, mający się cieszyć tą niezależnością wraz z panią, czy już nabył praw, które mu śmierć męża pani przysposobiła?
— „Dla czego mnie się pan pytasz o to?
— „Bo niemając nic teraz do roboty, mogę zostać do twego rozporządzenia pani, chociaż kochanek nie tak łatwy jak mąż do zabicia.
— „Nie panie, odpowiedziała śmiejąc się, dziękuję panu.
„I zdało mi się, że się silniéj jak pierwéj oparła o moje ramię.
„Był to zawsze czy takim czy innym sposobem, pewien rodzaj prowadzenia rozmowy, w czasie któréj przycisnąłem do piersi jéj rękę.
„Przez kilka chwil przechodziliśmy się nie mówiąc słowa do siebie, poprzestając jedynie napatrzeniu na odnogę upstrzoną białemi żaglami; przed nami ukazywał się zamek de l’Oeuf, a dopełnieniem widnokręgu był Wezuwiusz, ciepłym i szarym oddechem zaciemniający świetne lazurowe niebo.
„Wyszliśmy z Villa Reale, i Nathalia zapytała mnie, czy chciałbym łódką przejechać się z nią po odnodze. Przyjąłem.
„Noc zapadała, i przy świetle księżyca widziałem, jak młoda kobiéta uważnie mi się przypatrywała. Usiadłem przy jéj kolanach i prosiłem, aby mi życie swoje opowiedziała... Ale mi odpowiedziała, że nie trzeba smutnych wspomnień mieszać z urokiem tak pięknéj przyrody, i zaczęła śpiéwać cudowną piosnkę rybacką, któréj całem towarzyszeniem były uderzenia wioseł.
„Takie było drżenie w głosie Nathalii, że słuchałem z zachwyceniem, i chociaż jéj ostatnia nuta zlała się z powietrzem harmonijnem jak jéj głos, ja słuchałem jeszcze. Późniéj, zaczęła drugą pieśń smętną jak ostatni śpiew Webera i ten śpiew obudził we mnie wszystkie moje wspomnienia, wszystkie pamiątki. Natenczas, zamiast Nathalii widziałem Karolinę. Odnoga zniknęła, przeszłość obudziła się, ujrzałem dom w Saint-Mandé, przejażdżkę konną, ojca chorego i wszystko, wszystko co od sześciu miesięcy weszło mi w życie; a chociaż młoda kobiéta, nie przerywała swego śpiewu, od dawna już jéj nie słuchałem, lecz rozmyślałem, nawet wtenczas, kiedy melodyjny jéj głos ustał zupełnie. Przywołała mnie do rzeczywistości, mówiąc do mnie:
— „Pan śpisz, panie Henryku? — „Jak pani możesz to sądzić?
— „Czy nasza odnoga podoba ci się?
— „Znajduję ją cudowną.
— „Mówię nasza, robię panu honory domu, bo jestem prawie Neapolitanką. Co do pana, nie mam potrzeby pytać go o kraj, w którym rodziłeś się.
— „Tak pani, poznałaś pewnie żem Francuz.
— „Możnaby prawie wątpić o tém, bo powiadają o Francuzach, że są najweselszym ludem w świecie. Czy pan masz przyczyny być odmiennego humoru?
— „Teraz nie; w przeszłości tak jest.
— „A w przyszłości?
— „O! w przyszłości to co innego. Przyszłość człowieka dwudziesto-pięcio-letniego, należy do Boga i kobiet, przyzwoiciéjby więc było, abym ja się pani, a nie pani mnie, o to spytał.
— „Bierzesz mnie pan zatem za swoją wspólrodaczkę: za Sybillę z Cumes.
— „Czy Sybilla z Cumes była młodą i piękną?
— „Ah mój panie, zapytaj się o to Wirgilego, bo co ja to nic o tém nie wiem.
— „Jesteśmy blisko jego grobu, czy chciałabyś pani wejść do niego?
— „Dobrze, wejdźmy; wiem, że nie mogę być pod opieką człowieka odważniejszego jak pan, a spodziewam się, że także równie szlachetnego i prawego.
„Daliśmy rozkaz majtkom wylądować; a wszedłszy na pagórek, usiedliśmy na wyniosłości panującej nad odnogą.
„Patrzyłem się naokoło.
— „Ah, odezwała się, pan szukasz tradycyjnego lauru.
— „Tak jest pani.
— „Już go tu nie ma. Laury są uparte od niejakiego czasu, porozumieli się, aby nie zapuszczać korzeni nad grobem wieszcza Mantui. Ostatni zasadzony został przez pańskiego współrodaka Kazimierza Delavigne; pomyślano sobie, że jeżeli ten nie przyjmie się, to już trzeba rozpaczać o całym rodzaju; — usechł, rozpaczają też. Ale zostawmy groby i laury. Pan masz zgryzoty?
— „Infandum regina, jubes renovare dolorum.
— „Co pan mówisz?
— „To co Dydona odpowiedziała Eneaszowi: „królowo! chcesz więc odnowić boleść moją.
— „A ja przeciwnie, chce ją uspokoić.
— „Zaczynam wierzyć, że pani jesteś więcéj jak Sybillą, że jesteś boginią.
— „Dla czego?
— „Bo czuję, że wszystko możesz co zechcesz.
— „Ah! to bardzo dobrze; ale może zapóźno się biorę do tego?
— „Aby naprzjkład co zrobić?
— „Aby pana pocieszyć.
— „Znasz pani przysłowie: lepiéj późno jak nigdy.
— „Tak, ale muszę wprzód wiedziéć, czy w przyzwoitym czasie przybywam jako pocieszycielka, i czy ta posada nie jest już dana innej przedemną.
— „Nie, nikt mnie nie pocieszał.
— „Doprawdy?
— „Przysięgam pani.
— „No, w takim razie podejmuję się tego; lecz abym miała jakąś rękojmię powodzenia, trzeba abym pana widywała codzień. A na zaczęcie kuracyi, będziesz pan jutro u mnie na obiedzie.
— „Wybacz pani bo...
— „Pan odmawiasz?
— „Niech Bóg broni! Chciałem tylko przypomniéć pani, że mam przyjaciela, o którym, zdaje mi się, mówiłem już.
— „Przyprowadź go pan.
— „Kiedy?
— „Jutro z sobą.
— Bardzo chętnie.
— „Dziękuję za przyrzeczenie. A teraz moglibyśmy wsiąść do łódki, zdaje mi się że już późno.
— „A mnie się zdaje, że czas zatrzymał się.
— „Słyszałam panie, że Jozue zatrzymał raz słońce, ale nie słyszałam nigdy o zatrzymaniu przez kogokolwiek księżyca.
— „Jedźmy, ponieważ pani chcesz.
— „Zszedłszy z pagórka wsiedliśmy w naszą łódkę.
— „Ah! zlituj się pani! — wymówiłem do Nathalii, obdarz mnie trzecią piosnką.
— „Bardzo dobrze.
I głos wzniosły, czysty, miły, zabrzmiał w powietrzu, unoszony szmerem wody.
— Wysiedliśmy przy hotelu Vittoria, gdy już byliśmy w bramie.
— „Mieszkam tutaj, odezwała się.
— „I ja także.
— „Jakto i pan? Pisałam do pana pod wielkim świętym Januarym przy ulicy Toledo.
— „To prawda, ale hotel tamten nie podoba się nam, i dzisiaj, zaprzecz pani pociągowi, z mojéj przynajmniéj strony, i dzisiaj, namówiłem mego przyjaciela Karola, tego z którym podróżuję, aby się przenieść do Vittoria.
— „Tém lepiéj, odpowiedziała z cudownym uśmiechem, bo tym sposobem zamiast widywać się często, będziemy widziéć się ustawicznie.
— „Do jutra. Wymówiłem.
— „Bez zawodu do jutra.
I rozeszliśmy się.


VIII.
JAK HENRYK DRUGI RAZ URATOWAŁ ŻYCIE MARKIZIE GAMBALONGA I CO POTEM NASTĄPIŁO.

Rozeszłem się z Nathalie, zaczynając pojmować, że miłość tak jak feniks odżyć może z popiołów, aby tylko zmieniała przedmiot. Przyszedłszy do Karola na ulicę Tolede, zastałem go czytającego biblię. Biedny Karol, wpadał w coraz większe nabożeństwo.
„Gdyby był miał na sercu choć połowę cierpień moich, byłbym myślał, że stan umysłu jego, w chorobliwym stanie znajduje się; lecz on był jednym z najszczęśliwszych ludzi, których znałem: miał silne zdrowie, był bogatym; miał grube łydki chociaż się w marcu urodził; miał przednie zęby, kły i wszystkie inne, włosy swoje własne, spadające na ramiona, co jednak nie przeszkadzało mu, ażeby kiedy niekiedy wpadał w zapał kaznodziejski. Właśnie w Rzymie, uważałem że ten szał religijny, który już dawno w nim postrzegłem, napadał go w dwójnasób; w czasie pobytu naszego w tém wieczném mieście, kusił się wszystkiemi sposobami, abyśmy wspólnie zostali mnichami, a co się może wydawać panu nadzwyczajném to, że ja nigdy najmniejszéj ochoty do tego nie miałem. W istocie, to, rozumiem i pojmuję, samobójstwo fizyczne, które zabijając ciało nie zostawia żalu duszy; ale samobójstwo moralne, zadawalające się skrępowaniem ciała, a zostawiające myśli cały widnokrąg pamiątek, odejmując jéj tylko nadzieję; takiego samobójstwa przyznam się, że niepojmuję. Ztąd naturalnie wynikło, że zacząłem mniej smakować w towarzystwie Karola. Szczęściem, że los jakby się już zmordował w prześladowaniu mnie, zesłał mi na wynagrodzenie Nathalię, która była najżywszem pustem dzieckiem, jakie widziéć można było, i którego wesołości zacząłem poświęcać cząstki mego smutku.
„Częstośmy rozpoczynali przejażdżkę po odnodze, jak przy piérwszym naszym spacerze wieczornym. Nathalia opowiedziała mi życie swoje: jak będąc sierotą, prawie od dzieciństwa i panią majątku swego, poszła za mąż; że swego męża kochała; jak późniéj przestała go kochać, z przyczyny okrutnéj zazdrości jego i złego z nią obchodzenia się; jak pózniéj nieszczęśliwa, samotna, chciała od innego czerpać pociechy i szczęścia, i jak wreszcie musiała wyrzec się téj nadziei, nie znajdując więcéj szlachetności w kochanku jak w mężu. Nawzajem, opowiedziałem jéj moje życie; wzruszyła się na to opowiadanie. Kiedy jéj wyjawiłem: że byłem jeszcze mniéj jak sierotą, żałowała mnie, ten żal to była litość, wymówioną takim głosem, jaki tylko kobiéty umieją z serca swego wydobywać; a kiedym jéj opisał moją miłość dla Karoliny, dając jéj do poznania, ma się rozumiéć, inny powód jak utratę dwóch przednich zębów, żałowała mnie jeszcze, mówiąc: że kobieta nie zdołałaby życiem swojém odpłacić za taką miłość. Naostatek, stało się potrzebą życia naszego, abyśmy się codzień widywali, i przyszło do tego, że mogłem sobie wspominać Karolinę bez wielkiego ściśnienia serca.
„Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem przyjechawszy do Neapolu, było, iż poszedłem do fryzjera i kazałem sobie głowę ogolić, jak to jeszcze w Rzymie rozpocząłem. Codzień u niego bywałem, a mój balwierz, zupełnie tak jak poprzednik jego przekonany, zapewniał mnie, że w przeciągu miesiąca, włosy mi się puszczą tak gęste, jak dawniéj; to nie mało przyczyniało się do mojéj wesołości, bo przebacz mi pan słabość moją, dbałem bardzo o moje włosy.
„Po przeprowadzeniu, znajdując się w tym samym hotelu, codzień wieczorem chodziłem do Nathalii, która była dla mnie jakby siostrą. O dziesiątéj, Karol porzucał mnie udając się na naukę teologii, a ja zostawałem z młodą kobietą. Wtedy siadałem przy jéj nogach, > rozpoczynała się wczoraj zaczęta rozmowa, albo też wychodziliśmy spacerować do dwunastéj albo piérwszéj po północy, nad brzegiem morza. Nie wiem czy wiesz pan, co to za rozkosz położyć się nad brzegiem morskim, patrzeć na iskrzące się gwiazdy, słyszeć szumiące bałwany i pozwolić myśli swojéj, aby w néj wszystkie pamiątki się odbijały, jak przedmiota dotykalne w zwierciadle; powtarzać sobie jak echo, wszystkie miłe brzmienia, którym żaden głos ludzki nie przeszkodzi, nie przerwie téj muzyki danej od Boga światu, tego szelestu drzew, poświstu wiatru i szumu wód morskich. Nathalia natenczas kładła się obok mnie, i zawsze gdy przestawałem patrzeć się w niebo, aby wzrok mój zwrócić na nią, zawsze zastałem oczy jéj wlepione we mnie, tak, że nie raz powiedziałem jéj, żem tylko gwiazdę zmieniał patrząc na nią. Gdy się tak we dwoje rozmyśla nad szczytną cudownością natury gdy głos milknie, dla tego aby słuchać jéj, ileż to wtenczas odbrzmień napełni serce! nieobjęta, niezmierzona chęć kochania, ogarnie duszę; szuka się natenczas wkoło siebie istoty, w którąby przelać można wszystkie uczucia od Boga nam dane. Czasem Karol, któremu przekładałem, że lepiéj widzieć Boga w jego utworach, niż szukać go w książkach, przychodził z nami, i w czasie kiedy rozprawiał o początku wszystkiego, Nathalia i ja patrzyliśmy na siebie nie słuchając go. Przeszliśmy przez wszystkie znajome drogi i sposoby, aby się jedno w drugim zakochało. Spotkałem ją szczególnie, zabiłem człowieka, który ją nienawidził, opowiedziałem jéj życie moje, użalała się nademną, codzień chodziliśmy uważać i rozmyślać nad cudowną przyrodą przy Neapolu; ja byłem sam, ona także sama; oczywiście więc, że powinniśmy byli uledz prawu powszechnemu, chybaby wyłączność jakaś musiałaby nas znamionować, gdyby inaczéj było. To też to nastąpiło; w Nathalii tyle było poświęcenia się, zaparcia siebie saméj, że widziałem w niéj więcéj jak kochankę, widziałem przyjaciółkę; tak, że byłbym się nie wahał przepędzać z nią całe życie moje. Kiedy niekiedy, pamięć o Karolinie wracała mi jeszcze, lecz więcéj do głowy niżeli do serca, i tak się stało z moją dla niej miłością, jak z temi ranami, które chociaż zagojone i niemogące się otworzyć, uczuwać się jednak dają pod blizną. To już pozostawało czasowi do dokonania: jedynéj rzeczy któréj szczerze bardzo żałowałem, były dwa przednie zęby, a szczególniéj piérwszy, który dostał się jakiéjś nieznajoméj.
„Pojmujesz pan, że zażyłość w jakiéj zostawałem z Nathalią, była wszystkim znaną, i że ci, którzy mi zazdrościli szczęścia, jakiego nieszczęściem nie miałem, z wielką przyjemnością rozgłaszali go Nathali, jakem panu powiedział, była piękna, miała duże czarne oczy, włosy jak heban, zęby śliczne i ruchy cudne, zachwycające; jedném słowem była to istota boska, poetyczna, miła, tak, że kiedy przechodziłem z nią przez Villa Reale, albo przez ulicę Toledo, odwracano się i zatrzymywano, aby się popatrzeć na nią, a mnie serce biło z radości, że taka kobieta opiera się o moje ramię. To też przez dziwną sprzeczność, jak mi mówiono że byłem jéj kochankiem, z wielką żywością zapierałem się tego, lecz w całem zaparciu, nie gniewałem się wewnętrznie, iż tak myślano, bo możemy sobie przyznać panie, ponieważ mamy umrzeć, i tylko, dwóch nas jest tutaj, że u wielu mężczyzn miłość nic jest czém inném, tylko miłością własną i próżnością, i że taka miłość, najpodobniejsza do wina po karczmach, w którym wszystko jest prócz winogron. Rozumie się, że wracając w wieczór razem z nią i słysząc przez całą drogę ten szmer pochlebny, towarzyszący zawsze pięknéj kobiecie, znajdowałem ją wówczas jeszcze piękniejszą, i że o nic tak nie starałem się, jak o to, aby potwierdź pogłoski biegające po Neapolu, przez zazdrosnych rozsiewane. Nathalia, jak się pan domyślasz, postrzegła, że się staram o jéj miłość. Znajdowałem ją czasem poważną, czasem zalotną, a zawsze zachwycającą; i tym sposobem, nie postrzegłszy się nawet, stawałem się coraz bardziéj rozkochanym w Nathalii, tak, że nie mogąc się dłużéj oprzeć mojéj namiętności, wyznałem jéj moją miłość.
— „W takim razie, żeń się ze mną, powiedziała mi.
— „To niepodobna, odrzekłem.
— „Czy myślisz, że ponieważ brzydziłam się pierwszym mężem, mam nienawidzieć i drugiego.
— „Przeciwnie, nie myślę tego, i zupełnie inna przyczyna jest przeszkodą.
— „A jaka?
— „Jaka?
— „Tak jest.
— „Dla tego, że nie mając od ojca nadanego nazwiska, nie mógłbym go dać ani żonie mojéj, ani dzieciom.
— Czyż tylko to?
— „Przysięgam ci, że nie co innego.
— „To ty sądzisz, że jestem jak inne kobiety, niewolnicą przesądów. Nie, bo gdybym taką była, to od trzech tygodni jak jesteśmy w Neapolu, nie zezwoliłabym na zażyłość, jaka jest pomiędzy nami? I jak pierwsze pogłoski o związku naszym, który nie istnieje, mnie doszły, czyżbym się nie starała wszystkiemi siłami aby upadły, ustały? Nie Henryku, ja nie jestem jak Karolina, niezdolną do całkowitego poświęcenia się, i mało dbam o imię, kiedy mam serce.
„Wreszcie panie, nie możesz się domyśleć ani pojąć wszystkiego co mi Nathalia powiedziała, i co zrządziło, żem jéj upadł do nóg ze łzami w oczach, mówiąc sobie: Ah! przecież znalazłem anioła o którym marzyłem, ona, nie mogłaby mnie dla dwóch fałszywych zębów porzucić, poświęcić — i ze dwadzieścia razy, byłem bliski powiedzieć jéj prawdziwą przyczynę zerwania mego z Karoliną, dla tego samego, abym jéj okazał, że była nierównie wyższą jak tamta, i ile przez to powinienem ją więcéj kochać. Lecz przez resztę miłości własnéj, wstrzymałem się z tem zwierzeniem.
„Już prawie było piętnaście dni, jak rzeczy stały na téj stopie: że skoro się tylko czas wdowieństwa skończy, zostanę jéj szczęśliwym małżonkiem, gdy pewnego poranku odezwała się do mnie:
— Patrz, jaka przepowiednia pięknego dnia dzisiaj! Przejdźmy się, albo popłyńmy do Baja.
— „Słuchaj, odpowiedziałem, to jest zabobon.
— „Jaki?
— „Że się wszystkiego wystrzegać należy w piątek.
— „A więc cóż?
— „No dzisiaj piątek, i niebo prześliczne, czyste, lazurowe, może się okryć chmurami; morze spokojne, łatwo się wzburzy, i możesz doznać jakiego nieszczęścia.
— „Czyż nie będziesz ze mną?
— „Tak jest, będę, lecz i mnie nieszczęście spotkać może.
— „Jeżeli będę z tobą, odrzekła, czegóż się bać możemy, zostając razem? Przeznaczenie nasze jest wieść życie wspólnie; Czego się obawiać, czego się chronić, kiedy nas nie nie rozdzieli? To tylko w waszych krajach zimnych przy szarém niebie, można wierzyć w złowróżbne przeczucia: lecz tutaj powinny się mazać i znikać, pod pięknem słońcem i łazurowém niebem Neapolu.
— „Sprawiedliwie, odpowiedziałem, zgadzam się więc na przejażdżkę do Baja.
„Wzięliśmy łódkę i wyruszyliśmy.
„W istocie, dzień był przecudny. Niebo i morze zdawało się jedną całością lazuru, i ani jeden obłoczek nieprzedzielał nigdzie tego jednostajnego pokrycia. Choć więc nie raz miałem prawo uskarżać się na piątek, przypomniałem sobie, że od niejakiego czasu, ten nieszczęśliwy dzień nie prześladował mnie, i zacząłem już nabierać nadziei, że może o mnie zupełnie zapomni. Zresztą, wszystko co tchnąło około mnie, pobudzało serce i umysł mój do miłych i słodkich myśli. Nathalia siedząc na ławce swojéj, obskubywała róże rzucając listki ich w morze, które zostawiały po naszém przepłynieniu strugę woniejącą; śpiewała, a ja przy jéj nogach zachwycałem się jéj śpiewem, głosem jedynie godnym harmonizować z krajobrazem przedstawiającym się naszym oczom, godnym, aby go słuchano przy takiém niebie i przy takiém morzu.
„Jużeśmy byli w równi Pouzzoles, jużeśmy zaczęli płynąć po morzu, które odmawiało współnictwa w ojcobójstwie i wyrzuciło na brzegi swoje Agrypinę, gdy o dwadzieścia może sążni od miejsca tego, w chwili gdy Nathalia schyliła się do morza dla podjęcia bukietu który jéj wpadł w wodę, wiatr mocno zadął i pochyloną już łódkę bardziéj jeszcze nachylił na tę stronę gdzie Nathalia siedziała, posłyszałem jej krzyknienie i widziałem jak wpadła w morze.
„Pomyśleć nie można prędzéj jak wykonanie tego nastąpiło; ja wskoczyłem za nią, a morze ledwie się zamknęło, gdy się znów otworzyło.
„O dwa sążnie, zbliżyłem się do niéj, gdyby była nie robiła usiłowań, aby się wyratować i nie przeciwiała się tém samem moim usiłowaniom, byłoby łatwiejszą rzeczą... Lecz ledwie ją ująłem za włosy, gdy konwulsyjnie zaczęła się mnie czy piać, i tym sposobem przeszkadzała wolnym ruchom moim. Szczęściem, byłem pierwszego rzędu pływakiem, odrzuciłem czyli raczéj wyrwałem się od jéj ściśnięcia, i po niesłychanych wysileniach zdołałem dociągnąć ją do brzegu.
„Nathalia była omdlałą, i właśnie temu zemdleniu odbierającemu jéj świadomość niebezpieczeństwa, winna była wyratowanie swoje. Lecz ja niemniéj wzburzony byłem, tém podobieństwem śmierci z boleścią w głębi duszy; klęcząc przy niéj i trzymając rękę na jéj sercu, oczekiwałem aby jakimkolwiek ruchem dała znak życia.
„Powieki jéj przecie otworzyły się, wydałem okrzyk radości.
„Na ten krzyk, drgnęła cała Nathalia, zaczęła się oglądać wkoło siebie, jakby kogo szukała, potém zwracając oczy na mnie:
— „Ah! panie, rzekła, jakże ci dziękuję za poświęcenie się dla mnie!
„Znów na mnie koléj przyszła, obejrzeć się w koło, do kogo ona mówi; tyle to słowo panie, zdawało mi się dziwném i nie właściwém ze mną w takim razie. Myślałem że ma obłąkanie.
— „Nathalio! krzyknąłem, Nathalio! czyż mnie nie poznajesz?
— „Nie, któż pan jesteś?
— „Kto jestem?
— „Tak jest.

— „Ależ jestem Henrykiem de Saint-Ile. — „Pan?
— „Ja.
— „Niepodobieństwo?
— „Dla czego?
— „Henryk miał najpiękniejsze w święcie włosy, a pan...
„Dreszcz przebiegł po całém ciele mojem; podniosłem rękę do głowy, lecz ta była zupełnie gołą. Rzuciłem się w morze jak Karol włosiasty, a wypłynąłem jak Karol łysy.
„Peruka moja unosiła się na bałwanach, podobna do jakiéjś rośliny, która mając korzeń na dnie głębi, kwiat swój ukazuje na powierzchni wody.
„Było tam towarzystwo turystów, przechadzających się po rozwalinach w Baja, które na krzyki majtków naszych nadbiegłszy, patrzyło na mnie z uśmiechem. Wiesz pan pewnie że nic nie jest bardziéj zaraźliwe jak śmiech. Nathalia z początku wstrzymywała się czas jakiś, lecz w końcu spazmy były mocniejsze jak jej wola, i parsknęła także.
— Ah! panie! krzyknęła, ah panie!
„I porwały ją śmiechy konwulsyjne, tak, że myślałem iż się udusi.
„Szukałem mego kapelusza, pływał o dziesięć roków przy peruce. Nie miałem czém przykryć głowy; łzy wściekłości zabłysły w moich oczach. Powstałem cały w rozpaczy, załamałem ręce i rzuciłem ostatnie błagalne wejrzenie na kobietę, dla któréj dopiero co naraziłem życie; litość ją wzięła pewnie, bo przez jakiś czas wstrzymała się od śmiechu, lecz rozdrażnienie nerwowe było tak wielkie, że już niepodobna było pokonać go. Śmiechy jéj podwoiły się.
„Rozepchnąłem otaczających nas i ucichłem przez pola. Chciałem, pragnąłem, żeby mnie który z nich obraził, lub zelżył w téj chwili; byłbym go przebił, posiekał w kawałki, albo pożarł.
„Powróciłem do hotelu, okryty kurzem, oblany potem, z oczyma krwią zaszłemi, z pianą na ustach: zrobiłem ze trzy mile zawsze biegnąc, w czasie skwarnego słońca Neapolu. Myślano pewnie żem pokąsany przez psa wściekłego, każdy się oddalał odemnie, wpadłem taki do pomieszkania naszego.
„Karola nie zastałem; był u Kamedułów, gdzie każdego dnia udawał się na kilka godzin rozmyślania, czyli jak nazywał spokojności.
Kazałem służącemu, aby poszedł na pocztę zamówić konie, kiedy tymczasem sam zbierałem rzeczy do tłomoka, przynajmniéj te, co były najpotrzebniejsze dla podróżującego.
„Już tłomok zapiąłem i usiadłem na ziemi rozmyślając że może Nathalia żałować mnie będzie, i powróci do mnie tyle smutną, ile pierwéj była pustą, wesołą, gdy drzwi od pokoju otworzyły się, i służący z hotelu oddał mi list.
„List ten był od Nathalii, poznałem pismo jéj, i spiesznie otworzyłem go, zawierał to co następuje:
„Pojmujesz pan, że się już więcéj widziéć nie możemy. Przebaczyłabym może człowiekowi którego kocham, być śmiesznym jak pan nim jesteś; lecz nie przebaczę mu grubijaństwa i nikczemności którą popełnił, zostawiając mnie samą, w stanie w jakim się znajdowałam, śród ciekawych żartownisiów; Porzucam hotel Vittoria, i nie ujrzę pana więcéj.”
„Porwałem za pióro i odpisałem:
„Pani!
„Kobieta uchodząca za wyższą nad przesądy, a tak surowo postępująca z tym który jej życie wyratował, nie jest godną miłości człowieka, jakkolwiek śmiesznego. Szczęśliwy jestem, że nasze postanowienia zgodne, gdyż począwszy od dnia dzisiejszego, miałem zamiar nietylko nie widziéć jéj nigdy więcéj, ale nawet zapomnieć że mogłem ją kiedykolwiek kochać. Przebaczyłbym kobiecie gdyby mnie oszukała, lecz nie przebaczę jéj nigdy że mnie chciała uczynić śmiesznym.“
„Zadzwoniłem na chłopca i powiedziałem mu, żeby tę odpowiedź oddał Nathalii, lecz oznajmił mi, że opuściła hotel nie mówiąc gdzie się udaje.
„Pisząc ten list pożegnalny, myślałem zawsze i spodziewałem się w głębi serca, że Nathalia odpowie mi na niego, i że po niejakim czasie, na tém się skończy, iż się kochać będziemy więcéj jak kiedykolwiek, tak, jak kochankowie Moljera i kochankowie świata całego; lecz kiedy się dowiedziałem o zupełnym jéj wyjeździe, i pomyślałem że po trzeci już raz porwane mi zostało szczęście przyszłości, przez kobietę, przez którą marzyłem że go pozyskam, upadłem zgnębiony i zacząłem gorzko płakać, Karol chciał mnie pocieszać, ale i Karola znienawidziłem, dla tego, że nieszczęście pogrążało, ścigało mnie i zabijało zawsze, wtedy, kiedy jego nawet nie drasnęło. W téj chwili, byłbym znienawidził własnego ojca, gdybym go był znał. Czekałem jeszcze dwa dni w Neapolu, spodziewając się listu, albo znaku jakiego, po którymbym mógł znaleść i ujrzéć Nathalią, bo mi dotąd na sercu ciążyła; lecz przez dwa dni wszystko było ciche i samotne, około mnie. Trzeciego dnia opuściłem z Karolem Neapol, i wróciliśmy do Paryża. Wszystko mnie przekonywało, że nie było dla mnie szczęścia na tym święcie, i że najlepiéj uczynię, jeżeli się z nim rozstanę na wieki: wtedy myśl samobójstwa powróciła mi się upartsza, mocniejsza, a nadewszystko spokojniejsza niż kiedykolwiek. Wczoraj postanowiłem, że to samobójstwo dziś zostanie dokonaném; w skutku tego, poszedłem do Karola aby się z nim raz ostatni zobaczyć, ale oświadczono mi że wyjechał na wieś i ma powrócić dziś dopiero wieczorem; ten wypadek w okoliczności dzisiejszéj, zdawał mi się opatrznością z nieba, bo jak pan wiesz, Karol wziął sobie za powinność, z największą zaciętością i oporem przeszkadzać, abym się nie zabił. Zapewniony jego niebytnością, że mi się uda dopełnić spokojnie mój zamysł, poszedłem dzisiaj rano do jego mieszkania i zostawiłem list, tak jak pan zrobiłeś ze swoją żoną. W tym liście powiedziałem mu, że, po spróbowaniu aby się utopić, późniéj zastrzelić, w czém wszystkiém doznałem od niego przeszkody i z łaski jego nowe ponoszę cierpienia, że teraz chcę korzystać z jego nieobecności i powiesić się. Potém oznajmiwszy mu miejsce gdzieby mnie mógł znaleść, prosiłem go o tę tylko przysługę, aby mnie wydobył z domu umarłych, dla pogrzebienia. Listu tego nie odbierze aż dziś w wieczór za powrotém swoim ze wsi, a jak go czytać będzie, już ja żyć przestanę.
„Widzisz pan, ciągnął daléj Henryk, że chociaż, zdaje się, poszliśmy odmiennemi drogami, do jednego miejsca i celu dochodzimy. Szczęściem, że chociaż są miljonowe boleści, mogące udręczyć dusze, życie jedno tylko stracić można, i że skoro się to życie znudzi i zmęczy nas, jednym ciosem, jakiegokolwiek rodzaju, można się od niego uwolnić. A teraz, jeżeli pan trwasz w postanowieniu uskutecznienia powziętego zamysłu, godzina już nadeszła; wyspowiadałem się przed panem i pana spowiedź przyjąłem. A jeżeliśmy zapomnieli powiedziéć sobie czego jeszcze, to przypomnimy sobie tam wysoko.
I z tą samą zimną krwią która go dotąd cechowała. Henryk z liną w ręku, wszedł na drzewo, gdy Tristan mniéj przyzwyczajony i mniéj oswojony ze śmiercią, podejmował drżącą ręką pistolet, który w czasie opowiadania Henryka upuścił na ziemię.
Nagle usłyszano wielki szelest między drzewami, i ujrzeli człowieka biegnącego w końcu zarośli pomiędzy lasem a polem: Henryk zajęły umocowaniem liny, do gałęzi krzyknął:
— Karol! jeszcze Karol!
— Ah! znajduję cię przecie, zawołał ostatni, nieszczęśliwy! myślałem żeś już na zawsze wyrzekł się tego okropnego przedsięwzięcia!
— Słyszysz go pan? zawołał Henryk do Tristana, zawsze ta sama strofa zwykłéj piosnki. — W imię nieba zatrzymaj go pan! proszę cię! błagam! zatrzymaj go pięć minut tylko!
— Karol nie uważając na to, co Henryk mówił, szybko biegł do niego z całą miłością duszy chrześcianina, rozwiniętą teraz więcéj jak w kimkolwiek i kiedykolwiek.
Lecz Tristan stanął na drodze i zatamował mu przejście.
Przez ten czas, Henryk kończył swoje przygotowania.
— Panie! krzyknął Karol; panie! w imię Boga, daj mi przejść! czy nie widzisz, co ten nieszczęśliwy robi?
— Wiesza się, odpowiedział Tristan.
— Lecz dopomóż mi do przeszkodzenia mu w spełnieniu takiego występku!
— Ja? odrzekł Tristan.
— Ala ci pomagać? rzeki Henryk. Ah to właśnie! Ten pan tu przyszedł po to co i ja, to jest zrobić to samo co ja robię.
— Na ten czas odpowiedział Karol, z pałającym z zachwycenia wzrokiem, winienem dziękować opatrzności. Im zamiast jednéj dwie dusze wyratuję.
— Przepraszam pana, wymówił Tristan, unosząc swój pistolet, bardzo przepraszam, ale że nie mam zaszczytu być panu znanym, więc proszę abyś się do moich interesów nie mieszał; że powinieneś przeszkadzać temu panu aby się nie zabijał, to właściwie, masz do tego prawo, bo jest twoim przyjacielem: lecz ja nie mam tego honoru. Proszę więc oddalić się i pozwolić mi spokojnie dokonać to, po co tu przybyłem.
— Odważnie! krzyczał Henryk, trzymaj się stale, mój kolego! jednę jeszcze minutę a skończy.
— A więc mam do czynienia z szalonymi? rzekł Karol, lecz nieszczęśliwi! mówił daléj biorąc za rękę Tristana którą ten przybliżał pistolet do swego czoła, nieszczęśliwi! czyż nie wiecie że zostaniecie potępieni przez całą wieczność?
— Amen! zawołał Henryk, puszczając się w powietrze.
Karol, na widok przyjaciela bujającego pod drzewem, krzyknął przeraźliwie, chciał gwałtem odeprzeć zaporę stawianą przez Tristana. Walka wszczęła się między niemi, a w téj, pistolet trzymany przez Tristana wystrzelił.
W téj saméj chwili, Tristan uczuł, że palce ściskające jego rękę, zwolniły i rozwarły się. Karol krok cofnął się, zachwiał i upadł zalany krwią. Tristan z przerażeniem spojrzał na niego, kula trafiła go w twarz, a że z lak bliska, straszliwie mu ją rozerwała.
Nieszczęśliwy tarzał się w konwulsyném kopaniu.
Tristan obrócił się do wiszącego, który posiadał jeszcze tyle przytomności aby Pojąć co się dzieje około niego, i poglądał z wychodzącemi z miejsc swoich oczyma, na tę okropną scenę.
Pomiędzy temi dwoma umierajacemi, Tristan dostał prawie zawrotu głowy, rzucił wystrzelony pistolet, podjął drogi i wybiegł z przerwy drzew jak jeleń ścigany.
Ledwie pięćdziesiąt ubiegł kroków, znalazł się na drodze i w tumanie kurzawy postrzegł nadjeżdżający powóz.
— Zabiłem człowieka, wymówił do siebie, jeszcze jedna przyczyna abym się zabił także.
Oparł więc lufę pistoletu o gwałtownie bijące serce, pociągnął za cyngiel. pistolet wystrzelił, a Tristan krzyknął boleśnie i upadł.


IX.
LUDWIKA.

Ludwika obudziła się wkrótce podejściu męża, a nie znalazłszy go obok siebie, już miała wstać dla dowiedzenia się, gdzieby mógł być, lecz postrzegłszy w progu drzwi światło, myślała że Tristan pracował jeszcze, jak mu się to zdarzało nie raz, usnęła więc, napowrót, bo sen stał się dla niéj teraz jedyną chwilą szczęścia, to jest zapomnieniem. Późniéj, to jest już rano, gdy po przebudzeniu znalazła się samą, sądziła także że Tristan pracuje, chociaż światła po dniu nie widziała, zawołała więc na niego, lecz nikt nie odpowiedział.
— Pewnie usnął, powiedziała sobie.
Wstała z łóżka, i otworzyła drzwi do jego pokoju jak mogła najciszéj. A chociaż wejrzeniem ogarnąć: mogła cały pokój. nikogo nie postrzegła. Lichtarz jakeśmy powiedzieli, stał na oknie z świecą do najmniejszéj resztki w nim wypaloną. Ludwika niepokoiła się najpierwéj tą nieobecnością, potém pomyślała: że Tristan poniósł nocną robotę, aby za nią przynieść pieniędzy na dzienne potrzeby i wróciwszy do swego pokoju skończyła swoje ubieranie: ubrawszy się i zrobiwszy w domu porządek, otworzyła okno i zasiadła do pracy: lecz godziny upływały, a Tristan nie powracał. Wtedy niespokojność jéj zwiększyła się, chodziła z jednego pokoju do drugiego, od okna do drzwi wchodowych, dla zobaczenia czy się nie ukaże na rogu ulicy, albo czy nie wejdzie na wschody; od chwili do chwili niespokojność jéj wzrastała: gdy w tém między papierami rozrzuconemi na stole, postrzegła pismo męża, rzuciła się na list: był to właśnie ten który znamy. Za każdém przeczytaném słowem, biedna kobieta przeciągała ręką po czole, jak gdyby się bała zmysły utracić. Łzy ją dusiły, a nadto cierpiała aby płakać mogła, po skończeniu listu męża, ledwie że te słowa wykrzyknąć zdołała.
— Boże! mój Boże! on już nie żyje!
I upadla na krzesło, z przytłumionym boleścią oddechem: mając oczy nieruchome, późniéj zerwawszy się z miejsca, włożyła na siebie szal i kapelusz zeszła szybko po wschodach koło odźwiernego, nie powiedziawszy do niego słowa i zaczęła biedź jak obłąkana przez pola Elizejskie do lasku Bulońskiego, jak gdyby w téj rozległéj przestrzeni, miała nadzieję znaleść miejsce gdzie Tristan swój straszny zamysł wykonał. W dwie godziny, Ludwika przebiegła ulice, drogi, gęstwiny, podrapała sobie ręce i twarz do krwi, biegła bez przytomności, bo żeby była mogła na chwilę zebrać myśli, byłaby się zapytała odźwiernego, o któréj godzinie Tristan wyszedł; zażądałaby pomocy nie zaś sama szukała w takim labiryncie jak lasek Buloński, gdzie biegając godziny całe znalazła się w tém samém miejscu zkąd wyszła. Jednakże wszystko koło niéj tak było spokojne; tyle było śpiewu i woni w powietrzu, tyle pogody im niebie, tyle szczęścia lub obojętności na twarzach mijających ją ludzi, że w téj wesołości zesłanéj od Boga ludziom, nie mogła się przekonać o swojéj boleści i wierzyć, że tylko ona jedna jest smutną pomiędzy nimi. W naszéj samolubnéj naturze, myślimy, że wszyscy powinni czuć boleść naszą, i kiedy zdarzy nam się wypadek, zdolny ubielić siwizną przez jednę noc włosy, albo rozedrzéć duszę w naszém istnieniu, gdy wybieżymy w obłąkaniu prawie na świat, dziwimy się, że wszystko na tém samem miejscu znajduje się, jak było, przedtem nim dotknęło nas nieszczęście, podziwiamy że się słońce nie zatrzymało, niebo nie zachmurzyło, i że przechodzą koło nas ludzie w galowych strojach, z radością w sercach, a wesołością na twarzy. W pierwszéj chwili to nas zasmuca, potém rozrywa, a wreszcie pociesza, bo zaczynamy uważać i wierzyć ile boleść nasza jest drobnostką w święcie całym, gdy wszystko co jest wyższym od nas, nie cierpi, a co wyższym nie zmienia się. Ludwika więc nie będąc świadkiem nieszczęścia swego, zachowywała w głębi serca nadzieję, że jaki opatrzny wypadek może Tristanowi przeszkodził, i nie mogła myśléć, aby Bóg, którego co dzień wzywała a który wzamian za jéj modły obdarzał ją siłą, aby Bóg mówię, miał ją teraz opuście, gdy ona starała się niczém go nie obrazić, tak że wracając na ulicę Ś-go Jakóba, była prawie przekonaną, iż znajdzie Tristana w domu, że ją przeprosi za boleść którą jéj sprawił, i że będą szczęśliwsi na przyszłość niż kiedykolwiek byli; odezwała się więc do odźwiernego:
— Czy wrócił Tristan?
— Nie pani, odpowiedział odźwierny.
Biedna kobieta poniosła rękę do czoła zimnym potem oblanego. Jedna z największych męczarni dla tych którzy się czego spodziewają, są zimne i obojętne odpowiedzi zapytywanych, odpowiedzi, które im wydzierają nadzieję i ranią serca.
— I nic nie przyniesiono do mnie?
— Nic.
— Jesteś pan pewny tego?
— Najpewniejszy.
— A więc to prawda! szepnęła biedna kobieta.
I wyszła na powrót, nie wiedząc ani gdzie idzie, ani co uczynić.
Machinalnie poszła tą drogą którą już przybyła: dochodząc do bramy Maillet, postrzegła odźwiernego kraty, i zbliżyła się do niego blada jakby zaraz umrzeć miała.
— Panie, wymówiła, odpoczywając za każdem słowem, bo serce jéj się rozdzierało, i ledwie głos wydobyć mogła, panie, nie wiesz, czy kto się nie zabił dzisiaj, i czy tu go nie przynieśli?
— Nie wiem pani, odrzekł odźwierny, bo wychodziłem rano i dopiero wracam; moja żona będzie mogła pani powiedzéeć o tém, lecz zdaje mi się że także wychodziła.
I dla zapewnienia się, poczciwy człowiek; wszedł na chwilę do siebie i powrócił mówiąc: że istotnie jego żony nie ma.
— Powiedz no Janie, zawołał na drugiego w bluzie, nie wiesz czy zabił się kto dzisiejszéj nocy w lesie?
— Kto się o to pyta?
— Pani.
— Ah, doprawdy, rzeki człowiek w bluzie podnosząc się i przystępując do Ludwiki, zdaje mi się, że Piotr mówił mi iż podobno dzisiaj rano jakiś młody człowiek zastrzelił się, czy tak?
Ludwika ledwie nie padła, bo w miarę jak jéj obawy urzeczywistniały się, utracała siły.
— W każdem zdarzeniu, moja piękna pani, odpowiedział ten co nosił imię Jana, musisz pójść do kommissarza policyi, bo jeżeli znaleźli ciało, musieli spisać protokół, on zatém będzie mógł udzielić ci objaśnień.
— Ah! dziękuję panu, odrzekła Ludwika.
— Nie ma za co. Smutne to rady, daję pani, ot i wszystko.
I Jan pokazał nieszczęśliwéj, mieszkanie kommissarza policyi. Przyszła tam, myśląc że jéj zaraz co powiedzą, ale znalazłszy trzy osoby które pierwéj nim ona przybyły, musiała czekać aż zacny urzędnik skończy z nimi, nastąpiła wreszcie koléj i na nią — wprowadzono ją.
— Panie! wymówiła wchodząc i kłaniając się kommissarzowi, który dla lepszego jéj widzenia spuścił okulary i nad szkłami na nią patrzył, panie! czy to prawda, zapytała, że jakiś człowiek zabił się dzisiaj w lesie Buloliskim?
— Tak jest pani, o siódméj rano.
— Ah Boże! cicho wymówiła Ludwika.
— Czy mogę się zapytać, jaki pani masz w tém udział, że chcesz się o tém dowiedziéć?
— To mój mąż panie.
— Mąż pani? zimno odpowiedział kommissarz; ah! rozumiem. Lecz czy pani pewną jesteś że nie był zarżnięty?
— Jestem pewną panie, bo on sam, nim opuścił dom. napisał że się chce zabić.
— Ah; więc dobrze, rzekł kommissarz, bo dla przekonania się, czy to było morderstwo lub samobójstwo, schowaliśmy broń jako przedmiot za dowód służący.
Biedna kobieta ledwie się mogła na nogach utrzymać.
— To powinienby być pistolet nabijany srebrem.
— Tak jest właśnie, odpowiedział coraz bardziéj zadowolony kommissarz.
Otóż jeszcze jeden krok postąpiła Ludwika w rzeczywistość.
Pozwól pan mi usiąść, wyrzekla, bo tak się czuję słabą, że co chwila boję się abym nie upadła.
— Owszem, siadaj pani, siadaj.
— A co się stało z ciałem? Panie.
— Że dawał jeszcze znaki życia, kazałem go przenieść do zakładu Beaujou.
— Czy żył jeszcze?
— Tak jest pani, żył. Doktór przywołany, powiedział: że nadziei żadnéj nie ma dla niego? lecz że zaród życia nie zewszystkiem w nim wygasł.
— I ja będę mogła wejść do zakładu?
— Możesz pani.
— 1 będę go mogła widzieć?
— Możesz pani widziéć.
— AH! jakiż pan dobry jesteś.
I Ludwika dziękowała komisarzowi, że jéj otwierał drzwi do zakładu, do którego każdy mógł wchodzić. Napisał jéj na kartce wolne przejście, pokazał drogę, i biedna wdowa wyszła błogosławiąc go; parę tylko kroków przeszła, od kommissarza do szpitala Beaujou, gdzie ją bez żadnéj trudności wpuszczono.
— Panie! rzekła do dozorującego, wpadając na salę którą jéj pokazano, panie! mieli tu przynieść dziś rano umierającego człowieka, znalezionego w lesie Bulońskim.
— Tak jest, pani.
— Gdzież on jest, w imię Boga!
Dozorujący zaczął przewracać książki, i wyrzekł:
— Miał numer szósty.
— Miał, mówisz pan, więc już nie znajduje się tutaj?
— Nie pani, w pól godziny po przyniesieniu skonał, a że żadnych papierów przy nim nie znaleźli, przenieśli go do domu umarłych.
— Do domu umarłych? wyrzekła Ludwika głosem ledwie dosłyszanym, do domu umarłych, mówisz pan?
— Tak jest, pani.
— Dziękuję, dziękuję! wymówiła, jakby ją mysi wszelka odstąpiła, dziękuję!
I z dzikim wejrzeniem, wybladła, zeszła ze schodów szpitala, i zaczęła biedź z całéj siły w kierunku kanałów.
Lecz czém daléj szła, tém mniéj widziała, obłok krwawy oczy jéj zaćmił, biegła jak te biedne istoty opuszczone od Boga, którym Niebo odjęło rozum, zostawiając życie, tak, że wszyscy przechodzący widząc ją bladą, chwiejącą się, wołali: „waryatka“ i lepiéjby było dla niéj, gdyby nią w istocie była! bo gdyby utraciła zmysły, zapomniałaby nieszczęścia swego, ale przeciwnie, boleść ją zabijała.
W końcu, na zakręcie jednéj ulicy, zachwiała się i upadła na ziemię, czoło jéj uderzone o bruk, zakrwawiło się. Zaniesiono ją do jakiegoś sklepu, a że pomiędzy temi co się na widok przypadku tego zgromadzili, znajdował się doktor, osądził że ma zapalenie mózgu i że ją trzeba odnieść do jéj domu. Lecz biedna kobieta nie miała żadnego papieru przy sobie z któregoby można się było dowiedziéć o jéj mieszkaniu. Wówczas doktór, będąc już podeszłym i bardzo szanownym, a widząc młodą, piękną i zajmującą kobietę, nie kazał jéj odnosić do szpitala, lecz przyjął do siebie, powierzając ją staraniom swojej siostrzenicy.
Choroba powiększała się szybko i maligna opanowała wątle i biédne stworzenie. Nic nie ma okropniejszego jak maligna, z temi niezrozumiałemi słowami, straszącemi tych co je słyszą, i dla tego młoda dziewczyna czuwająca teraz nad Ludwiką, bała się snu jéj równie jak i bezsenności. Nazajutrz po piérwszém lekarstwie, które jéj dał doktór, była trochę spokojniejszą, a otworzywszy oczy postrzegła koło siebie młodą dziewczynę, któréj nie widziała.
— Kto pani jesteś? zapytała się wreszcie.
— Jestem siostrzenicą doktora, który ma o pani staranie i który cię uzdrowi, bądź tego pewna.
— Ah! prawda! jestem chorą! a o nim czy nie ma wiadomości?
— O kim?
— O Tristanie!
— Młoda osoba dała znak, że nie rozumie o co idzie.
— A prawda, to słusznie, odrzekła Ludwika, pani go nie znasz, ale ja która go szukam, muszę go wynaleść, a dla znalezienia go musze wstać.
I w rzeczy saméj, zrobiła usiłowanie, aby powstać z łóżka.
— To niepodobieństwo! pani, wykrzyknęła dziewczyna, wstrzymując ją, mój wuj zakazał ci wszystkich wysileń, wszystkich ruchów.
— Ależ on, przez ten czas jest złożony w domu umarłych: w domu tém, ciało jego jak biedaka porzucone, mego Tristana, który mnie tyle kochał i ja go mam z drugimi zostawić! Oh! panienko, pozwól mi wstać. A list jego? Ach list jego tak czuły i pełen dobroci! gdzież jest? zabrali mi go! i niemi po nim me zostało! nic! Och oddajcie mi ten list, niech go choć raz jeszcze odczytam!
Ludwika jak dziecin płakać zaczęła.
— Pani, błagam cię, zawołała młoda dziewczyna przestraszona, klękając przy łóżku biednéj choréj, nie płacz! Ah żebyś wiedziała jaką mi przykrość sprawiasz płaczem swoim, a jak mnie przestraszasz swemi marzeniami! O! nie mów, nie mów! proszę cię, mój wuj przyjdzie. Zachowaj się dobrze. Uleczą cię i będziemy cię kochali.
— Tak, odpowiedziała Ludwika w chwili będącéj przejściem od gorączki do maligny, masz słuszność moje dziecię. Uzdrowią mnie będę mogła wstać i pójść do domu umarłych, nieprawdaż? Pozwolisz mi tam pójść? Każę, go pochować! mój biedny Tristan! ja go tak mocno kochałam! i mam go już nigdy więcej nie ujrzéć? oh Boże! ja zawsze go kochać będę!
I gorączka wracała, a z nią maligna trwająca godzinami.
Doktór miał staranie o Ludwice, jak gdyby w córce własnéj, i drugiego dnia od czasu jak już u niego była, kazał jéj opowiedziéć sobie wszystko, co chorobę, poprzedziło. Wtedy sam poszedł do domu umarłych, kazał sobie pokazać ciało człowieka znalezionego w lesie Bulońskim, upominał się o nie, opowiedział wszystkie o nim szczegóły, pokazał list który Tristan do Ludwiki napisał i kazał go pochować na cmentarzu Mont Parnasse, zakupiwszy ziemię na lat pięć. Potém poszedł na ulicę Ś-go Jakóba gdzie mieszkała młoda kobieta, dał jakieś przyczyny (wymyślone) jéj nieobecności, zapłacił co się od niéj należało, a to, aby nie sprzedano jéj ubogich sprzętów: potém po tych dobrych czynach powrócił do siebie dla dokończenia zaczętego jeszcze dobrego dzieła, to jest dla ratowania choréj.
Jak tylko napady maligny uspokoiły się, jak tylko zaczęła przychodzić biédna Ludwika do zdrowia, wciąż jedna tylko myśl zajmowała ją: to jest, zrobić wezwanie o oddanie ciała męża. Wtedy stary doktór powiedział jéj wszystko co zrobił, że przez bojaźń aby jéj choroba nie potrwała długo i żeby przez ten czas nieodesłano ciała jéj męża na cmętarz szpitalny, bo nikt ze znajomych nie wiedząc o przypadku, nie byłby o niego reklamował, dopełnił téj ostatniej, pobożnéj powinności i kazał go uczciwie pochować. Ludwika na tę wiadomość nie zostawującą już jéj najmniejszéj nadziei czyli bardziéj wątpliwości o śmierci męża, poddała się smutnie swemu nieszczęściu i ze łzami żalu i wdzięczności w oczach dziękowała starcowi za tę jedyną przysługę jaką mógł człowiek zrobić na tym świecie Tristanowi, to jest, zakupić mu grób, przy któremby modlić się i płakać przychodziła.
Najpierwszego dnia jak tylko wyjść zdołała, poszła na cmentarz z młodą dziewczyną; uklękła na grobie Tristana i modliła się długo.
Potém wieczorem, z pełnemi łez oczyma, powiedziała doktorowi i jego siostrzenicy, że się z niemi nazajutrz pożegna.
— Dla czego nas porzucasz Ludwiko? odezwała się siostrzenica.
— Bo twój wuj i ty moje dziecię, odpowiedziała, zrobiliście dla mnie więcej, niżelibym przez całe życie moje odpłacić wam mogła, i że już nie powinnam dłużéj u was pozostać. Nie mam nic na tym święcie, poświęcę się Bogu i pójdę do klasztoru.
— Wejść do klasztoru? tam gdzie się wiedzie nieszczęśliwe życie! wykrzyknęła młoda dziewczyna: zostań tutaj z nami, będę cię zawsze kochała, a jeżeli zachoruję, no! wtenczas nawzajem będziesz mnie pilnowała, bo ja także nie mam ani ojca, ani matki, a mój wuj już stary, nie będzie miał za nadto dwie istoty do kochania go.
Ludwika nic nie odpowiedziała na tę uprzejmość, która dla niéj była jedną z pociech, ale któréj przyjąć nie śmiała.
Nazajutrz starzec odezwał się do niéj w te słowa:
— Słuchaj moje dziecię, zostań się z nami, dokończysz wychowania mojéj siostrzenicy Amelii, nie potrzebujesz nic więcéj trudzić się i umiéć, tylko nauczysz ją, aby była tak dobrą jak ty nią jesteś.
— Młoda kobieta przyjęła to, i rachując od dnia tego w którym straciła męża, znalazła dla siebie ojca i siostrę.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Horoskop Macieja Laensberga, urodzonych w miesiącu Lipcu i Sierpniu,





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.