Ostatni Rzymianie/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



I.



Na prawym brzegu rzeki Moselli, niedaleko od granicy wolnej Frankonii, rozłożyło się na bezdrzewnej równinie miasto Totonis, otoczone murem obronnym[1].
W czasach spokojnych odbywały się tu targi, na których kupcy allemańscy i frankońscy wymieniali swoje towary. Ale burza wojny stargała w ostatnim roku przyjazne stosunki sąsiedzkie i wymiotła z miejscowości pogranicznych tchórzliwy naród handlarski.
Plemiona frankońskie, rozrzucone po obu stronach Renu aż do wybrzeża morza germańskiego, tak samo bitne i niespokojne, jak Markomanowie drugiego stulecia, pozazdrościły kwitnącym ziemiom cesarstwa ich dobrobytu. Parte z północy przez Sasów, rzuciły się na prowincye rzymskie, aby oderwać od ciała chorego olbrzyma części najzdrowsze. Wpadły one z taką gwałtownością na dzierżawy Allemanów, sprzymierzonych z imperatorem, iż sam Arbogast, naczelny wódz siły zbrojnej zachodnich prefektur, zastąpił im drogę ze swojemi legionami.
Już blisko rok trwały krwawe zapasy. Rozproszeni na jednem miejscu, gromadzili się Frankowie na drugiem. Sioło po siole, gród po grodzie wydzierał im Arbogast, o każdą piędź ziemi staczał z niemi bój zacięty, posuwając się z niesłychanym trudem ku północy. Wprawdzie oczyścił w przeciągu kilku miesięcy Allemanię i wyparł napastników z granic cesarstwa, lecz nie złamał dotąd ich odwagi. Frankowie, zaskoczeni w polu przez zimę, cofnęli się do lasów Ardeńskich z groźbą powrotu na wiosnę.
Z tej przerwy korzystał Arbogast z przezornością wytrawnego wodza. Dawne obozy, zaniedbane od śmierci Juliana Apostaty, obwarowywał, zdziesiątkowane legiony dopełniał ochotnikami germańskimi, sforę, swoich wywiadowców i szpiegów puścił na ziemie frankońskie z rozkazem czuwania nad ruchami nieprzyjaciół. Sam zajął posterunek najniebezpieczniejszy, narażony na pierwsze uderzenie barbarzyńców.
Frankowie szli zwykle prawym brzegiem Moselli i przekraczali granicę rzymską w pobliżu Totonis.
W ostatnich dniach stycznia zbliżał się do tego miasta od strony wschodniej liczny tabor.
Przodem jechało na małych koniach dwóch mężów, tkwiących od czuba do pięt w skórach różnych dzikich zwierząt. Na głowie mieli łby turze z rogami, piersi owinęli niedźwiedziem, ręce wilkiem, nogi rysiem.
Tuż za nimi ciągnęła rzymska kareta podróżna, zaprzężona w sześć klaczy hiszpańskich, opięta tak szczelnie kobiercami, iż nie można było wiedzieć, kto się w niej znajduje. Dalej snuł się długi szereg wozów i ludzi, pieszych i konnych. Z wozów wyglądały namioty, rydle, sprzęty kuchenne i skrzynie, zaś ludzie nieśli tarcze i włócznie. Na samym końcu postępowało stado wołów.
Dzień był mroźny. Śnieg, który pokrył całą równinę toniską, skrzypiał pod kołami wozów; z ust ludzi, z pysków zwierząt wydobywała się para, osiadająca białym szronem na brwiach, brodach i grzywach.
Kiedy tabor stanął przed bramą miasta, zadął jeden z mężów, którzy go poprzedzali, w róg myśliwski. Na znak ten ukazał się na wieży żołnierz i przechyliwszy się przez baryerę, zawołał:
— Miasto Totonis jest zamknięte dla podróżnych. Jedźcie dalej!
Ale z dołu odpowiedziano:
— Bramy otworzą się dla przyjaciół twojego pana. Przesławni Kajus Juliusz Strabo i Konstancyusz Galeryusz, senatorowie rzymscy, przybywają w gości do króla Arbogasta.
— Chorąży zaniesie królowi nazwiska twoich panów — rzekł żołnierz i cofnął się do wieży.
W kwadrans potem wjeżdżał tabor do miasta. Ulice, któremi się posuwał, wąskie, wyłożone płytami bazaltowemi, roiły się od wojskowych. Wszędzie było widać ludzi zbrojnych.
Na dużym, czworobocznym placu stal niski dom, zbudowany w stylu rzymskim. Złoto orły cesarskie błyszczały nad jego drzwiami, oddział legionistów trzymał wzdłuż portyku straż z dobytą bronią.
Kiedy się kareta zbliżyła do tego domu, rozległa się komenda. Żołnierze wyprostowali się i opuścili miecze.
Równocześnie ukazał się pod filarami portyku wysoki starzec, ubrany w szkarłatną tunikę i w długie spodnie germańskie, tkwiące w butach wojskowych. Białe włosy spadały na jego ramiona, biała broda spływała na pierś wypukłą. Z tych ram starości wyglądała twarz czerstwa, świeża, ożywiona parą szarych, przenikliwych oczu, osadzonych głęboko pod szerokim czołem, przeciętem zmarszczką pionową.
Starzec, ujrzawszy liczny tabor, uśmiechnął się nieznacznie.
Z karety wysiedli Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz, tak zaszyci w skóry niedźwiedzie, iż ruszali się z trudnością.
Juliusz zdjął z głowy kaptur i odezwał się głosem ochrypłym:
— Symmachus i Flawianus przysyłają tobie, szlachetny królu, pozdrowienie od senatu i ludu rzymskiego. Oby cię bogowie zachowali jak najdłużej dla chwały państwa.
Mówiąc to, trząsł się, jak w febrze.
Powtórny uśmiech przemknął po ustach starca.
— Pozdrowienie senatu i ludu rzymskiego jest dla mnie najzaszczytniejszą nagrodą za trud, poniesiony w służbie państwa odparł. Oby bogowie dali Symmachowi i Flawianowi starość pogodną.
Poczem zeszedł ze stopni progu i ucałował Juliusza w obydwa policzki.
— Witaj mi — rzekł — i zapomnij pod moim namiotem o przykrościach uciążliwej drogi.
A zwróciwszy się do Konstancyusza Galeryusza, dodał:
I dla ciebie, senatorze, niech mój namiot będzie ogniskiem domowem. Wysłaniec Symmacha i Flawiana jest, przyjacielem Arbogasta.
Skinął na straż. Żołnierze uderzyli tarczami o tarcze, mieczami o miecze. Trębacze zagrali fanfarę.
W przedsionku przypadli do senatorów niewolnicy i rozebrali ich z futer.
— Zgotować dla przesławnych panów ciepłą kąpiel — rozkazał Arbogast. — I niech kucharz przyspieszy posiłek wieczorny.
Wziął Juliusza pod ramię i wprowadził go do sali, w której żarzyły się w bronzowych naczyniach węgle, przysute popiołem.
Przedewszystkiem ogrzejcie skostniałe członki mówił, gdy został sam ze swoimi gośćmi. Mróz tnie tego roku i szczypie, jak już dawno nie pamiętam.
Dziwno mi, że nie zamieniłem się jeszcze w kawał lodu — odezwał się Juliusz, rozcierając zgrabiałe palce. — W górach Recyi ogarniała mnie już taka senność, iż byłem przekonany, że spocznę na zawsze pod śnieżną pościelą. Jak wy możecie oddychać tem straszliwem powietrzem? Szpilki i noże wchodzą do płuc, głos marznie w gardle, nogi i ręce sztywnieją.
Przyklęknął obok jednego z naczyń branżowych, rozdmuchał popiół i obracał się do węgli, to twarzą, to plecami. Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze.
— Mróz wyłazi że mnie, jak grzech z pokutującego Galilejczyka — dowcipkował.
— Wypędzi go z ciebie ciepła kąpiel i stare wino — pocieszał go Arbogast. — Jutro będziesz wspominał z przyjemnością przebyte niewygody, bo tylko miniony trud zostawia po sobie dobrą pamięć. Jeśli nie znajdziesz u mnie miękkich łóżek i wykwintnych potraw, niech mnie wojna wytłómaczy. Bogatych taborów, jak ci zapewne wiadomo, nie zabieram z sobą nigdy w pole, wszelkie bowiem niepotrzebne rupiecie krępują ruchy żołnierza. Natomiast znajdziesz pod moim namiotem serce życzliwe. Wychylałem z tobą zawsze chętnie dzban uczciwego wina, chociaż z ciebie lichy pijak.
Juliusz, podniósłszy się z kolan, ujął prawicę Arbogasta i odpowiedział:
— Twojemu przyjaznemu dla mnie usposobieniu zawdzięczam poselstwo zaszczytne. Flawianus i Symmachus. znając głęboką cześć, jaką żywię dla ciebie, szlachetny królu, złożyli w ręce moje serdeczny ból narodu rzymskiego.
— Domyśliłem się, iż nie dla przyjemności podróży naraziliście się na chłostę mrozu i na śmierć, czychającą w górach w każdej rozpadlinie na odważnych. Spocznijcie teraz, przesławni ojcowie. Poselstwa waszego wysłucham przy wieczerzy uchem życzliweni.
Kiedy się Arbogast oddalił, zwrócił się Juliusz do Konstancyusza:
— Pozwól mnie mówić, ty zaś dotrzymuj naszemu gospodarzomi towarzystwa przy dzbanie, tę, bowiem sztukę potrafisz lepiej ode mnie. Jest w prawej duszy Arbogasta tylko jedna struna, która dźwięczy złowrogo, gdy na niej zręczna ręka zagra. Za wszystkie skarby i zaszczyty świata nie starga ten wierny sprzymierzeniec węzłów, łączących go z Teodozyuszem, ale kto podrażni jego dumę zaprowadzi go, dokąd zechce.
— Czy Arbogast lubi uciechy dzbana? — zapytał Konstancyusz Galeryusz.
— Pije chętnie i dużo, jak każdy żołnierz, nie widziałem go jednak nigdy bez przytomności. Ci barbarzyńcy mają zdrowie naszych przodków z epoki królów.
W dwie godziny potem wprowadził sam Arbogast swoich gości do małego, niskiego pokoju, którego Bałem umeblowaniem był stół, kilka krzeseł, pokrytych skórami jeleniemi i lampa z miedzi korynckiej. zwieszająca się z pułapu na złotych łańcuszkach.
Ta więcej niż skromna sala jadalna zdziwiła Konstancyusza. Wszakże posilał się w niej mąż najpotężniejszy w cesarstwie po Teodozyuszu. Wiadomem było powszechnie, iż nawą państwa zachodniego sterował nie Walentynian, lecz Arbogast.
Król, którego bystry wzrok spostrzegł zdumie nie[2], malujące się na twarzy senatora, uśmiechną! się dobrotliwie i rzekł:
— Przypominam wam jeszcze raz, iż jesteście w obozie. Są wprawdzie w tym domu sale większe, lecz zajęli je moi pisarze i kuryerowie, których muszę mieć pod ręką. I niech was skromny posiłek nie gorszy, bo wojna wypłoszyła na kilkadziesiąt mil wokoło wszystkich dostawców. Żywimy się od dwóch miesięcy tylko tem, co sami ułowimy lub upolujemy.
Stary niewolnik wszedł ze srebrną miednicą, drugi wniósł na złotej tacy kryształowy dzban i rybę.
Arbogast, myjąc ręce mówił:
— Nie potrzebujecie przy tych ludziach (wskazał oczami na niewolników) nakładać hamulca na myśli i języki. Oni nie drgnęliby nawet, gdyby piorun w dom uderzył. Ponieważ mnie sprawy państwa niepokoją dość często w godzinach spoczynku, przeto wożę z sobą wszędzie dwóch głuchych starców, by moi powiernicy mogli mówić ze mną bez obawy. Zanim jednak otworzycie serca zbolałe, posilcie się nasamprzód i rozgrzejcie się falernem, za którego wiek sędziwy ręczę słowem królewskiem.
Jeden z niewolników postawił przed Arbogastem, który zajął przy stole miejsce pomiędzy senatorami, głowę dzika, chleb, dużą, omszałą amforę i trzy puhary ze szkła aleksandryjskiego.
Kiedy gospodarz i goście zaspokoili pierwszy głód, wziął Juliusz naczynie, napełnione płynem złocistym i rzekł:
— Twojemu duchowi opiekuńczemu, wielki królu, poświęcam ten napój szlachetny.
Przechylił szybko puhar i wylał połowę wina pod stół, sądząc, że Arbogast nie spostrzegł tego ruchu.
— Mój duch opiekuńczy dziękuje ci za obfitą libacyę — odpowiedział Arbogast, podkreślając głosem wyraz „obfitą.” — Nie zadawaj gwałtu swojemu wstrętowi do wina, chociaż jeden puhar wina nie zaszkodziłby ci po dalekiej drodze.
Podniósł kielich do światła, przyłożył go do ust, roztarł wino językiem na podniebieniu i wypił je aż do ostatniej kropli.
— Wy tam w Rzymie zapomnieliście już, co dobre — mówił, podsuwając niewolnikowi naczynie. — Nawet swojego falerna, którego bogowie dali ludziom w chwili łaskawej, nie umiecie uszanować.
Ale kiedy Konstancyusz uczynił to samo, co on, spojrzał na niego z pod brwi krzaczastych i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Cofam obelgę — rzekł. — Mówcie mi teraz o świętej stolicy waszego narodu, o jej smutkach i nadziejach, bo serce moje kocha was, chociaż straciliście dużo z dawnego hartu. Opuszczeni przez imperatorów, skazani przez nowe czasy na zagładę, przypominacie sobie od czasu do czasu, że rozkazywaliście kiedyś światu. Lubię dumę, albowiem ona prowadzi męża do chwały, zaś niewiastę strzeże od hańby. Na cześć Rzymu wychylam puhar drugi.
Wypróżnił naczynie i podstawił je niewolnikowi, który stał za jego plecami z amforą.
I znów wtórował mu Konstancyusz.
A Juliusz, umoczywszy usta w winie, zaczął:
— Byłoby zbytecznem mówić tobie, który jesteś właściwym imperatorem zachodnich prefektur o naszem położeniu. Ty wiesz równie dobrze, jak my, co nas boli i czego pragniemy. I byłoby rzeczą zbyteczną prosić ciebie o czynną pomoc przeciw potędze Teodozyusza, wiadomo bowiem w całem cesarstwie, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Osaczeni zewsząd przez wrogów naszej przeszłości, postawieni między jawnym buntem a zdradą naszych bogów, wyciągamy do ciebie ręce z prośbą o radę życzliwą.
Arbogast, który słuchał uważnie, pijąc teraz wino małemi haustami, namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział.
— Nie rozumiem — mówił — co sobie Teodozyusz uwidział w tej wierze wydziedziczonych. Był to zawsze dobry żołnierz, a jakże może wojownik pogodzić swoje rzemiosło z przykazaniami Galilejczyków? Te przykazania wytrącają z dłoni miecz zemsty i nazywają męską dumę grzechem. Tylko niewolnicy, zazdroszczący zwycięzcom panowania, mogli wymyślić tak płaczliwą wiarę. Przekonania moje i upodobania są po waszej stronie, lecz pomódz wam nie mogę. Powiedziałeś sam, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Słowa, danego Teodozyuszowi, chociaż nie pochwalam jego obłędu galilejskiego, nie złamię.
— O radę prosiłem — wtrącił Juliusz.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Na upór Teodozyusza jest rada trudna. Wywiecie, że jego nie odwiedzie nikt od raz powziętego zamiaru. Mógłbym się co najwyżej za wami u mego wstawić, prosić go o odroczenie wyroku, bo o cofnięciu ostatnich edyktów nie może być mowy. Teodozyusz nie cofa nigdy swoich rozkazów. Rada i pomoc ludzka nie odwrócą już od was ciosu, przygotowanego w Konstantynopolu. Tylko bogowie, usuwając z waszej drogi starszego imperatora, mogliby was ocalić.
— Śmierć Teodozyusza nie zdjęłaby z nas nienawiści Galilejczyków — mówił Juliusz. — Starszego imperatora zastąpiłby młodszy.
Arbogast uśmiechnął się z lekceważeniem.
Dopóki ja żyję, nie grozi wam z tej strony żadne niebezpieczeństwo — odrzekł. — Nie bylibyście mężami, gdybyście się lękali gołowąsego chłopca.
— Temu gołowąsemu chłopcu przybywa po każdym zachodzie słońca nowy dzień, zaś lalt składają się z szeregu dni. Walentynian nie będzie zawsze posłusznem twojej woli narzędziem.
— Władzę nad zachodniemi prefekturami wziąłem z rąk Teodozyusza i tylko on jeden może odwołać moje rozporządzenia, czego nie uczyni, bo wie bardzo dobrze, iż z chwilą, gdybym ja ustąpił ze stanowiska naczelnego wodza, rozszarpaliby barbarzyńcy Gallię, Hiszpanię i Brytanię na strzępy. Cóżby Walentynian robił bezemnie? Ten dzieciak umie się tylko modlić i pokutować za winy niepopełnione. Bo Galilejczycy wyrzucają sobie jakieś grzechy, o których sami nie wiedzą.
— W żyłach tego dzieciaka płynie szalona krew jego ojca, znanego gwałtownika i zabójcy. Opowiada w Rzymie Winfridus Fabricyusz, że się Walentynianowi twój nadzór sprzykrzył.
Arbogast spojrzał zdziwiony na Juliusza.
— Kogo nazwałeś? — zapytał.
— Mówię o jednym z twoich poddowódców, o Winfrydzie Fabricyuszu.
— Fabricyuszowi powierzyłem w październiku komendę nad legionami środkowej Hiszpanii.
— A w listopadzie przysłał go Walentynian do nas jako wojewodę Italii.
— To być nie może! — zawołał Arbogast gwałtownie.
A jednak mówię prawdę — odparł Juliusz spokojnie.
Nad stołem zapanowało milczenie.
Senatorowie wpatrywali się z powstrzymanym oddechem w króla, który przyłożył puhar do ust i ssał chciwie napój ognisty. Pił długo, a kiedy podstawił niewolnikowi naczynie, był zupełnie zmieniony.
Wyraz jego twarzy, dotąd łagodny, przyjazny, stał się twardy, pionowa zmarszczka uwydatniła się na czole jeszcze więcej, brwi zsunęły się nad nosem, tworząc jedną linię, dolna warga wydęła się pogardliwie.
Rzucił Juliuszowi spojrzenie tak zimne, jak błysk sztyletu i rzekł:
— Jeśli chcesz kłamstwem pozyskać moją pomoc dla waszej sprawy, wracaj natychmiast, skąd przybyłeś, abym nie zapomniał o obowiązkach gospodarza. Dusza moja nienawidzi podstępu.
Groźba nie przeraziła Juliusza.
— Tylko głupiec zastawiałby sidła kłamstwa na potężnego króla, któremu służy legion wiernych sług — odpowiedział. — Jeżeli mnie podejrzywasz o zdradę, poślij do Rzymu swoich kuryerów, a dowiesz się, że Fabricyusz jest od listopada nietylko wojewodą Italii, lecz nawet pełnomocnikiem imperatora, przyodzianym we władzę nieograniczoną.
— Jakiego imperatora? — zawołał Arbogast.
— Naszego boskiego i wiecznego pana, Walentyniana — odrzekł Juliusz z drwiącym uśmiechem na ustach.
— Tylko moja wola rozkazuje w prefekturach zachodnich...
— Innego zdania jest Walentynian.
I znów uczyniła się cisza. Senatorowie porozumiewali się wzrokiem, król gładził drżącą ręką brodę, zapatrzony przed siebie.
Jeśli Juliusz mówił prawdę, to spotkała go śmiertelna zniewaga. Tylko on jeden, naczelny wódz, był najwyższym sędzią i panem siły zbrojnej cesarstwa zachodniego. Nikt nie miał prawa rozporządzać jego żołnierzami. Nie dopuścił się tego nigdy nawet Teodozyusz, ufając jego długoletniemu doświadczeniu i wypróbowanej wierności. Wszakże nie przegrał dotąd ani jednej bitwy i nie sięgnął ani razu po koronę imperatora, chociaż mu ją wojsko niejednokrotnie ofiarowało. Służył państwu rzymskiemu dla sławy i dla przyjaźni Teodozyusza.
A teraz, kiedy dobiegał kresu zasłużonego żywota, przyszedł młokos, wychowany przez kapłanów. gołowąsy chłopiec, który nie widział nigdy krwawego pola i rwał ręką niezręczną przędzę jego planów.
Obrażona duma władcy i wodza ogarniała duszę Arbogasta płomieniem trawiącym.
W ten ogień złowrogi wpadały słowa Juliusza, jak krople oliwy.
— O ile mogę wnioskować z tego, co słyszałem po drodze — mówił senator wolno, cedząc słowo po słowie — zamierza cię Walentynian usunąć zupełnie od rządów. Korzystając z twojej długiej nieobecności, wziął sam ster państwa w ręce nieudolne. Zakopany w śniegach Allemanii, odcięty od świata, nie wiesz, co się dzieje w Wiennie. Podobno ściąga Walentynian do swojej stolicy wszystkie legiony Gallii, aby złamać twój gniew sprawiedliwy siłą, gdybyś się nie chciał poddać jego rozkazom. Czekają cię po ukończeniu wojny niespodzianki, na które twoja cnota żołnierska nie zasłużyła. Sława wodza drażniła po wszystkie czasy zazdrość imperatorów.
Drżąca ręka Arbogasta gładziła brodę coraz szybciej.
— Legiony Gallii powinny być już blisko mojego obozu — rzekł. — Posłałem po nie Arbitria. Dziś, jutro przybędą.
— Jeśli ci legiony Gallii są potrzebne do zwycięstwa, cofnij się, dopóki jeszcze czas, ku południowym granicom Allemanii, bo zdaje mi się, że czekasz daremnie na pomoc z Wienny.
— Byłaby to zdrada państwa! — zawołał Arbogast.
Senator wzruszył ramionami.
Pycha imperatorów pomijała już nieraz dobro państwa — odpowiedział.
Arbogast wybiegł na kurytarz i klasnął w dłonie. Senatorowie słyszeli, jak rozkazywał komuś głośno:
— Patrycyusz Eugeniusz niech się stawi natychmiast przedemną!
Kiedy wrócił, napełnił sobie sam próżny puhar, wypił go i zaczął chodzić ociężałym krokiem naokoło stołu. Od czasu do czasu zatrząsł się cały i wyrzucał z siebie słowa urywane:
— Niewdzięczne psy... podłe gady... łotry...
Taki gniew buchał z jego oczu, że senatorowie nie śmieli do niego przemówić.
Do pokoju wszedł cichą stopą czterdziestoletni, szczupły, niski brunet, od którego bił blask złota i drogich kamieni. Na szyi miał łańcuch z portretem Teodozyusza, na ramionach mnóstwo pierścieni, na nogach wykwintne sandały, naszywane perłami. Jego białą, jedwabną tunikę, spiętą pod szyją dużym rubinem, obramowaną szerokim Szlakiem stanu senatorskiego, podtrzymywał na biodrach pas purpurowy.
— Ty rozkazałeś, królu — odezwał się, stanąwszy przed Arbogastem.
Arbogast zwrócił się do Juliusza i rzekł:
— Powtórz Eugeniuszowi, coś mnie oznajmił.
— Mówiłem królowi — odpowiedział Juliusz — że Walentynian mianował Fabricyusza wojewodą Italii i że bierze sam ster państwa w ręce nieudolne.
Eugeniusz spojrzał zdziwiony na senatora.
— I cóż ty na to, naczelniku moich pisarzów i wywiadowców — syczał Arbogast przez zaciśnięte zęby — cóż ty na to, moja prawa ręko, moja głowo?
— Nic nam o tem z Wienny nie doniesiono — bąknął Eugeniusz zakłopotany. — Nawet we wczorajszych sprawozdaniach prefekta pretoryum nie ma żadnej wzmianki o nowem dostojeństwie Fabricyusza.
— Bo otaczają mnie głupcy i niedołęgi! — huknął Arbogast — bo czego sam nie dostrzegę i nie zwietrzę, tego nie dostrzeże i nie zwietrzy nikt. Czy obwiesiłem cię na to złotemi łańcuchami, obsypałem drogiemi kamieniami i postawiłem na najwyższym szczeblu drabiny urzędniczej, abyś odczytywał bezmyślnemi oczami kłamliwe sprawozdania prefekta? Nie wiesz-że to oddawna, iż ten podły dworak, ten lis galilejski pisze piórem, maczanem w jadzie podstępu? Od czego żywię cały legion szpiegów?
Na śniadą twarz Eugeniusza, okoloną czarną, krótko przystrzyżoną brodą, wystąpił blady rumieniec.
— Nie moja wina, że... — bronił się.
— Milcz! — przerwał mu Arbogast, podnosząc rękę. — Nie drażnij mojego gniewu, głupcze! Zejdź mi z oczu, niedołęgo, i wyślij natychmiast najzręczniejszych wywiadowców do Wienny. Żebym w przeciągu miesiąca znał dokładnie stan rzeczy. Niech się twoje wyżły spieszą, jeżeli nie chcą użyć kąpieli pod lodami jeziora totoniskiego.
Dygnitarz cofnął się przerażony do drzwi, lecz nie opuścił pokoju.
— Jeszcześ tu? — krzyknął Arbogast, chwytając za puhar.
— Arbitrio wrócił przed chwilą, królu — mówił Eugeniusz pobladłemi ustami — i czeka na twoje rozkazy.
Arbogast postawił puhar na stole i wyrzekł spokojniej:
— Arbitrio? Niech wejdzie...
Kiedy Eugeniusz znikł za kotarą, ukazał się młody trybun wojskowy w srebrnej zbroi, ze złoconym szyszakiem na głowie. Wzrostu wysokiego, szeroki w ramionach, z twarzą, pociętą przez mróz i wichry, był wcieleniem zdrowia i siły cielesnej. Jasne włosy i rudawa broda zdradzały pochodzenie germańskie.
Wyprostował się na progu i czekał na zapytanie wodza:
Arbogast wpatrywał się w niego z takiem wytężeniem, jakby się chciał wzrokiem wedrzeć do tajników jego mózgu. Lękał się widocznie złej nowiny. Opóźniał ją... Szukał na twarzy swojego posła zaprzeczenia wiadomości, przywiezionych przez Juliusza.
Ale kiedy nieruchoma twarz Arbitria nie mówiła nic, odezwał się głosem stłumionym, w którym drżała ukryta obawa:
— Nie wątpię, że legiony Gallii ciągną twoim śladem.
— Legiony Gallii nie wyruszyły dotąd z obozów zimowych — odpowiedział trybun.
Arbogast pochylił głowę i milczał przez jakiś czas. Jego pierś oddychała szybko, palce u rąk otwierały się i zamykały, jakby coś miażdżyły.
Drgnął, wyprostował się i rzekł:
— Nie wyruszyły?! Wszakże kazałem ci powiedzieć komesowi Gallii, że bez pomocy jego legionów nie zasłonimy państwa przed nadmierną ilością Franków, że zginiemy wszyscy, co do nogi, w tych śniegach i lodach, ku radości Franków, czyhających na zgubę cesarstwa.
Głos gotował się mu w gardle, jak wrząca woda.
— Czy powiedziałeś to w Wiennie, Arbitrio?
— Uczyniłem, co rozkazałeś, królu.
— Uczyniłeś? A komes nie wysłał mimo to żądanych legionów?
— Odpowiedział, że złożył przysięgę imperatorowi.
— Imperatorowi?!
Głos Arbogasta stawał się coraz cichszy. Na jego czoło wystąpiły grube, sine żyły, w oczach żarzył się blask ponury.
— I ty, Arbitrio, najmilszy z moich trybunów, ty moje dziecko pieszczone, nie wepchnąłeś temu łotrowi miecza w serce — mówił. — Ty nie udałeś się do obozów zimowych i nie przyprowadziłeś sam mojego wojska wiernego? Zdrajco!
Porwał puhar i cisnął go w trybuna. Szkło rozprysło się na zbroi, wino oblało twarz pobladłą.
Z gardła Arbitria wypadł chrapliwy krzyk drapieżnego zwierzęcia, ranionego śmiertelnie; jego prawica pochwyciła rękojeść miecza. Ale zanim zdążył wydobyć broń, uderzył go Arbogast tak silnie pięścią w pierś, że zachwiał się i pochylił, jak podcięty kłos.
— Psie! — szalał król, wyrywając mu z za pasa miecz. — Na wodza świętokradzką rękę ściągasz?
Juliusz i Konstancyusz, którzy przypatrywali się dotąd tej scenie obojętnie, zerwali się z krzeseł.
— Krwią niewinną sumienie swoje splamisz — zawołał Juliusz.
Arbogast opuścił podniesiony już miecz i obejrzał się na senatorów nieprzytomnym wzrokiem.
— Ten waleczny trybun nie zawinił — mówił Juliusz. — Nie on zasłużył na twój gniew niesprawiedliwy.
— Nie zawinił... nie on... — szeptał Arbogast, jak człowiek, który budzi się ze snu.
Spoglądał to na senatorów, to na Arbitria, który stał pod ścianą z nieruchomością słupa. Bladość śmierci pokryła oblicze młodego żołnierza, nieprzejednana nienawiść tliła w jego oczach.
Arbogast odetchnął ciężko.
— Dziękuję ci, Juliuszu — wyrzekł głosem zmęczonym. — Powstrzymałeś w samą porę rękę starca, który byłby splamił siwe włosy krwią niewinną. Wzmocniłeś tym czynem szlachetnym węzły, jakie nas łączą.
A zwróciwszy się do Arbitria, przypiął sam miecz do jego boku i mówił:
— Odpuść staremu wodzowi chwilę zapomnienia.
Po krótkim namyśle dodał:
— Mówił mi Eugeniusz, że obawiasz się prosić o województwo południowej Gallii. Podpiszę jutro dla ciebie nominacyę na wojewodę południowej Gallii.
Arbitrio nie dziękował za dygnitarstwo; oczy jego nie rozjaśniły się. Strzepnął z płaszcza okruszyny szkła i oddalił się, obrzucając Arbogasta spojrzeniem, pełnem nienawiści. Nie odpuścił staremu wodzowi zniewagi...
Król, zostawszy sam z senatorami, rzekł do Juliusza:
— Doniosę Flawianowi i Symmachowi, iż wywiązałeś się znakomicie ze swojego zadania. Nie mogli przysłać do mnie lepszego rzecznika waszej sprawy. Będę się starał odwrócić od was gniew Teodozyusza i uczynię wszystko, co jest w mojej mocy, aby złagodzić surowość edyktów zeszłorocznych. Lecz tylko pośrednictwem mogę wam służyć. Gdyby się Teodozyusz nie chciał przychylić do mojej prośby, radźcie sobie dalej sami. Nierozum Walentyniana nie zmusi mnie do zerwania przymierza z Teodozyuszem. A teraz spocznijcie, bo zarobiliście sobie na sen pod dachem bezpiecznym.
Wydał głuchym niewolnikom jakiś rozkaz na migi i oddalił się chwiejnym krokiem.
— Dnia dzisiejszego nie straciliśmy — odezwał się Konstancyusz.
— Tego Arbitria — mówił Juliusz — przysłały nam duchy opiekuńcze Rzymu. Jego nieudane poselstwo posunęło naszą sprawę dalej, aniżeliby to najwymowniejsze sprawiły słowa. Reszty dokonają przedwczesne ambicye Walentyniana, które należy rozdmuchać w płomień niszczący. W tym celu udamy się natychmiast do Wienny, aby nas Teodozyusz lub Ambrozyusz nie uprzedzili. Arbogasta możemy zostawić jego obrażonej dumie. Będzie ona żarła jego serce dniem i nocą, będzie się ryła w jego mózgu, aż strawi i starga wszystkie zobowiązania, łączące go z rządem Galilejczyków. Znam go dobrze. Tego, co zowie swojem prawem, nie pozwoli sobie odebrać, chociażby miał runąć pod gruzami gmachu, który zbudował.
Obrażona duma zaczęła już trawić serce Arbogasta i ryć się w jego mózgu. Opuściwszy swoich gości, kazał on sobie w przedsionku podać złoty szyszak, miecz, długi płaszcz sobolowy i wyszedł z domu.
Czynił to codziennie. Posterunki, rozstawione na murach, wiedziały, że stary król nie ułoży się do snu, dopóki nie sprawdzi sam ich czujności.
Gdy się Arbogast ukazał przed domem, powitała go straż okrzykiem.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — rozległo się w ciszy nocnej.
Ojciec wojska zatrzymywał się zwykle, uszczęśliwiał gorliwych żołnierzów słowem przyjaznem, oglądał broń, pytał o zdrowie. Dziś minął swoją straż przyboczną w milczeniu. A nie szedł, jak zawsze, szybkim, elastycznym krokiem, z głową podniesioną, lecz posuwał się wolno, zgarbiony, jak gdyby mu nagle lat przybyło.
Był on królem plemienia frankońskiego, które, osiedliwszy się na mocy przymierza, zawartego szcze[3] z Julianem Apostatą, w północnej Gallii, służyło cesarstwu rzymskiemu wiernie i pożytecznie.
Od lat trzydziestu walczył na czele swojego ludu na wszystkich polach bitew, na których rozgrywały się losy państwa. Kilka razy odwrócił klęskę od imperatorów. Najgroźniejszego z buntowników, Maksymusa, rzucił pod stopy Teodozyusza, najstraszniejszych z pomiędzy sąsiadów, niespokojnych Franków, trzymał zdala od granic imperium. Gdyby nie jego geniusz wodza i dzielność żołnierska, gdyby nie cześć, jaką barbarzyńcy mieli dla niego, stałaby się Gallia już dawno łupem Franków. Był on tarczą cesarstwa i głową zachodniej prefektury.
A za to?...
Arbogast szedł pustemi ulicami z głową pochyloną. Od czasu do czasu podnosiło jego pierś ciężkie westchnienie.
W pobliżu jednej z bram obronnego muru paliło się ognisko. Siedziały naokoło niego, na skórach niedźwiedzich, dzikie, brodate postacie, zagrzewające się piwem. Czerwony płomień przeglądał się w ich żelaznych szyszakach i napierśnikach, czarny dym unosił się nad ich głowami gęstym obłokiem.
Na kupie chrustu i gałęzi leżała stara kobieta, poobwijana gałganami. Zwrócona zwiędłą, pomarszczoną twarzą do ognia, ruszała bezzębnemi ustami, jakby coś żuła.
— Opowiedz nam, matko, opowiedz, jak to bywało dawniej — odezwał się jeden z żołnierzów. — Piwa ci skąpić nie będziemy. Serce wojownika cieszą stare powieści.
— Opowiedz, matko — prosili inni.
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Już wam wszystko opowiedziałam — mruknęła. — W gardle mi zaschło.
Szybko podał jej najbliższy żołnierz wydrążony róg bawoli napełniony sokiem jęczmiennym.
— Odwilż, matko, gardło i uciesz nasze serca starą powieścią. Widziałaś tyle świata i słyszałaś tyle dziwnych rzeczy.
Kobieta, nie odrywając wzroku od ognia, kiwała głową.
Widziałam dużo świata i słyszałam dużo dziwnych rzeczy mówiła półgłosem, jakby do siebie — tak, tak... Pieścili mnie w Rzymie i w Konstantynopolu panowie, obsypani drogiemi kamieniami, przemawiali do mnie gładkim językiem, nazywali swoją ukochaną... Ale lata zgasiły blask moich oczu, wysuszyły ciało, przerzedziły włosy i teraz piorę wasze grube tuniki, łatam płaszcze, bo wierzyłam owym lśniącym wężom.
Przyłożyła róg do ust i piła.
Po jakimś czasie zaczęła bezdźwięcznym głosem starości:
— Chcecie starej powieści? Słuchajcie, co spotkało króla Hilderyka... Był dawno temu... o bardzo dawno... najstarsi ludzie nie pamiętają kiedy... młody, jak wiosna w lesie, piękny, jak polanka, skąpana w blaskach miesiąca, waleczny, iż mu tylko bóg wojny dorównywał... był król Hilderyk, wolnych Franków wódz ukochany. Gdy skinął mieczem i zadął w srebrny róg, poruszyły się lasy na dwieście mil wokoło. Z tysięcy siół ciągnęli zbrojni mężowie i szli za swoim królem, jak idą łanie za jeleniem — posłuszni, oddani. Szli wszędzie, na wschód i zachód, na północ i południe, a gdzie zaszumiał ich okrzyk wojenny, tam padali sędziwi książęta do stóp młodego Hilderyka. Nie było po obu stronach Renu szczęśliwszego pana nad króla Hilderyka.
Ustala, krzepiąc się piwem.
Zajęci powieścią starej baby, nie zauważyli wojownicy, że Arbogast zbliżył się do ogniska.
Stanął pod murem i słuchał.
— Wieść o zwycięstwach szczęśliwego Hilderyka — ciągnęła baba dalej — doszła do uszu rzymskiego imperatora. Przeto wysłał do naszego króla swoich panów z darami i pokłonem i w te do niego kazał przemówić słowa: „Szkoda twojej młodości i waleczności w lasach Frankonii. Z cnót twoich nie wykwitnie tam dla ciebie taka sława, jaką ci bogowie przeznaczyli. Jeśli chcesz, by blask twojego imienia olśnił cały świat, przyjdź do mnie ze swoim ludem, a ja postawię cię nad mnogimi narodami, które będziesz sądził i prowadził.”
Baba zaśmiała się szydersko.
— He, he, he... Złe duchy króla Hilderyka stały obok niego w chwili, kiedy wysłańcy imperatora przemawiali, złe duchy obałamuciły jego prawe serce, iż uwierzył Rzymianom. Imperatorowi chodziło tylko o potężnego sługę, a królowi Hilderykowi zdawało się, że zdrajca szuka jego przyjaźni[4] Jak niegdyś... dawno temu, tak dawno, iż tylko stara pieśń zachowała pamięć tej hańby... jak przed wielu, wielu wiekami... rodzili się nasi przodkowie z obrożą na szyi, z kajdanami u nóg, i rośli na to, aby zabawiać śmiercią okrutną motłoch rzymski, tak giniecie teraz wy na polach bitew dla chwały tego nikczemnego narodu, który już miecza i tarczy sam dźwignąć nie potrafi. Głupcy! Kiedyż zrozumiecie nareszcie, że nie imperator jest panem cesarstwa, lecz wy...
Żołnierze zerwali się na równe nogi... Do ogniska zbliżał się Arbogast.
Baba, ujrzawszy króla, splotła ręce nad głową, jak gdyby ją chciała zasłonić przed ciosem. Podburzała żołnierzów rzymskich przeciw imperatorowi, na którego orły przysięgli... Dopuściła się zbrodni, karanej w obozie, podczas wojny, śmiercią na palu.
Skulona, złamana przerażeniem, czekała na wyrok, jęcząc zcicha.
Lecz stała się rzecz niespodziewana... Arbogast popatrzył na babę i żołnierzów jakimś dziwnym wzrokiem i poszedł dalej, nie rzekłszy słowa.
Snuł się wzdłuż murów z oczami, spuszczonemi w ziemię, głuchy na wołanie straży, które podawały sobie na widok króla hasła nocne. Czasem zatrzymywał się, spojrzał w niebo gwiaździste, szeptał i posuwał się dalej,[5]
W jego sercu brała się obrażona duma za barki z uczciwością. Wolny Frank, potomek nieprzejednanych wrogów cesarstwa rzymskiego, mocował się w nim ze sprzymierzeńcem Teodozyusza.
Kiedy wrócił do domu, zapytał wywoływacza, który drzemał na ławie w przedsionku:
— Czy się przesławny Eugeniusz już udał na spoczynek?
— Przesławny Eugeniusz pracuje jeszcze, boski panie — odpowiedział niewolnik na klęczkach.
Arbogast wszedł do dużej sali, zastawionej trzema rzędami stołów. Przy jednym z nich siedział Eugeniusz, schylony nad stosem pargaminów, które przeglądał.
Ujrzawszy króla, podniósł się szybko z krzesła.
— Wyślesz jutro — mówił do niego Arbogast — dwa poselstwa. Prezbiter Apoloniusz pojedzie do Konstantynopola, do imperatora Teodozyusza, aby odwrócić jego zagniewaną rękę od Rzymu. Trzech twoich najwymowniejszych radców stanu senatorskiego uda się do króla Frawitty z darami odemnie i dobrem słowem. Chcę zawrzeć na pewien czas przymierze z Frankami, bo widzę, że obecność moja potrzebniejsza jest w Wiennie, aniżeli nad Mosellą. Poselstwu do Franków będzie towarzyszył Arbitrio ze swoim legionem.
— Stanie się podług twojego rozkazu, królu — odpowiedział Eugeniusz, pochylając głowę.








II.


Winfridus Fabricyusz leżał w swojej sali przyjęć na miękkiej sofie i wpatrywał się bystro w chudą, zwiędłą przedwcześnie twarz niskiego męża, który stał przed nim, zawinięty niedbale w brudną togę.
— Mówiono mi, że jesteś gorliwym sługą prawdziwego Boga — zaczął Fabricyusz, nie podnosząc się z sofy.
— Wszystkie myśli moje i wszystkie godziny dnia poświęciłem Stwórcy nieba i ziemi i Jego ukrzyżowanemu Synowi a naszemu Panu, Jezusowi Chrystusowi — odpowiedział dyakon Prokopiusz.
Był to ten sam fanatyk, który podburzył w dniu zaślubin córki Symmacha motłoch chrześciański przeciw poganom.
— Mężowi tak biegłemu w naszym Zakonie — mówił Fabricyusz — nie potrzebuję przypominać, że Dobry Pasterz cieszy się więcej z odnalezienia jednej zbłąkanej owieczki, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu posłusznych. Czy podjąłbyś się nawrócenia poganki, obałamucanej przesądami bałwochwalców?
Już niejedną czcicielkę zabobonów rzymskich przyodziałem w suknię katechumenki.
— Ale tej, którą chcę powierzyć twojej opiece, nie przekonasz słowem dobroci i miłości. Powinieneś znać drogi i środki, wiodące do rozumu.
— Zanim zostałem dyakonem, byłem retorem.
Fabricyusz przypatrywał się znów Prokopiuszowi, jakby szukał w jego rysach potwierdzenia obietnicy.
Na tle żółtej twarzy dyakona świeciły chłodne oczy człowieka, który nie cofa się przed żadną przeszkodą.
Jeśli dokonasz trudnego dzieła — mówił Fabricyusz, zadowolony z badania — polecę cię boskiemu Walentynianowi i postaram się dla ciebie o biskupstwo w Gallii. Ale żądam za to nietylko twojej wymowy. Dopóki nie nawrócisz owej poganki, dopóty nie będziesz pytał o nic, posłuszny moim rozkazom z uległością niewolnika.
Gdy wojewoda wspomniał o biskupstwie, zamigotał w oczach Prokopiusza szybki błysk radości.
— Będę patrzał tylko w duszę owej poganki — odpowiedział — i wsłuchiwał się tylko w jej grzeszne myśli, by znaleźć drogę do jej rozumu, głuchy i ślepy na wszystko, co się naokoło mnie będzie działo. Rozkazuj swojemu niewolnikowi.
Wojewoda skinął na Teodoryka, który strzegł drzwi, prowadzących do sieni, przed ciekawością służby i rzekł:
— Skarbnik wypłaci bogobojnemu dyakonowi tysiąc sesterców, szatny wyda mu dwie ciepłe tuniki, kołdrę futrzaną i płaszcz żołnierski.
Zaś do Prokopiusza odezwał się tonem rozkazującym:
— Opuścisz jeszcze dziś Rzym drogą aurelijską, nie mówiąc nikomu, dokąd wyjeżdżasz. W Lunie zatrzymasz się w gospodzie pocztowej i zaczekasz na tego oto sługę mojego i powiernika (wskazał ręką na Teodoryka) i udasz się tam, dokąd ci on wskaże. Wola tego starca jest moją wolą. W Lunie nie będziesz zawierał żadnych znajomości. Przybywszy na miejsce, nie szczędź wymowy i modlitwy, abym cię mógł za nawrócenie poganki wynagrodzić jak najrychlej biskupstwem w Gallii. Pokój z tobą, dyakonie.
— Będę błagał przedwiecznego Boga, aby włożył w głos mój płomienie, zaś w słowa potęgę prawdy. Pokój z tobą, wojewodo.
Kiedy się Prokopiusz oddalił, podniósł się Fabricyusz z sofy, wyjrzał sam do sieni i na boczne kurytarze, a przekonawszy się, iż nie ma nigdzie uszu niepotrzebnych, stanął lak blisko Teodoryka, że ocierał się prawie ciałem o jego ciało.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał szeptem.
— Jak rozkazaliście, panie — odpowiedział Teodoryk takim samym głosem przyciszonym.
— Owi zbrodniarze?
— Jest ich pięciu, a żaden z nich nie cofnie się przed zabójstwem rodzonego ojca.
Czy jesteś o tem przekonany?
— Drżą z niecierpliwości, aby mi dowieść, że nie lękają się bogów.
— Nasze niewolnice?
— Służbę żeńską wysłałem już wczoraj na noc do Luny. Towarzyszy jej Hermanryk.
— A lektyki, łoża, kobierce, posadzki?
Hermanryk zabrał z sobą całe urządzenie domu.
— Więc jutro, zaraz po wschodzie słońca?
— Jutro ze świtem udaje się świątobliwa Fausta Auzonia do Tibur. Osoby jej strzeże jeden tylko liktor i dwóch niewolników. Rzymianie wierzą, iż góry, rzeki i kamienie przydrożne bronią kapłanki Westy przed napaścią.
Zapytania i odpowiedzi wypadały z ust wojewody i Teodoryka szybkie, ciche, jakby strwożone. Mówiąc, oglądali się ciągle na drzwi.
Zamilkli.
Twarz wojewody oblał ciemny rumieniec; jego serce rzucało się gwałtownie w klatce piersiowej.
Jutro starga on kajdany, które przykuwają westalkę do przeszłości rzymskiej, a reszty dokona jego miłość. Nie odda już Fausty nikomu, nikomu... Jedna śmierć wydrze ją z jego objęć...
Lecz gdyby owi zbrodniarze, którzy ją mają porwać, zdradzili jej kryjówkę?...
Wojewoda zamyślił się. Jego brwi ściągnęły się, nadając twarzy groźny wyraz. Zbliżył znów głowę do głowy Teodoryka i mówił:
— Wdzięczność zbrodniarzów bywa zmienna, jak wdzięczność drapieżnych zwierząt. Oswojony wilk kąsa dziś rękę człowieka, którą wczoraj lizał. Dopóki Fausta Auzonia nie skąpie swojego pięknego ciała w źródle wiecznego żywota, dopóty nie powinny nawet wichry wiedzieć, gdzie się ukrywa.
Utkwił wzrok przenikliwy w twarzy Teodoryka i szeptał wyraźnie, oddzielając zgłoskę od zgłoski.
— Morze jest głębokie, szerokie, a tak milczące, jak urna z popiołami zmarłego. Zmieszczą się w niem tysiące tysięcy zbrodniarzów.
Zatrzymał się... Po chwili zapytał:
— Czy mnie rozumiesz, stary?
Sługa odgadł tajne myśli pana, bo odpowiedział:
— Moje więdnące ramię nie zmoże pięciu zbójów, z których każdy włada doskonale nożem.
— Nie naraziłbym nigdy twoich siwych włosów na walkę ze zbrodniarzami. Wyślę jeszcze dziś na noc dziesięciu Allemanów z mojej straży przybocznej, którzy się z tobą połączą na dziesiątej stacyi pocztowej. Upatrzysz sobie którego dnia pod wieczór miejsce dogodne, oddalone od mieszkań ludzkich i sprawisz się szybko i cicho. Nie żałuj tych łotrów. I bez twojego pośrednictwa zginą oni wszyscy, rychlej, czy później, śmiercią przedwczesną, na taki bowiem los zarobili sobie życiem karygodnem. Moich Allemanów zabierz z sobą, aby ci służyli w razie jakiego niespodziewanego wypadku. Po wieczerzy doniesiesz mi jeszcze, czy nie zaszła jaka przeszkoda.
Teodoryk słuchał z głową spuszczoną, nie ruszając się z miejsca.
— Możesz odejść — rzekł wojewoda.
A kiedy się Teodoryk mimo wyraźnego wezwania nie oddalał, zapytał:
— Miałżeby cię w ostatniej chwili ogarnąć lęk nierozumny?
— Już wam mówiłem, panie, że mnie duchy przodków wołają do siebie — odpowiedział starzec, spoglądając z troską na pana. — Czegóż miałbym się lękać? Śmierci? Żołnierz i sługa, ginąc za wodza i pana, zamyka dobrze swój żywot.
— A jednak pokryły chmury twoje czoło.
— Nie obawa o te kilka lat, które mi jeszcze na ziemi zostają, uprzędła owe chmury.
— Lękasz się o mnie?
— Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że szczęście nie wykwitnie dla was z tego gwałtu.
— Twój głos kłamie! — zawołał wojewoda.
— Głos wewnętrzny kłamie zawsze, gdy jego przestrogi stają na drodze ludzkich namiętności. Lecz przyszłość świadczy, że poddały go przyjazne duchy człowieka.
Teodoryk wyciągnął ręce do wojewody i mówił ciepło:
— Nie gniewajcie się, panie, że stare moje oczy nie chciałyby patrzeć na waszą rozpacz. To służebnica bogów, to dziewica poświęcona, której pożądliwość męża nie powinna splamić. Potrzebaż koniecznie waszej młodości pieszczot kapłanki Westy? Tyle pięknych kobiet stworzył Dobry Pasterz dla rozweselenia serc wojowników.
— I głupców i tchórzów stworzył Dobry Pasterz wojsko niezliczone — wybuchnął wojewoda, obrzucając Teodoryka spojrzeniem wzgardliwem. — W samą porę opuszczasz to przebrzydłe gniazdo zabobonów pogańskich, bo gdybyś został w Rzymie dłużej, zanurzyłbyś się znów w błocie przesądów bałwochwalczych. Czyń, co rozkazuję. Nie jest rzeczą sługi prowadzić wolę pana.
— Byłem zawsze waszym powiernikiem.
— I dlatego tylko słucham cię tak cierpliwie. Niech cię godność kapłańska tej Rzymianki nie przeraża. Kapłanem nie jest, kto służy zabobonom. Wykradając Faustę Auzonię, uprosisz dla swojej grzesznej duszy miłosierdzie Dobrego Pasterza, bo pracujesz dla Jego chwały. Nawrócona dziewica Westy, krewna prefekta Flawiana, przyczyni dużo blasku naszej świętej wierze.
Teodoryk uśmiechnął się smutno.
— Uczynię, co rozkazujecie — rzekł — lecz pamiętajcie, że was ostrzegałem.
Wojewoda zwrócił się ku drzwiom, wiodącym do jego pracowni. Nagle zatrzymał się i nasłuchiwał zdziwiony.
Z ulicy wnikał przez ściany domu jakiś szum, podobny do wichru jesiennego. To opadał, to podnosił się, milkł i zrywał się, świszcząc przeciągle.
— Cóż to takiego? — odezwał się wojewoda, spoglądając na Teodoryka. — Czyby się pogoda zmieniła?
Stary Alleman wskazał na sufit, w którym znajdował się kwadratowy otwór.
Jasne słońce dnia bezchmurnego wpadało do sali ukośnym, świetlanym słupem, rozkładając się na posadzce błyszczącą smugą.
A jednak dochodził z dworu wyraźnie szum wichru, to cichy, to głośniejszy.
— Dowiesz się, co to takiego? — rzekł wojewoda.
Zanim Teodoryk zdążył wykonać rozkaz pana, rozległy się w przedsionku ciężkie kroki i do sali wpadł setnik allernański.
— Bunt, bunt!... — wołał, ujrzawszy Fabricyusza. — Całe miasto... Rzymianie...
Był czemś tak przerażony, że zapomniał o oddaniu wodzowi honorów wojskowych. Pokazywał ręką na ulicę, gestykulował.
— Rzymianie... ogromna fala... całe morze... — mówił, połykając zgłoski.
Pośpiech plątał mu myśli, rwał wyrazy, tamował oddech.
— Co się stało? — zapytał Fabricyusz spokojnie.
— Bunt, bunt!... — bełkotał setnik.
— Jaki bunt? — fuknął teraz Fabricyusz. — Czy ci wino rozum odebrało? Mów do mnie językiem trzeźwego męża!
Podniesiony głos wojewody wrócił setnikowi przytomność. Wyprostował się, dotknął prawicą rękojeści miecza i opowiadał jednostajnym tonem podkomendnego.
— Poselstwo, wysłane przez senat do Konstantynopola, wróciło dziś rano do Rzymu. Przesławni ojcowie przywieźli odpowiedź odmowną. Imperator Teodozyusz nie cofnął ostatniego edyktu. Lud, dowiedziawszy się o skutku poselstwa, wyległ na ulice i grozi świątyniom chrześciańskim...
W oczach Fabricyusza zaświeciła radość.
— Nie cofnął? — rzekł. — Motłoch pogański buntuje się, mówisz?
— Gdyby nie Flawianus i Symmachus, byłby się lud rzucił na kościół lateraneński.
— Zuchwalcy! — zawołał Fabricyusz. — Moja straż allemańska natychmiast pod broń! Załoga palatyńska na Fole Marsowe!
Wyjął z za tuniki woskowaną tabliczkę, nakreślił na niej rylcem kilka słów...
Do obozu za bramą Nomentańską! Co koń wyskoczy!
Rzucił tabliczkę setnikowi i wybiegł z sali.
W kwadrans potem siadł na swojego ogiera w pełnym rynsztunku bojowym. Już podniósł miecz, aby dać straży allemańskiej znak do pochodu, kiedy przed dom zajechał rydwan złocony.
Zmarszczył się i cofnął wspinającego się konia.
Na rydwanie stał Symmachus.
Przez jakiś czas patrzeli na siebie przeciwnicy w milczeniu, potem zaczął Symmachus głosem wzruszonym.
— Senat rzymski pozdrawia przez moje usta wojewodę Italii.
Fabricyusz mruknął coś niewyraźnego.
— Z pozdrowieniem łączy senat prośbę o pobłażliwość dla słusznego żalu wyznawców bogów narodowych — ciągnął Symmachus dalej. — Zasłużysz się dla państwa, jeżeli powstrzymasz gwałtowność żołnierza. Jedna kropla naszej krwi, przelana bez potrzeby, spowodowałaby wybuch, którego końca nikt przewidzieć nie może.
Fabricyusz uśmiechnął się pogardliwie i spojrzał z góry, wyniośle na Symmacha. Chciał odpowiedzieć, iż nie lęka się motłochu, lecz przypomniawszy sobie wskazówki Walensa, rzekł:
— Bronić będę tylko życia i kościołów chrześcian. Jeśli twoi współwyznawcy nie podniosą ręki na nasze domy Boże i nie zakłócą spokoju miasta, nie zwrócę uwagi na ich wrzawę nierozumną.
Usta Symmacha drgnęły, jego czoło sfałdowało się.
Senat podziękowałby ci pismem zgromadzonych ojców — mówił — gdybyś nie drażnił rozpaczy ludu rzymskiego widokiem wojska. Spokój przywrócimy sami. Ojcowie i dziewice Westy uśmierzają już wzburzone umysły słowem rozwagi.
— Gdy miastem wstrząsa niesforność motłochu, jest miejsce moje na ulicach — odpowiedział Fabricyusz szorstko. — Namiestnikowi imperatora nie wolno spoczywać pod dachem bezpiecznym, kiedy krajowi, powierzonemu jego opiece, grozi burza.
— W takim razie pojadę przed tobą, aby uprzątnąć z twojej drogi nienawiść moich współwyznawców.
Czyń, jak ci twój rozum nakazuje — odpowiedział Fabricyusz i zakomenderował:
— Na Pole Marsowe!
Szczęknęły miecze, zachrzęściły zbroje, konie podrzuciły łby i straż przyboczna wojewody Italii ruszyła ku głównym rynkom. Prowadził ją Symmachus, który powoził sam z rydwanu.
Nie obawa o głowę Fabricyusza uczyniła z patryoty rzymskiego tarczę chrześcianina. Gdyby tylko o wstrętnego mu Galilejczyka chodziło, oddałby go Symmachus bez namysłu na pastwę rozjuszonego ludu, zniewaga jednak, wyrządzona namiestnikowi imperatora, pociągnęłaby za sobą walkę, uliczną, której sobie żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego jeszcze nie życzył.
Wprawdzie przywieźli senatorowie, wysłani do Konstantynopola, odmowę tak stanowczą i groźną, iż Flawianus i Symmachus stracili nadzieję cofnięcia na drodze pokojowej rozkazów Teodozyusza, lecz przed postanowieniem zbrojnego oporu, należało czekać na skutek poselstwa Kaja Juliusza. W Rzymie nie wiedziano dotąd nic o pobycie brata Porcyi w Totonis i o pośrednictwie Arbogasta.
Zastawiając sobą Fabricyusza, bronił Symmachus swoich współwyznawców przed klęską, przedwczesny bowiem wybuch mógłby zniweczyć wszystkie przygotowania patryotów rzymskich.
Ze działał z całą rozwagą męża, który zna dokładnie wrażliwość tłumów, okazało się z chwilą, gdy się straż wojewody zaczęła spuszczać z Fałaty nu.
Ulice, nabite aż pod ściany domów głowami ludzkiemi, ruszały się, jak olbrzymie, nieprzerwane mrowisko. Były tak pełne, iż zdawało się, że się w tej masie nie zmieści nawet ręka dziecka. Nad żywą falą ciał, rozgrzanych już ciepłemi promieniami słońca lutego, unosiła się lekka mgła, utkana z wyziewów i oddechów.
Nieustający szum szedł ulicami.
Szedł nisko, tuż nad tłumem, nagle zrywał się, wzbijał się w górę i pędził z wyciem wichrów północnych nad dachami domów.
Fabricyusz ogarnął szybkiem spojrzeniem wodza wrogie mrowisko i zakomenderował:
— Zewrzyj się!
Łeb konia przysunął się do łba konia, ramię żołnierza otarło się prawie o ramię żołnierza. Straż utworzyła spoisty łańcuch, połyskujący złotem i żelazem.
Równocześnie rozległo się głośne wołanie Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci!
Najbliżej stojący, ujrzawszy znanego senatora, zaczęli się tłoczyć, robiąc miejsce dla jego rydwanu.
Bliżsi podawali nazwisko Symmacha dalszym. W gęstej masie ciał żłobił się powoli wąski szpaler.
— Rozstąpcie się, kwiryci! — prosił Symmachus. — Żal wasz złóżcie u stóp Jowisza. On pomści waszą krzywdę, albowiem jego gromy i błyskawice są jeszcze wszechmocne.
Wtem zawołał ktoś:
— Wojewoda!
Naokoło Symmacha i Fabricyusza zrobiła się na kilka sekund taka cisza, jak gdyby nagła śmierć pochwyciła tłum za. gardło. Tysiące oczu zwróciło się na straż allemańską i patrzyło na nią z osłupieniem.
— Ten zuchwalec śmiał obecnością swoją urągać serdecznemu bólowi ludu rzymskiego? — mówiły zdumione spojrzenia.
I powiał znów nad olbrzymiem mrowiskiem szum. zrazu stłumiony, jak szmer dalekiego morza. Z tego Szumu wypadały szybkie, coraz szybsze, coraz liczniejsze wykrzykniki.
— Galilejczyk!
— Wróg naszych bogów!
— Barbarzyniec!
Wypadały i łączyły się, groźne, dyszące, aż zlały się w jeden świszczący, przeraźliwy syk zemsty.
— Zzzabić go!
Z żywej fali wynurzyły się obnażone ręce, a w każdej z nich błyszczał nóż wyostrzony.
Fabricyusz zrozumiał, że jego straż, licząca tylko sto mieczów, nie zmoże wściekłości uzbrojonego tłumu. Choćby jego Allemanowie usunęli tysiąc bałwochwalców, przywali ich i zmiażdży drugi tysiąc.
Mógł się cofnąć... Był jeszcze czas. Ale duma żołnierska przykuła go do miejsca.
Pochylił się na koniu, przyczaił się, jak ptak drapieżny i spoglądał na rozjuszony motłoch ze spokojem wojownika, przywykłego do zapasów ze śmiercią. Pierwsze ramię, które się na niego podniesie, obwiśnie na zawsze. Byłby się rzucił sam w ten wrzątek nienawiści, gdyby nie groźba Walensa. Będzie się tylko bronił...
Bladość nie pokryła jego oblicza, powieki nie drgnęły, oczy nie straciły blasku. Tylko usta zacięły się i prawica ściskała kurczowo rękojeść miecza.
Lecz i Symmachus zrozumiał, że od jego przytomności zależą losy Rzymu. Porażka straży przybocznej wojewody Italii sprowadziłaby na dawną stolicę niezawodnie legiony Walentyniana, a tę ostateczność odsuwali patryoci do chwili zbrojnego wybuchu.
Więc szarpnął konie, rzucił się na tył rydwanu i rozłożył ręce, zastawiając sobą Fabricyusza.
— Zamordujcie i mnie! — zawołał.
Przeraźliwy syk wchłonął jego słowa. Lud widział tylko ukochanego senatora tuż przed wojewodą i zawahał się. Noże opuszczały się jeden po drugim, wrzawa cichła...
— Zamordujcie i mnie! — powtórzył Symmachus, zrywając z siebie togę. — Zamordujcie razem ze mną Flawiana i Juliusza i wszystkich tych, którzy myślą za was, ażebyśmy nie patrzyli dłużej na waszą nierozumną gwałtowność. Tylekroć słyszeliście, iż najmocniejszą tarczą słabych jest cierpliwość. Ale wy jesteście, jak niewiasta, która naprzód czuje, a dopiero potem myśli, wy jesteście, jak nieświadome dziecko, które dostrzega tylko swoje bezpośrednie otoczenie. Wołamy na was ciągle: czekajcie! a wy targacie nierozważnym pośpiechem dzieło rąk naszych. Zamiast pomagać, przyczyniacie nam bezustannie nowych trosk. Przeto zabijcie i mnie i Flawiana i Juliusza i wszystkich ojców z krwi waszej i brońcie się sami przed potęgą imperatorów.
Otworzył tunikę na piersiach.
— Uderzcie! — wołał.
Jak oliwa wygładza bałwan wspieniony, tak uśmierzały jego słowa wściekłość motłochu.
Lud rzymski wiedział, iż słynny senator poświęcił wszystkie myśli swoje sprawie zagrożonego pogaństwa. Jeżeli on, Symmachus, zacięty wróg Galilejczyków, zasłaniał sobą Fabricyusza, czynił to bezwątpienia po naradzie z innymi ojcami i miał w tem cel, którego nie mógł publicznie wyjawić.
Tam, dokąd głos Symmacha sięgał, ucichła wrzawa zupełnie. Zastąpił ją cichy szept. Rozważniejsi tłómaczyli gorętszym znaczenie mowy senatora.
Tylko z dalszych miejsc nadpływało groźne wołanie z łoskotem grzmotu.
— Zabić go, zabić! — huczało.
W miarę jednak, jak się cichy szept rozlewał nad wrowiskiem ludzkiem, jak ogarniał coraz szersze koło, słabł stopniowo wybuch zemsty.
— Broń nas przed potęgą imperatorów, ojcze ojczyzny! — odezwał się jakiś starzec.
— Broń nas, broń! — prosili najbliżsi.
— Powiedz, co mamy czynić.
Symmachus podniósł rękę nad utulonym ludem i mówił:
— Dopóki boskie oblicza Teodozyusza i Walentyniana zdobią sztandary wojska rzymskiego i spoglądają na was ze świątyń i z gmachów rządowych, dopóty szanujcie przedstawicielów ich władzy. Niech nikt nie powie, iż lud rzymski sprowadził na siebie gwałtem i zdradą gniew imperatorów rzymskich.
Obrzucił tłum spojrzeniem, które mówiło więcej od jego ciemnych słów i zapytał:
— Czyście mnie zrozumieli, kwiryci?
I znów poszedł cichy szept wokoło. Starsi podawali go młodszym, mężowie niewiastom.
Lud domyślił się, że chwila stanowcza jeszcze nie nadeszła.
— Rozkazuj, Symmachu, obrońco naszych bogów — wołano teraz zewsząd.
— Niech wasza ręka nie wie nic o płomieniach, które pożerają wasze serca mówił Symmachus głosem podniesionym.
Obrzucił po raz wtóry tłum spojrzeniem wyinownem i ruszył z miejsca.
Wolno, krok za krokiem, pruł rydwan zbitą masę ciał, posuwając się z trudem naprzód. Tłum łupał się, pękał, posłuszny wezwaniu zasłużonego patryoty.
Tam, gdzie się Symmachus przedzierał z Fabricyuszem, wiała teraz taka cisza, że słychać było wyraźnie ciężki oddech najbliżej stojących. Rzymianie odwracali głowy lub spuszczali oczy w ziemię, aby nie patrzeć na monogramy chrześciańskie, błyszczące na szyszakach żołnierzów.
Nad tą ciszą ponurą płynął głuchy łoskot kół rydwanu, zmieszany z miarowym szczękiem mieczów i z chrzęstem zbroi Allemanów. Od czasu do czasu rozlegał się głos Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci, rozstąpcie...
Głos senatora stawał się coraz słabszy. Nie wzywał, nie prosił, jeno skarżył się.
Symmachus jechał z głową podniesioną, ale jego twarz pokrywała taka bladość, jak gdyby ciężka i długa choroba wyssała z niej wszystką krew. Siwe włosy osunęły się w nieładzie na czoło, powieki i usta drgały nerwowo. Widać było, że dumny Rzymianin dobywał z siebie wszystkich sił, aby się nie załamać pod brzemieniem służby obywatelskiej.
Bo ani on, ani żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego nie przypuszczał, nawet w godzinie rozpaczy, iż okoliczności zmuszą, ich kiedykolwiek do bronienia burzycielów tradycyj rzymskich przed gniewem ludu rzymskiego.
Czego się nikt nie spodziewał, stało się. Jeden z najgorętszych patryotów zastawiał własną, piersią w Rzymie, w stolicy Jowisza, w sercu konającego pogaństwa, zaciekłego wroga bogów narodowych...
Lud czuł okrucieństwo tego położenia, przeto oniemiał, nakształt jeńca, powalonego o ziemię.
Z nawoływań Symmacha, z ponurej ciszy, z ciężkiego oddechu tłumu wiał smutek tak głęboki, iż rzucił cienie swoje i na duszę Fabricyusza.
Wszakże był on przedewszystkiem walecznym żołnierzem, a żołnierz waleczny nie pastwi się nigdy nad słabszym.
Fabricyusz, widząc przed sobą mrowisko ludzkie, zdeptane przez ból serdeczny, zapomniał o swoim wstręcie do pogan. Gdyby się Rzymianie byli na niego rzucili, tarzałby się w ich krwi, rwałby ich ciało zębami. Upokorzeni, sponiewierani budzili w nim litość.
Żałował, iż nie usłuchał Symmacha. Splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę, nie śmiejąc spojrzeć naokoło siebie. Jego serce żołnierskie wstydziło się w tej chwili za nienawiść fanatyka.
Ani jedno oko życzliwe nie zwróciło się na straż wojewody Italii. Allemanowie posuwali się wśród głuchego milczenia, jak gdyby byli zbrodniarzami, których motłoch odprowadza na miejsce kaźni.
Na Polu Marsowem, wzdłuż głównej ulicy, czekała już na wojewodę załoga stolicy. Gdy ją Symmachus ujrzał, zatrzymał rydwan.
— Nie jestem ci już więcej potrzebny — rzekł do Fabricyusza.
Kiedy się Symmachus oddalił, stanął wojewoda przed frontem wojska i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
Odpowiedział mu stłumiony szmer. Miecze nie uderzyły o tarcze. Szeregi legionistów stały nieruchome. Z pod błyszczących szyszaków szły ku wodzowi spojrzenia niechętne. Tu i owdzie tylko odezwał się głos odosobniony:
— Pozdrowienie tobie, wojewodo!
Fabricyusz przygryzł wargę. Wiedział, że nie zapanował dotąd nad sercami żołnierzów, że między niego a legiony Italii wcisnęła się nienawiść religijna, która rosła z każdym dniem.
Skinął na swoich podkomendnych i rozkazał: Pierwsza, druga i trzecia kohorta przywrócą porządek na ulicach... Miecza nie dobywać, ludu nie drażnić... W razie potrzeby użyć tarczy i pięści... Kohorta czwarta, piąta i szósta otoczą w śródmieściu świątynie chrześciańskie i nie dopuszczą do nich wichrzycielów. Konnica za mną...
Nie pożegnawszy wojska zwykłem pozdrowieniem, ruszył ku pagórkowi Celijskiemu, aby bronić bazyliki lateraneńskiej przeciw nienawiści pogan.
Symmachus wracał tymczasem tą samą drogą.
Ulice zaczęły się już opróżniać. Tu i owdzie tylko, na placach przed świątyniami stały jeszcze gromadki, gwarzące półgłosem.
Tam, gdzie Symmachus przejeżdżał, podnosiły się do niego zachmurzone twarze i smutne spojrzenia. Nikt nie witał go okrzykiem, oklaskami; ojcowie nie pokazywali go synom, matki córkom.
Głęboka boleść milczy.
Słońce zachodziło właśnie, kiedy Symmachus, skręciwszy na Kapitol, zatrzymał rydwan przed świątynią głównych bogów rzymskich. Cienie wieczorne ogarnęły już dolną część olbrzymiego, kwadratowego gmachu. Tylko złocony szczyt mienił się jeszcze w promieniach gasnącej gwiazdy dziennej.
Symmachus rzucił lejce jakiemuś żebrakowi i wszedł po szerokich stopniach marmurowych wschodów do przybytku Jowisza, Junony i Minerwy.
Wnętrze świątyni, natłoczone ogromnemi filarami, było tak wysokie i rozległe, iż wzrok ludzki gubił się w niem, jak w przestrzeni. Wielkie mnóstwo dużych lamp, przyczepionych do kolumn, robiło z progu wrażenie drobnych światełek, przysłoniętych mgłą.
Symmachus szedł środkiem świątyni ku kaplicy Jowisza, która jarzyła się wgłębi, jak gwiazda. Bił z niej blask tak jasny, iż zaćmił wszystkie płomienie lamp i świec woskowych.
Szedł wolno i ostrożnie, bo wszędzie potykała się jego stopa o ciało ludzkie. Białe suknie niewiast i białe togi mężów, obramowane szerokim, purpurowym szlakiem stanu senatorskiego, walały się w prochu. Cały patrycyat rzymski składał ból swój u stóp ojca bogów narodowych. Od czasu do czasu podnosiło się dwoje rąk i głos, przesiąkły łzami, płakał:
— O Jowiszu, Jowiszu!...
Wówczas poruszyły się białe suknie i białe togi, jak spokojne wody jeziora, muśnięte lekkim powiewem i ciche łkanie przepłynęło nad pochylonemi głowami.
Potem nastała znów cisza, przerywana jękiem, westchnieniem.
Symmachus, zbliżywszy się do kaplicy Jowisza, przytulił się do filarów, splótł ręce i spoglądał wzrokiem, pełnym żalu, na posąg opiekuna Rzymu.
Stary Zeus spoczywał na tronie z kości słoniowej. Złoty wieniec lśnił w jego złotych włosach, purpurowy, palmami dzierzgany płaszcz tryumfatora rzymskiego okrywał jego ramiona. W jednem ręku trzymał wyobrażenie zwycięstwa, w drugiem gromy i błyskawice.
Sto lamp rzucało drżące promienie na złote i srebrne wota, na puklerze, nabijane drogiemi kamieniami, na miecze i zbroje, wazy murryńskie i drogocenne naramienniki. Pobożność kilku wieków ozdobiła przybytek Jowisza, królującego na Kapitolu w towarzystwie Junony i Minerwy.
Dla Symmacha i wielu z ostatnich pogan był ten złocisty Jowisz tylko wcieleniem tradycyi rzymskich, widomym łącznikiem między teraźniejszością a przeszłością. Korząc się przed nim, zanosili błaganie do duchów opiekuńczych ojczyzny.
Nie do Jowisza modlił się Symmachus, kiedy szeptał:
— O, ty, kierowniku świata, któremu się podobało mieć tyle imion, ile języków naczynili sobie ludzie — zmiłuj się nad Rzymem! Jeśli nie odgadliśmy twojego prawdziwego imienia, nie karz za nieświadomość słabego rodu śmiertelników, albowiem nie powiedziałeś nam, jak chcesz, abyśmy cię nazywali. Czy jesteś siłą, rozproszoną we wszechświecie i łączysz się ze wszystkiemi pierwiastkami, pobudzając je do ruchu bez obcej pomocy, albo też jesteś potęgą odrębną, oderwaną od stworzenia, unoszącą się nad dziełem swojem — przebacz ojczyźnie mojej chwile zapomnienia, pychy i bluźnierstwa. Wszakże służył ci przez długie wieki naród rzymski z posłuszeństwem dziecka, które nie rozumuje i nie wątpi. Za korną wiarę przodków zmiłuj się nad nieszczęśliwymi potomkami, których gniew twój chłoszcze nad miarę. Pozwól się przebłagać, nieznany władco świata i przyjm nas napowrót do łaski swojej.
Zapatrzył się w promienne oblicze Jowisza, otoczone aureolą z drgających blasków, jakby czekał na odpowiedź.
Ze świątyni szedł ku niemu bezustannie cichy szmer westchnień, zmieszany z jękami. Symmachowi zdawało się, że biała fala tog i sukien, owiana mrokami wieczoru, oddala się, blednie, wsiąka w ziemię, ginie. Jego wzrok, olśniony jasnością kaplicy Jowisza, widział jakąś szarą mgłę, z której wychylały się od czasu do czasu niewyraźne kontury ciał ludzkich.
I tak gwałtowny ból spadł na niego, iż złamał go i rzucił na kolana. Te niewyraźne kontury ciał ludzkich zrobiły na nim wrażenie cieniów, niknących w przestrzeni.
Ujął głowę w dłonie i leżał bez ruchu na posadzce. Jego serce rzymskie przepełniał płacz, który wola męża powstrzymywała. Łkanie rozpierało mu piersi, cisnęło się do gardła. Mocował się z sobą, by nie wybuchnąć skargą niewiasty.
Duszę jego oświecił jeden z tych nagłych, szybkich błysków, które rozdzierają czasami zasłonę przyszłości i pozwalają oku śmiertelnemu spojrzeć na chwilę, na sekundę w zakryte jutro.
— Miałżebyś oblicze swoje odwrócić na zawsze od dzieci Romy, nieznany władco świata, miałżebyś nie cofnąć wyroków swoich? — mówił Symmachus. — Dlaczego?... dlaczego?...
Przycisnął ręce do piersi i oddychał z trudem.
— Jeśli cię nieświadomość nasza obraża, powiedz, jak chcesz, żebyśmy cię nazywali. Służą ci góry i morza, słońce i gwiazdy, wichry i pioruny. Przemów do nas hukiem swoich grzmotów, burz i huraganów. Zrozumiemy cię, o panie nieba i ziemi!
Przypadł twarzą do posadzki.
— Zmiłuj się nad Rzymem, nad swoim ludem wybranym — modlił się gorąco, z rozpaczą.
A ze świątyni płynął ku niemu ciągle cichy szmer westchnień i stłumionych jęków, wciskając się do jego duszy skargą beznadziejną.
Symmachus zmiatał siwemi włosami proch z posadzki. Nie hamował już swojego bólu. Urywane suche, kawałami z piersi wypadające łkanie wstrząsało jego ciałem.
Kiedy tak leżał, zdeptany, nędzniejszy od schłotanego niewolnika, zbliżyła się do niego biała postać. Nikomachus Flawianus schylił się nad przyjacielem, dotknął jego ramienia i wyrzekł głosem przyciszonym:
— Podnieś się i bądź mężem! Przyszły wiadomości od Juliusza.
Symmachus zerwał się z kolan.
— Od Juliusza? — szepnął.
Blask radości rozjaśnił jego twarz stroskaną.
— Juliusz był u Arbogasta? Widział się z nim, mówił z nim? O, gdyby Arbogast...
— Juliusz był u Arbogasta w Totonis, skąd udał się do Wienny, aby poprowadzić dalej dzieło rozpoczęte — odpowiedział Flawianus. — Z drogi wzywa nas do cierpliwości i przysyła słowa nadziei. Donosi, że duszę Arbogasta trawią już płomienie podrażnionej dumy. Z tych płomieni wykwitnie dla nas zbawienie.
— O, gdyby Arbogast... — powtórzył Symmachus, chwytając rękę Flawiana.
— Gdyby się Juliuszowi udało przeciągnąć Arbogasta na naszą stronę — mówił Flawianus — zwróciłyby się groźby Teodozyusza na niego samego. W połączeniu z Arbogastem złamiemy potęgę prefektur wschodnich bez wielkich wysiłków.
— A bez Arbogasta?
— Bez Arbogasta wezwiemy pomocy naszych bogów.
— Bogowie Rzymu opuścili nas oddawna — odpowiedział Symmachus ze smutnym uśmiechem.
— Zostaje nam już tylko zwycięstwo albo zgon zaszczytny. Innego wyjścia nie ma po ostatniej odmowie Teodozyusza.
— Twoja kolej nadeszła, Wiryuszu.
— Co było w mojej mocy, uczyniłem. Legiony Italii są po naszej stronie, prefekt Afryki obiecał nadsyłać z Egiptu tyle zboża, ile go będziemy potrzebowali; pieniędzy i broni mamy poddostatkiem, zwolennicy dawnego porządku, rozrzuceni po całem cesarstwie, czekają na hasło ze stolicy.
Flawianus podniósł połowę togi do góry i opuścił ją wolno ku ziemi.
— Zaczekamy jeszcze na dalsze wiadomości Juliusza, a gdyby były niepomyślne, złożymy losy Rzymu w ręce boga wojny. Niech Mars wybiera między nami a Teodozyuszem.
— Niech wybiera — wyrzekł Symmachus.








III.


Jeszcze było na dworze szaro, kiedy się nazajutrz bramy Atrium Westy otworzyły i na ulicę wyszła Fausta Auzonia, ubrana w zwykłe suknie kapłanki. Tylko zamiast jedwabnego, szkarłatnego płaszcza, miała na sobie długą opończę z grubej, białej wełny.
Spojrzała w niebo. Lekkie chmury, rozwiane, jak mgły, przeciągały wolno nad miastem. Od wschodu płynął chłodny wiatr, który wnikał aż do kości.
Przed bramą czekał na westalkę rydwan, zaprzężony w cztery białe konie.
W chwili, kiedy Fausta wchodziła na wóz, nadleciały z lewej strony trzy gołębie, okrążyły Atrium Westy i znikły za murami świątyni Jowisza.
Służba wysunęła przed siebie wielkie palce rąk, odżegnywając zła wróżbę. Fausta pochyliła głowę i modliła się szeptem.
— Do Tibur! — rozkazała.
Odwiązała sama purpurowe wodze, przyczepione do haka, wbitego w mur, i ruszyła w drogę.
Poprzedzał ją liktor a postępowali za nią dwaj niewolnicy. Wszyscy trzej byli konno.
Miasto już się budziło. Handlarze i rzemieślnicy odsuwali żelazne drągi, broniące przystępu do sklepów i warsztatów, robotnicy ciągnęli do swoich zajęć, dzieci do szkoły.
Wszędzie, gdzie przechodził rydwan westalki, ustawała wrzawa poczynającego się dnia. Handlarze, rzemieślnicy i dzieci przykładali ręce do piersi i schylali kornie głowy. Kobiety klękały. Pachołkowie miasta prostowali się, jak przed swoim prefektem.
Bez potrzeby nawoływał liktor głosem monotonnym:
— Miejsce dla świątobliwej dziewicy Westy!
Uboga ludność Rzymu usuwała się sama z drogi kapłanki. Nawet chrześcianie oddawali jej pokłon należny.
Ona dziękowała uprzejmym uśmiechem i życzliwem spojrzeniem królowej, przywykłej do hołdów.
Nagle drgnęła. Na Suburzy, na zbiegu czterech ulic. stał mąż, przyodziany w płaszcz gal[6] Z pod kaptura wysuwały się jasne włosy, na tle śniadej twarzy świeciły błyszczące, czarne oczy.
I on pochylił głowę.
Wodze zadrżały w rękach Fausty, gorący rumieniec oblał jej twarz i czoło.
Teraz wysunęła i ona wielki palec przed siebie, jakby odżegnywała widmo.
Już znikł rydwan na zakręcie ulicy, a ów mąż stał jeszcze na tem samem miejscu, ścigając westalkę wzrokiem pożądliwym. Kiedy turkot kół zamilkł, odsunął kaptur i oddalił się szybko.
Był to Fabricyusz.
Przez całą noc nie zmrużył oka. Niepokój spłoszył go z łoża i wypędził z domu. Straże, rozstawione na Palatynie, dziwiły się gorliwości wodza. Po kilka razy wracał do nich, pytał o hasło, gromił bez powodu, odzywał się, jakby nie słyszał odpowiedzi i biegł dalej.
Zbliżał się ostrożnie do Atrium Westy, okrążał schronisko dziewic, nasłuchiwał, zapominając o własnem bezpieczeństwie. Z pierwszym brzaskiem budzącego się dnia stanął na drodze, która prowadziła do Tibur i czekał.
Po wypadkach wczorajszych nie był pewny wyjazdu Fausty. Może ją arcykapłan zatrzyma w mieście, może ona sama nie będzie chciała opuścić świątyni w chwili groźnej...
Gdyby zmieniła termin, spełzłby na niczem plan porwania, obmyślony i przygotowany z takim trudem. Najęci przez Teodoryka oprawcy mogliby się cofnąć, jakaś inna nieprzewidziana przeszkoda mogłaby uwolnić westalkę z sieci zastawionych.
Obawy te odebrały Fabricyuszowi sen. Przeto, ujrzawszy Faustę, odetchnął swobodniej. Lecz trawiący niepokój nie odstąpił go zupełnie.
Wyjazd westalki był dopiero początkiem przedsięwziętego dzieła. W godzinach rannych ciągną do Rzymu tłumy wieśniaków. Teodoryk może nie znaleźć miejsca dogodnego do napadu, a wówczas...
Na samą myśl o nieudaniu wyprawy, drżał Fabricyusz na całem ciele. Porywał go gniew na obowiązki, które skrępowały jego ruchy. Jego pragnienia młodzieńcze oplotły posiać Fausty z taką namiętnością, iż gdyby mu dziś kazano wybierać pomiędzy miłością westalki a namiestnictwem Italii, byłby sięgnął po pierwszą.
Czując, że go ściany domu będą dusiły, jak mury więzienne, udał się za miasto do obozu, kazał wojsku stanąć pod bronią i męczył je przez kilka godzin ćwiczeniami.
Fausta zbliżała się tymczasem do bramy tiburtyńskiej, przeprowadzana z ulicy w ulicę hołdem Rzymian.
Przed samą bramą usłyszała za sobą tętent szybko biegnących koni. Odwróciła się... Jakaś kobieta pędziła na rydwanie, rozpuściwszy wodze. Niebieski płaszcz, rozdętywiatrem, unosił się nad jej głową, jak skrzydła.
Zrównała się z westalką, zatrzymała wóz na miejscu, rzuciła lejce jednemu z niewolników i skoczyła na rydwan Fausty.
— Nie jedź dziś do Tibur, nie jedź... — mówiła głosem zdyszanym.
— To ty, Porcyo? — odezwała się Fausta, poznawszy siostrę Juliusza. — Nie miękkie musi być twoje łoże, kiedy je o tak wczesnej godzinie opuszczasz.
— Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani! — prosiła Porcya, całując rękę kapłanki.
Fausta pogładziła zarumienioną twarz dziewczyny.
— Dlaczego, dziecino? — spytała łagodnie. — Przed chłodem dnia pochmurnego strzeże mnie opończa.
— Przed potęgą złych demonów, którzy nam twojej cnoty zazdroszczą, nie obroni cię najgrubsza wełna — mówiła Porcya.
A zbliżywszy usta do ucha Fausty, szeptała:
— Widziałam cię we śnie na dużej łące... Zbierałaś kwiaty, aby umaić niemi ołtarz niepokalanej Westy... Wtem spadł na ciebie ogromny jastrząb, porwał cię w swoje szpony, uniósł w błękity niebieskie i znikł z tobą w przestrzeni... Z góry sypały się na ziemię kwiaty i strzępy twojej sukni kapłańskiej... I kwiaty i strzępy były zbrukane, zmięte... Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani...
Twarz Fausty zachmurzyła się. Przesądna Rzymianka, zestawiwszy ze snem Porcyi owe trzy gołębie, które nadleciały z lewej strony, zaczęła się wahać. Zastanowiło ją także spotkanie z Fabricyuszem.
Lecz gdyby wróciła do Atrium, cóż powiedziałaby arcykapłanowi, czem wytłómaczy swoje nieposłuszeństwo? Wszakże udawała się do Tibur na rozkaz przełożonego dziewic Westy. Obawą przed czynem gwałtownym wojewody nie może się zasłonić, nikt bowiem nie powinien wiedzieć o jego grzesznych uczuciach dla niej. Miłość chrześcianina była haftbą dla westalki.
Fausta nie mogła wrócić do domu.
— Wczorajsze zbiegowisko uliczne zatrwożyło widocznie tak bardzo twoje młode serduszko — wyrzekła — iż cię złość Galilejczyków nawet w snach nocnych straszy. Nie lękaj się o mnie. Nasi bogowie panują jeszcze w Rzymie, a oni czuwają nad bezpieczeństwem swoich służebnic.
Pocałowała Porcyę w głowę.
— Jutro oczekuję cię w Atrium, abym ci mogła za dobroć podziękować.
— Weź mnie z sobą, świątobliwa pani — prosiła Porcya.
— Chcesz mnie bronić przed owym ogromnym jastrzębiem? — mówiła Fausta z uśmiechem. — Jeśli on taki mocny, jak ci się we śnie przedstawił, to porwałby i ciebie razem ze mną, a tegoby mi Konstancyusz Galeryusz nigdy nie przebaczył. Nie powstrzymuj ranie, dziecino, bo Helios wysyła już przed sobą różowopalcą Jutrzenkę, zaś drogę do Tibur przedłużają pagórki.
Kazała liktorowi przenieść Porcyę na jej rydwan i wjechała w bramę.
Straż opuściła przed nią miecze, setnik powitał ją okrzykiem, jak wodza.
Droga do Tibur biegła wzdłuż wąskiej rzeki, zaginając się i kręcąc razem z nią. Z początku otaczały ją z obu stron gęsto domy ogrodników, którzy zaopatrywali stolicę w jarzyny. Na trzeciej mili rozprzęgał się łańcuch zabudowań, coraz to luźniejszy. Zasłonięte klombami cyprysów i kasztanów, świeciły już tylko jasne wille, schroniska letnie bogatszych kupców rzymskich.
I wozy, które ciągnęły zrazu sznurem, stały się rzadsze. Biała opaska westalki i wstęgi, unoszone wiatrem, powstrzymały ich szybki bieg zdaleka. Podróżni, spieszący do Rzymu, czekali z nachylonemi głowami dopóty, dopóki ich orszak kapłanki nie minął. Pobożniejsi zeskakiwali na ziemię i padali na kolana.
Fausta miała na ustach dla wszystkich ten sam zawsze uprzejmy, życzliwy uśmiech wielkiej pani, przywykłej do hołdów od lat najmłodszych.
Na czwartej mili zrównała się z wozem, który wlókł się przed nią krok za krokiem, chociaż siedziało w nim tylko trzech mężów.
Na wezwanie liktora usunął się i ten wóz na stronę, lecz podróżni nie oddali kapłance pokłonu. Jeden z nich, który powoził, odwrócił głowę, dwaj inni obrzucili szybkiem, badawczem spojrzeniem niewolników Fausty, jakby mierzyli ich siły.
Kiedy ich rydwan wyprzedził, zaciął woźnica konie i trzymał się teraz ciągle tuż za westalką.
Na dworze robiło się coraz jaśniej. Przez chmury, pokrywające wschodni skraj nieba, przeświecała smuga barwy miedzianej, której odblask rozlewał się szeroko wokoło.
Wiatr przypadł gdzieś, drzewa przestały szeleścić — w całej naturze uczyniła się cisza.
Wśród tej ciszy wychylał się ze smugi miedzianej rąbek kuli ognistej. Wysuwał się zrazu wolno, potem szybciej, coraz szybciej, aż nad szarą wstęgą pagórków, rysujących się na horyzoncie, zawisła duża, czerwona tarcz, przed którą pierzchały ostatnie cienie nocy.
Fausta wyciągnęła ręce do słońca.
— Witaj Heliosie, boże światłości! — mówiła półgłosem — i osusz ciepłem swojem łzy mojego narodu. Niech twoje oko płomienne patrzy dziś tylko na uśmiechy szczęśliwych. Bądź pozdrowiony, Heliosie!
Czerwona tarcz bladła, żółkła — miedziana smuga nikła, rozpływała się — chmury stawały się jaśniejsze, przejrzystsze — wiatr odezwał się znów — drzewa szeleściły.
Małe, szarawą mgłą przysłonięte słońce rozpoczęło swoją codzienną robotę. Potoki blasków nie tryskały z jego płomiennej krynicy na ziemię, natura nie uśmiechała się, ludzie i zwierzęta nie podnosili do niego wdzięcznych oczu.
Fausta okryła się lepiej opończą i przynagliła konie do pośpiechu.
W sercu jej trzepotał się jakiś niepokój, którego nie mogła opanować. Było jej, jakby ją ktoś z tyłu chwytał za suknię, usiłując strącić z rydwanu. Kilka razy obejrzała się poza siebie, a wówczas padał jej wzrok zawsze na mężów, którzy jechali z tyłu. Wpatrywali się w nią z takiem wytężeniem, z taką bezczelnością, iż odwracała szybko głowę, obrażona ich zuchwalstwem.
Coby to mogli być za ludzie? — pytała swoich myśli. — Żaden z wyznawców bogów narodowych nie śmiałby się zbliżyć do dziewicy Westy na odległość kilku kroków. Może to Galilejczycy?... Ale i chrześcianie, mieszkający w Italii, czcili w strażniczkach świętego żnicza ich czystość, ich ofiarę ze szczęścia doczesnego.
Wyobraźnia pokazała Fauście ogromnego jastrzębia Porcyi. Wisiał nad jej głową, wyciągał do niej szpony... Jasne pióra zdobiły jego głowę, czarne, dziwnie błyszczące oczy paliły się nad dziobem zakrzywionym.
Fausta szarpnęła tak gwałtownie wodze, że się konie rzuciły w tył.
Jastrząb Porcyi miał oczy Fabricyusza...
Pozostawaliżby ci ludzie w związku z zamiarami wojewody? Wszakże pożegnał ją Fabricyusz w ową noc pamiętną, w świątyni, z groźbą spotkania na innem miejscu. Znaczyło to, iż nie stracił nadziei zbliżenia się do niej, bez względu na środki.
Ośmieliłżeby się ten Galilejczyk ściągnąć rękę na kapłankę, strzeżoną przez cały naród? — pytała się Fausta.
A niepokój, ogarniający ją z każdą chwilą więcej, odpowiadał:
— Kto odważył się naruszyć nietykalność świątyni Westy, ten nie cofnie się przed żadnym gwałtem.
Rzecz szczególna... Fausta zarumieniła się, jej usta złożyły się w uśmiech szczęśliwy. Kapłanka była kobietą, a kobiecie schlebiała miłość, mocniejsza od hańby i śmierci. Gdyby nie była złożyła marzeń swojej młodości u stóp Westy, nie odtrącałaby może uczucia, którego potęga zasługiwała na wzajemność.
Jakaś wieśniaczka przechodziła właśnie drogą. Ujrzawszy westalkę, zgięła kolana.
Cześć, oddana jej godności, przypomniała Fauście obowiązki tej godności. Wstrząsnęła głową, jakby chciała z niej wypłoszyć myśli grzeszne. Lecz serce niewieście przędło dalej złotą nić rojeń dziewiczych.
Fausta ocknęła się dopiero, gdy się przed nią rozległ głos liktora:
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwej dziewicy Westy.
Na drodze toczyła się duża kareta podróżna z zapuszczonemi storami. Fausta chciała ją wyminąć — kareta nie pozwoliła się prześcignąć. Równocześnie przysunął się wóz, jadący z tyłu, tak blisko jej rydwanu, że konie owych nieznanych ludzi ocierały się prawie o jej niewolników.
Daremnie nawoływał liktor, klęli niewolnicy, a Fausta zacinała swoje klacze.
Podróżni z przodu i z tyłu nie zwracali uwagi na klątwy i nawoływania. Gdy Fausta rozpuściła konie, biegli i oni, kiedy zwalniała kroku, posuwali się i oni bez pośpiechu.
Uporczywe milczenie i dziwna bezwzględność nieproszonych towarzyszów przypomniała znów Fauście jastrzębia Porcyi i groźbę Fabricyusza.
Obejrzała się dokoła. Okolica stała się pusta, bezludna. Wzdłuż drogi nie świeciły już białe wille. W oddali tylko, przyczepione do stoków gór, majaczyły po przez błękitnawą mgłę szare wioski.
Faustę ogarnął lęk. Nieszczęście któreby ją spotkało, okryłoby Rzym żałobą.
Wytężyła wzrok przed siebie. Może nadjedzie jaki prawowierny wyznawca bogów narodowych i uwolni ją od szczególnej opieki.
Na drodze, jak daleko oko sięgało, nie było widać ani wozów, ani ludzi.
Dotrzeć do owych szarych wiosek, a będzie ocaloną. Zawezwie pomocy władzy...
Bezładne myśli wirowały w głowie Fausty. Czuła coraz wyraźniej, iż grozi jej niebezpieczeństwo. Mówiło jej to gwałtowne bicie serca i przykry chłód, który rozchodził się po jej ciele.
— Niech się ci ludzie usuną z mojej drogi. Wezwij ich w imieniu prefekta pretoryum! — rozkazała liktorowi.
Lecz i nazwisko Flawiana nie oddziałało na natrętów. Kareta posuwała się milcząca, jakby nie wiozła nikogo.
Okolica stawała się coraz więcej pusta, głucha. Na prawo i lewo rozciągały się bezdrzewne błonia. Góry, po których przeciągały obłoki, zbliżały się, zimne, ponure.
W sercu Fausty ustąpił lęk miejsca gniewowi. Ci bezczelni ludzie krępowali jej swobodę, lekceważyli jej rozkazy...
Pochyliła się na rydwanie, rozpuściła wodze.
I rozpoczęło się szczególnego rodzaju widowisko. Kareta, rydwan i wóz, tworząc jedną linię, pędziły, jakby się popisywały w cyrku, w obliczu ludu rzymskiego. Zwierzęta parskały, ludzie milczeli, z pod kopyt koni sypały się iskry, tuman kurzu wzbijał się w górę.
Fausta blada, z głęboką zmarszczką na czole, z drgającemi nozdrzami chciała wyprzedzić koniecznie karetę. Ale nieznany podróżny gonił tak samo, jak ona.
Nagle, w miejscu, gdzie się droga rozbiegała na dwie strony, zatrzymała się kareta tak niespodzianie, że konie Fausty wpadły na nią z tyłu. Jeden z nich runął na ziemię, inne rzuciły się w bok, lejce poplątały się.
Zanim Fausta miała czas rozpatrzeć się w położeniu, odezwały się za jej plecami głosy podniesione.
Obejrzała się... Jeden z jej niewolników tarzał się we własnej krwi, drugi bronił się przeciw dwom napastnikom.
Wydobyła z za tuniki sztylet, lecz w tej samej chwili skoczył ktoś na jej rydwan, zarzucił jej na głowę opończę i dwoje silnych ramion objęło ją, uniosło.
W kilka minut potem pędziły kareta i wóz drogą boczną ku północy. Gęste kłęby kurzu zakryły wkrótce uciekających.
Ani napastnicy, ani napadnięci nie zauważyli, że przerażone oczy jakiegoś starca patrzyły na gwałt, dokonany na westalce.
Za kępką krzaków siedział żebrak, który łatał sobie przyodziewek. Gdy kareta znikła w oddali, wyszedł z ukrycia, włożył trupy liktora i niewolników na rydwan, odciął zabitego konia i ruszył ku Rzymowi.


∗             ∗

Kiedy się to działo na połowie drogi do Tibur, doświadczał w Rzymie, w obozie za miastem, wojewoda cierpliwości swoich żołnierzów. Odbywszy z nimi zwykłe ćwiczenia, kazał im naśladować szturm na warownię. Biegł sam pieszo na czele strony zaczepiającej i rzucał się na wrzekomych przeciwników z taką wściekłością, jak gdyby byli rzeczywistymi nieprzyjaciółmi. Wdzierał się po drabinie na mury, zdobywał maszyny oblężnicze, łajał opieszałych lub niezręcznych, krzyczał, karał.
Trybunowie i setnicy spoglądali po sobie zdziwieni. Jeszcze nigdy wojewoda nie był tak gorliwym.
Podkomendni nie wiedzieli, że myśli wodza odlatywały ciągle na drogę tiburtyńską, niespokojne, spłoszone.
— Teraz powinni być na drugiej roili, teraz na trzeciej, czwartej, piątej... Żeby tylko jaki wypadek nie przeszkodził... Dlaczego nie mogę dokonać sam porwania... Nie należało powierzać zbrodniarzom tak niebezpiecznego dzieła... Teodoryk już się starzeje...
Niepewność, obawa, nadzieja kłębiły się w duszy wojewody, pędząc go z miejsca na miejsce. W tę chaotyczną wrzawę wewnętrzną wpadał głos rozwagi.
— A gdyby się na drodze znalazł jaki znajomy Teodoryka, lub gdyby się najęci zbrodniarze cofnęli w ostatniej chwili... Nieudany napad zmusiłby wysłańca imperatora do sromotnej ucieczki z Rzymu, do porzucenia stanowiska, na którem miał służyć swojej wierze i rządowi chrześciańskiemu.
Było już południe, kiedy wojewoda pozwolił żołnierzom wrócić do koszar. Chciał jeszcze przedłużyć ćwiczenia, lecz szeregowcy zaczęli szemrać. Upadali z głodu i znużenia.
Dosiadłszy konia, wracał Fabricyusz sam, bez świty, do miasta. Drażniły go spojrzenia podkomendnych.
Gdy mijał bramę, zdawało mu się, że strażnicy spoglądają na niego inaczej, niż zwykle.
W śródmieściu podpadła mu cisza, panująca na ulicach. Ludzie zbijali się w gromadki, szeptali.
Na wschodach świątyń, przed posągami ubóstwionych imperatorów, leżały kobiety z rozpuszczonemi włosami. Sklepy i warsztaty zamykano z pośpiechem, drobni handlarze zwijali swoje stragany.
Fabricyusz czuł, że ten popłoch stoi w związku z Faustą Auzonią i niepokój coraz większy plątał jego myśli.
— Może się broniła... może ją zranili... zabili... może wyrwała się z rąk napastników i wróciła do Rzymu?...
Skinął na pachołka miejskiego.
— Widzę, że miasto przyodziewa się w żałobę — odezwał się, gdy pachołek nadbiegł. — Czyby kto znaczny dokonał życia?
— Bogowie zesłali na Rzym wielkie nieszczęście, znakomity panie! — odpowiedział pachołek.
— Nieszczęście?
Fabricyusz silił się na spokój.
— Nieszczęście, mówisz? — powtórzył głosem bezdźwięcznym. — Czyby anioł śmierci dotknął skrzydłami swojemi którego z senatorów?
Powstrzymał oddech i czekał, chociaż niecierpliwość grała na jego nerwach, jak wiatr na liściach osiki.
— Jacyś złoczyńcy napadli na drodze tiburtyńskiej świątobliwą Faustę Auzonię i uprowadzili ją na północ.
Pachołek podniósł ręce do góry i zawołał z głębi duszy:
— Niech będą przeklęci! Niech ich ziemia wyrzuci po śmierci, aby nie mieli spokoju w krainie cieniów. Niech ich ojciec bogów skaże na męki Taniała, za krzywdę, za boleść, za hańbę Rzymu.
Łzy błysnęły w oczach poganina.
Fabricyusz odetchnął.
— Któż przyniósł tę smutną wiadomość do miasta? — zapytał.
— Świadkiem bezbożnego gwałtu był jakiś starzec.
— Może poznał napastników? — wtrącił Fabricyusz szybko.
— Złoczyńcy mieli na głowach kaptury, a na twarzach czarne zasłony. Niech ich gromy Jowisza wkrótce dosięgną!
Fabricyusz uderzył konia piętami i ruszył cwałem ku Palatynowi. Szła za nim klątwa żołnierza, mącąca tonem syczącym jego radość.
Wszędzie, gdzie przejeżdżał, widział zamknięte sklepy, warsztaty i smutnych ludzi. Mężowie, przyodziani w czarne togi, spieszyli do świątyń. Kobiety z ludu zawodziły przed domami, rwały sobie włosy, posypywały suknie prochem ulicy.
Wojewoda, patrząc na te szczerą rozpacz, zrozumiał, jak ciężko obraził uczucia pogan.
Daremnie przekonywał się, że obelga, wyrządzona bałwochwalcom, nie jest obelgą, że nawracając kapłankę Westy, zasłuży się dla swojej wiary. Klątwa pachołka dzwoniła w jego uszach, wciskała się do mózgu, do serca, budząc w nim sumienie żołnierskie.
Porwał Faustę, jak skrytobójca, sprzymierzywszy się z prostymi złoczyńcami. Nie w jawnej walce wydzierał z paszczy losu swoje szczęście.
Gdy wjeżdża! na Palatyn, wypadł właśnie z dziedzińca prefektury oddział konnych. Flawianus wysyłał pogoń.
Rumieniec wstydu oblał twarz Fabricyusza.
Teraz był on kłamcą, on, który wyrzucał Flawianowi podstęp, a kłamcą stokroć więcej godnym pagardy[7], bo jeśli prefekt pretoryum usiłował uśpić jego czujność, to czynił to z miłości dla ojczyzny, zaś jego zdradę uknuła pospolita namiętność ludzka.
Z odwróconemi oczami oddał Fabricyusz konia służbie. Zdawało mu się ciągle, że zdziwione spojrzenia śledzą jego ruchy.
Nie wszedł do domu. Naczelnik jego pisarzów stawiłby się natychmiast przed nim z nowiną, która wstrząsała całem miastem. Gorliwy urzędnik będzie mu mówił o Fauście Auzonii, będzie snuł domysły, męczył go przypuszczeniami. A może zapyta go o Teodoryka, o Allemanów, wysłanych wczoraj na noc bez jego wiedzy.
Fabricyusz nie czuł się dosyć spokojnym do utrzymania ciekawości urzędnika w granicach właściwych. Chciał ochłonąć, wrócić do równowagi.
Minąwszy szybko przedsionek, udał się bocznym kurytarzem do ogrodu, w którym niewolnicy germańscy obcinali suche gałęzie drzew i oczyszczali ścieżki.
Podszedł do muru, przechylił się i nasłuchiwał.
Z dołu wiała na niego przykra, głucha cisza cmentarzyska. W mieście zamarło wszelkie życie. Ludzie zapomnieli o pracy, o zabiegach dnia, o swoich sprawach i celach samolubnych, przywaleni ciężarem żałoby narodowej.
I coraz więcej rozumiał Fabricyusz doniosłość swego gwałtu. Chociaż wiedział, że poganie otaczali dziewice Westy czcią zabobonną, nie wystawiał sobie, by odczuli tak głęboko zniewagę, wyrządzoną tradycyom długich wieków.
Cofnąć się już nie mógł. Gwałt raz dokonany ciągnął za sobą łańcuch kłamstw i czynów nieszlachetnych, z chwilą bowiem, gdyby się poganie dowiedzieli o jego zuchwalstwie, skończyłaby się jego działalność w Rzymie. Wszakże mówił mu komes Walens, że odmowa Teodozyusza nie będzie jeszcze ostatecznym tryumfem nowego porządku, dopóki zaś Flawiana nie zastąpi inny prefekt pretoryum, dopóty nie przestaną prawa bałwochwalców obowiązywać dawnej stolicy państwa.
Kiedy się Fabricyusz namyślał nad środkami zabezpieczenia tajemnicy aż do nawrócenia Fausty, zbliżał się do niego sunącym krokiem lisa człowiek, okryty dziurawą togą. Idąc, uśmiechał się do siebie z zadowoleniem i ruszał palcami, jakby liczył pieniądze. Szedł tak cicho, iż zwrócił na siebie uwagę wojewody dopiero wtedy, kiedy się odezwał:
— Pozdrowienie Twojej Prześwietności przynosi sługa najpokorniejszy — mówił głosem słodziutkim, zgiąwszy się w pałąk.
Fabricyusz odwrócił się. Przed nim stał Simonides.
— Czego to? — zapytał szorstko.
— Z czemże innem mógłby tak nędzny robak, jak twój najwierniejszy niewolnik, przyjść do łaski możnego pana, jeśli nie z prośbą uniżoną — odpowiedział Simonides, schylając się aż do ziemi. — Szukam klucza do twojego serca litościwego.
— Chcesz powiedzieć, że szukasz klucza do mojej szkatuły. Czego chcesz, mów, lecz streszczaj się, bo czas mój mierzony.
— Dobry Pasterz obdarzył Twoją Prześwietność nietylko odwagą bohatera, lecz także rozumem mędrców, których oko czyta w duszy śmiertelników, jak w księdze otwartej — mówił Simonides, kłaniając się ciągle. — Ty wiesz, panie, że pieniążki dają ubogiemu szacunek ludzi i możność zdobycia królestwa niebieskiego, bo bez złotników nie był jeszcze nikt ani hojnym, ani dobroczynnym, ani...
— Zawiele słów wychodzi z ust twoich — przerwał mu Fabricyusz. — Chcesz pieniędzy? Ile?
Simonides milczał, spoglądając z pod czoła na wojewodę. Jego kose oczy latały, skóra na czole ruszała się, posuwając się to w górę, to na dół, ręce garnęły coś do siebie. Zastanawiał się widocznie nad cyfrą, jakiej chciał zażądać.
— Ile? — fuknął Fabricyusz, który się zaczął niecierpliwić.
Simonides pokazał swoją togę dziurawą.
— Pracowałem przez całe życie, jak niewolnik — zaczął po jakimś czasie — i dorobiłem się tego oto gałgana. Starość nagina mnie do ziemi, przytępia wzrok, kruszy nogi i ręce. Chciałbym posiąść nareszcie własny domek i własną niewolnicę, abym mógł resztę dni moich poświęcić rozmyślaniom nad boskością nauki naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Zatrzymał się, spojrzał niepewnym wzrokiem na wojewodę i wyrzekł głosem drżącym:
— Sto tysięcy sesterców zapewniłoby duszy mojej zbawienie.
Fabricyusz uśmiechnął się drwiąco.
— Dlaczego nie milion, dwa, trzy? — mówił. — Wysoko cenisz swoją podłą duszę, skoro potrzebujesz aż tyle do wykupienia jej z pazurów złych demonów. Odejdź, głupcze, aby ci moi niewolnicy nie pokazali drogi na ulicę.
Simonides, który stał dotąd zgięty, pokorny, wyprostował się wolno. Jego chytre oczy zrobiły się złe, dolna szczęka wysunęła się, jak u kota, który chce ukąsić.
— A jednak radziłbym Twojej Znakomitości — odrzekł głosem suchym, cedząc wyraz po wyrazie — abyś się nad moją grzeszną duszą zmiłował. I najdrobniejszy robaczek może ukłóć dotkliwie najsilniejsze zwierzę.
Fabricyusz, zdziwiony nagłą zmianą postawy i głosu Greka, utkwił w nim wzrok badawczy. Ten nikczemnik groził mu, chciał go zmusić do daniny. Wiedziałżeby on więcej, niż mu było wolno?
— Grozisz mi? — rzekł, marszcząc brwi.
— Nie grożę, lecz radzę — odpowiedział Simonides. — Wszakże służyłem ci wiernie i dobrze. Bezemnie nie byłbyś się dowiedział, którego dnia Fausta Auzonia strzeże świętego ognia bałwochwalców, bezemnie nie byłby Teodoryk wynalazł owych bohaterów...
Połknął dalsze słowa, przerażony.
Pobladła, prawie sina twarz wojewody, zaciśnięte usta, ściągnięte brwi i zimne oczy mówiły do niego coś tak strasznego, że zaczął się trząść, jakby go nagły mróz pochwycił. Chciał uciekać — trwoga przykuta jego nogi do ziemi; chciał wołać o pomoc, — przestrach zamknął mu gardło.
Z rozchylonemi ustami, z szeroko otwartemi oczami zawisł całą duszą na wzroku Fabricyusza, sparaliżowany jego groźbą.
Przez kilka chwil patrzyli ci dwaj ludzie na siebie z powstrzymanym oddechem. Potem zaczął wojewoda:
— Jako człowiek chytry, powinieneś był wiedzieć, że tajemnica możnych zabija takich nędzników, jak ty. Śledziłeś kroki moje i Teodoryka, aby sobie zarobić: na własny dom i własną niewolnicę. Będziesz miał dom najbezpieczniejszy, bo cię z niego już nikt nie wypędzi...
Grek rzucił się na kolana i jęczał:
— Nie wiem nic... nie wiedziałem nigdy nic... nie będę nigdy nic wiedział... Kłamałem... zgrzeszyłem... Faustę Auzonię porwali handlarze niewolników... Widziałem ich... mówiłem z nimi wczoraj... znam ich bardzo dobrze... Miej litość nad nędzarzem... Taki robak, jak ja, nie może nic wiedzieć... nie znajdzie nigdzie wiary... zmiłuj się, prześwietny, boski, wieczny, najwieczniejszy panie...
I wił się u nóg wojewody.
Lecz ten mówił z okrutnym spokojem sędziego, który wygłasza wyrok śmierci:
— I ty, taki bystry, sądziłeś, że Winfridus Fabricyusz odda się w twoje brudne ręce, jak baran skrępowany? Ty, taki przebiegły, wierzyłeś, iż będę chciał zależeć od twojej łaski — od łaski szpiega i zdrajcy? Jakiś ty głupi, mądry Greku. Módl się, aby ci Dobry Pasterz odpuścił grzechy podłego żywota.
— Miej litość nad swoim wiernym sługą, boski, wieczny, święty panie — prosił Simonides. — Nie wiem nic, nie wiem, nie wiem...
— Będziesz wkrótce tak milczący, iż cała potęga świata nie wydrze z ciebie mojej tajemnicy. Módl sic, albowiem chwile twoje są już policzone.
Simonides obejrzał się wokoło. Przed nim był mur, za nim rozciągał się ogród, nad nim stał wojewoda z ręką na mieczu.
Zrozumiał, że pozostaje mu tylko szybka obrona.
Udając, że się modli, sięgnął ostrożnie w zanadrze. Nagle zerwał się na równe nogi i pchnął sztyletem w pierś wojewody. Żelazo zgrzytnęło, zatrzymawszy się o koszulkę ogniwkową.
Simonides zaklął i chciał powtórzyć cios, lecz zanim zdążył podnieść rękę, pochwyciły go za gardło takie straszne kleszcze, że krew trysnęła mu nosem.
Fabricyusz uniósł go w górę i dusił, nieprzytomny, szalony z gniewu. Oczy Greka wyszły na wierzch, język wysunął się z ust, chrapliwy charkot, rzęził mu w piersi.
Fabricyusz potrząsał nim w powietrzu, jak szmatą. Krew bluznęła na jego białą tunikę.
Objął jeszcze raz ręką gardło Greka i cisnął drgające ciało o mur kamienny.
— Niech cię piekło pochłonie, szpiegu! — syczał przez zaciśnięte zęby.
Simonides zaczął się rzucać, kurczyć, wyprężać. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody.
— Teraz nie wiesz nic i nie będziesz nic wiedział — drwił wojewoda z okrutnym uśmiechem.
— Chrystus... — szepnął Grek i jego głowa obwisła bezwładnie.
Słowo to wróciło wojewodzie przytomność. Osłupiałym wzrokiem patrzył na dzieło swojego gniewu. Zabił chrześcianina, zgubił duszę chrześciańską. Ten łotr mógł się poprawić, mógł przebłagać Boga.
Ale chwila nie była odpowiednią do rozmyślań. Trzeba było czuwać nad własnem bezpieczeństwem, życia bowiem Simonidesa, jako wolnego obywatela i urzędnika, strzegło prawo.
Fabricyusz zawołał na niewolników. Kiedy nadbiegli, rzekł:
— Ten pies podniósł rękę na waszego pana (wskazał na sztylet Simonidesa). — Ukarałem go. Zakopać go natychmiast w ogrodzie i niech wieść o nim przepadnie w tych murach. Na nieposłusznych mam tortury i pale.
Wszedłszy do domu bocznemi drzwiami, zdjął z siebie sam zakrwawioną tunikę, umył się, przebrał i udał się do pracowni.
Wywoływaczowi, który drzemał na progu, rozkazał:
— Nie przyjmuję dziś nikogo. Możesz odejść.
— Naczelnik pisarzów Twojej Znakomitości prosił o posłuchanie — rzekł niewolnik.
— Powiedziałem, nikogo! — fuknął wojewoda.
Usiadł, oparł głowę na dłoni i przebiegał myślą wypadki ostatniego dnia.
Wczoraj nie miał jeszcze na sumieniu ani jednej plamy. Jeśli był bezwzględnym dla pogan, spełniał tylko obowiązek namiestnika cesarskiego.
Dziś dopuścił się niegodnego gwałtu, pobratał się ze złoczyńcami, kłamał świadomie, dotknął boleśnie nieszczęśliwy naród, zamordował w końcu starca, chrześcianina.
Ze ściany spoglądał na niego wizerunek Zbawiciela, rozpiętego na krzyżu.
Fabricyusz odwracał oczy, aby się nie spotkać ze smutnym wzrokiem Chrystusa.
— Drogo płacę za twoją miłość, Fausto — mówił do siebie, zakrywając twarz rękami.








IV.


Palące słońce pogodnego dnia marcowego oblewało potokiem promieni „piękną Wiennę,” która rozwinęła się szeroko po obu stronach Rodanu.
Słusznie nazwał już poeta Marcyalis tę starą, kolonię rzymską „piękną,” imperatorowie bowiem i namiestnicy Gallii przyozdobili swoją ulubioną rezydencyę takiem mnóstwem kościołów, świątyń i pomników, iż żadne inne miasto prowincyonalne nie dorównywało jej pod tym względem. Stroił ją Julian Apostata i Gracyan, stroił ją Maksymus i Walentynian.
Za przykładem władców stawiali ich powiernicy wspaniałe pałace, łaźnie i teatry, prostowali ulice, utrzymywali rynki i bazyliki w największym porządku.
Nad samą rzeką, w ogrodzie, znajdował się duży gmach, otoczony wysokim murem, który jeżył się żelaznemi kolcami.
Do bramy tego muru zbliżali się w godzinach porannych Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz. Szli pieszo, bez służby, przyodziani w zwykłe togi senatorskie i w wysokie, sznurowane trzewiki z białej, cienkiej skóry.
Dwóch weteranów, pełniących czynność odźwiernych, zastąpiło im drogę.
— Nie wolno — odezwał się jeden z nich. — Okażcie pozwolenie komesa świętego pałacu.
— Mamy pozwolenie samego imperatora — rzekł Juliusz z uśmiechem ironicznym, wciskając w ręce strażników złote monety. — Odczytajcie sobie te pargaminy przy dzbanie dobrego wina. Jest tam nietylko nazwisko, ale i oblicze naszego boskiego pana.
Weterani, obejrzawszy się, schowali szybko kubana za tunikę i przepuścili senatorów.
Co kilkanaście kroków, wzdłuż szerokiej alei, wysadzonej kasztanami, stał wysłużony legionista z dobytą bronią, a każdy z nich pytał o pozwolenie komesa.
Juliusz nie zadawał już sobie trudu, aby odpowiadać; wsuwał na prawo i lewo w twarde ręce brodatych wojowników pieniądze z taką zręcznością, jak gdyby nic innego w życiu nie robił.
— Nie potrafiłbym tej sztuki — zauważył Konstancyusz.
— Gdybyś pobył czas dłuższy w Wiennie lub Konstantynopolu, nauczyłbyś się jej bardzo prędko — odparł Juliusz. — I ja dziwiłem się z początku bezczelności tej hałastry, a teraz bawię się nią, jak widzisz.
W miarę, jak posuwali się w górę, rozszerzała się alea[8], łącząc się przed samym pałacem z obszernym kwadratowym dziedzińcem, który się roił od ludzi różnego stanu.
Niewolnicy w szkarłatnych tunikach, obramowanych złotemi frendzlami, urodziwi chłopcy syryjscy, bezwąsy rzezańcy, czarni Nubijczycy z kolczykami w uszach, rudowłosi łucznicy gallijscy — przebiegali to w tę, to w ową stronę. Wojskowi wyższych stopni w srebrnych szyszakach i napierśnikach, przepasani niebieskiemi, żółtemi i czerwonemi wstęgami — urzędnicy w długich, jedwabnych sukniach, naszywanych drogiemi kamieniami, snuli się przed pałacem, mieniąc się w słońcu, jak żuki błyszczące.
W tej powodzi jaskrawych barw i olśniewających blasków rozpłynęły się skromne, białe togi senatorskie bez śladu. Nikt nie zwracał uwagi na patrycyuszów rzymskich, którzy nie mieli na sobie ani medalów, ani naramienników, ani nawet portretu imperatora. Najmniejszy ze sług imperatora zaćmiewał Juliusza i Galeryusza bogactwem sukien.
Do pałacu prowadziły szerokie wschody marmurowe, strzeżone z obu stron przez „protektorów” i „domowników”[9]. Synowie panów frankońskich, allemańskich i gallijskich, wszyscy młodzi i dorodni, wybrani rozmyślnie dla przyozdobienia portyku pałacu cesarskiego, przypatrywali się uważnie każdemu, kto ich mijał. Monogramy chrześciańskie, ułożone z rubinów, iskrzyły się na ich złoconych szyszakach i tarczach, jedwabne, żółte płaszcze szeleściły za każdem ich poruszeniem.
Do jednego z nich, którego wyróżniał od innych pas purpurowy, zbliżył się Juliusz i rzekł:
— Kajus Juliusz przypomina się znakomitemu Rikomerowi.
Znakomity Rikomer, setnik „domowników,” spostrzegłszy senatora, nie zmienił nawet postawy. Oparły plecami o filar, odezwał się niedbale:
— Mówiono mi, że wróciłeś do Rzymu.
— Z Rzymu do Wienny nie wiedzie droga daleka. Przybyłem, aby sobie wyjednać posłuchanie u naszego boskiego pana.
To będzie trudno. Jego Wieczność przygotowuje się obecnie do przyjęcia świętego chrztu. Sam biskup medyolański ma dokonać obrządku.
— Słyszałem, że nabożne przygotowania nie odwracają myśli naszego pana od spraw państwa.
— Sprawy bieżące załatwiają komesowie.
Rikomer spoglądał przez zmrużone powieki na Juliusza. Lekceważący uśmiech igrał na jego ustach.
Juliusz stanął tuż obok niego i mówił głosem zniżonym:
— Pamiętam, że podobały ci się kiedyś moje klacze hiszpańskie. Jeśli nie zmieniłeś gustu, będę bardzo szczęśliwy, gdy je wprzężesz do swojego rydwanu.
W oczach Rikomera zaświecił przelotny błysk radości. Mimo to odrzekł obojętnie, jak gdyby mu hojny dar nie sprawił żadnej przyjemności.
— Dziękuję Twojej Przesławności za mojego woźnicę, który się kocha w klaczach hiszpańskich. Co do mnie, wolę brytańskie. Są roślejsze i silniejsze.
— Gdybyś mi zechciał ułatwić spotkanie z podkomorzym świętej łożnicy[10] — mówił Juliusz — możeby się w mojej stajni znalazły także bieguny brytańskie.
Teraz odczepił się Rikomer od filaru.
— Wielki podkomorzy opuści niebawem święte pokoje Jego Wieczności rzekł. — Postawię cię tak w przedsionku, żeby wszedł na ciebie.
Wziął Juliusza pod ramię, skinął na Galeryusza i wprowadził senatorów przez portyk do pałacu.
W przedsionku panował ciągły ruch. Mieniły się i mieszały jaskrawe barwy, szeleściły jedwabie, świeciły złote szyszaki, iskrzyły się rubiny, szmaragdy, szafiry. Co chwila podnosili czarni rzezańcy z jakichś drzwi purpurowe kotary i z pokojów cesarskich wychodzili różni dostojnicy. Szli z głowami podniesionemi błyszczącym szpalerem, utworzonym z protektorów i domowników.
Rikomer, szepnąwszy kilka słów setnikowi wewnętrznej straży pałacowej, kazał senatorom stanąć obok niego.
— Tędy musi wielki podkomorzy przechodzić — objaśnił Juliusza.
Od czasu do czasu ukazywał się w głębi przedsionka wywoływacz i wykrzykiwał całem gardłem jakieś nazwisko. Szczęśliwy poddany Jego Wieczności, któremu się udało dotrzeć do kresu długich zabiegów, przeciskał się uradowany przez tłum, spiesząc za niewolnikiem. Ścigały go zazdrosne spojrzenia tych, których zdołał ubiedz.
W ciżbie, popychani ze wszystkich stron, deptani po nogach, stali senatorowie rzymscy, wpatrzeni w drzwi, w których się dostojnik miał ukazać.
Na twarze ich kładły się coraz gęstsze cienie. Usta Juliusza drgały; Galeryusz pokrzykiwał i oglądał się wokoło wzrokiem uwięzionego tura.
Ani jeden, ani drugi nie wycierał nigdy cudzych przedpokojów. Żeby tego nie czynić, trzymali się zdaleka od dworów cesarskich, przenosząc swoją niezależność nad łaskę Teodozyusza i Walentyniana.
— Chodźmy! — mruknął Galeryusz.
Juliusz przytrzymał go za togę.
— Dla Rzymu znosimy to upokorzenie — szepnął.
— Duszę się...
Już zaczął się i Juliusz niecierpliwić, kiedy się kotara rozsunęła i wszystkie głowy pochyliły się przed młodym, rudym mężem, który obrzucił zebrany tłum wyniosłem spojrzeniem.
— Jego Wieczność, nasz boski pan, nie udziela już dziś nikomu posłuchania — odezwał się wielki podkomorzy.
Chciał odejść szpalerem błyszczącym, lecz, spostrzegłszy Juliusza, zatrzymał się i poklepał go protekcyonalnie po ramieniu.
— Kajus Juliusz? — mówił. — Witaj w Wiennie! Czy potrzebujesz czego odemnie?
— Bądź pozdrowiony — rzekł Juliusz. — Oczy moje pragną oglądać boskie oblicze naszego wiecznego pana.
— Dobrze, dobrze, ale nie dziś i nie jutro, pojutrze. Zapisz się na liście proszących i czekaj cierpliwie na swoją kolej.
Podkomorzy skinął Juliuszowi głową i oddalił się. poprzedzony przez liktorów.
Kiedy senatorowie znaleźli się znów za bramą, odezwał się Juliusz:
— Gdybyśmy się zapisali na liście, moglibyśmy czekać miesiąc i dwa na posłuchanie. Trzeba łapę i tego chłystka dobrze posmarować. Znam go. Wilcze oczy i wilcze gardło ma ten sługus.
— Bo dlaczegóż kłaniamy się tej hałastrze — wybuchnął Galeryusz, gestykulując żywo rękami. — Dlaczego stukamy do bramy, która się dla nas nigdy nie otworzy? Mówię od pierwszej chwili: bić i bić! A wy tracicie niepotrzebnie czas, zabawiając się w obłudę. Inaczej rozmawiali nasi ojcowie z wrogami Rzymu,[11]
— Na rozkaz naszych ojców przywdziewał cały świat cywilizowany zbroję — odpowiedział Juliusz z uśmiechem smutnym. — Za nami nie pójdą legiony cesarstwa.
— Pójdzie za nami Italia.
— Italię zdepcze Arbogast w jednej bitwie. Bez jego pomocy nie możemy rozpocząć wojny z Teodozyuszem, a jego przerzuci na naszą stronę tylko wielka zniewaga, wyrządzona mu przez Walentyniana. Tę zniewagę trzeba przygotować.
— Dławi mnie już ta gra fałszywa.
— Obrzydła ona i mojej dumie, lecz kłamstwo jest, niestety, bronią słabych.
Zasępieni, szli senatorowie ulicami Wienny, która wrzała takiem życiem, jak gdyby była miastem stołecznem. Różnobarwny i różnojęzyczny tłum przelewał się bezustannie na chodnikach. Środkiem ciągnęły lektyki, krzesła przenośne, rydwany, karety, biegli laufrowie w pstrych sukniach, krzyczeli wywoływacze, klęli liktorowie, torując drogę dla dostojników dworskich.
Na placu przed świątynią ubóstwionego Augusta i Liwii zwróciła uwagę senatorów szczególna lektyka. Miała ona kształt łabędzia i była cała pokryta strusiemi piórami. Niosło ją sześć niewolnic w zaniedbanym, brudnym stroju rzymskich płaczek.
Ludzie stawali, gapili się, szeptali, pokazywali sobie oryginalną lektykę palcami.
Nie wiele to snać obchodziło jej właścicielkę, młodą kobietę, bo spoczywała niedbale na żółtych, haftowanych poduszkach, przypatrując się z uśmiechem pogardliwym ciekawemu tłumowi.
— Emilia! — odezwał się Juliusz zdziwiony. — Cóż ta rozpustnica może robić w Wiennie.
Histryonka Emilia, spostrzegłszy senatorów, posłała im od ust ręką pocałunek.
— Witajcie, witajcie! — wolała zdaleka, widocznie uradowana.
A kiedy się do niej zbliżyli, mówiła:
— Jak to dobrze, że przybyliście do Wienny. Spodziewam się, że odwiedzicie mnie jeszcze dziś. Tak mi ta hałastra galilejska obrzydła, iż gotowani was publicznie, w obliczu całego miasta, uściskać i ucałować.
Szybko odsunęli się senatorowie od lektyki.
— Boicie się? — śmiała się Emilia. — Nie uciekajcie odemnie, jeśli kochacie Rzym. A wy go kochacie, wiem o tem. I ja kocham teraz naszą świętą, wieczną stolicę, choć jej złorzeczyłam, kiedy ją opuszczałam. Dopiero zdala od domu ceni się wartość swojego gniazda. Nie patrzcie na mnie tak poważnie, tak surowo. Nie będę was bałamuciła, drażniła, wyzyskiwała — przysięgam na cienie Sofoklesa — nie będę obrażała waszych uczuć i smutków. Jestem Rzymianką i dusza moja pragnie rzymskich wspomnieli. Obiecajcie, że przyjdziecie...
Mówiła ciepło, serdecznie, ze szczerą prośbą w oczach, ożywiona, szczęśliwa.
— Nie uwierzycie, jaka to rozkosz spotkać swoich pośród obcych. I histryoni umieją kochać miasto rodzinne.
Senatorowie, którzy spoglądali zrazu na Emilię nieufnie, uśmiechnęli się do niej życzliwie.
— Nie sądzę, żebyś zbierała w Wiennie tyle złotych wieńców, ile w Rzymie — odezwał się Juliusz, zbliżywszy się znów do lektyki. — Galilejczycy nie lubią naszej sztuki.
— Nie po wieńce i oklaski przybyłam do Wienny — odpowiedziała Emilia. — Mam tu z rozkazu Jego Wieczności pokutować za grzechy młodości, mam obfitemi łzami zmyć z duszy wszystkie plamy i błagać boga galilejskiego, aby mnie przyjął do swojej laski, więc pokutuję i plączę nawet na ulicy, jak widzicie.
Wskazała ręką na swoje niewolnice, przebrane za płaczki. Chochlik pustoty wyzierał z jej czarnych oczu.
Konstancyusz Galeryusz roześmiał się wesoło.
— O takiej roli nie marzyłaś chyba nigdy — wyrzekł.
— A ciebie to bawi, nieznośniku, brzydalu! — trzepała Emilia, grożąc senatorowi palcem. — Za karę należy ci się codziennie na śniadanie, obiad i wieczerzę duży półmisek takiej siekankiej, jaką mnie kapłani galilejscy karmią. Bo wystawcie sobie, że te głodomory, te płaczki w sukniach męskich nachodzą mnie bezustannie z rozkazu Jego Wieczności i nudzą mnie niesmaczną gadaniną ojakiemś miłosierdziu jakiegoś boga, który się miał ulitować nad cudzołożnicą, czy rozpustnicą. Uważacie? O rozpustnicach mi mówią. Gbury...
— Cóż ty na to? — wtrącił Juliusz, z którego ust nie schodził uśmiech subtelny.
— Z początku słucham uważnie, bo co robić w tej okropnej dziurze, lecz gdy mi się niemądra gadanina sprzykrzy, bronię się po kobiecemu. Rozpinam niby nierozmyślnie tunikę, wysuwam z pod sukni nogę, zbliżam się do świętego męża, ocieram się o niego, kładę mu rękę na ramieniu...
— I święty mąż zapomina o swojej świątobliwości — odezwał się Galeryusz, który się dusił od śmiechu.
— Chybiłeś — mówiła Emilia. — Święty mąż zbiera swoje święte księgi i odchodzi, pełen świętego oburzenia.
— Czy wszyscy? — spytał Juliusz.
— Dotąd drapnęło ośmiu. Jutro mają mi przysiad jakiegoś pogromcę wszelakiego grzechu. Korzonkami i robakami żywi się podobno ten nieustraszony bohater, pije powietrze, oddycha wonią niebieską, a z bogami rozmawia tak swobodnie, jak ja z wami. Cieszę się na walkę z tym workiem, nadzianym głodem, pragnieniem i cnotą. Będzie to miła rozrywka w mojej samotności.
Emilia kazała się lektyce zatrzymać.
— Jeśli nie pogardzicie mojem towarzystwem, przesławni ojcowie — mówiła, zwracając na senatorów oczy proszące — pójdę z wami pieszo. Wiem, że wasze myśli poważne lekceważą paplaninę histryonki, ale jesteśmy w obcem otoczeniu. Bądźcie łaskawi dla Rzymianki, Rzymianie.
Senatorowie nie odmówili histryonce zaszczytu, o który błagała wzrokiem i głosem. Szli obok niej, nie zwracając uwagi na szepty tłumu.
— Mówcie mi o celu waszej drogi — ciągnęła Emilia dalej — bo nie dla przyjemności przybywają Rzymianie do Wienny. Może bodę wam mogła pomódz, poradzie; różni ludzie tłoczą się do mnie, jak do każdej młodej kobiety, którą poprzedziła sława talentu i wesołego życia. Tak jestem rada, iż widzę kogoś z Rzymu, że zrobię dla was wszystko, czego tylko zażądacie. Domyślam się, że przywiodły was do rezydencyi imperatora sprawy naszej świętej stolicy.
Juliusz i Galeryusz spojrzeli na siebie pytająco.
Znali oni Emilię z teatru, spotykali ją od czasu do czasu u kogoś z krewnych lub przyjaciół, lecz nie należeli nigdy do jej dworu. Gorliwi patryoci, wzorujący się na Marku Aureliuszu i Julianie Apostacie, stronili od hałaśliwych zabaw i rozwiązłych kobiet. Smutny rozgłos histryonki powstrzymywał ich szczerość.
Emilia odgadła powód ich wahania, bo odezwała się:
— Gdybym wam mówiła, że pobyt w Wiennie przebudził we mnie Rzymiankę dawnego obyczaju, moglibyście mi słusznie nie wierzyć. Jestem zawsze tą samą Emilią, którą spłodził Bachus z Wenerą. Nie lubię Jowisza kapitolińskiego za jego błyskawice i pioruny; nie rozumiem, jak wy, młodzi i bogaci, posiadający wszystkie środki do wydobycia z życia jego całej słodyczy, możecie gardzić rozmyślnie szczęściem ludzkiem; nie cierpię smutku, powagi, obowiązków, ale jeszcze więcej od waszej cnoty rzymskiej nienawidzę wiary galilejskiej, zmieniającej kwitnącą ziemię w ponure więzienie. Nasi bogowie biorą udział w radości człowieka i nie grożą mu ciągle karą pogrobową za błahe winy. Nasi bogowie nie wymagają od śmiertelnika, aby się dla jakiejś korony niebieskiej, wiszącej w obłokach, wyzuł ze swojej natury, stał się mumią, zwiędłym liściem, kamieniem, popiołem. Jeśli potrzeba koniecznie, żeby się jacyś bogowie mieszali do spraw ludzkich, niech to już będą mieszkańcy Olimpu. Można ich łatwiej przebłagać, ukołysać ich gniew, podejść w końcu. Za kilka białych jałowic, zarżniętych na Kapitolu, rozchmurzy nawet Jowisz czoło gromowładne. A ten bóg galilejski żąda zaraz całego życia, wszystkich myśli i uczuć, obiecując za to nagrodę w królestwie cieniów.
— A ty wolisz być histryonką na ziemi, aniżeli królową po drugiej stronie Styksu — odezwał się Juliusz. — Uczennicy uległej nie mają z ciebie kapłani galilejscy.
— Jeśli będą mnie jeszcze długo męczyli, zbałamucę najświątobliwszego z pomiędzy nich i przyprowadzę go za uszy do Rzymu.
— Tej sztuki chyba nie dokażesz.
— Nie dokażę?
W oczach Emilii śmiał się znów chochlik pustoty.
— Kto się nie lęka kobiety, a jak oni mówią, szatana, ten nie ucieka przed pokusą — odrzekła. — Gdybym tylko chciała...
— Wolisz ją zastosować do urodziwych, zdrowiem tryskających młodzieńców, których nie brak w Wiennie.
Emilia wydęła wargi pogardliwie.
I dla nich szkoda moich spojrzeń i pieszczot — mówiła, wzruszywszy ramionami. — Bo któż ubiega się w tej nędznej dziurze o moje względy? Prawdziwi Galilejczycy, ci, którzy czczą swojego boga, omijają mnie, jak zapowietrzoną. Stronią odemnie także wszyscy bogaci i niezależni barbarzyńcy. Wystawcie sobie, że te niedźwiedzie frankońskie i allemańskie dochowują wiary swoim żonom, nazywając wolną miłość występkiem. Cóż to za kraj, co za pojęcia i obyczaje! Nie miałam wyobrażenia o takiej dziczyźnie. Srogo ukarali mnie bogowie za obelgę, którą rzuciłam Rzymowi w chwili wyjazdu. U nas inaczej. U nas są jeszcze mężowie rozumni, pobłażliwi i hojni, u nas umieją jeszcze płacić za obietnice rozkoszy tysiącami, krociami.
Niechętnie spojrzeli senatorowie na histryonkę. Przypominając im zdrowie duchowe nowych ludów, dotknęła ich mimowoli boleśnie.
— A tu co? — paplała Emilia dalej. — Imperator, młody, przystojny, zamyka się po całych dniach z kapłanami i zabawia się świątobliwą gadaniną; panowie barbarzyńcy chodzą po ulicach zachmurzeni, poważni, jak gdyby mieli we wnętrznościach wcielony obowiązek, niewiasty zasłaniają sobie oczy, gdy mnie spotykają, motłoch wytyka mnie palcami. Tylko ta obłudna, chciwa hałastra dworska ciśnie się do mnie, i to chyłkiem wieczorami. Cóż to? Zbrodniarką jestem, albo starą, brzydką babą, której trzeba unikać, by nie zadała jakich czarów? Zadaję ja czary, ale słodkie, rozkoszne. Jeszcze one nikomu nie obrzydły.
Pokazała w zalotnym uśmiechu białe, drobne zęby.
— Może i wielki podkomorzy należy do twoich wielbicielów? — zapytał Juliusz.
— Jakżeby inaczej? — odrzekła Emilia. — Kręci się koło ranie ta cała hałastra dworska bez przeszłości i bez jutra. Zbiegło się to robactwo z różnych stron cesarstwa, wylazło ze wszystkich nor, w których mieszkała nędza z nikczemnością, zdobyło sobie pochlebstwem, kłamstwem, szpiegostwem, cierpliwością psów kącik w pobliżu tronu, odpędziwszy zdradą lepszych i zasłużeńszych i używa teraz za czas stracony. Znacie ich przecież. Ta wyzłocona hołota, szeleszcząca jedwabiami, sprzeda bez namysłu wszystko, byle napełnić własną szkatułę, ale kupić nie chce nic, nawet miłości. Podkomorzowie wielcy i mali, łowczy tacy i owacy, koniuszowie od starych szkap, podczaszowie od wody, bo Walentynian lęka się wina, wystawiają sobie, że Emilia będzie ich kochała dla ich łańcuchów i medalów, któremi ich imperator poobwieszał. Dygnitarze! Dziś świecą, jak niebo gwiaździste, a jutro obedrze ich kaprys Jego Wieczności ze wszystkich błyskotek i ciśnie w błoto ulicy. Ładnemi ramami otaczają się ci nowi imperatorowie! Ten rudy kot, który był w Konstantynopolu poborcą, celnikiem, szpiegiem, wróżbitą dla starych bab, retorom zbogaconych rzeźników, zanim został gorliwym Galilejczykiem i wkręcił się w łaski Walentyniana, ten wycierus, któremu niedoświadczona młodość imperatora oddała pod opiekę świętą łożnicę, wziąłby odemnie nietylko miłość za darmo, lecz ograbiłby mnie ze wszystkiego, co posiadam, gdybym nie umiała bronić swojego mienia. Nędznik! Groźbą chce mnie zmusić do uległości. Nie cierpię ich, nie cierpię, nie cierpię! — wołała Emilia, tupając nogami. — Gdybym im mogła dokuczyć, posłałabym do Lugdunu Wenerze dziesięć jałowic.
Nagle, bez przejścia, zmieniła się jej twarz. Z zagniewanej, mściwej, stała się łagodna, dobra.
— Czekam dziś na was, przesławni ojcowie — mówiła miękko, złożywszy ręce, jak do modlitwy. — Na obiad nie, bo nie miałabym z was przy stole żadnej pociechy. Wiem, że posilacie się skromniej od moich niewolników. Pragnę tylko patrzeć na twarze rzymskie i słuchać mowy rzymskiej. Oto moje więzienie.
Zrobiła minkę proszącego dziecka i uderzyła młotkiem w bramę ogrodu, w którym znajdowała się mała willa.
Kiedy znikła w domu, posławszy jeszcze z progu senatorom od ust ręką pocałunek, odezwał się Galeryusz:
— Możnaby wyzyskać stosunki tej zalotnicy i jej nienawiść do urzędników dworskich do naszych celów.
— Właśnie o tem myślę — odrzekł Juliusz. — Gdyby się nam udało podrażnić tego rudego kota, jak Emilia podkomorzego nazywa, przeciw Arbogastowi, byłaby połowa dzieła dokonana. Najbliższy ucha Walentyniana, wtajemniczony w jego zamiary, znalazłby podkomorzy łatwiej odemnie drogę do jego ambicyi i podejrzliwości. Trzeba być koniecznie u Emilii.
W zajeździe pod „Czerwonym jeleniem,” gdzie Juliusz i Galeryusz stanęli, czekał na nich kuryer rzymski. Posłaniec Flawiana, ujrzawszy senatorów, oddał im z pośpiechem pargamin, związany złotym sznurem.
Juliusz otworzył pismo Flawiana i czytał. Skończywszy, wrócił do początku i przebiegał powtórnie list oczami, jakby się chciał przekonać, że go wzrok nie mylił. Twarz jego była spokojna. Brwi tylko ściągnęły się nieznacznie. Flawianus donosił o porwaniu Fausty.
— Czy prefekt wysłał pogoń za złoczyńcami? — zapytał Juliusz kuryera.
— Wywiadowcy prefekta odnaleźli ślad złoczyńców na drodze aurelijskiej, lecz zgubili go z a Genuą — odpowiedział kuryer.
— Za Genuą? — mówił Juliusz półgłosem, zamyślając się. — Czy Winfridus Fabricyusz jest w Rzymie? — odezwał się po dłuższem milczeniu.
— Wojewodę spotkałem przed tygodniem na Polu Marsowem.
— Ale może opuścił Rzym ktoś z jego służby?
— Wywiadowcy donieśli prefektowi, że wojewoda wysłał w przeddzień gwałtu na drogę aurelijską kilka wozów z niewolnicami i dziesięciu Allemanów ze swojej straży przybocznej. I jego ulubionego sługi, starego Teodoryka, nie widziano już dawno w mieście.
— Dobrze — rzekł. — Wypoczniesz dziś, abyś mógł jutro wrócić do Rzymu. Zawieziesz prefektowi pismo odemnie.
Kiedy został sam z Galeryuszem, podał mu list Flawiana.
Ten, odczytawszy pismo, zmiął pargamin i cisnął go o ziemię.
— A mówiłem, mówię ciągle — zawołał — napominam bez końca, żeby zaniechać tej kreciej roboty. My ryjemy się pod nimi, a oni znieważają tymczasem nasze najświętsze uczucia. Jeżeli będziemy dalej radzili, zamiast działać, zaczną wkrótce burzyć nasze ołtarze. Trzeba wydrzeć Faustę Auzonię koniecznie z ich rąk świętokradczych.
— Trzeba, ale jak? — mówił Juliusz, spoglądając na Galeryusza z uśmiechem pobłażliwym. — Gniew nie wskaże drogi do kryjówki Fausty Auzonii, nie wyśledzi złoczyńcy.
— Porwali ją Galilejczycy...
— Niezawodnie, ale kto? Galilejczyków jest w cesarstwie tysiące tysięcy.
Galeryusz milczał bezradny.
— Ty krzyczysz ciągle — mówił Juliusz — a ja myślę. Czy chcesz wiedzieć, kto porwał Faustę?
Galeryusz wytrzeszczył na niego pytające oczy.
— Czy pamiętasz owe odwiedziny Fabricyusza w Atrium Westy? Przypomnij sobie dobrze zachowanie się wojewody.
— Pożerał Faustę wzrokiem pożądliwości — bąknął Galeryusz. — Pamiętam. Nie chciał odejść, chociaż nie byliśmy dla niego uprzejmi.
— Więc kto porwał Faustę?
— Fabricyusz!
— A widzisz, że czasem lepiej spokojnie pomyśleć, aniżeli głośno krzyczeć — mówił Juliusz. — Powiem ci za kilka godzin, co należy uczynić, aby Fausta wróciła do swojego świętego urzędu. A teraz każ podać śniadanie.
Księżyc srebrzył już dachy Wienny, kiedy senatorowie zastukali do drzwi Emilii. Otworzył im ten sam niewolnik, który strzegł w Rzymie wejścia do domu histryonki.
W przedsionku szepnął Juliusz Galeryuszowi:
— Gdybyśmy zastali u Emilii którego z urzędników dworskich, panuj nad swoją twarzą i ruchami. Najlepiej nie odzywaj się wcale, ażebyś słowem nierozważnem nie rozbudził podejrzliwości tych lisów.
Służba histryonki była snać uprzedzona o przybyciu senatorów, bo wywoływacz, nie zapytawszy ich wcale o nazwisko, przeprowadził ich natychmiast przez kilka pokojów, świecąc im kolorową latarką.
— Czy twoja pani ma gości? — zapytał Juliusz.
— Podkomorzy świętej łożnicy przyszedł po zachodzie słońca — odpowiedział niewolnik.
Wskazał na jasną plamę, która rysowała się na tle ciemnego otoczenia i oddalił się cichą stopą.
Julitisz uchylił jedwabnej kotary i zatrzymał się na progu. Wewnątrz, w małym pokoiku, spoczywała Emilia na sofie, zaś u jej stóp klęczał wielki podkomorzy.
— Dlaczego odsyłasz mnie zawsze do dnia następnego? — mówił dygnitarz głosem drżącym. — Jeśli będziesz mnie dłużej męczyła, złamię twój opór przemocą.
Chciał objąć kibić histryonki ramieniem, ale ona usunęła się ze zręcznością węża.
— Gdyby się boski Walentynian dowiedział o twojej grzesznej niecierpliwości — broniła się — odjąłby ci niezawodnie opiekę nad świętą łożnicą. Uczą wasi kapłani, że przestępuje zakon boga galilejskiego, kto spojrzy na kobietę pożądliwie.
— Z zasad naszej wiary zdawaj sprawę przed biskupem, gdy ci to będzie potrzebne do twoich celów, zaś do mnie mów językiem Anakreonta, Katulla i Tibulla.
— Publicznymi gorszycielami nazywają wasi kapłani moich mistrzów.
W odpowiedzi na to pochwycił wielki podkomorzy Emilię w objęcia i usiłował ją pocałować. Ona, wijąc się, zasłaniając usta ręką, zwróciła głowę w stronę drzwi, jakby szukała za niemi pomocy.
Szybko zapuścił Juliusz kotarę, lecz już spostrzegła go Emilia.
— Witajcie, przesławni ojcowie! — zawołała głośno.
Wielki podkomorzy zerwał sic z kolan i rzucił senatorom, gdy weszli do pokoju, złe spojrzenie psa, odpędzonego od kości. Zawstydzony, nie wiedział, co z sobą począć. Gryzł usta, oglądał się, poprawiał na sobie tunikę.
Z twarzą, opromienioną szczerą radością, podbiegła Emilia do swoich ziomków. Ująwszy ich ręce, mówiła serdecznie:
— Dziękuję wam, dziękuję, dziękuję... Zdaje mi się, że razem z wami wstąpiła w moje progi rodzina. Czuję się wobec was bezpieczniejszą, jak gdybyście byli moimi opiekunami lub braćmi. Odpuśćcie mi mowę poufałą, i powiedzcie, czem wam mogę służyć. Przywiozłam z sobą z Rzymu amfory, pamiętające czasy Dyoklecyana...
Wybiegła z pokoju. Kiedy wróciła, wskazała ręką na skromne umeblowanie.
— Jeśli pobędę dłużej w Wiennie — mówiła, uśmiechając się złośliwie — weźmie mnie Bóg Galilejczyków żywcem do swojego królestwa. Płaczę na ulicy, mieszkam gorzej od szewca na Suburze, karmię się rozmową ze świątobliwymi mężami. Czuję sama, że cnota zaczyna we mnie gospodarować jak u siebie. Widzieliście, iż się już grzeszni śmiertelnicy zaczynają do mnie modlić na klęczkach.
Spojrzała na podkomorzego, który, odpowiedziawszy lekkiem pochyleniem głowy na uprzejmy ukłon senatorów, rozłożył się nieproszony na jedynej sofie, jaka się znajdowała w pokoju.
Emilia podsunęła sama swoim gościom krzesła.
— Dawno opuściliście Rzym? — pytała. — Opowiedzcie mi, co grają od Nowego Roku w teatrze? Czy jesteście zadowoleni z mojej następczyni? Nie sądzę, żeby ta ciężka krowa potrafiła odtworzyć wielkie postacie tragedyi greckiej. Liwia nie umie nawet na koturnach chodzić.
— Nie możemy pod tym względem zaspokoić twojej ciekawości — odpowiedział Juliusz — gdyż wyjechaliśmy z Rzymu w pierwszej połowie listopada roku zeszłego. Mamy za sobą drogę uciążliwą. Byliśmy na północnym skraju Allemanii, w Totonis, u króla Arbogasta.
Mówiąc, śledził z pod czoła podkomorzego.
Dygnitarz dworski słuchał uważnie.
— Przybył do Rzymu młody wojewoda, jakiś Winfridus Fabricyusz, Alleman, czy Frank, bo tych nowych Rzymian mnoży się tyle z najrozmaitszych stron, iż niewiadomo nigdy, z jakiego narodu pochodzą — ciągnął Juliusz dalej — i zaczął się u nas zachowywać, jak w kraju zdobytym. Zawieźliśmy na niego skargę do Arbogasta.
— I cóż wam Arbogast odpowiedział? — zapytał podkomorzy, unosząc się na poduszkach.
— Odpowiedział nam, że odwoła Fabricyusza z Rzymu i wróci wkrótce do Wienny, aby tu zrobić porządek. Nie domyślam się zupełnie, co ma ów porządek znaczyć, wiadomo bowiem wszystkim wiernym poddanym Jego Wieczności, iż w Wiennie rozkazuje boski Walentynian. Czyby ten dumny barbarzyniec chciał swoją wolę narzucać naszemu panu?
Podejrzliwie, nieufnie wpatrywał się podkomorzy w twarz senatora, ale ta twarz była tak spokojna, iż nie można było z niej nic wyczytać.
— Doczekaliśmy się czasów szczególnych — mówił Juliusz głosem obojętnym, jak gdyby opowiadał rzecz najzwyklejszą. We wschodniej połowie cesarstwa rządzą właściwie Gotowie, w zachodniej Frankowie. Arbogast rozmawiał z nami językiem imperatora. Dowiedziawszy się o nominacyi Fabricyusza, szalał z wściekłości. Groził wszystkim wiernym sługom naszego pana, miotając się głównie przeciw najbliższemu otoczeniu Jego Wieczności. „Tych podłych lisów galilejskich, tę plugawą hałastrę dworską — wykrzykiwał zuchwały barbarzyniec — rzucę psom na pożarcie. Oczyszczę Wiennę z przybłędów bez zasług, rozpędzę na cztery wiatry bandę pochlebców, kłamców i łapowników, ustroję wszystkie kasztany w alei, wiodącej do pałacu imperatora, komesami, wojewodami, podkomorzymi, łowczymi...”
Wielki podkomorzy usiadł na sofie. Brzydki uśmiech pełzał po jego ustach.
— Śmiałe są twoje słowa, senatorze — odezwał się.
Juliusz wzruszył ramionami.
— Powtarzam tylko to, co słyszałem — odparł i dziwię się, iż pozwoliliście się Arbogastowi tak rozpanoszyć.
Emilia, odgadłszy, że Juliusz zapuszcza z ukrytym celem zatrute żądło w duszę podkomorzego, nic wtrącała się do rozmowy. I ona słuchała uważnie, nalewając w puhary stuletnie wino, które przyniósł niewolnik.
— Czy powtórzyłbyś to, co mnie mówisz, Jego Wieczności? — zapytał podkomorzy.
Bez wahania odpowiedział Juliusz:
— Właśnie w tym celu przybyłem do Wienny. Oburzyła mnie pycha Arbogasta.
Twarz jego była ciągle spokojna, głos niezmiennie równy, obojętny.
— Nie wiem, coś ty zawinił Arbogastowi — mówił, cykając wino po kropelce — gdyż głównie ciebie upodobała sobie jego nienawiść. Obiecuje on ci taniec z niedźwiedziami na arenie amfiteatru.
Podkomorzy drgnął i podniósł się żywo z sofy.
— Potańczy z nim przedtem król Frawitta — mruknął. — Postaraliśmy się o to, żeby Arbogast nie wrócił do Wienny. Zanim śniegi stopnieją, nie zostanie po jego Frankach ani śladu. Świeżych posiłków nie wyślemy.
— Frawitta potańczy z Arbogastem, ale na biesiadzie przyjacielskiej. Arbogast zawarł z nim pokój.
Puhar w ręku podkomorzego zaczął się trząść. Wino przelało się przez jego brzegi.
Powiernik Walentyniana stanął tuż obok Juliusza i wlepił w niego przerażone oczy.
— Czy bierzesz tę wiadomość na swoją odpowiedzialność? — zapytał, pobladłszy. — Boski imperator ukarałby cię surowo za kłamstwo lekkomyślne.
— Bytem przy tem, jak Arbogast wysyłał do Krawitty poselstwo z darami i słowem pokojowem. Za kilka tygodni stanie naczelny wódz siły zbrojnej zachodnich prefektur pod bramami Wienny. Przygotujcie dla niego łuk tryumfalny, aby miał gotową szubienicę dla tych, których szczególnie umiłował.
Podkomorzy, który pił wino, zachłysnął się. Spojrzał na senatora wzrokiem węża i pożegnał się z Emilią.
Poszedł za nim gruby śmiech Galeryusza i wesoły histryonki.
— Łoża wygodnego nie usłały mu na noc dzisiejszą twoje nowiny — zawołała Emilia.
A ująwszy rękę Juliusza, mówiła:
— Z tego, co słyszałam, domyślam się, że przybyliście do Wienny z zamiarem rozbudzenia gniewu Walentyniana. Nie pytam, do czego wam ten gniew potrzebny, nie żądam dopuszczenia do tajemnicy, proszę tylko, błagam: nauczcie mnie, co mam uczynić, aby ta hołota dworska tańczyła z niedźwiedziami i lwami na arenie amfiteatru. Będę klaskała, jak opętana i nie podniosę ręki do góry, o nie! Hołota! Chcą mnie zmusić do uległości, mnie, u której stóp przecinali sobie żyły patrycyusze rzymscy. Nazywają mnie rozpustnicą, cudzołożnicą... Łotry!
— Jeżeli chcesz sobie zasłużyć na wdzięczną pamięć Rzymu — rzekł Juliusz — mów każdemu z dworaków, że Arbogast zaprzysiągł wszystkim zausznikom Walentyniana hańbę i śmierć okrutną. Powtarzaj im to ciągle, strasz ich karą Arbogasta przy każdem spotkaniu, drażnij ich tchórzostwo, chciwość i podłość, a zasypiemy cię, gdy wrócisz do nas, gradem złotych wieńców.
— Możecie być przekonani, iż nie będę oszczędzała tych sługusów. Mowy, szarpiącej wnętrzności, nauczyli mnie przecież moi mistrzowie. A gdy mi bogowie pozwolą znów przemawiać do was ze sceny Pompejusza, zapłacę wam hojnie za uprzejmość. Płomienie Tyrteusza buchną z ust moich na lud rzymski.
Stanęła na środku pokoju, wyprostowała się, cofnęła głowę w tył, wyciągnęła rękę przed siebie i deklamowała...
Czarne brwi Emilii złączyły się w jedną linię, jej oczy migotały ponuro, rysy twarzy stały się twarde. Głosem pełnym, silnym, który lał jej się z piersi szumiącym potokiem, recytowała „Pobudkę bojową” Tyrteusza...
Na twarze senatorów wystąpiły rumieńce, głowy ich podniosły się, nozdrza drżały. Błyszczącymi oczami wpatrywali się w histryonkę, która wydawała się wyższą, niż zwykle.
Wywołane przez nią wrażenie nie uszło Emilii. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i rzekła:
— Widzicie, że i najgorsza córa Rzymu może się wam jeszcze na coś przydać.
Kiedy senatorowie wracali w godzinę potem do swojej gospody, odezwał się Galeryusz:
— Miałeś mi powiedzieć, co należy uczynić, aby Fausta Auzonia wróciła do swojego świętego urzędu?
— Pojedziesz jutro do Lugdunu, najmiesz w szkole gladyatorów pięćdziesięciu najlepszych rębaczów i uwolnisz Faustę z niewoli Fabricyusza.
— Czy znasz miejsce, w którem Fabricyusz ukrył Faustę?
— Prefekt Wienny, którego poprosiłem o wiadomości, doniósł mi, że wojewoda posiada dobra w Alleman i i, w południowej Gallii i jakąś zaciszną willę w pobliżu Nicei, w okolicach Cemenelum, schowaną tak dobrze w górach, iż nawet poborcy zapomnieli o niej. W Allemanii wichrzy obecnie wojna, zaś w południowej Gallii, zaludnionej gęsto przez naszych zwolenników, nie znalazłby Fabricyusz bezpiecznego gniazdka dla ptaszka tak cennego. Zostaje więc tylko owa willa, którą odszukasz i napadniesz w nocy.
— Dlaczego koniecznie w nocy? — zapytał Galeryusz.
— Bo w nocy pokonasz łatwiej Allemanów i służbę Fabricyusza. Jeden żołnierz regularny zmoże w jawnym boju pięciu gładyatorów. Bądź ostrożny, trzymaj swoją gwałtowność na wodzy.
— Ciągle ta ostrożność! — mruczał Galeryusz.








V.


— Nie przeczę, iż wasz Bóg jest Bogiem dobroci i miłosierdzia, ale nie widzę dotąd wcielenia jego litościwych przykazań — mówiła Fausta. — Przeto nie trudź się daremnie. Słowa twoje spływają po mojej duszy, jak deszcz po dachu spadzistym.
Siedziała na szczycie wysokiej skały, tworzącej ostatnie ogniwo łańcucha gór, który odgraniczał ziemię Wedyantów od Liguryi. Przed nią rozlewało się morze Śródziemne, za nią piętrzyły się Alpy, nad nią rozpinało się błękitne niebo, popstrzone tu i owdzie lekkiemi obłoczkami.
— Będę stukał dopóty do serca Twojej Świątobliwości — odrzekł Prokopiusz — dopóki się ono nie otworzy dla naszej prawdy.
— Zapominasz, iż stoisz przed dziewicą Westy, do której mówi się tylko wtedy, gdy ona na to pozwala.
— Gdyby Twoja Świątobliwość zechciała...
Fausta przerwała Prokopiuszowi niecierpliwym ruchem ręki.
Słońce zsunęło się właśnie za góry, zostawiwszy po sobie smugę złocistą. Skały, zagięcia wybrzeża, ściany domów, zwrócone ku zachodowi, świeciły jeszcze. Na morzu tak modrem, iż błękity niebieskie wydawały się przy niem blade, lśniły białe płatki piany, podobne zdaleka do mew, których całe gromady unosiły się nad pomarszczonemi falami.
U stóp Fausty leżały zwoje pargaminowe. Podjąwszy jeden z nicb[12], rozwinęła go i przeglądała.
— Gdyby zasady, więdnące w tych księgach — odezwała się po jakimś czasie — stały się kiedykolwiek prawem żywem, odczutem i wykonywanem bez przymusu, zapanowałby na ziemi pokój bogów. Ale śmiertelnik jest zbiornikiem samolubnych namiętności, które tylko strach przed karą doczesną lub pogrobową trzyma na obroży.
— Wyznawcy wiary prawdziwej starają się dorównać szczytnemu wzorowi, wskazanemu przez naszego Pana Jezusa Chrystusa — rzekł Prokopiusz.
— Historya świadczy inaczej — zaprzeczyła Fausta. — Opowiada ona, że po ostygnięciu pierwszego zapału, któremu zawdzięczacie swoich bohaterów i mężów cnotliwych, przebudziły się wszystkie pożądliwości ludzkie z dawną siłą. Wszakże dobiega już czwarte stulecie od czasu, kiedy wasz Bóg zdjął z człowieka klątwę nienawiści, a gdzież ona, ta miłość bliźniego, z której chlubicie się słusznie? Gdzież owa dobroć, owo miłosierdzie? Mocny nastaje na życie i mienie słabego, bogaty znęca się nad ubogim, pan depcze niewolnika, podłość wyzyskuje cnotę. Kochałże imperator Konstancyusz bliźnich, gdy wymordował prawie całą swoją rodzinę, z obawy, aby mu który z krewnych nie wydarł korony? Byłże starszy Walentynian — rozweselający po obfitym obiedzie duszę okrutną ohydnem widowiskiem — miłosiernym?[13] Odpuściłże Teodozyusz cudze winy, kiedy kazał w Tessalonice, w cyrku, wyrżnąć dwadzieścia tysięcy bezbronnych obywateli, powodowany jedynie zemstą osobistą? Albo owi przekupnie sumienia, o których biskup Atanazy mówi, że zmienili kościoły w targowiska, wcielająż oni przykazania Boga wydziedziczonych?... Wszakże wasz Mistrz uczy wyraźnie: „Nie troszczcie się o żywot wasz, cobyście jedli lub cobyście pili, ani o ciało wasze, czembyście je przyodziewali, ale szukajcie naprzód Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, a to wszystko będzie wam przydano.”[14] Stosująż się do tej wskazówki nędznicy, cisnący się do waszych świątyń dla posady rządowej?
A kiedy Prokopiusz milczał zakłopotany, ciągnęła Fausta dalej:
— Rozumiem bardzo dobrze, że twoja wiara nie może odpowiadać za słabość słabych i za podłość podłych, albowiem nie wiadomo nigdy, czy ziarno pada na wdzięczną glebę lub też na opokę. Przykazania religii nie byłyby głosem bogów, gdyby nie przerażały człowieka swoją wzniosłością. Unoszą się one zawsze po nad szarym tłumem i tylko wybranym dano zbliżyć się do ich wyżyn. Samolubstwo Konstancyusza, okrucieństwo Walentyniana, gwałtowność Teodozyusza, chciwość chciwych, nieszlachetność nieszlachetnych równoważą cnoty waszych męczenników i mężów świątobliwych. Wiem o tem i nie czynię twojej wierze zarzutu z grzechów jej wyznawców. I na ołtarzach rzymskich składają ofiary ręce, splamione krwią niewinną. Potrącając o występki chrześcian, chcę tylko myśli twoje nawrócić z drogi, na której nie dojdziesz nigdy do tajników duszy oświeconej. Mówisz mi od miesiąca, że wasza nauka usunie stanowczo wszystkie błędy przeszłości i wypali z krwi śmiertelnika pożądania nieczyste, a ja nie widzę naokoło siebie żadnej zmiany. Bo człowiek będzie zawsze najdrapieżniejszem ze zwierząt, nienasyconem w chciwości swojej, będzie się zawsze okłamywał, pokrywając swoją nędzę chytrem, giętkiem słowem. Tu i owdzie błyśnie od czasu do czasu jakaś głowa jasnowidząca, zabije jakieś wielkie serce — nieśmiertelnych bogów odblask przelotny — lecz tych synów nieba mordują dzieci ziemi. I wasz Mistrz umarł śmiercią okrutną.
Oparłszy głowę na dłoni, zapatrzyła się Fausta przed siebie, wsłuchana w szmer morza, które szło bezustannie z południa na północ, jakby chciało przerwać oprawę skalistą i rozlać się po okolicy.
Nie zaszłoby daleko, bo zastąpiłyby mu drogę olbrzymy alpejskie. Chociażby zmogło pierwsze, niższe pasmo, pokryte dębem i jodłą, powstrzymałoby je drugie tak wysokie, iż na jego nagich, nietopniejącym nigdy śniegiem zbielonych szczytach, nawet kosodrzew nie mieszkał.
Na zachodnim skraju nieba zgasła już smuga złocista. Zmrok wieczorny zatarł wszystkie blaski dnia. Modre fale uczyniły się stalowe, zieleń drzew pociemniała.
Powoli kładła się na morze, osnuwała góry, przesłaniała niebo lekka mgła, ale ta mgła była tak przejrzysta, iż wszystkie kontury krajobrazu rysowały się w niej z wyrazistością pełnego oświetlenia. Każdy załom wybrzeża, każdy strzęp urwiska, drobne krzewy nawet odcinały się czystemi liniami od szarego tła wieczoru.
Cisza spoczynku unosiła się nad bezmiernemi wodami, tłumiąc naokoło wszelkie odgłosy wrzawy dziennej.
Nie po raz pierwszy szły z tego miejsca tęskne myśli Fausty ku południowi. Przychodziła ona tu często z ukrytą nadzieją, że ją ktoś spostrzeże i oswobodzi.
Wszakże tam na dole, wzdłuż wybrzeża morskiego, wiła się Julia Augusta, łącząca Italię z prowincyami zachodniemi cesarstwa. Drogą tą pędzili do Wienny kuryerowie Flawiana, ciągnęli kupcy rzymscy, z których każdy, gdyby wiedział, że otarł się prawie o więzienie opłakiwanej w stolicy dziewicy Westy, zawezwałby natychmiast pomocy władzy, aby wydrzeć kapłankę z rąk jej stróżów.
Zaledwie kilka mil[15] oddzielało kryjówkę Fausty od Porta Herculis Monoeci i od Trophea Augusti[16], gdzie składano bogom kapitolińskim hojne ofiary. Sam wikaryusz Wedyancyi, gorliwy wyznawca bogów narodowych, nadbiegłby osobiście z Cemenelum[17], ażeby ukarać świętokradców.
Ale nad każdym ruchem Fausty czuwało tyle oczu podejrzliwych, iż nikt, kto należał do jej bezpośredniego otoczenia, nie mógł się do niej zbliżyć. W domu śledziła ją ciągle służba żeńska; w lasach, w górach szedł za nią Teodoryk z uporem cienia. Uprzejmy, usuwający z pod jej stóp najdrobniejszy kamień, stawał się opryskliwy i bezwzględny, gdy chciała przekroczyć granice, zakreślone przez niego.
I dziś był obok niej. Trzymał się wprawdzie przez szacunek dla kapłanki i patrycyuszki w pewnem oddaleniu, lecz nie spuszczał z niej oka.
— Noc kładzie już zimną rękę na góry i doliny — odezwał się — i zaciera ścieżki leśne.
— Chłód nocy nie zatrważał cię, gdy wiozłeś mnie manowcami, jak zbrodniarz łup skradziony — odpowiedziała Fausta.
— Sługą jestem, pani — bronił się Teodoryk glosom pokornym.
— I występek sługi obraża bogów.
Fausta zakreśliła ręką koło szerokie.
— Na niebie i ziemi panuje pokój — mówiła — przyroda jest zawsze czysta, tylko między ludźmi nie ma pokoju i nie ma uczuć czystych.
Podała Prokopiuszowi jeden z pargaminów i wskazawszy mu palcem miejsce, podkreślone czerwoną farbą, rozkazała:
— Czytaj!
Dyakon czytał:
— Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz cudzołożył. A ja powiadam wam, iż każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już z nią cudzołóstwo pepełnił[18] w sercu swojem. Jeśli cię tedy oko prawe gorszy, wyłup je i Zarzuć od siebie, albowiem pożyteczniej jest tobie, aby zginął jeden z członków twoich, a wszystko ciało twoje nie było wrzucone do ognia piekielnego.[19]
Kiedy dyakon skończył, zapytała Fausta:
— Jakże nazwiesz wobec tego przykazania gwałt Fabricyusza? Dlaczego nie wyłupił sobie oczu i nie rzucił ich od siebie? Milczysz? Odpowiem za ciebie. Bo Fabricyusz jest człowiekiem, zaś człowiek nagina nawet wskazówki bogów do swoich celów samolubnych.
— Wojewoda wierzył, iż serce twoje umiłuje boską naukę naszego Pana — odezwał się Prokopiusz. — Nasz Pan...
— Przemawiasz do mnie ciągle językiem kłamstwa ludzkiego — przerwała mu znów Fausta, marszcząc brwi. — Dlaczego omijasz prawdę? Fabricyusz łudził się, że płomień jego występnej miłości ogarnie i mnie i strawi w mojem sercu węzły, łączące Rzymiankę z przeszłością Rzymu.
Po krótkiej przerwie mówiła dalej:
— Pytasz mnie od miesiąca: dlaczego nie chcę uznać dobroci waszego boga? Pytasz nierozumnie, bo jeśli kto, to potrafiłaby dziewica Westy, która złożyła marzenia swojej młodości na ołtarzu ofiary, odczuć wzniosłość nauki, polegającej, jak wiem obecnie, na zrzeczeniu się szczęścia tej ziemi. I moja bogini nie podaje swoim służebnicom czary, szumiącej rozkoszą doczesną. Lecz między mną a waszym bogiem stoi Rzym, a ten Rzym, niegdyś pan świata, stuka dziś do miłosierdzia barbarzyńców z pokorą żebraka. Między mną a waszym bogiem stoi rozpacz mojego narodu, skazanego na zagładę przez nowo czasy i nowe ludy. Okrutna obręcz cudzoziemców ścieśnia się z każdym rokiem — wasi imperatorowie podpisali na nas wyrok śmierci — wasi kapłani domagają się zburzenia naszych świątyń. Bezbrzeżna fala barbarzyńców zbliża się do nas ze wszystkich stron. Idą przed nią sztandary, ozdobione znakami waszego boga, poprzedzają ją hasła, zaczerpnięte z waszych świętych ksiąg. Dla nas nie jest wasz bóg bogiem dobroci i miłosierdzia.
Zamilkła... Zwróciła twarz ku południowi i wpatrywała się w morze, na które kładły się już gęste, czarne cienie. Jej powieki drgały, oczy szkliły się blaskiem wilgotnym.
— Toniemy, zapadamy się w przeszłość bezpowrotną — mówiła głosem zdławionym, przesiąkłym łzami — idziemy w ciemną otchłań bez słońca jutra, bez gwiazd nadziei. Czuję to, widzę... Wkrótce pokryją nas niewdzięczne mroki dziejów, jak pokryły Assyryę i Babilon, Grecyę i Egipt, jak pokryją wszystko, co spełniło swoje przeznaczenie. Prochem jest człowiek i cieniem... Nawet ruiny narodów przemijają.
Ukryła twarz w dłoniach. Szczelinami jej palców sączyły się łzy obfite.
Kiedy znów zaczęła, płakała w jej głosie skarga bolesna:
— I ja, Fausta Auzonia, miałabym opuścić ojczyznę moją, w chwili, kiedy ją opuszczają słabi i podli, ja, strażniczka żnicza narodowego, miałabym rzucić hańbę na sędziwe lata Rzymu? Tylko niewolnicy odwracają się od pana, który przestał być szafarzem łask i dobrodziejstw.
Podniosła się, wyciągnęła rękę do nieba i zawołała:
— Nie lękam się was, nieznani bogowie, coście pozazdrościli Rzymowi panowania nad rodem człowieczym, nie straszną jest dla ranie wasza groźba. Jeśli postanowiliście w radzie swojej naszą zgubę — zginę bez klątwy pod gruzami mojego narodu; jeśli wasza ręka mściwa pójdzie za nami w krainy cieniów — będę cierpiała z moim narodem. Niech się przed wami korzą ludy bez przeszłości. Rzymska patrycyuszka nie ucałuje stóp bogów, wrogich jej ojczyźnie, chociażby ją ich potęga miała ścigać aż do królestwa wiecznego spoczynku.
Stała wyniosła, dumna, jakby wyzywała gniew niebios, potem odwróciła się do Prokopiusza i wyrzekła miękkim głosem smutku:
— Teraz wiesz, dlaczego nie chcę uznać dobroci waszego boga. Uwielbiam go, bo jego litościwej nauce należy się cześć duszy niewieściej, lecz miłować nie mogę. Z dniem jutrzejszym zamknij księgi swoje do skrzyni. Słuchać cię więcej nie będę.
Skinęła na Teodoryka i rozkazała:
— Prowadź mnie, stróżu mojego więzienia.
Stary Alleman, zapaliwszy pochodnię, szedł przodem.
Skała łączyła się ze wzgórzem, którego bok zachodni spadał łagodnie w rozległą dolinę.
Tam, gdzie na ścieżce woda wyrwała ziemię lub nagromadziła stosy kamieni, zatrzymał się Teodoryk i świecił Fauście, śledząc troskliwie jej kroki.
Na samym końcu doliny zbudowała przyroda mocną warownię. Dwa pagórki, porosłe jodłą, stykały się pod kątem ostrym. Ścianę trzecią tworzył łańcuch skał, zamykający przystęp do środka.
Już zbliżała się Fausta do swojej kryjówki, kiedy się nagle w ciszy nocnej rozległ głos męski.
Ktoś śpiewał po grecku:

Dnia pogodnego sprawco wielowładny!
Jak cię uwielbiać godnie, Apollinie?
Z ciebie rym płynie dotkliwy i składny,
Tyś uczył, jak wieść, paść trzody w dolinie.
Gór miłośniku! Gdzie przystęp niesnadny,
Bierzesz spoczynek w cienistej krzewinie.


Głos był młody, silny. Tryskał z ciemnego szczytu jednego z pagórków i rozlewał się szeroko wokoło, falując nad doliną.
Fausta i jej stróżowie przystanęli, zdziwieni bliskością nieznanego wędrowca. Oprócz pasterzów, nie mącił nikt spokoju tego pustkowia.

O! wielowładny, któryś nas prowadził,
Powiedz, jak dalsze mamy pędzić życie?
Rzekł strzałonośny: Na tom was osadził,
Byście mych darów użyli obficie,
Lud, który będzie do mnie się gromadził,
Wielkiemi tłumy spieszący ujrzycie,
Wszystkich przyjmować wy bodziecie sami,
Których świątnicy czynię strażnikami.


Chrześcianinem nie był śpiewak, bo sławił Apollina i do gminu nie należał, bo znał język grecki. Jakiś poganin wyższych stanów znajdował się w pobliżu Fausty.

Więc zawołała pełnym głosem:
— Bądź pozdrowiony, przyjacielu! Wita cię w swojem więzieniu Fausta Auzonia, dziewica Westy...
Jak dzikie zwierzę rzucił się na nią Teodoryk, zamknął jej usta płaszczem, porwał w objęcia i puścił się pędem ku skałom.
Za kamiennym murem naturalnej warowni stała w gaju pomarańczowym willa Fabricyusza. Przed jej portykiem paliło się ognisko, naokoło którego siedzieli Allemanowie z przybocznej straży wojewody Italii.
— Zgasić natychmiast ogień! Psy uwiązać w stajni, mieć baczenie na szmery podejrzane — krzyknął Teodoryk.
Wpadł z Faustą do willi, przebiegł boczne kurytarze. Dopiero na krytym dziedzińcu zatrzymał się. Złożywszy kapłankę ostrożnie na sofie, ocierał rękawem tuniki pot z czoła.
Cztery duże lampy kryształowe, przysłonięte tkaninami indyjskiemi, wypełniały salę światłem różowem. Miękki kobierzec wschodni pokrywał całą posadzkę, pnące rośliny oplatały filary z białego marmuru.
Fausta, poprawiwszy na sobie fałd sukni, zwróciła na Teodoryka oczy zagniewane.
— Czy długo jeszcze będziesz obrażał moją godność kapłańską? — zapytała.
Teodoryk wzruszył ramionami.
— Nie jest rzeczą żołnierza i sługi odgadywać zamiary wodza i pana — odpowiedział. — Czynię tylko, co mi rozkazano.
— Rozkazano ci służbę niegodną, starcze.
Teodoryk milczał.
— Ty wiesz, iż poświęcono mnie bogom — mówiła Fausta — zaś wszelka własność bogów jest własnością świętą. I twój bóg nie może pochwalić gwałtu Fabricyusza, albowiem jego przykazania są przykazaniami pokoju. Nie straszno tobie przed sądem twojego boga? Wszakże tylko pokój czyniący będą nazwani jego synami, jak napisano w waszych księgach.
Teodoryk zwiesił głowę.
— Długie lala zbieliły twoje włosy. Wkrótce zgasi anioł śmierci płomień twojego życia, a ty, do którego duchy przodków wyciągają już ręce z krainy cieniów, plamisz duszę świętokradztwem i ściągasz na siebie klątwę kapłanki. Bo moja klątwa pójdzie za tobą pod ziemię, w grób samotny, i odbierze twoim prochom spokój.
Teodoryk przeżegnał się. Przestrach malował się na jego twarzy.
Wyciągnąwszy do Fausty ręce, odezwał się z prośbą w głosie:
— Nie przeklinaj, nie złorzecz staremu słudze. Wojewodę kołysałem, niańczyłem. Rozkosznem dzieckiem mi był, gdy potrzebował mojego ramienia, dobrym panem stał się, gdy mu lata dały siłę i odwagę. Jego szczęście jest mojem szczęściem, jego smutek moim smutkiem.
Zbliżył się do Fausty, zgiął przed nią kolana i mówił serdecznie:
— Jegoż wina, że demony złośliwe postawiły ciebie na drodze jego młodej tęsknoty? On umiłował cię całą potęgą gwałtownego serca. Twoja boska postać zakryła mu królestwo niebieskie i obowiązki namiestnika cesarskiego. On bez ciebie żyć nie może, nie chce. Znam go. Co sobie raz postanowił, od tego nie odstąpi, choćby miał zginąć. Potrzebaż twoim bogom koniecznie nieszczęścia mojego pana?
Ucałował skraj sukni Fausty.
— Zmiłuj się nad wojewodą i nademną, świątobliwa pani — prosił. — Wróć jego sercu spokój, zaś ze mnie zdejm ciężar twojej groźby. Nie przeklinaj! W lasach Allemanii ściga pogarda mężów towarzysza, który opuszcza w chwili ciężkiej swojego wodza. Wiem, iż grzeszę, krępując twoją swobodę, wiem, że spełniam służbę nieuczciwą, pomagając wojewodzie, lecz szczęście mojego sokoła jest mi droższe nad śmierć pogodną. Dobry Pasterz odpuści mi świętokradztwo, albowiem Jego miłosierdzie jest tak bezbrzeżne, jak morze północne. Pomieszczą się w niem wszystkie występki rodu człowieczego. Nie karać On przyszedł lecz przebaczać.
Bez gniewu zapytała Fausta:
— W lasach Allemanii ściga pogarda mężów towarzysza, który odstępuje wodza w chwili ciężkiej, a jakaż kara spotyka kapłankę, sprzeniewierzającą się świętym ślubom?
Teodoryk milczał.
— Czyby obyczaj twojego ludu jest pobłażliwy dla wiarołomnych kapłanek?
Występną kapłankę zakopują u nas żywcem w ziemi — odpowiedział Teodoryk, podnosząc się z kolan.
— I ty, którego serce pochwala okrutną karę sędziów allemańskich, bo mówi to twój głos niepewny, ty, dla którego szczęście ukochanego pana jest droższe nad śmierć pogodną — ty, żołnierz, posiwiały w bojach, sługa, wierniejszy od kochanki, chciałbyś, ażebym ja, kapłanka prześladowanego narodu, złamała przysięgę? Ty tego nie chcesz, starcze.
— Wojewoda wierzy, że się twoja twarda cnota rzymska ukorzy przed dobrocią Dobrego Pasterza — odpowiedział Teodoryk, nie patrząc w oczy Fausty. — Gdyby twoje serce umiłowało naszego Boga, spadłyby z twojej duszy śluby pogańskie.
— Ale ty wiesz teraz, że mnie nawet groźba zemsty pogrobowej nie odwiedzie od moich bogów. Dlaczego mnie jeszcze więzisz?
— Powiedziałem już, że czynię tylko, co mi rozkazano.
— Mąż nie powinien wykonywać rozkazów niegodnych.
— Żołnierzowi nie wolno zastanawiać się nad rozkazami wodza.
— Nie służbę żołnierską pełnisz przy mnie.
— Ciężko karze twój gniew moją wierność.
— Twoja wierność jest zbrodnią.
— Odpuść mi, świątobliwa pani.
— Smutek mojego narodu niech spadnie na twoją głowę!
Twarz Teodoryka oblał ciemny rumieniec.
Fausta wskazała ręką na drzwi.
— Wstrętem przepełnia duszę moją twój widok — zawołała. — Oddal się, nędzny szpiegu i strzeż mnie odtąd jeszcze pilniej, wiedz bowiem, iż użyję całej przebiegłości niewieściej, aby się uwolnić z pod twojej opieki.
Chwiejnym krokiem, wysunął się stary Alleman z dziedzińca.
Fausta, przymknąwszy powieki, ułożyła się wygodnie na sofie.
Już minął miesiąc, kiedy ją Teodoryk porwał z drogi tiburtyńskiej. Pędził z nią nocami, okrążając miasta i osady. Ilekroć skrzyżował się z jakim wozem lub zbliżał się do mieszkań ludzkich, zatykał jej usta płaszczem. W górach Wcdyancyi otoczył ją siecią czujnych spojrzeń i nieprzyjaznem milczeniem. Bez jego wiedzy nie było jej wolno przestąpić progu willi. Nawet w domu chodziły za nią wszędzie oczy ukryte. Z po za kotar i filarów śledziły ją niewolnice.
Oprócz Prokopiusza i Teodoryka nie rozmawiał z nią nikt. Służba żeńska odpowiadała tylko na zapytania; Allemanowie udawali, że nie rozumieją języka łacińskiego.
Odcięta od świata, nie miała Fausta żadnych wiadomości z Italii. A myśli jej szły ciągle do Rzymu, który opuściła w ciężkiej godzinie. Płonież jeszcze święty ogień na ołtarzu Westy? Może leje się już krew jej braci, może sypią się domy bogów narodowych w gruzy...
Nad „wiecznem miastem” płacze skarga narodu dławionego, a ona, patrycyuszka i westalka, dysputuje z Galilejczykiem, wrogiem jej ojczyzny, jak najęty retor grecki. Ten dziecinny człowiek mówił jej od rana do wieczora o jakiejś miłości powszechnej, co ma okiełznać namiętności ludzkie i utulić ziemię pokojem bogów.
— Pokój bogów?!
Niewierny uśmiech zawisł na ustach Fausty.
Córka plemienia, które dało ludzkości prawo, najmocniejszy hamulec na złość ludzką, znała lepiej krwawe szlaki dziejów, aniżeli potomkowie wydziedziczonych starego świata. Ogniem i mieczem nakłaniali jej przodkowie zwyciężonych do karności i cnoty obywatelskiej. Nie przebaczająca miłość tryumfuje na polach bitew i zasiada na krześle sędziowskiem pretora.
Jałową wydała się Fauście owa miłość powszechna.
Zrosła całą swoją istotą z przemijającym porządkiem, nie chciała zrozumieć, że wszelkie nowe prawdy potrzebują wieków, by się stały ciałem. Nie widząc naokoło siebie zastosowania przykazań wiary chrześciańskiej, nie wierzyła w jej posłannictwo.
Ta miłość powszechna zresztą, oparta na dobroci i litości, była wstrętną jej duszy rzymskiej, równała bowiem z twórcami cesarstwa przybłędów różnych narodowości, wzgardzonych przez zwycięzców. Samolubny geniusz rzymski, naginający cały świat do swoich celów, opierał się nauce, która rozciągała prawa ludzkie na człowieka w ogóle, bez względu na jego pochodzenie.
Ta miłość powszechna była wrogiem tradycyj rzymskich. Ona to targała powoli przędzę pojęć, wyobrażeń i obyczajów dogorywającej cywilizacyi, trawiła z niecierpliwością rdzy wiązania gmachu, zbudowanego przez zdobywców italskich, rozbudziła świadomość wydziedziczonych i wzmocniła nienawiść barbarzyńców.
Co już Marek Aureliusz przeczuwał, stało się dla ostatnich patryotów rzymskich prawdą, potwierdzoną faktami. Czwarte stulecie widziało wielu królów i wodzów germańskich, stających przed imperatorami bez pokory. I nad nieprzejrzanym ludem niewolniczym szedł już szmer niezadowolenia.
Fausta słyszała zuchwałą mowę barbarzyńców i głuchy pomruk niewolników, widziała, jak nowi ludzie, wyznający przeważnie wiarę chrześciańską, usuwali potomków rodów italskich z rządu i legionów, jak imperatorowie upokarzali rozmyślnie odwieczną stolicę państwa — przeto zamknęło się jej serce dla nauki, która była sprawczynią tego przewrotu. Patryotyzm rzymski wziął jej oku wzrok daleki. Nie uznawała ona współrzędności świeżych plemion i nie chciała rozumieć głosu swojego czasu. Jeśli dawny porządek ma ustąpić innemu — niech się dzieje wola bogów, ona jednakże nie pomnoży smutku swojego narodu. Zdrada westalki okryłaby żałobą wszystkie świątynie cesarstwa.
Cóż ją, kapłankę rzymską, mogła obchodzić dobroć przykazań galilejskich? Wszakże druzgotała ta dobroć jej ołtarze. Ona nie powinna odstąpić niedobitków „wilczego plemienia,” nawet wówczas, gdyby jej zmiana wiary dała najwyższe szczęście kobiety.
Szelest kroków spłoszył przykre myśli Fausty.
Z po za filarów wysunęła się młoda niewolnica. Zbliżywszy się do sofy, skrzyżowała ręce na piersiach i czekała na zapytanie pani.
Przez kilka chwil przypatrywała się Fausta niewolnicy, jak gdyby jej nie poznawała. Potem wyrzekła łagodnie:
— Co rozkazuje mi Teodoryk przez twoje usta, Lykaris?
— Ty wiesz, pani, że wieczerza czeka na Twoją, Świątobliwość — odpowiedziała Greczynka.
— Żółć mnie dziś nakarmi — mówiła Fausta z gorzkim uśmiechem na ustach. — Zawołam cię, gdy uczuję potrzebę spoczynku.
Cichą stopą, jak przyszła, oddaliła się niewolnica.
Fausta przymknęła znów powieki i snuła dalej nić myśli bolesnych.
Bezbarwne było jej życie i pozbawione ciepła, mimo blasku zewnętrznego. Możni chylili przed nią głowy, ubodzy padali w proch, ale żadne ramię drżące nie objęło jej dotąd i nie przygarnęło do piersi, kipiącej namiętnością. Tylko on jeden...
Fausta otworzyła oczy szeroko, przerażona obrazem, który wypełzł z najskrytszych zakątków jej serca, aby się odbić na źrenicy.
Ton obraz ścigał ją z cierpliwością pragnień tajemnych. Odżegnywany bezustannie, odtrącany z pogardą, chował się, usuwał, bladł, lecz w chwilach samotnych wracał, kusząc Faustę obietnLcą szczęścia.
Zima życia nie wystudziła jeszcze jej krwi. Pod suknią kapłanki i patryotki biło młode serce niewieście, wspinające się przeciw okrucieństwu obowiązków.
Daremnie przekonywała się Fausta, że Fabricyusz znieważył ją, zbezcześcił, zasłużył na jej nienawiść. Odważny żołnierz, który nie wahał się dla jej miłości wtargnąć do Atrium Westy, chociaż wiedział bardzo dobrze, czem Rzym płaci za takie zuchwalstwo; który podjął dla niej walkę z tradycyami długich wieków i chciał ją zmusić do uległości, był jej niewieściemu sercu bliższy, aniżeli to przed sobą przyznać chciała. Patrycyuszka rzymska uwielbiała siłę i stanowczość męską.
I bywało, że Fausta, wsłuchana w szum morza, przypominała sobie bez wstrętu wszystkie szczegóły owej nocy jesiennej, w której jej Fabricyusz wyznał swoją miłość, że powtarzała sobie z uśmiechem szczęśliwym jego słowa gorące, ogrzewając się przy ich płomieniu. On jeden mówił do niej językiem namiętności, kochał ją bez miary, nad własne życie...
Chwile to trwały krótko, lecz gdyby się Fabricyusz był ukazał wówczas nagle przed Faustą, gdyby ją był objął drżącem ramieniem i przygarnął do piersi rozfalowanej...
Fausta podniosła się z sofy.
Wojewoda mógł stanąć przed nią dziś, jutro. Nie na to porwał ją z Rzymu, aby go od niej przedzielały góry i morze. Przybędzie on niezawodnie wkrótce do kryjówki swojej branki. Jeśli tego dotąd nie uczynił, powstrzymują go prawdopodobnie tylko bardzo ważne przeszkody.
Duszę Fausty ogarnęła trwoga. Oprze-li się jej duma rzymska słodkiej prośbie tego wojownika z oczami Apollina, nie ulegnież jej serce niewieście urokowi miłości? Westalce nie wolno być słabą, nie wolno...
Fausta zaczęła biegać po dziedzińcu, potykając się o sprzęty, bijąc naokoło siebie rękami, jak uwięziony ptak skrzydłem.
— Nie wolno!... — powtarzała głosem zdyszanym. — Nie wolno... — szeptała coraz ciszej.
Rzuciła się na sofę, wcisnęła twarz w poduszki i modliła się gorąco:
— Strzeżcie mnie przed hańbą, duchy opiekuńcze rodu mojego, brońcie mnie przed odstępstwem, dajcie mi siłę mężów, co składali na ołtarzu ojczyzny swoje szczęście najdroższe. Krwią jestem z krwi waszej, kością z kości waszej, bohaterowie Rzymu. Nie dopuśćcie, abym dla przemijającej rozkoszy ciała, splamiła moją cześć kapłańską. Czuwajcie nademną, duchy jasne, szczęśliwe, uwolnione od namiętności tej ziemi. Błaga was dziewica Westy, strażniczka świętego ognia, który i wam przyświecał.

....................

Kiedy Fausta polecała swoje serce opiece przodków, piął się Teodoryk po wzgórzach, otaczających willę. Towarzyszył mu jeden z Allemanów, który świecił latarką.
Nieznany śpiewak nie odezwał się więcej. Na szczycie pagórka, zkąd jego głos wypływał, nie było żadnych śladów ludzkich. Nikt nie odpowiadał na głośne nawoływania Teodoryka. Jodły tylko i dęby szumiały cicho, a z dołu dochodził szmer morza — śpiącego olbrzyma oddech przytłumiony.
Księżyc stał już wysoko na niebie. Srebrne blaski wciskały się przez wszystkie szczeliny lasu i kładły na mchy i paprocie jasne smugi. Długie cienie przypięły się do stóp drzew, krzyżując się, tłocząc, przesuwając razem z gwiazdą nocną.
Teodoryk wsłuchiwał się uchem barbarzyńcy, wychowanego na łonie przyrody, w szum lasu. Ten szum mówił do niego językiem zrozumiałym, wnikał do jego duszy dziewiczej i budził w niej wspomnienia dalekiej młodości.
W takie noce miesięczne brał on nieraz udział w nabożeństwach pogańskich, wpatrzony z kornem uwielbieniem w kapłankę, która składała ofiary bogom jego lat dziecięcych. Nauka Chrystusowa rozproszyła w jego głowie mroki wiary germańskiej, lecz nie wytrzebiła z serca zabobonnej czci dla służebnic ołtarzów, jakiekolwiekby one były.
Bez radości więził Teodoryk Faustę. Od chwili, kiedy ją porwał, czuł na swojem sumieniu ciężar spełnionego świętokradztwa. Czynił, co mu Fabricyusz rozkazał, lecz pragnął, by go jaki wypadek uwolnił od występnej wierności.
Fausta groziła mu klątwą kapłanki. Gdyby na jego siwe włosy spadł ten grom straszliwy, nie miałby spokoju po śmierci...
Teodoryk wierzył jeszcze w zemstę bogów pogańskich. Zbyt świeże było jego nawrócenie, aby mogło w nim stłumić trwogi i przesądy, odziedziczone po szeregu pokoleń.
I lękał się tej zemsty; nie chciał jej wziąść z sobą, do grobu.
Przeto rzekł do Allemana, który mu towarzyszył:
— Udasz się jutro do Rzymu, do wojewody. Powiesz wodzowi, że stary Teodoryk tęskni za swoją zagrodą. W Allemanii czekają na mnie wnuczęta, których widokiem pragnę ucieszyć oczy gasnące. Niech wojewoda przyśle na moje miejsce innego stróża. Aby nie zwracać na siebie uwagi szpiegów Flawiana, pojedziesz na Medyolan.








VI.


W bazylice lateraneńskiej w Rzymie, na stopniach marmurowego ogrodzenia, oddzielającego główną nawę od sanctuarium, klęczał Fabricyusz, wpatrzony w wizerunek Ukrzyżowanego Zbawiciela.
Przyszedł on do swojego Boga z sercem, pełnem niepokoju.
Kiedy dusił w szale gniewu Simonidesa, nie przypuszczał, by zabójstwo tego nędznika mogło rzucić czarny cień na jego duszę. Wszakże był to tylko szpieg i zdrajca, który pracował całem życiem na śmierć niespodziewaną. Dziś czy jutro uległby on swojemu przeznaczeniu.
Przelana krew nie zatrważała dotąd nigdy sumienia Fabricyusza. Syn barbarzyńcy, potomek wodzów allemańskich, nie roztkliwiał się nad cierpieniem ludzkiem. Bez żadnego wahania spuszczał miecz na czerep nieposłusznego żołnierza, skazywał opieszałych w służbie na chłostę i tortury, zaś krnąbrnych niewolników na pal i szubienicę. Łzy, jęki, kurcze przedśmiertne nie robiły na nim żadnego wrażenia.
Dlaczegóż więc ścigała go teraz, gdy zostawał sam z sobą, sina, boleśnie wykrzywiona twarz Simonidesa, dlaczego patrzyły na niego podczas modlitwy straszne, krwią nabiegłe oczy?
Bo Grek wezwał w chwili konania Chrystusa, a Chrystus był początkiem i końcem każdej myśli Fabricyusza.
Chrystusowi zawdzięczał syn barbarzyńcy nietylko wiarę prawdziwą, nietylko obietnicę królestwa niebieskiego, lecz także stanowisko, jakie zajmował w cesarstwie. Bez Chrystusa, którego nauka złamała wyłączność starego świata, zburzywszy mur przywilejów obywateli rzymskich, nie byłby Alleman nigdy wojewodą Italii. On zrównał go z arystokracyą najsławniejszego narodu, wyniósł go po nad „panów świata,” uczynił ich rozkazodawcą.
Ten praktyczny skutek posłannictwa wiary chrześciańskiej rozumiał wczorajszy barbarzyniec bardzo dobrze, gdyż korzystał z jego owoców. I rozumiał, iż wyznawcy nowej nauki, zagrożeni jeszcze przez pogan, powinni tworzyć jedno bractwo, złączone wspólnością celów. Żołnierz znał siłę zwartych szeregów.
A on, posłuszny syn Chrystusa, zamordował chrześcianina...
Zgrzeszyłże przeciw swojemu Bogu, zdeptawszy brudnego robaka?
Miotany niepewnością, zagłębił się Fabricyusz po raz pierwszy w życiu w świętych księgach swojej wiary. Wprawdzie uczono go kiedyś, w latach dziecięcych, przykazań Chrystusowych, lecz było to lak dawno, iż o nich zapomniał.
Dziwnym językiem przemawiały do niego pisma Apostołów i Ojców Kościoła. Na każdej stronnicy spotykał się z zasadami, które gromiły jego zaciekłość. Słodkie słowa miłości i przebaczenia sączyły z pargaminów, tak wręcz przeciwne temu, co on za swój obowiązek uważał, iż jego zdumione myśli stanęły na rozstajnych drogach wątpliwości.
Możliweż, by on, który się mienił być gorliwym wyznawcą nauki Chrystusowej, rozmijał się ciągle z jej przykazaniami? Jakże się to stało? On tego nie chciał, pragnął szczerze wysłużyć sobie na ziemi królestwo niebieskie i był przekonany, że wykonywał ściśle przepisy swojej wiary. On kochał prawdziwie Boga nowych ludów.
Więc jego nienawiść do pogan, zapalczywość żołnierska, pogarda motłochu, miłość nawet do Fausty miałyby być grzechem, występkiem? Więc powinien rzucić od siebie miecz, rozebrać się z bogatych sukien, uznać; w niewolniku brata, znosić cierpliwie zniewagi innowierców, wydrzeć z serca obraz kobiety ukochanej?
W duszy Fabricyusza podniosła się zawierucha. Pojęcia żołnierza, odziedziczone instynkty barbarzyńcy, pragnienia młodości, niepokoje chrześcianina — mieszały się z sobą. kłębiły, wirowały, rzucając jego sumieniem, jak burza okrętem.
Szarpany wątpliwościami, których nie umiał rozwiązać i uśmierzyć, przychodził Fabricyusz codziennie pod wieczór do bazyliki lateraneńskiej i wpatrywał się w wizerunek Zbawiciela, w nadziei, że z krzyża spłynie na niego prawda i wróci równowagę jego duszy rozkołysanej.
Chrystus, rozpięty na drzewie hańby, odpowiadał wyraźnie na jego nieme zapytanie, potwierdzał przykazania miłości i przebaczenia świętych ksiąg, lecz jego młoda gwałtowność, nie złamana jeszcze boleścią życia, nie rozumiała tej słodkiej mowy, przesiąkłej łzami. Tyle tylko czuł, że między zasadami wiary, do których się chciał stosować, a jego czynami — nie było zgody. Wszakże napominał go już biskup Syrycyusz, a komes Walens nie pochwalał jego gorliwości.
W obszernym gmachu było prawie zupełnie pusto. Gdzie niegdzie tylko, przytuleni do filarów, składali wierni troski swoje w ręce Boga dobroci i miłosierdzia.
Cienie wieczoru wypełniły nawę, złagodziwszy rażącą białość nagich ścian i filarów. Cisza katakumb wiała w największym kościele rzymskim.
Fabricyusz, wyczerpany usilnem rozmyślaniem, złożył głowę na zimnym marmurze. Zdawało mu się, że jakiś ogromny ciężar spuszcza się na niego z góry, tłoczy go, wpycha w ziemię.
Coś chwiało się w nim, rysowało, zapadało.
Niepokój, który odbierał jego woli sprężystość, zaczął go niecierpliwić. Jego temperament żołnierski nie znosił rozterki wewnętrznej.
Trawiony kłótnią sprzecznych, znoszących się nawzajem pytań, szukał w myśli kogoś, coby go wyprowadził z tego labiryntu wątpliwości. Biskup Sycyryusz potępiłby jego bezwzględność. Wiedział, że nie znajdzie u arcykapłana chrześcian ucha pobłażliwego. Jedyny Ambrozyusz, nietylko mąż świątobliwy, biegły w zakonie, lecz także wielki budowniczy Kościoła, odczuje i wytłómaczy gwałtowność wojownika. I on, pogromca imperatora, umiał być stanowczym.
— Pojadę natychmiast do Medyolanu — postanowił Fabricyusz. Niech Ambrozyusz wróci mojej duszy spokój.
Podniósł się z kolan i opuścił bazylikę.
Przed swoim domem, na Palatynie, zastał obcą ektykę[20]. Liktorowie gawędzili z żołnierzami. Jakiś dostojnik przybył do niego w gościnę.
Skinął na odźwiernego.
— Czyja to lektyka? — zapytał.
— Prefekt Flawianus czeka na Twoją Znakomitość — odpowiedział sługa.
Flawianus?... Fabricyusz zasępił się. Prefekt pretoryum nie szukał nigdy jego towarzystwa. Gdy go sprawy rządowe zmuszały do porozumienia się z wojewodą Italii, czynił to zawsze przez swoich pisarzów. Czyby najwyższy sędzia zachodniej prefektury przychodził upomnieć się o Simonidesa?
I znów widział Fabricyusz siną, wykrzywioną twarz Greka, słyszał jogo charkot przedśmiertny.
— Czy prefekt czeka długo? — zapytał.
— Przybył przed godziną.
Przed godziną?... Coś ważniejszego od codziennych spraw urzędowych przywiodło Flawiana do chrześcianina.
Fabricyusz rozmawiał umyślnie dłużej ze służbą, aniżeli to zwykle czynił. Chciał ochłonąć z przykrego wrażenia. Nawet drgnięcie powiek nie powinno wzbudzić podejrzeń Flawiana.
Stłumiwszy w sobie niepokój, wszedł do sali przyjęć.
Flawianus, który przypatrywał się z uśmiechem ironicznym malowidłom, przedstawiającym walkę Dawida z Goliatem, zaczął bez żadnego powitania:
— Domyślasz się, wojewodo, iż tylko wielka troska mogła mnie zmusić do przestąpienia twojego progu.
— Rozkazuj, prefekcie — rzekł Fabricyusz.
Wskazał ręką na sofy, lecz Flawianus nie skorzystał z jego uprzejmości. Stojąc, mówił, utkwiwszy wzrok w twarzy gospodarza.
— Żałoba Rzymu nie może być obcą tobie, który śledzisz nasze ruchy z uwagą wroga. Ty wiesz, że nieszczęście, jakie spotkało Faustę Auzonię, zasmuciło wszystkich wyznawców bogów narodowych.
Tak niespodziewanie spadły te słowa na Fabricyusza, iż zburzyły jego sztuczny spokój. Czując, że gorąca krew zalewa mu czoło, podszedł szybko do drzwi i przywołał szatnego. Odpinał długo miecz, zdejmował wolno z szyi złoty łańcuch. Broń i oznakę zaszczytną oddał niewolnikowi dopiero wtedy, kiedy ochłonął.
Odwróciwszy się do prefekta, odparł.
— Opieka nad dziewicami Westy nie należy do moich obowiązków.
Chociaż panował już nad sobą, drżał jego głos przyciszony.
— Pisze mi Kajus Juliusz z Wienny — mówił Flawianus — że ty jeden mógłbyś wskazać bezbożnych uwodzicielów kapłanki. Nie wiem, na czem pretor opiera swój domysł, lecz jego wskazówki bywają zwykle prawdziwe.
Wojewoda wytężał wszystkie siły woli, aby wytrzymać badawcze spojrzenie prefekta.
Wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Nie rozumiem, dlaczego domyślność Juliusza upodobała sobie tym razem mnie. Wiadomo w Rzymie powszechnie, iż nie łączyły ranie nigdy bliższe stosunki z Atrium Westy. Współczuję z waszą żałobą...
Nie dokończył kłamstwa. Zatrzymał je wstyd. Żołnierz zabijał bez namysłu, lecz brzydził się podstępem.
— Donosi mi także Kajus Juliusz — ciągnął Flawianus dalej — o jakiejś willi w górach Wedyancyi, w której mają się ukrywać ludzie podejrzani.
Zbliżył się tuż do Fabricyusza i zapytał głosem chłodnym, w którym drwiło szyderstwo:
— Nie słyszałżeś ty nic o tej willi? Podobno to bardzo zaciszne schronisko. Mówiono mi, że twój ojciec przebywał kiedyś czas dłuższy nad brzegami morza Śródziemnego, aby się ucieszyć bez świadków miłością porwanej córki kapłana iberyjskiego.
Fabricyusz milczał. Napadnięty znienacka, bez przygotowania, szukał wyjścia z matni. Złego, co słyszał, odgadł, że prefekt albo znał już, albo domyślał się sprawcy gwałtu. Ktoś zdradził tajemnicę. Czyby Teodoryk nie zdążył uprzątnąć świadków niepotrzebnych?
— Przysięgnij na krzyż twojego boga, iż nie wiesz nic o złoczyńcach, którzy obrazili tak ciężko naród rzymski — badał Flawianus. — Uwierzę przysiędze chrześcianina i Allemana.
W duszy Fabricyusza walczyła obawa przed zemstą Rzymian z uczciwością barbarzyńcy i sumieniem chrześcianina. Gdyby przysiągł, zyskałby na czasie. Mógłby Faustę ukryć w innem miejscu.
— Przysięgnij! — nalegał Flawianus.
Ale krzywoprzysięstwo zamknęłoby przed chrześcianinem bramy królestwa niebieskiego.
Fabricyusz podniósł głowę dumnie. On nie zdradzi swojego Boga przed poganinem, choćby miał wierność życiem przypłacić.
— Tylko imperator lub król Arbogast mają prawo żądać odemnie przysięgi — odpowiedział. — Nie ty jesteś moim sędzią. Jeśli Kajus Juliusz odnalazł kryjówkę Fausty Auzonii, poślij swoich szpiegów, a dowiesz się wkrótce, czy domyślność nie omyliła pretora.
— Niewinni nie lękają się przysięgi.
— Szukaj winnego!
— Już go znalazłem.
— W takim razie czyń, co do ciebie należy.
Fabricyusz patrzał prosto w twarz prefekta ze spokojem odważnego żołnierza, któremu wielkie niebezpieczeństwo wraca przytomność.
Flawianus mówił:
— Mógłbym stanąć na głównym rynku i rzucić ludowi nazwisko świętokradcy. Lud rzymski zabiłby go kijami, jak psa wściekłego. Mógłbym zawezwać pomocy wojska. Dowódcy załogi rzymskiej oddaliby w moje ręce winowajcę, choćby nim był ich wojewoda. Czy mnie rozumiesz, wojewodo Italii?
Tytuł Fabricyusza podkreślił głosem podniesionym.
— Rozumiem mowę rzymską — odpowiedział Fabricyusz obojętnie.
— Tłumom nie rzucę nazwiska świętokradcy, bo nie chcę, aby się Teodozyusz mścił na ludzie rzymskim za jego gniew sprawiedliwy, lecz jeśli Fausta Auzonia nie wróci w przeciągu dni dwudziestu do Atrium Westy, każę ciebie, wojewodo Italii, okuć twoim trybunom w kajdany i odstawić do obozu Arbogasta.
Rzekłszy to, opuścił Flawianus salę.
Długo stał Fabricyusz na miejscu, na którem go prefekt zostawił.
Przed jednym tylko człowiekiem drżała jego młoda odwaga. Za nic w świecie nie chciałby stanąć przed obliczem Arbogasta. Chociaż, jako stronnik Walentyniana, nie uznawał uroszczeń króla Franków, miał mimo to dla niego cześć żołnierza, uwielbiającego wodza, posiwiałego w bojach zwycięskich.
Przyj ą wszy z rąk imperatora województwo Italii, wykroczył przeciw zwyczajom, które czas uczynił prawem. Od lat stu pełnił naczelny wódz w cesarstwie rzymskiem urząd najwyższego sędziego legionów.
Arbogast nie oszczędzałby dumy nieposłusznego wielmoża. Zerwałby z niego przed całem wojskiem oznaki jego godności, kazałby go osmagać niewolnikom i powiesić na suchej gałęzi, jak szpiega.
Fabricyusz był kiedyś świadkiem takiej kary sromotnej. Na samą myśl o tem, coby go spotkało, gdyby się dostał w ręce Arbogasta, pobladł z trwogi.
Nie bez przyczyny groził mu Flawianus jego podkomendnymi. Ci zaciekli bałwochwalcy, dowiedziawszy się, iż porwał ich kapłankę, oddaliby go bez wahania pod sąd Arbogasta. Straż allemańska i garstka legionistów wyznania chrześcianskiego nie zastawiłyby go przed siłą pogan.
Fabricyusz pojął, że stoi nad przepaścią. Wewnątrz, w tajnikach jego sumienia, szalała burza, strasząc go gniewem Boga, którego miłował, na zewnątrz, dokoła, groziła mu zemsta obrażonych Rzymian. Miałżeby zginąć, nie pogodziwszy się z Chrystusem?
Schwycił się za głowę.
Życie było mu jeszcze potrzebne. Nie chciał zejść z tego świata bez pewności, że bramy królestwa niebieskiego otworzą się dla niego.
Wybiegł do przedsionka... Czuwał tu zawsze jeden z jego strażników allemańskich.
— Osiodłasz natychmiast swojego i mojego konia — rozkazał. — Przygotujesz się do drogi dalekiej. Koniuszemu powiedz, że jedziemy do obozu, do Ostyi.
Przypiął miecz, zatknął za pas sztylet i udał się do swojej pracowni; wziął ze stołu tabliczkę woskowanej, napisał drżącą ręką kilka słów, przyczepił pieczęć województwa Italii. Dokumentem tym powierzał komendę nad legionami na czas swojej nieobecności dowódcy załogi palatyńskiej.
Załatwiwszy się z zastępstwem swojego urzędu, wpadł do sypialni. Włożył na siebie ciepłą tunikę, zarzucił płaszcz z kapturem, zabrał duży worek skórzany, napełniony złotem.
Wyszedł przed dom. Koni jeszcze nie było... Pobiegł do stajni, złajał służbę, ubrał sam swojego ogiera.
Tak się spieszył, że mu wszystko z rąk leciało.
Nie było ani chwili do stracenia. Flawianus mógł się rozmyślić, mógł wezwać pogan do zemsty.
W kwadrans potem pędził Fabricyusz drogą flamińską.
Uciekał z miasta, które przyszedł upokorzyć, uciekał nocą, bez świty wojewody, jak banita, przeklęty przez naród i prawo.
Nie żegnało go ani jedno serce życzliwe.
Pochylony na koniu, pruł ciemności nocne, owiany rojem czarnych myśli. Nie zdeptał pogan, nie zburzył ich świątyń, zdradził zaufanie imperatora, zamordował chrześcianina...
Od strony Rzymu szedł za nim świst wichru, a jemu zdawało się, iż ściga go szyderski śmiech tłumów — śmiech obelżywy, urągający.
— Wrócę do was — mówił przez zaciśnięte zęby.
Kiedy tak leciał, jak upiór z powieści ludowej, rozjaśnił nagle jego twarz zachmurzoną uśmiech szczęśliwy. Z każdą minutą zbliżał się do niej, do ukochanej, za którą tęsknił od wielu tygodni.
Od czasu porwania Fausty nie miał o niej żadnej wiadomości.
Nie chcąc wzbudzić podejrzeń szpiegów Flawiana, nie posłał do swojej willi kuryera. Że Teodoryk stanął na miejscu, poświadczało jego milczenie. Gdyby była zaszła jaka przeszkoda, byłby wierny sługa już pana uwiadomił.
Chociaż go pożerała tęsknota za Faustą, czekał cierpliwie na pismo Prokopiusza. Dyakon miał mu donieść o skutku swojej wymowy. Nie wątpił, że dziewica Westy odczuje potęgę wiary chrześciańskiej i zażąda sama chrztu. Dopiero wtedy chciał stanąć przed obliczem ukochanej i oddać się pod opiekę imperatora.
Ale niespodziewane wypadki przyspieszyły tę godzinę uroczystą. Za kilka dni ujrzy Faustę, przygarnie ją do bijącego serca i odbierze nagrodę za trwogę przebytą. Wszakże dla niej to ściągnął na siebie gniew pogan i splamił sumienie zabójstwem współwyznawcy. Dla niej zapomniał o obowiązkach namiestnika cesarskiego i sprzeniewierzył się swojemu posłannictwu.
Za tyle ofiar, poniesionych dla miłości, należy mu się uścisk kobiety wybranej.
Ogier hiszpański szedł, jakby odczuwał niecierpliwość pana, a Fabricyusz naglił go ciągle do pośpiechu.
Głucho rozlegał się w ciszy nocnej tętent cwałujących koni. Od czasu do czasu rozbrzmiewał podniesiony głos Fabricyusza, który ostrzegał podróżnych:
— Z drogi, z drogi!
Mieszkańcy Italii, przywykli do szalonego biegu kuryerów rządowych, usuwali się na stronę, nie dziwiąc się rozpędzonym jeźdźcom.
Im większa przestrzeń dzieliła Fabricyusza od Rzymu, tem dłuższym wydawał mu się czas, który stał pomiędzy nim a Faustą.
Niepotrzebnie przeraził się domysłami Juliusza. Bo teraz, kiedy rozważył spokojnie słowa Flawiana, wiedział, że były to tylko domysły. Gdyby Rzymianie znali kryjówkę swojej kapłanki, odebraliby ją sami bez jego pośrednictwa. Prefekt badał go, chciał podejść, wydobyć z niego tajemnicę...
Choćby nawet Juliusz wpadł rzeczywiście na trop Fausty, nie pozwoliłby sobie Teodoryk wydrzeć skarbu drogiego. Miał przecież przy sobie dziesięciu walecznych Allemanów.
Fabricyusz przycisnął ręce do piersi, jakby kogoś tulił.
— Nie oddam cię nikomu — mówił szeptem. — Nikt nie będzie całował twoich ust, obejmował twojego boskiego ciała, upajał się twoim głosem. Należysz do mnie. Zdobyłem sobie ciebie.
A wicher śmiał się w gałęziach drzew przydrożnych śmiechem urągliwym.
Ten śmiech drażnił Fabricyusza.
Wychowany, jak Teodoryk, w lasach i w obozie, obcując od lat najwcześniejszych z przyrodą, wierzył on w ścisły związek pomiędzy człowiekiem a jego otoczeniem.
Ktoś — nieznani demonowie — zazdrościł mu szczęścia.
— Ona należy do mnie! — zawołał z gniewem, jakby komuś odpowiadał.
Wicher wzmagał się, rósł, przeciągał nad drogą z sykiem jadowitej gadziny.
Fabricyusz podniósł pięść do góry.
— Drwię sobie z waszej złości!
Wiatr porwał jego głos, rozwiał go, wchłonął w siebie i śmiał się znów śmiechem szyderskim.


∗             ∗

Biskup Ambrozyusz siadał do lektyki z zamiarem udania się do miejskiego szpitala, kiedy się przed jego pałacem medyolańskim zatrzymało dwóch jeźdzców.
Jeden z nich zeskoczył z konia, rzucił towarzyszowi cugle i odezwał się, schylając głowę z pokorą:
— Winfridus Fabricyusz, wojewoda Italii, powiernik imperatora Walentyniana, przybywa do twojej mądrości i dobroci z duszą, pełną niepokoju.
Ciekawem spojrzeniem obrzucił biskup urodziwą postać wojewody. Zrobiła snać na nim dobre wrażenie, bo uśmiechnął się życzliwie.
— Z Rzymu jedziesz? — zapytał.
— Pędziłem bez wytchnienia z tego gniazda zabobonów pogańskich, aby złożyć u stóp twoich ciężar, który przerósł moje siły. Zdejm go ze mnie, ojcze świątobliwy.
— Jesteś znużony daleką drogą. Spocznij nasamprzód.
— Mądre słowa twoje będą mi najsłodszym spoczynkiem — odpowiedział Fabricyusz.
Ambrozyusz kazał lektyce zaczekać.
— Chodź za mną — rzekł głosem łagodnym.
W pałacu, w pracowni swojej, usiadł za stołem, zarzuconym księgami i wskazał gościowi duże krzesło dębowe.
Lecz Fabricyusz rzucił się przed nim na kolana.
— Bądź pobłażliwym dla mojej młodości, ojcze świątobliwy — prosił.
— Mów bez obawy — zachęcał go Ambrozyusz. — Nasz Pan, Jezus Chrystus, przyszedł na ten świat, aby odkupić grzechy rodu człowieczego. Nie odtrąca On od siebie nikogo. Wiadomo ci, że przebaczył na Golgocie nawet łotrowi, który odwołał się z wiarą do Jego boskiego miłosierdzia.
Oparł łokieć na poręczy krzesła, głowę na dłoni i słuchał.
Fabricyusz mówił.
Szybko, głosem zdyszanym, zdaniami urwanemi, jakby się obawiał, że go odwaga opuści, opowiedział swoją miłość do Fausty i zabójstwo Simonidesa. Kiedy skończył, podniósł na Ambrozyusza wzrok niepewny.
Biskup siedział nieruchomy, z przymkniętemi powiekami. Z jego bladej, spokojnej twarzy nie można było nic wyczytać.
— Powiedz, ojcze świątobliwy, że nie obraziłem ciężko Dobrego Pasterza, zabijając tego szpiega. Wszakże był to tylko nędzny, brudny, jadowity robak, który urodził się na to, aby go stopa odważnego męża zdeptała.
Biskup potarł ręką czoło.
— Stoi napisano — zaczął: — „Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz zabijał, a ktobykolwiek zabił, będzie winien sądu.” Mówisz, że Simonides był tylko nędznym robakiem? A ty czemże jesteś przed majestatem Boga, który rozkazuje słońcu, ziemi i gwiazdom? Czemże twoja siła, twoja młodość, twoje godności w obliczu Przedwiecznego Stwórcy? Cięcie miecza, pchnięcie włóczni, celna strzała złamią twoją dumę, iż słabszym będziesz i nędzniejszym od niemowlęcia. Jako żołnierz, powinieneś znać nicość człowieka. Śmierć druzgotała w twoich oczach najodważniejszych, ciskała pod kopyta koni najpotężniejszych, urągając purpurze słynnych wodzów i monarchów. Mówisz, że Simonides urodził się na to, aby go stopa odważnego męża zdeptała? Tyżeś go stworzył, tchnął w jego ciało duszę, posłał go na ziemię? Zkąd mogłeś wiedzieć, że nasz Pan, Jezus Chrystus, chciał nagłej śmierci tego szpiega? Bóg miłosierdzia nie pragnie zguby najzatwardzialszych grzeszników i cieszy się z pokuty nawet ojcobójców. Ciężko zawinił przeciw Jego dobroci, kto nie pozwolił upadłej duszy wznieść się do Jego światłości i obmyć się w jej promieniach oczyszczających.
Fabricyusz pochłaniał słowa Ambrozyusza. Nie wszystko, co biskup mówił, przekonywało jego gwałtowne serce barbarzyńcy, które uwielbiało siłę, odwagę i stanowczość, a gardziło słabością i podstępem. Chytry Grek, plugawy gad, pełzający w błocie, miałby być przed Bogiem równy jemu, nieustraszonemu wyznawcy wiary prawdziwej? Ten nędznik nie zginąłby w razie potrzeby dla Chrystusa, a on zacisnąłby szyszak na oczy i poszedłby za głosem swojego Pana w ogień, na dno morza, do piekła — wszędzie, gdzieby mu Stwórca świata kazał.
Jedno tylko odczuł głęboko. Simonides należał tak samo, jak on, do owczarni Chrystusa i dlatego miał prawo do pobłażliwości współwyznawcy. Powinien go był uwięzić, oddać pod straż Teodoryka, zamknąć mu usta szkodliwe... Zabijając go, odjął mu możność pogodzenia się z Bogiem.
Ucałował ręce biskupa i mówił ze skruchą:
— Zgrzeszyłem, ojcze świątobliwy. Powiedz, co mam uczynić, aby przebłagać Dobrego Pasterza.
— Zawiniłeś ciężko — odpowiedział Ambrozyusz — lecz miłosierdzie naszego Pana, które przebaczyło łotrowi i cudzołożnicy i lituje się nad wszelką słabością ludzką, wróci cię do łaski Swojej, jeśli okupisz grzech szczerą pokutą.
— Dobra i kojąca jest twoja mądrość — zawołał Fabricyusz z radością.
— Zgrzeszyłeś gwałtownością i pychą — zmażesz grzech łagodnością i pokorą. Włożysz na siebie suknię pokutniczą, posypiesz głowę popiołem i będziesz przez dni dziesięć w przedsionku katedry medyolańskiej błagał wiernych o modlitwę. Przez drugie dni dziesięć będziesz w moim szpitalu pełnił urząd dozorcy, nie sromając się posługi najgrubszej. Następnie udasz się na miesiąc do pustelni pobożnego Tomasza, nad jezioro Komeńskie i będziesz tam w ciszy leśnej, w głodzie i pragnieniu, zdala od pokus tego świata, rozmyślał nad tajemnicami naszej wiary. Łagodność, pokora, ból ciała i modlitwa ostudzą twoją zapalczywość i zbliżą twoją dziką duszę do Chrystusa. Cierpiąc sam, odczujesz cierpienie bliźniego i nauczysz się panować nad swoją gwałtownością.
Dyktując Fabricyuszowi pokutę, śledził Ambrozyusz wrażenie, jakie ona wywoływała na jego twarzy.
W miarę, jak mówił, gasł w oczach wojewody jasny płomień radości. Na jego czoło kładły się cienie rozczarowania.
Tak ciężkiej kary nie spodziewał się widocznie butny żołnierz, który nienawidził motłochu. Być igraszką plebejów, błagać pierwszego z brzegu nędzarza o miłosierdzie, służyć w szpitalu pospołu z niewolnikami...
— Miej litość nademną, ojcze świątobliwy! — prosił Fabricyusz, obejmując kolana biskupa. — Życie tego nędznika, którego zadusiłem, nie było warto jednej mojej godziny. Każ mi oddać połowę majątku ubogim — będę ci bez wahania posłusznym; każ mi pościć, biczować się, modlić się przez cały rok — poddam się twojej woli bez szemrania. Ale nie depcz mojej dumy tak okrutnie.
Biskup położył ręce na głowie Fabricyusza i odparł głosem miękkim:
— Gwałtowność i pychę maże tylko łagodność i pokora. Nie opieraj się, mój synu. Nie dlatego, aby cię znieważyć, nakładam na twoją dumę żołnierską pokutę tak bolesną. Chcę cię nawrócić z drogi szatana i nauczyć służby Bożej. Złamawszy w sobie złość tego świata, zrozumiesz dopiero nieprzebraną dobroć naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Wszakże i Jego sponiewierało życie doczesne, a On, chociaż mógł się odwołać do pomocy Ojca niebieskiego, wychylił bez skargi kielich goryczy. Bądź posłusznym synem Chrystusa, którego miłujesz. Bo ty miłujesz Boga dobroci i miłosierdzia. Doniósł mi biskup Syrycyusz, że jesteś nieustraszonym wyznawcą naszego Pana.
— Życie oddam za Niego! — zawołał Fabricyusz szczerze.
— Dla tej miłości uczyń ofiarę ze swojej dumy — prosił biskup — abyś wniknął w tajemnicę naszej wiary i był pożytecznym sługą Boga prawdziwego. Kościołowi potrzeba takich serc gorących, jak twoje. Oczyść to serce z nienawiści pogańskiej, wznieś się do miłości powszechnej Chrystusa, przygarnij słabych, ubogich i wszystkich wydziedziczonych do piersi kochającej, a Bóg maluczkich nie odmówi ci łaski swojej i miłosierdzia. Pokora nie hańbi nikogo. I Teodozyusz, najpotężniejszy monarcha świata, skruszył się bez wstydu przed Bogiem.
Przypomnienie pokuty publicznej Teodozyusza wpadło w dumę Fabricyusza gromem druzgoczącym. Wielki imperator uznał w wielkim biskupie namiestnika Chrystusa, a on miałby się opierać? Czemże on był w porównaniu z Teodozyuszem? Dla miłości Boga i dla spokoju własnego sumienia powinien się upokorzyć. Ambrozyusz znał lepiej od niego drogi, prowadzące do łask Zbawiciela.
Westchnął, podniósł się z kolan i rzekł:
— Wierzę, iż wola Twojej Świątobliwości jest wolą Boga. Uczynię, co rozkazujesz; przedtem jednak udam się do Wedyancyi, aby zabezpieczyć schronisko Fausty Auzonii.
Chciał odejść, lecz biskup zatrzymał go, mówiąc.
— Do willi swojej w górach Wedyancyi nie pojedziesz, Fausty Auzonii nie będziesz widział.
Fabricyusz zwrócił na niego oczy zdziwione.
— Ojcze! — szepnął.
— Do Wedyancyi poślesz rozkaz, aby twoja służba uwolniła niezwłocznie kapłankę Westy — mówił Ambrozyusz zawsze tym samym spokojnym, łagodnym głosem.
— To być nie może! — zawołał Fabricyusz gwałtownie. — Przez nią splamiłem ręce krwią Simonidesa; dla niej rzuciłem miasto, które laska imperatora powierzyła mojej opiece. Ona jedna została mi z walki przegranej. Jej miłość osłodzi mi słuszny gniew Jego Wieczności. Miej litość nad mojem sercem, ojcze świątobliwy.
— Jeśli jesteś posłusznym synem Chrystusa, wypłoszysz ze swoich myśli obraz Fausty Auzonii.
— Nie stanie się to nigdy, nigdy... Chrystus nie nazwał miłości grzechem.
— Ale grzechem nazwał wszelką nieprawość, zaś nieprawością jest twój gwałt niesłychany. Rozważ tylko dobrze, czegoś się dopuścił. Przedstawiciel władzy, który powinien szanować prawo, złamał najświętszy zakaz Italii.
— To zakaz bałwochwalców — bronił się Fabricyusz.
— Nie rzeczą twoją uprzedzać bieg wypadków — odrzekł Ambrozyusz, podnosząc po raz pierwszy głos. — Dopóki imperator nie odwoła Flawiana ze stanowiska prefekta pretoryum, dopóty nie życzy sobie widocznie zmiany istniejącego porządku. Łamiąc najświętszy zakaz Rzymu, naraziłeś rząd chrześciański w chwili ciężkiej na troski nieprzewidziane, gwałt twój bowiem może wywołać bunt pogan, któryby cofnął mądre dzieło Teodozyusza. Walentynian posłał cię do Rzymu, abyś jako gorliwy wyznawca Chrystusa przyświecał bałwochwalcom prawdą, dobrocią, miłosierdziem i uczciwością, a ty coś uczynił? Ściągnąłeś rękę na cudzą własność, znieważyłeś dziewicę, sprzymierzyłeś się ze złoczyńcami i zabiłeś współwyznawcę. Zamiast sobie zjednać przyjaźń dawnej stolicy państwa, oburzyłeś na siebie wszystkie serca prawe. Na toż umarł nasz Pan, Jezus Chrystus, na krzyżu za złość ludzką, aby ta złość wichrzyła dalej na ziemi? Na toż nauczył nas cnót, nieznanych wiekom ubiegłym, aby te cnoty butwiały w świętych księgach? Ty nazywasz się chrześcianinem, synem Boga Odkupiciela? Poganinem jesteś, opętanym przez demonów ciemności.
Fabricyusz żachnął się.
— Ojcze! — zawołał, obrażony.
— Poganinem jesteś — powtórzył Ambrozyusz z mocą — albowiem nie chcesz złożyć swoich pożądliwości u stóp Chrystusa. Jak w sercu poganina, króluje i w tobie pospolite samolubstwo ludzkie, silniejsze od miłości Boga.
Zamilkł, patrzył jakiś czas przed siebie, zamyślony, potem zaczął znów głosem łagodnym:
— Uczy święty apostoł Paweł: „Ale kto się ożenił, stara się o rzeczy tego świata, jakoby się podobał żonie, a kto nie ma żony, stara się o rzeczy Pańskie, jakoby się podobał Panu.”[21] Z tej wskazówki wielkiego apostoła wynika, że lepiej czyni, kto wzgardzi uciechami miłości. Bo w ślad za niewiastą idą troski doczesne, odrywające duszę od trosk niebieskich. Niewiasta przykuwa męża do ziemi, odwraca jego myśli od spraw Kościoła i państwa, czyni go niewolnikiem rzeczy tego świata. Gdybyś nie był wojewodą Italii i gorliwym wyznawcą Chrystusa, nie przypominałbym ci rady świętego Pawła, wiem bowiem, że ofiara z miłości niewiasty przewyższa siły śmiertelnika. Lecz ciebie postawił imperator na straży naszej wiary w kraju, oddanym jeszcze bałwochwalstwu; ciebie wybrał Bóg z pomiędzy wielu, abyś był posłusznem narzędziem Jego świętej woli. Tobie nie było wolno poświęcać Chrystusa dla niewiasty, jakoś uczynił.
— Miłość dla Fausty Auzonii nie zmniejszyła mojej miłości do Chrystusa — odezwał się Fabricyusz.
— Ale odwróciła twoje myśli od obowiązków urzędu i sprawiła, że splamiłeś sumienie gwałtem i zabójstwem? Czy po to przybyłeś do Rzymu?
Fabricyusz milczał.
Co mu Ambrozyusz mówił, powiedział sobie sam niejednokrotnie, miłość jednak rozpaliła w jego sercu dziewiczem ogień tak potężny, iż w blasku tych żarów spłowiały obowiązki jego urzędu.
Miałżeby się cofnąć z drogi, kiedy mu się zdawało, że zbliżał się już do kresu swoich pragnień? Miałżeby się wyrzec Fausty, z którą zrosły się wszystkie jego myśli? Tego nie może żądać od niego nikt, nawet Ambrozyusz.
Biskup wyrzucał mu gwałt, ale każdy z mężów odważnych uczyniłby to samo, co on. Ludzie jego czasu, rasy i zajęcia podziwiali zuchwalstwo. Tylko kapłani gromili gwałtowność.
Ambrozyusz znał te harde dusze najnowszych Rzymian, noszących pod suknią cywilizowanego narodu upór barbarzyńców. Milczenie Fabricyusza było dla niego wskazówką dostateczną. Odgadł, że Alleman poświęci nawet przyjaźń imperatora dla swojej miłości. Jeden tylko Chrystus łagodził samolubstwo tych natur nieugiętych.
Przeto podniósł się z krzesła i rzekł głosem rozkazującym:
— Twój towarzysz pojedzie natychmiast do Wedyancyi i uwolni Faustę Auzonię!
— Nie odbieraj mi mojego szczęścia, ojcze świątobliwy — prosił Fabricyusz. — Będę pokutował, jak niewolnik, będę błagał o modlitwę celnika, poborcę, lichwiarza, będę służył sługom sług moich, ale zostaw mi Faustę.
— Jeśli Fausta Auzonia nie wróci do Rzymu, zamknę przed tobą wszystkie kościoły chrześciaństwa!
Fabricyusz rzucił się w tył, jakby go miecz w samą pierś uderzył. Przerażonym wzrokiem patrzał na biskupa, który stał wyprostowany z ręką podniesioną.
Nie był to już łagodny kapłan, upominający z dobrocią ojca marnotrawnego syna. Książe Kościoła, pewny swojej siły, patrycyusz rzymski rozkazywał podwładnemu.
Szczupła postać Ambrozyusza zdawała się rosnąć, rysy jego uduchowionej twarzy zwarły się, zaostrzyły.
— Oddal się i pamiętaj, że oko moje będzie odtąd śledziło twoje kroki.
Głos jego był szorstki, jak wówczas, kiedy uśmierzał niezgodę gminy komeńskiej.
Złamany, opuścił Fabricyusz pracownię biskupa. W przedsionku pałacu upadł na ławę i ukrył twarz w dłoniach.
Zamknięcie kościołów równało się wykluczeniu ze społeczności chrześciańskiej, oddawało nieposłusznego na pogardę wszystkich współwyznawców.
Ciemności rozpaczy ogarnęły duszę Fabricyusza. Zawiodła go ostatnia nadzieja. Wielki budowniczy Kościoła, zamiast go utulić, pocieszyć, zmiażdżył go groźbą straszliwą.
Siedział pogrążony w niemem osłupieniu. W jego mózgu krzyżowały się myśli, to trwożliwe, to gwałtowne, uległe i buntownicze: chrześcianin korzył się przed powagą Ambrozyusza, barbarzyniec, żołnierz podburzał do oporu.
— Jakiem prawem targa ten dumny kapłan przędzę twojego szczęścia? — gniewał się żołnierz. Sprawy twojego serca są twoją wyłączną własnością.
— Przez usta świątobliwego biskupa mówi Chrystus — odpowiadał chrześcianin.
Wtem przystąpił do Fabricyusza strażnik allemański, który mu towarzyszył z Rzymu.
— Kuryer Teodoryka czeka na Twoją Znakomitość — rzekł.
— Kuryer?... Teodoryka?... — mówił Fabricyusz, jak przez sen. — Gdzie?... Skąd?...
— Teodoryk kazał mu jechać na Medyolan, aby nie zwracał na siebie uwagi szpiegów prefekta pretoryum. Poznałem go i zatrzymałem.
— Czy mówił ci, z czem go Teodoryk posłał?
— Teodoryk prosi o innego stróża.
— Dlaczego? — fuknął Fabricyusz.
— Starzec pragnie przed śmiercią ucieszyć gasnące oczy widokiem swoich wnuków.
— Głupiec!
Fabricyusz zerwał się z ławy.
— Spiesz na pocztę po świeże konie! — rozkazał.
Niebezpieczeństwo, grożące jego miłości, przesłoniło mu Ambrozyusza. Chrystusa przebłaga, przejedna później, a teraz...
W pól godziny potem leciało trzech jeźdźców drogą do Genui.
Przodem pędził Fabricyusz. 








VII.


W więzieniu Fausty panował ruch niezwykły.
Niewolnice układały w skrzyniach kobierce, bieliznę stołową i kotary, Teodoryk oglądał troskliwie osie i koła wozów, Allemanowie siodłali konie...
— Czy miecze dobrze wyostrzone? — zapytał Teodoryk najstarszego z Allemanów.
— Mogą pracować — odpowiedział żołnierz.
— Czy nie słyszałeś w górach głosów ludzkich?...
— Kiedy przetrząsałem pod wieczór zarośla, zdawało mi się kilka razy, jakby ktoś szeptał.
Za godzinę wyruszymy. Gdyby nam poganie zastąpili drogę, bronić przedewszystkiem Fausty Auzonii.
Kazawszy woźnicom zaprządz, udał się Teodoryk do łańcucha skał, zamykających przystęp do willi i wytężył słuch w dolinę.
Od kilku dni śledziły kryjówkę Fausty Auzonii jakieś oczy niepotrzebne. Ów śpiew grecki powtórzył się jeszcze raz, wczoraj znalazł Prokopiusz na drzewie dzikiej róży czerwone jedwabne nitki, dziś widział jeden z Allemanów nad brzegiem morza gromadkę zbrojnych mężów. Psy ujadały od samego rana, wyrywając się w góry.
Teodoryk przeczuwał, że niepochwytne postacie, krążące naokoło domu, pozostawały w związku z Faustą Auzonią. Zbyt znaczną osobistością była dziewica Westy, aby jej współwyznawcy mogli o niej zapomnieć. Szukali... znaleźli... i będą się starali odebrać swoją własność.
Gdyby Teodoryk znał sity nieprzyjaciół, czekałby na nich spokojnie. Skały starczyły mu za sto mężnych ramion.
Lecz ukryty wróg, skradający się ostrożnie do willi, straszył go swoją tajemniczością.
Rozważywszy niepewność położenia, postano wił Teodoryk cofnąć się w góry, rozbić namiot gdziekolwiek i wysłać drugiego kuryera do wojewody.
Noc bezksiężycowa sprzyjała ucieczce. Niebo pokryły ołowiane chmury, które nadciągnęły przed wieczorem od strony Korsyki.
Teodoryk wsłuchiwał się w ciszę się nocy, usiłując wyłowić z niej bystrem uchem dziecka natury szmery podejrzane... Jednostajnego szumu drzew nie mącił żaden szelest obcy.
Kiedy tak stał, wpatrzony w czarną otchłań gęstych ciemności, zakwilił skowyt psa.
Płacz zwierzęcia, zrazu rzewny, jakby bojaźliwy, nabrzmiewał jękiem, stawał się pełniejszy, głośniejszy, aż zmienił się w skargę. Równocześnie podniósł się od strony morza wiatr, przebiegł nad wierzchołkami pagórków, nachylił jodły, zatrząsł dębami, pochwycił lament psa i rozrzucił go szeroko w dolinie.
Zdawało się, że niezliczone głosy płaczą wokoło.
Teodoryk żegnał się, tuląc się do skały. Zabobonną duszę syna lasów ogarnęła trwoga. On słyszał w tych jękach, podawanych górze przez górę, zmieszanych z tchnieniem wichru, wołanie istot innego świata: nie pies wył, lecz wzywały go duchy przodków.
Osunął się na kolana, rzucił się twarzą na ziemię i obejmował żywicielkę człowieka serdecznym uściskiem.
— Bądź mi lekkiem posłaniem, nie wzgardź mojemi prochami — prosił. — Rąk nie splamiłem krwią niewinną, sumienia krzywdą ubogiego, serca zdradą wodza i pana...
Wtem doszedł go szelest, znany żołnierzowi. Jacyś jeźdźcy zbliżali się do willi.
Podniósł się szybko i gwizdnął. Gdy na znak ten nadbiegli Allemanowie, ustawił ich pod skałami, zaś sam wysunął się naprzód i słuchał.
Jego ucho odróżniało wyraźnie stąpanie koni i chrzęst zbroi. Jeźdźcy posuwali się wolno, zmierzając wprost na kryjówkę Fausty.
Teodoryk dobył miecza i zawołał:
— Kto tam?
Z ciemności odpowiedziano mu:
— Witaj, stary!
Zdziwił się. Był to głos wojewody.
— To wy, panie? — zapytał.
Z czarnej otchłani wynurzyły się trzy łby końskie.
— Czy wszystko w porządku? — odezwał się Fabricyusz, nachylając się do Teodoryka.
— Dotąd wszystko, lecz co noc dzisiejsza kryje w swojem strasznem łonie, o tem wie tylko Dobry Pasterz. Przybywacie w samą porę. Za godzinę, nie bylibyście zastali nikogo w swoim domu. Wozy są już gotowe do drogi.
— Chciałeś uciekać?
— Nie znam liczby wrogów, których ślady niepokoją mnie od kilku dni. Jeśli poganie wezwali pomocy wikaryusza Wedyancyi, sprowadziłbym na waszą głowę sąd króla Arbogasta za opór, stawiany władzy.
Teodoryk mówił głosem przyciszonym, aby żołnierze nie słyszeli jego nowin.
I szeptem odpowiedział mu Fabricyusz:
— Postanowiłeś roztropnie. Wozów nie każ odprzęgać. Wyruszymy zaraz do Wienny, gdzie łatwiej o dobre schowanie, niż w górach.
Oddawszy konia jednemu ze swoich strażników, szedł pieszo obok Teodoryka.
— A ona? — zapytał. — Czy Fausta Auzonia zażądała już sukni katechumenki?
— Nie zażądała i nie zażąda.
— Nie zażąda?
Teodoryk opowiedział wojewodzie wypadki ostatnich tygodni, a kiedy doszedł do groźby Fausty, rzekł:
— Służyłem wam wierniej od najuczciwszego niewolnika, kochałem was szczerzej od najdroższego przyjaciela. Za tę wierność i za tę miłość należy mi się nagroda. Pozwólcie mi umrzeć spokojnie, panie. Nie chcę stanąć przed Dobrym Pasterzem, obarczony klątwą kapłanki.
W ciszy nocnej zapłakał po raz wtóry skowyt psa. I znów wziął go wiatr na swoje skrzydła i rozniósł po skałach i górach.
W sypialni, na niskim stołku, siedziała Fausta z głową, opartą na dłoniach. Naokoło niej krzątały się niewolnice, a ona przypatrywała się ich pośpiechowi tępym wzrokiem zobojętnienia.
Powiedziano jej, że ma być gotową do drogi. Nie pytała, dokąd ją zawiozą, wiedziała bowiem, że czeka ją tylko dalsza niewola. Mówiła jej to zdwojona czujność Teodoryka i większa podejrzliwość służby.
Od owego wieczoru, kiedy chciała zwrócić na siebie uwagę nieznanego śpiewaka, pilnowano każdego jej ruchu z taką troskliwością, że straciła nadzieję wydobycia się z klatki za pomocą przebiegłości niewieściej. Nie wolno jej było przekroczyć granic lasku pomarańczowego, przechadzać się po górach, patrzeć ze skały na morze.
W miarę, jak się ściany jej więzienia zwężały, zaczął ją niepokoić dziwny lęk przed zakrytem jutrem. Doznawała uczucia, jakby się do niej skradało wielkie niebezpieczeństwo. Niewytłómaczona trwoga straszyła jej podrażnioną wyobraźnię przykremi widziadłami. W snach nocnych spadały na nią potworne istoty, ciskały na jej białą suknię błoto ulicy, chwytały ją w brudne objęcia. Albo siadał na jej piersiach jastrząb Porcyi Julii z oczami Fabricyusza i pił z jej ust rozkosz miłości.
Potworom broniła się; pieszczoty jastrzębia znosiła cierpliwie.
Przebudziwszy się, modliła się do Westy, błagając ją o odjęcie pokusy. Daremnie jednak polecała swoje serce bogini czystości. Samotność, cisza i wiosna podsycały w niej niespopielone jeszcze marzenia dziewicze.
Chociaż wmawiała w siebie nienawiść do swojego uwodziciela, zajmował Fabricyusz coraz większe miejsce w jej myślach.
Na kurytarzu, oddzielającym boczne pokoje od środkowych, rozległy się szybkie kroki. Szept niewolnic ustał.
Fausta podniosła głowę i krew zamieniła się w jej żyłach w ukrop, który zalał jej twarz i szyję.
Służba oddaliła się. Kapłanka rzymska została sama z wrogiem swoich bogów.
Długo patrzyli na siebie. Ona osłupiała, nie wierząc swoim oczom, on smutny.
— Stoi przed tobą nędzarz — zaczął Fabricyusz głosem zdławionym — opuszczony przez Boga i ludzi. Nocą, jak banita, uciekłem z Rzymu, a za mną szła klątwa twojego narodu. Zdeptany wyrzutami sumienia, odwołałem się do mądrości Ambrozyusza, a wielki biskup potępił mnie i upokorzył. Dla ciebie rzuciłem urząd zaszczytny, dopuściłem się zbrodni, zasłużyłem na gniew mojej wiary; dla ciebie wzgardziłem władzą — blaskiem tej ziemi, królestwem niebieskiem — nagrodą lepszych światów. Miłość moja do ciebie przemogła miłość sławy, obowiązku, cnoty męskiej, uczyniła mnie głuchym, ślepym, nieprzytomnym, ogarnęła mnie całego, iż nie zostało nic dla imperatora.
Fausta siedziała bez ruchu. Rumieniec spływał z jej twarzy, ustępując miejsca sinej bladości.
— Zgrzeszyłem, oszalałem — mówił Fabricyusz — lecz ten grzech jest najwyższą radością mojego życia. Przenoszę go nad oklask tłumu, nad uznanie imperatorów, nad...
Chciał powiedzieć: nad łaskę Boga, lecz zatrzymał się, przerażony bluźnierstwem swojej namiętności.
— Nędzny jestem, nędzny, nędzny! — skarżył się, łamiąc ręce.
Surowe rysy Fausty łagodniały.
Ten mąż poświęcił dla niej wszystko, co czcił i kochał. Troska pochyliła jego postać wyniosłą i starła z jego oblicza barwy zdrowia.
Nie gwałtownego barbarzyńcę widziała Fausta przed sobą, lecz nieszczęśliwego człowieka, który cierpiał przez nią i dla niej.
— Ty jedna zostałaś mi na całej ziemi, w tobie moja ostatnia nadzieja. Miłość twoja wynagrodzi mi gniew współwyznawców i zdejmie z mojej duszy czarną zasłonę rozpaczy.
Fabricyusz wyciągnął ręce do Fausty.
— Nie gardź miłością — prosił — albowiem ona opromieni twoją młodość złotemi blaskami słońca wiosennego. Obowiązek utrudza, sława zawodzi, dostojeństwa zdradzają. Jedna tylko miłość daje śmiertelnikowi rozkosz wierną. Bądź kobietą i spojrzyj w swoje serce.
Fausta była w tej chwili więcej kobietą, aniżeli tego pragnęła. Patrzała w swoje serce, a co w niem dostrzegła, przepełniało ją trwogą: na jego dnie nie znalazła nienawiści do Fabricyusza.
Przelękła się samej siebie... Obejrzała się błędnym wzrokiem dokoła, szukając pomocy... Sypialnię zalegała duszna cisza, zmącona tylko przyspieszonym oddechem wojewody.
Uciekać?... Dokąd?... Zewsząd otaczały ją ściany więzienia. Nikt nie nadbiegłby na jej wołanie. Znajdowała się w niewoli, oddana na laskę i niełaskę zdobywcy.
A ten zdobywca zarzucał na nią kajdany takie lekkie, takie miłe. Słodkiem słowem miłości, drogiem każdemu sercu niewieściemu, krępował jej ruchy, usypiał jej czujność.
— Nie odtrącaj mnie od siebie — błagał Fabricyusz, przypadłszy do jej kolan.
Pochwycił jej rękę, przycisnął ją do warg rozpalonych — objął jej kibić, przygarnął ją do siebie.
Fausta chciała się podnieść, odsunąć się, uwolnić się z jego uścisku, lecz już przeszły na nią płomienie jego ramion, ogarnęły ją, sparaliżowały. Przebiegł ją dreszcz nieznanej dziewicy rozkoszy.
Przymknęła powieki, opuściła głowę.
Fabricyusz porwał ją w objęcia, jak porywa ptak drapieżny łup upolowany, tulił ją do siebie, całował jej włosy, oczy, szyję.
— Moją jesteś, moją, moją! — powtarzał.
W jego głosie dyszała tryumfująca namiętność.
Szukał ustami jej ust...
— Bronie będę naszej miłości wszędzie, przed twoim narodem, przed imperatorem, przed Ambrozyuszem.
Imię biskupa ocuciło Faustę. Oderwała głowę od piersi Fabricyusza, otworzyła oczy, odetchnęła głęboko.
— O bogowie Rzymu, o duchy przodków moich! — szepnęła.
Spoglądała ze zgrozą na Fabricyusza, na swoją zmiętą suknię, na starganą tunikę.
Stało się owe nieszczęście, które ją straszyło w snach nocnych. Galilejczyk obejmował kapłankę Westy, a ona poddawała się bez oporu jego pieszczotom.
Zakryła twarz rękami. Suchy, urywany płacz wstrząsał jej ciałem.
— O, Westo! — zawodziła zcicha.
Fabricyusz, nie odgadując przyczyny jej rozpaczy, ranił ją pociechą nierozważną.
— Niech cię kara twoich bogów nie zatrważa — mówił. — Weź na siebie znak krzyża, a zasłoni cię potężna opieka Boga, silniejszego od Jowisza, Marsa i Westy. Nie lękaj się cieni.
Przechylił się do Fausty, chciał ją objąć, lecz ona podniosła się ruchem gwałtownym.
— Dlaczego ty mnie prześladujesz? — zawołała.
Wstyd dziewiczy oddalił ją nagle od tego człowieka, który ją sponiewierał, jak kupioną niewolnicę.
Fabricyusz, nic domyślając się jeszcze zmiany, jaka zaszła w jej sercu, drażnił mimowoli coraz więcej jej dumę obrażoną.
— Wysłuchaj mojej prośby — nalegał — ukorz się dla swojego i mojego szczęścia przed Bogiem nowych ludów. Chrześcianki nie odda imperator w ręce pogan. Chrzest otworzy przed tobą bramy szczęścia doczesnego, zaś mnie wróci spokój duszy i łaskę mojej wiary. Nawrócona dziewica Westy zrównoważy winy nieposłusznego chrześcianina i wojewody. Przez ciebie stałem się zbłąkaną owcą w owczarni Chrystusowej. Dobroć twoja powinna się nademną zmiłować.
Brwi Fausty ściągnęły się, dolna warga wydęła się pogardliwie. Fabricyusz przemawiał do niej, jak gdyby ona była przyczyną jego nieszczęścia. Uważał ją za swoją własność, żądał od niej pomocy.
— Tylko wina wzajemna ma prawo do serca niewiasty — odparła głosem twardym — a nie moja zachęta sprowadziła cię z drogi obowiązku. Porwałeś mnie i więzisz przeciw mojej woli i chcesz zmusić do uczucia, które urąga największej potędze ludzkiej.
— Twoja uległość zdradziła mi twoją miłość — mówił Fabricyusz.
Rumieniec gniewu zabarwił twarz Fausty. Uwodziciel chłostał jej dumę słowem bezwzględnem, znęcał się nad nią, chciał wyzyskać chwilę jej słabości, zapomnienia.
— Uległość więźnia, gwałconego przez silniejszego napastnika, nie odsłania nigdy tajników jego serca. Znieważyłeś mnie pieszczotami, nie pytając, czy ich pożądam. Wiedz, iż gdyby podstępne demony zapaliły w mojem sercu grzeszną miłość do wroga Rzymu, wydarłabym to serce nieposłuszne z piersi i patrzałabym w chwili konania obojętnie na jego drganie — gdyby się myśli moje zlały z zuchwałemi pragnieniami barbarzyńcy, rozbiłabym, czaszkę bez wahania, aby w niej zgasła raz na zawsze pokusa nikczemna. Nienawidzę ciebie, uwodzicielu, gardzę tobą, barbarzyńco, niewolniku swoich namiętności.
Zdumiony słuchał Fabricyusz słów obelżywych. Wypadały one z ust Fausty szorstkie, gwałtowne, jak groźba męża.
Byłaż to ta sama kobieta, która drżała w jego objęciach, zarumieniona, oddana?
Zrozumiał nareszcie przyczynę rozpaczy Fausty: kapłanka Westy zmogła niewiastę.
— Stwórca wszelkiego żyjącego stworzenia dał śmiertelnikom miłość jako nagrodę za trud życia — przekonywał jeszcze. — Dlaczego chcesz dla mar przeszłości pozbawić siebie i mnie najwyższego szczęścia ziemi?
Wyciągnął znów ręce do Fausty, usiłując ją objąć, lecz ona, wyrwawszy mu z za pasa sztylet, przyłożyła jego ostrze do swojej piersi.
— Nie zbliżaj się — zawołała — jeśli nie chcesz, żeby krew kapłanki spadła na twoje sumienie!
Fabricyusz cofnął się, przerażony.
Więc tęsknota wielu miesięcy, trwoga ostatnich tygodni, niepokój duszy, groźba Ambrozyusza — były trudem daremnym, więc dla miłości niewynagrodzonej, dla widziadeł bezsennych nocy zamordował Simonidesa, sprzeniewierzył się obowiązkom namiestnika cesarskiego?
Fabricyusz schwycił się za gardło. Dusiła go zapalczywość barbarzyńskiego wielmoża, w którym opór budził dzikość pierwotnego człowieka.
Spojrzał z pod czoła ponuro na Faustę.
Ta słaba niewiasta miałaby być silniejszą, od niego? On zmusi ją do posłuszeństwa i miłości, jak jego ojciec zmusił jego matkę.
Skoczył, rzucił się na Faustę, wydarł jej sztylet, porwał ją na ręce, jak drobną dziecinę i przygarnął do siebie.
— Moją jesteś i moją zostaniesz. Zdobyłem sobie ciebie, nie oddam cię nikomu.
Wybiegł przed dom, oddał Faustę niewolnicom i krzyknął:
— W drogę!
Przywołał do siebie Teodoryka.
— Pojedziesz przy karecie, będziesz pilnował Rzymianki! — rozkazał.
Stary Alleman schylił się do jego kolan.
— Prosiłem was, panie... — odezwał się półgłosem.
— Gdy staniemy w Wiennie, odeślę cię do naszych lasów — odpowiedział Fabricyusz.
Wasze młode ramię zastawi Rzymiankę przed niebezpieczeństwem lepiej od mojego. Klątwa kapłanki odebrałaby mi przytomność. Nie chcę słyszeć po raz wtóry jej groźby okrutnej.
— Nie draźnij mojej niecierpliwości!
Straszną jest dla mnie wasza niecierpliwość, lecz straszniejszym od niej grób przeklęty. I miłosierdzie Dobrego Pasterza nuży się złością ludzką.
Prawica Fabricyusza, która spoczywała już na rękojeści miecza, opadła.
— Wysłuchaj mnie, panie — prosił Teodoryk.
— Niech się wola twoja stanie — odpowiedział Fabricyusz. — Weźmiesz pięciu moich strażników i poprowadzisz tabor.
Lasek pomarańczowy zalegały takie ciemności, że nie było widać najbliższego otoczenia.
— Zapalić pochodnie! — zawołał Fabricyusz.
W niepewnym blasku żółtych płomieni, zmieszanych z dymem, miotanych wiatrem, zarysowały się niewyraźne kontury czterech wozów i ciemne sylwetki Allemanów. Wojownicy, przyrośli do grzbietu koni, okryci płaszczami, których kaptury nałożyli na głowy, robili wrażenie istot z innych światów.
Pięciu z nich zajęło z Teodorykiem czoło taboru, reszta otoczyła karetę Fausty. Dwie niewolnice, strzegły kapłanki.
Teodoryk uderzył mieczem o tarcz. Allemanowie ruszyli; wozy posunęły się za nimi wolno, ostrożnie.
W głębokiem milczeniu ciągnął tabor przez dolinę. Żołnierze nie gwarzyli. Słychać było tylko zgrzyt kół, uderzających o kamienie i cichy brzęk broni. Konie podrzucały od czasu do czasu łbami i prychały, jakby je coś straszyło.
Teodoryk, skupiony, wytężał wzrok i słuchał. Zapomniał o swoich niepokojach i przeczuciach. Był wiernym sługą, któremu powierzono bezpieczeństwo pana.
Zbliżał się już do połowy doliny, nie dostrzegłszy nic podejrzanego. Nagle szarpnął konia.
Skoczył na ziemię — przyłożył do niej ucho.
— Donieś wojewodzie — rzekł do jednego z Allemanów — że idą na nas zbrojni mężowie.
Kiedy Fabricyusz stanął obok niego, wskazał ręką na wyjście z doliny.
Na tle ciemności nocnych zamigotało mnóstwo ruchliwych światełek.
Fabricyusz kazał zgasić pochodnie.
Z powstrzymanym oddechem, wpatrzeni w płomyki, czekali żołnierze na nieznaną przeszkodę.
Światła szły prosto na willę, rosnąc z każdą chwilą. Widać już było w ich blasku czarną masę, którą poprzedzał wysoki cień. Jakiś jeździec prowadził gromadę pieszych.
Teraz podniósł Fabricyusz do ust róg myśliwski. Zagrały skały i góry, podjęły lasy echo przeciągłe, rozsiewając je daleko wokoło.
Czarna masa zatrzymała się w miejscu.
— Kto ośmiela się zakłócać spokój dziedzictwa wojewody Italii? — zawołał Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej odpowiedział mu ten sam młody głos, który śpiewał hymn do Apolina.
— Konstancyusz Galeryusz przybywa otworzyć więzienie Fausty Auzonii.
— Zdobyty łup oddaje żołnierz tylko zwycięzcy. Przyjdź i odbierz Faustę Auzonię, jeśli ci dni twoje ciążą.
W czarnej masie uczynił się ruch. Piesi otoczyli konnego.
— Jakaś hałastra — szepnął Fabricyusz do Teodoryka.
Napastnicy nie brali widocznie nigdy udziału w nocnej wyprawie, zamiast bowiem zgasić pochodnie i rozrzucić się szybko, aby zmylić czujność przeciwnika, skupili się w pełnem oświetleniu, odsłaniając nieroztropnie siebie i położenie.
Dolina rozszerzała się w tem miejscu w równą płaszczyzną, co ułatwiało rozpęd konnicy.
Widział to Fabricyusz i uśmiechnął się lekceważąco.
Od czarnej masy zaczęły się odrywać drobne gromadki. Rozchodziły się one w dwie strony, rozwijając się w łańcuch.
Fabricyusz przywołał swoich Allemanów.
— Otoczymy karetę i wpadniemy na tych głupców, zanim skleją półkole — mówił do nich głosem przyciszonym. — Wozy ze sprzętami zostawić.
Wtem odezwał się znów Konstancyusz Galeryusz:
— Jeżeli oddasz Faustę Auzonię dobrowolnie, nie ściągniemy ręki na twoją głowę. Sprawidliwość króla Arbogasta ukarze cię dostatecznie za naszą krzywdę.
Odpowiedziało mu milczenie.
— Jesteście gotowi? — pytał Fabricyusz swoich Allemanów.
— Rozkazujcie, wojewodo!
— Gdzie Teodoryk?
— Strzeże z Hermanrykiem tyłu karety.
— Dobrze... Baczność!
Podniósł miecz do góry.
— Za mną!
Zadudniła ziemia pod kopytami koni, ciszę nocną rozdarł okrzyk wojenny Allemanów, żelazo uderzyło o żelazo. Po chwili rozbrzmiał szczęk mieczów, spadających na szyszaki i tarcze gladyatorów Galeryusza, rozległy się klątwy mężów, zakwilił plącz niewiast.
— Bij, zabij! — wołał Fabricyusz, który wpadł w sam środek łańcucha.
Zanim się obrońcy Fausty spostrzegli, co się stało, był już uwodziciel ze swoją branką na drugim końcu doliny.
Zatrzymał się, spojrzał po za siebie.
Czy jesteście wszyscy? — zapytał.
— Braknie Teodoryka — odpowiedziano.
— Czy widział kto, jak padł?
— Zabito pod nim konia.
— Nie zostawimy starego żołnierza w ręku nieznanych zbójów — rzekł Fabricyusz. — Dwóch niech pilnuje karety. Reszta za mną!
Popędził z powrotem.
Teodoryk, oparty plecami o drzewo, bronił się z zajadłością dzika, osaczonego w kniei. Ze wszystkich stron spadały na niego krótkie miecze rzymskie, a on odbijał je tarczą, odrzucał długą szablą hiszpańską.
Już mu zwiędłe ramię omdlewało. Rzęsisty pot spływał z jego czoła, krew tryskała z szyi, z boku, z bioder.
W chwili, kiedy Fabricyusz dobiegał do miejsca walki, zachwiał się, osunął się na kolana.
— Teodoryk, Teodoryk! — wołał wojewoda głosem stroskanego przyjaciela. — Idę, idę!...
Starzec chciał się dźwignąć... Załamał ręce i runął twarzą na ziemię.
I znów rozbrzmiał szczęk broni, rozległy się klątwy mężów. Gladyatorowie, nie przywykli do niespodzianych napaści, rozpryśli się, jak szkło kruche. Krwawą ścieżką przedarł się Fabricyusz do Teodoryka, podniósł go na konia i zadął w róg, dając znak do odwrotu.
Wkrótce potem toczyła się Julią Augustą ku Zachodowi zamknięta kareta, uwożąca Faustę Auzonię.
Tętent cwałujących koni zagłuszał szum morza, smaganego wichrem południowym. Zmieszane fale wspinały się, przewalały, jak podrażnione olbrzymy. Z dali przypływał głuchy łoskot, groźniejszy od grzmotów.
Z rozwianym włosem, z rozdętemi nozdrzami, leciał Fabricyusz przodem taboru, tuląc w objęciach Teodoryka.
Nie straszyła go przeraźliwa muzyka roznamiętnionych bałwanów. I w nim miotało się, huczało. Wrzawa piekielna mówiła językiem jego duszy starganej.
Utracił wszystko, co miłował na ziemi. Był, jak okręt, który znajdował się w tej chwili na morzu. Zewsząd ogarniały go ciemności zawiedzionych nadziei. Zdawało mu się, że spada w przepaść bez dna, w czarną otchłań wiecznego potępienia.
Nachylił się do Teodoryka.
— Stary, stary, dlaczego mnie opuszczasz? — skarżył się, jak dziecko, płaczące po matce.
Dotknął czołem twarzy sługi i zadrżał.
Twarz Teodoryka była zimna.
Fabricyusz znał bardzo dobrze przykry chłód śmierci.
I po raz pierwszy w życiu ścisnął jego gwałtowne serce żal ludzki. Nieznane oczom barbarzyńskiego wielmoża łzy zwilżyły jego powieki.
— Niech ci ziemia będzie lekką; własnemi rękami uścielę ci łoże ostatnie, wierny sługo, prawy człowieku — mówił zcicha. — Zmiłuj się nad jego duszą, Stwórco świata.
A morze rzucało się coraz gwałtowniej. Bałwany uderzały z taką siłą o brregi[22], iż zdawało się, że skaliste ramy rozsypią się w kawały. Huk spienionych wód wzmagał się, powtarzając się w odstępach coraz mniejszych.
W obliczu rozszalałego żywiołu, z trupem ukochanego sługi przy piersi, pełnej serdecznego bólu, zaczął Fabricyusz rozumieć niemoc śmiertelnika.
— I nad moją grzeszną duszą zmiłuj się, o Chryste, Boże nieszczęśliwych — szeptał.








VIII.


W Wiennie, w pałacu cesarskim, w sali tronowej udzielał Walentynian posłuchania Arbogastowi, który wrócił do Gallii po szczęśliwie ukończonej wojnie z Frankami..
Od głównych drzwi tworzyły dwa rzędy „domowników” szpaler błyszczący. Z góry, z kwadratowego otworu w suficie, przysłoniętego purpurowem płótnem, spada na ich złocone szyszaki i napierśniki, na jedwabne płaszcze i monogramy rubinowe strumień czerwonego światła.
Stali nieruchomi, z dobytemi mieczami, podobni do posągów. Chodziły po nich iskry, zapalające się i gasnące na ich medalach, pierścieniach i naramiennikach.
W głębi sali na podwyższeniu, po obu stronach tronu, spoczywali członkowie konsystorza cesarskiego[23]. Siedział w krześle kurulnem kwestor świętego pałacu, zajął już swoje miejsce wielki mistrz dworu, czekali na „wiecznego i boskiego pana” prefektowie pretoryum Gallii i Hiszpanii, komes skarbu publicznego i komes skarbu prywatnego[24]. Wpośród najwyższych dygnitarzów państwa nie było tylko Flawiana i Arbogasta.
Na progu bocznych drzwi ukazał się podkomorzy „świętej łożnicy” i zawołał głosem donośnym:
— Jego Wieczność, nasz boski pan, Walentynian!
Nad szpalerem domowników przepłynął cichy szmer, jakby echo głębokiego westchnienia; przyboczni doradcy cesarscy podnieśli się z krzeseł.
Z pokojów imperatora wysuwał się wąż jaskrawy. Szli w dwóch szeregach paziowie syryjscy w tunikach barwy perłowej, spaleni słońcem swojej gorącej ojczyzny; szli rzezańcy z bezwąsemi twarzami niewiast, w błękitnych płaszczach, popstrzonych srebrnemi gwiazdami; szli komesowie i podkomorzowie różnych stopni, obwieszeni złotemi łańcuchami i portretami Walentyniana.
Cały ten lśniący orszak przewijał się przed tronem, oddawał nizki pokłon symbolom władzy imperatorskiej i ustawiał się pod ścianami.
Na samym końcu postępowało dziesięciu „protektorów”, którzy poprzedzali cesarza.
Zatrzymawszy się przed podwyższeniem, rozdzielili się na dwie połowy, odsłaniając smukłą postać dwudziestokilkoletniego młodzieńca.
Był to Walentynian.
Imperator zachodniego państwa rzymskiego miał na sobie długą, białą suknię katechumena, a na niej płaszcz szkarłatny, pokryty haftowanemi symbolami prowincyi, podległych jego berłu. Na jego czole błyszczał wieniec, spleciony z drogich kamieni.
Wszedł elastycznym krokiem po stopniach marmurowych, wysłanych perskim kobiercem, spoczął na tronie i podniósł rękę na znak rozpoczętego posłuchania.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę głównych drzwi. Na ustach członków rady cesarskiej i dostojników dworskich zawisł uśmiech złośliwy.
Bo ten, który miał stanąć przed obliczem „boskiego i wiecznego pana”, przychodził po nagrodę, jakiej się nie mógł spodziewać wódz zwycięski. Podburzony przez swoich zauszników, odbierze dziś Walentynian Arbogastowi władzę nad wojskiem i strąci go z wyżyn sławy w proch zapomnienia.
Tak postanowiono na ostatniej radzie konsystorza.
Za chwilę skończy się panowanie dumnego Franka, pryśnie potęga męża, nienawidzonego przez bezpośrednie otoczenie młodego imperatora. Arbogast przestanie istnieć, a z nim razem padną groźby, straszące dworaków od kilku tygodni.
— Przekonasz się wkrótce, kto mocniejszy — mówiły uśmiechy dostojników.
Przed progiem ukazał się wywoływacz i rzucił na salę głośne w całem cesarstwie nazwisko.
— Król Arbogast! — zawołał.
W oczach członków konsystorza i dygnitarzów dworskich mignęła radość. Miło jest patrzeć na klęskę nieubłaganego wroga.
Lecz ta radość ustąpiła zdziwieniu, gdy się kotara odsunęła.
Błyszczącym szpalerem „domowników” zbliżał się Arbogast w pełnym rynsztunku bojowym, otoczony swoimi komesami i wojewodami. I naczelny wódz legionów i jego podkomendni mieli na sobie zbroje, a przy boku miecze, chociaż obyczaj nie pozwalał stawać nikomu przed imperatorem w stroju obozowym.
— Zuchwalec! — podawali sobie dygnitarze z ust do ust szeptem.
— Zuchwalec! — pomyślał widocznie i Walentynian, bo zmarszczył brwi i przygryzł wargę.
Wysoka postać Franka rysowała się wyraźnie na tle czerwonej smugi. Szedł wolno z głową podniesioną, ciągnąc za sobą brzęczący łańcuch mężów zbrojnych. Ciężkie kroki żołnierskie rozlegały się głucho w ogromnej sali. Wtórował im cichy szczęk mieczów, które domownicy schylali przed naczelnym wodzem.
Arbogast zatrzymał się przed tronem. Nie zgiął przed imperatorem kolana, nie dotknął czołem stopni podwyższenia, jak nakazywał ceremoniał dworski.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze — odezwał się chłodno.
I chłodno odpowiedział Walentynian:
— Witaj, królu!
Przez kilka chwil spoglądał Arbogast na Walentyniana, potem rzekł:
— Nie przychodzę po nagrodę za zwycięstwo, odniesione nad wrogami cesarstwa, bo spełniłem tylko to, co do mnie należało. Staję przed tobą, boski imperatorze, ze skargą na komesa Gallii, który odmówił mi posiłków w chwili ciężkiej. Oddaj komesa w moje ręce, abym go mógł ukarać podług praw, obowiązujących legiony rzymskie.
— Komesa Gallii posłałem wczoraj na pogranicze Recyi z rozkazem poskromienia barbarzyńców — odparł Walentynian.
Czoło Arbogasta sfałdowało się, tworząc powyżej nosa głęboką pionową bruzdę.
Obrzucił wzrokiem pytającym świtę imperatora. Na wszystkich twarzach dostrzegł uśmiechy szyderskie, we wszystkich oczach widział płomień nienawiści.
Imperator powierzył nieposłusznemu komesowi bez jego wiedzy obronę zagrożonego pogranicza, znieważył go, upokorzył rozmyślnie. Więc obawy, wyrażone przez Kaja Juliusza, nie były podstępem rzymskiego patryoty, usiłującego poróżnić naczelnego wodza z rządem chrześciańskim? Walentynian chciał go odsunąć w istocie od steru państwa?...
— Z Totonis poszli kuryerowie do Wienny z wiadomością o winie komesa Gallii. Czyby ich nie dopuszczono przed oblicze Twojej Boskości? — zapytał Arbogast.
Prawica Walentyniana, oparta na poręczy tronu, zaczęła targać złote frendzle. Argobast badał go, żądał, aby się wytłumaczył ze swojego rozporządzenia, zadawał jemu, imperatorowi pytania, a on oddziedziczył po ojcu pychę tyrana, trzymaną tylko na wodzy przez zasady nauki Chrystusowej, której był szczerym wyznawcą.
— Nie jest rzeczą twoją rozstrząsać winy moich komesów — odpowiedział szorstko.
— Winy komesów wojskowych należą przed sąd naczelnego wodza — wtrącił Arbogast.
— Naczelnym wodzem siły zbrojnej był zawsze imperator.
— Naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju.
Na skroniach Walentyniana nabrzmiały żyły.
Już uderzyła gwałtowna krew ojca na mózg syna, a przy tronie nie było nikogo, ktoby ją cofnął słowem rozważnem.
Wyzywające uśmiechy całego otoczenia zachęcały Walentyniana do wykonania zamachu, o którym jego młoda ambicya marzyła oddawna.
Byłże on imperatorem? Siedział wprawdzie na tronie, podpisywał purpurowym atramentem pargaminy urzędowe, widział na sztandarach swój portret, lecz nie on zwyciężał na polach bitew, rozkazywał w obozach, zawierał traktaty pokoju, obsadzał posady wojskowe, rozdawał wieńce zasługi. Prowincyami państwa zachodniego rządził Arbogast, przydany do jego boku przez Teodozyusza.
Stary wódz trzymał ręką żelazną ster Italii, Hiszpanii, Gallii i Brytanii, nie dopuszczając do współudziału „boskiego i wiecznego” pana.
A pierś młodego monarchy rozpierała żadza[25] czynów, sławy. Obrzydła mu purpura bez władzy, korona bez blasku. Nie był on już niedojrzałym chłopcem, za którego miał go Teodozyusz.
Nienawiść dworaków, podsycana zręcznie przez Juliusza i Emilię, padła na grunt przygotowany. Podszepty członków konsystorza i podkomorzych, nieprzychylnych Arbogast owi, przyspieszyły tylko wybuch długo tłumionego gniewu Walentyniana.
— Mówisz, że naczelnym wodzem był zawsze ten, co prowadził legiony do boju? — odezwał się Walentynian przez zaciśnięte zęby. — Słusznie mówisz. Wskazujesz mi drogę, którą powinien iść imperator rzymski? Dobrze wskazujesz. Poprowadzę odtąd sam wojsko zachodnich prefektur, jak to czynił kiedyś mój wielki rodzic. Nie jesteś mi już potrzebny. Twoim latom sędziwym czas spocząć po życiu pełnem sławy i zasług. Możesz wrócić do ognisk domowych twojego narodu.
Podniósł się z tronu i podał Arbogastowi pargamin, zaopatrzony dużą, czerwoną pieczęcią.
— Czytaj! — rzekł rozkazująco.
Po ustach dworaków pełzał znów uśmiech tryumfującej złości. Oni wiedzieli, co ten dokument zawierał. Zwalniał on Arbogasta ze wszystkich urzędów, zajmowanych w cesarstwie, pozbawiał go władzy, zaszczytów.
Lecz nagłe pierzchły złe uśmiechy, jak spłoszone węże.
Bo oto stała się rzecz niesłychana.
Arbogast, przebiegłszy oczyma pismo cesarskie, podarł je i cisnął strzępy pargaminu pod nogi Walentyniana.
— Nie ty oddałeś mi rządy prefektur zachodnich i nie ty mi je odbierzesz — rzekł głosem spokojnym.
Stał wyniosły, groźny, z prawicą na mieczu, otoczony swoimi komesami i wojewodami, którzy przysunęli się do niego.
Salę zaległa duszna cisza — zwiastun burzy.
Walentynian patrzał na Arbogasta wzrokiem osłupiałym. Oczy zachodziły mu krwią, wargi posiniały.
— Zuchwały! — krzyknął i wyrwawszy jednemu z „protektorów” miecz, rzucił się na starego wodza.
Zanim jednak zdołał zbiedz ze stopni podwyższenia, utworzył się przed Arbogastem mur z piersi, zakutych w żelazo. Dwoje ramion pochwyciło go i odepchnęło z taką silą, że byłby upadł, gdyby go protektorowie nie byli podtrzymali.
Powtórnie zapanowała w sali cisza, ale teraz była to cisza grobów, przesiąkła trwogą.
W państwie, w którem od kilku wieków rozdawało wojsko wieniec imperatorski, rozkazywał ulubieniec legionów. A nie po stronie Walentyniana stanęli przedstawiciele siły zbrojnej.
Zrozumieli to dworacy, przeto zbielił strach śmiertelny ich twarze i poraził członki.
Odgadł i młody imparator[26], że się tron pod nim zachwiał. Osunął się na krzesło, ozdobione symbolami władzy, spuścił głowę i utkwił tępy wzrok w kobiercu, jakby spoglądał w przepaść otwartą.
W ciszy złowrogiej rozbrzmiał podniesiony głos Arbogasta:
— Imperator Walentynian odbiera mi z dniem dzisiejszym dowództwo nad wojskiem zachodnich prefektur — mówił. — Czy stało się to z waszą wolą, wierni moi towarzysze? Jeżeli przenosicie młodego wodza nad starego, ustąpię bez skargi.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — zawołali komesowie i wojowodowie[27]. — Tylko ty będziesz nas prowadził do chwały i zwycięstwa!
Walentynian pochylił głowę jeszcze niżej. Słyszał nad sobą łopot skrzydeł śmierci. Odpowiedź komesów i wojewodów była dla niego wyrokiem.
— A wy — groził Argobast, zwróciwszy się do otoczenia imperatora — coście dla zaspokojenia swojej zawiści sprowadzili na cesarstwo burzę niespodziewaną, policzcie swoje grzechy, albowiem moja ręka karząca spadnie wkrótce na wasze podłe czerepy.
Rzekłszy to, odszedł szpalerem domowników.
Chyłkiem, pod ścianami, wysuwali się za nim członkowie konsystorza i urzędnicy dworscy.
Przy opuszczonym cesarzu została tylko najbliższa służba, tuląca się z płaczem do stopni tronu.
— Do obozu — rozkazał Arbogast, dosiadając przed pałacem konia. — Frankowie i Allemanowie niech będą gotowi! Każdego ktoby chciał odwodzić wojsko od posłuszeństwa, zarąbać bez sądu. Setnikom wyznania galilejskiego nie powierzać straży nocnych.
Lotem wichru przebiegła nad miastem wiadomość o buncie Arbogasta. Roznosili ją dworacy, którzy uciekali z pałacu, jak z domu płonącego. Na ulicach ustał ruch dnia roboczego. Kupcy zamykali z pośpiechem sklepy, lektyki i rydwany chroniły się pod dach bezpieczny, żołnierze gromadzili się w koszarach.
Piękna, wesoła Wienna zmieniła się w przeciągu godziny w cmentarzysko. Zdawało się, że wszelkie życie zastygło w uroczej rezydencyi imperatorów.
Bo nie poraz pierwszy patrzał biały gród nad Rodanem na walkę o koronę. Tu przebywał Gracyan, zanim nienawiść zwolenników dawnego porządku przecięła jego młode lata; stąd wychodził Maksymus na pole nieszczęśliwe.
Za każdym razem lała się krew winnych i niewinnych. Wojna domowa nie oszczędzała nikogo, drapieżniejsza od głodnych mieszkańców lasu.
Milczenie oczekiwania spowiło miasto. Nikt nie śmiał zaspokoić ciekawości. Nawet lekkomyślny motłoch, drwiący zwykłe z niebezpieczeństwa, zaszył się w swoich norach, przerażony gniewem Arbogasta.
Gniew obrażonego króla odzywał się już ponurym głosem tub rzymskich i rogów frankońskich. Pustemi ulicami pędzili trębacze wzywając żołnierza do obozu.
W domach chrześcian polecali naczelnicy rodzin troski swoje miłosierdziu Boga Ukrzyżowanego. Arbogast nie sprzyjał nowej wierze. Z chwilą, gdy on zasiądzie na tronie, zejdą ze sztandarów monogramy Chrystusa. A wojsko okrzyknie jego imperatoorem. Nie było w Wiennie nikogo, ktoby o tem wątpił.
I cicho było w mieście, jak w katakumbach pierwszych chrześcian. W pałacach możnych i lepiankach ubogich skarżyły się zawiedzione nadzieje. Wyznawcy Chrystusa spodziewali się, że syn Justyny zdusi ostatecznie upiora pogańskiego. Runął gmach, zbudowany na gorliwości Walentyniana.
Tylko w gospodzie pod „Czerwonym jeleniem”, w której mieszkał dotąd Kajus Juliusz z Galeryuszem, nie smuciło się ani jedno serce. Służba patrycyuszów rzymskich weseliła się, jak na godach.
Kiedy niewolnik stanął przed Juliuszem z upragnioną nowiną,podziękował mu pan kiesą, pełną złota i rzekł:
— Niech gospodarz otworzy dla was swoją piwnicę. Radujcie się, albowiem dzień dzisiejszy zapisze historya Rzymu złotemi głoskami.
A zwróciwszy się do Galeryusza, mówił:
— Nasi bogowie jeszcze nie umarli. Oni żyją i czuwają nad swoją świętą stolicą. Zwycięstwo!
Nieposłuszeństwo Arbogasta było rzeczywiście wygraną zwolenników dawnego porządku. Naczelny wódz, który znieważył w obliczu całego dworu imperatora, nie mógł się już cofnąć z drogi pochyłej. Czy chciał, czy nie chciał, musiał się stoczyć w objęcia nieprzyjaciół rządu chrześciańskiego. Nie miał innego wyjścia, oprócz jawnego buntu. Nawet u Teodozyusza, chociaż mu starszy imperator sprzyjał, nie znalazłaby jego bezwzględna duma ucha pobłażliwego.
Pękł łańcuch wzajemnych zobowiązań, łączący króla Franków z Wienną i Konstantynopolem. Rzym był odtąd naturalnym sprzymierzeńcem Arbogasta, zaś on stał się z konieczności jego tarczą.
— Sto białych jałowic poślę kapłanom Hermesa — obiecywał Juliusz — on to bowiem dał myślom moim przebiegłość, a językowi giętkość. Gdyby nie twoja niezręczność moglibyśmy wrócić do Rzymu. Nie jesteśmy już w Wiennie potrzebni. Resztę zrobi za nas dzielność żołnierska Arbogasta.
— Któż mógł przypuszczać, że sam Fabricyusz zagrodzi mi drogę do kryjówki kapłanki? — bronił się Galeryusz.
— Dobry dowódca powinien być na wszystko przygotowany. Lecz nie mówmy już o twojej nieudanej wyprawie. Będziesz na przyszłość ostrożniejszym — odparł Juliusz.
— Zawiesiłbym w kaplicy Jowisza na Kapitolu szczerozłote votum, gdybym mógł spotkać jeszcze raz Fabricyusza. Sromotna porażka drwi ze mnie w snach nocnych.
— Zemstę odłóż na później, a teraz myśl nad sposobami wydostania Fausty Auzonii ze szponów Fabricyusza, bez kapłanki bowiem nie możemy wrócić do Rzymu.
— Nie domyślam się nawet, dokąd się wojewoda udał z Faustą Auzonią — rzekł Galeryusz. — Wiem tylko, że oddalił się w stronę Cemenelum, ale z Julią Augustą łączy się tyle dróg, iż mógł gdziekolwiek zboczyć.
Ślady rabusia wytropią szpiegi Arbogasta. Trzeba się odwołać do pomocy króla, aby Fabricyusz nie miał czasu przepaść w lasach allemańskich.
Juliusz udał się sam do stajni i kazał zaprządz do rydwanu.
Kiedy senatorowie siadali na wóz, mijał gospodę Rikomer, setnik domowników. Był konno. Ujrzawszy Rzymian, zatrzymał się, jakby się chciał cofnąć. Namyślił się jednak, bo zbliżył się z uprzejmem pozdrowieniem.
— Pamiętam — zagadnął go Juliusz — iż żyłeś kiedyś z Fabricyuszem w ścisłej przyjaźni. Czy nie masz wiadomości od wojewody Italii?
Setnik pochylił głowę i poprawiał coś przy cuglach.
— Z Rzymu nie miałem dawno kuryera — odparł głosem niepewnym.
Uważnie spojrzał Juliusz na niego, lecz Rikomer odwrócił twarz, przypatrując się szyldowi gospody tak pilnie, jakby go po raz pierwszy widział.
— I nie wiesz, że Fabricyusz uciekł z Rzymu? — badał Juliusz.
— Fabricyusz... uciekł z Rzy...mu? — mówił Rikomer pozornie zdziwiony...
Wzruszył ramionami.
— Nic o tem nie wiem. Czy by się dopuścił jakiego czynu karygodnego? — pytał.
Nieznaczny uśmiech przewinął się po ustach Juliusza.
— Dowiedz się, gdzie Fabricyusz obecnie przebywa — rzekł — i napisz swojemu przyjacielowi, że król Arbogast wysłał za nim najlepszych wyżłów ze sfory Eugeniusza.
Rikomer, rzuciwszy senatorowi ukośne, nieufne spojrzenie, oddalił się wolno.
Kiedy go domy bocznej ulicy zakryły, odezwa! się Juliusz do Galeryusza:
— On zna kryjówkę Fabricyusza. Trzeba na niego zwrocić uwagę Arbogasta.
Rikomer jechał krok za krokiem, oglądając się ciągle, czy go kto nie śledzi. Dopiero za bramą miasta puścił się galopem ku Rodanowi.
Wzdłuż rzeki, w wonnych klombach rozkwitłych ogrodów, świeciły białe wille. Do tych zacisznych gniazd nie doszedł jeszcze odgłos tub i rogów. Dzieci bawiły się wesoło na trawnikach, niewolnicy wygrzewali się przed portykami w ciepłem słońcu majowem!
O dwie mile rzymskie od Wienny, w lasku akacyowym, który robił z daleka wrażenie dużego bukietu z kwiatów różowych, stał dom, otoczony wysokim parkanem.
Tu zatrzymał się Rikomer.
Zeskoczywszy z konia, wbiegł szybko do ogrodu.
— Gdzie ten rycerz, który przybył wczoraj nocą? — spytał odźwiernego.
— Gość Twojej Znakomitości chłodzi się przy fontannie — odpowiedział sługa.
Rikomer udał się na miejsce wskazane.
Na ławce kamiennej, pod rozłożystą lipą siedział Fabricyusz z głową, ukrytą w dłoniach. Był tak zatopiony w myślach, ze[28] nie słyszał zbliżających się kroków.
Rikomer przypadł do niego, pochylił się nad nim i odezwał się głosem zdyszanym:
— Uciekaj! uciekaj natychmiast!
Fabricyusz odjął ręce od twarzy. Głęboki smutek wyzierał z jego oczu, podkrążonych sinemi obwódkami.
Przetarł palcami powieki i odetchnął głęboko.
— Uciekam od kilku tygodni — rzekł głosem zmęczonym. — Sądziłem, że mogę wypocząć pod twoją opieką.
— I mnie i tobie, nam wszystkim grozi wielkie niebezpieczeństwo... Arbogast znieważył przed godziną imperatora... komesowie i wojewodowie stanęli jawnie, przed całym dworem, po jego stronie... w mieście popłoch... tuby i rogi trąbią na trwogę... żołnierz gromadzi się w obozie... Walentynian stracił przytomność... opuścili go doradcy i zausznicy... Uciekaj... dziś, jutro obwoła wojsko Arbogasta imperatorem... Nie zwlekaj... Nie masz ani jednej nocy do stracenia... Juliusz i Galeryusz jadą do obozu...
Słowa Rikomera mieszały się, bezładne, poplątane. Mimo to pochwycił Fabricyusz ich treść, brzemienną w skutki nieprzewidziane.
Zerwał się z ławy i zawołał:
— Trzeba bronić imperatora! Z jego osobą zespoliły się nadzieje naszej świętej wiary.
— Zapóźno! — odpowiedział Rikomer. — Arbogast stoi przed bramami miasta z całą siłą zbrojną, z Frankami i Allemanami. I znaczna część legionów Gallii znajduje się w jego obozie. Zniewaga jest tak ciężka, iż zmyć może ją tylko krew imperatora lub króla. Ty wiesz równie dobrze, jak ja, kto wygra tę grę niebezpieczną.
Opowiadał zajście w pałacu cesarskim, podnosząc jego grozę klątwami, rzucanemi na Arbogasta.
Zbyt dobrze znał Fabricyusz miłość wojska do starego wodza, aby się mógł łudzić zwycięstwem Walentyniana. I on pamiętał gwałtowną śmierć Gracyana i klęskę Maksymusa. Ludzie jego czasu nie przebaczali potężnym wrogom. Na trupach pokonanych współzawodników wznosił się tron Cezarów. Obficie sączyła z jego purpury krew zdeptanych uzurpatorów. Od lat stu panował ten, kto nie znał litości. Własnego syna i własną żonę skazał Konstantyn na śmierć, prawie całą rodzinę cesarską wymordował Konstancyusz; Walentynian I i Walens szaleli, jak dzikie bestye, nawet Teodozyusz mścił się okrutnie. Jedyny Julian Apostata spoglądał z pobłażliwym uśmiechem filozofa, który się niczemu nie dziwi, na złość i głupstwo ludzkie.
— Za późno... — rzekł Fabricyusz głosem zdławionym. — Tylko Bóg ocali Walentyniana dla naszej świętej wiary.
W morzu wojska rzymskiego był on tylko jedną falą, którąby inne zalały, gdyby się miotała nieposłuszna. Nie mógł opuszczonemu imperatorowi pomódz. Nie miał pod ręką ani jednej kohorty.
— Uciekaj, uciekaj natychmiast! — prosił Rikomer. — Strasznie pastwiłby się nad tobą gniew Arbogasta. Ukryj się tymczasem w górach iberyjskich. Może burza przeminie tak szybko, jak przyszła. Kuryer Walentyniana odjechał już do Konstantynopola. Teodozyusz nie pozwoli na tryumf bałwochwalców.
Zwrócił ucho w stronę miasta i nasłuchiwał.
— Czy słyszysz? — mówił.
Zdaleka, ponad ogrodami i willami, nadpływały dźwięki rogów. Trębacze Arbogasta alarmowali już przedmieścia.
— Mógłby cię kto poznać, wydać w ręce króla. Blady strach tchórzów będzie się starał pozyskać łaskę nowego władcy podłością. Nie zwlekaj! — nalegał Rikomer.
Ale Fabricyusz odparł:
— Zostaw mnie samego. Chcę się rozmówić z moim Bogiem.
— Z Bogiem rozmówisz się w drodze...
— Uczyń, o co proszę...
Kiedy się Rikomer oddalił, padł Fabricyusz na kolana, wyciągnął ręce do nieba i modlił się z głębi duszy zrozpaczonej:
— Boże nowych ludów, coś opromienił słońcem Swojej dobroci głuche lasy barbarzyńców — zmiłuj się nad nami! Boże wydziedziczonych, coś posadził na tronie cesarstwa rzymskiego potomków niewolników — zmiłuj się nad nami! Boże wzgardzonych i odepchniętych, coś powołał do praw obywatelskich wszystkie narody — zmiłuj się nad nami! Nie dopuść, by duma Arbogasta cofnęła dzieło mądrości Twojej, obróciła w niwecz owoce krwawego trudu trzech wieków. Zmiłuj się nad nami, albowiem jesteś wszechmocny!
Nowy Rzymianin był w tej chwili tylko chrześcianinem, któremu niebezpieczeństwo, zagrażające jego Dobremu Pasterzowi, przesłoniło troski osobiste. Z upadkiem krzyża padał gmach istniejącego porządku — wracała wyłączność i pycha bogów rzymskich.
Wychowaniec rządu chrześciańskiego zdawał sobie dokładnie sprawę z przewrotu, jaki się przygotowywał w obozie pod namiotem Arbogasta. Niespodziewana zmiana położenia roznieciła w jego sercu żarliwość neofity, przytłumioną przez samolubstwo miłości. On nie przypuszczał nigdy, aby się Kościół mógł zachwiać, jak kruchy twór rąk ludzkich. Wszakże patrzał od kołyski na jego siłę.
A jednak stało się, czego jego wiara nie przewidziała.
Pyszny żołnierz znieważył „boskiego i wiecznego pana,” który był dla nowego Rzymianina wcieleniem wszelkiej potęgi doczesnej — poganin sponiewierał w świętej osobie imperatora naukę Chrystusa — porządek społeczny, ustalony wysiłkami długiego szeregu pokoleń, rysował się, rozprzęgał...
— Prawdaż to?... — mówił Fabricyusz, nie odrywając wzroku od nieba
Naokoło niego pachniała i śpiewała wiosna. Drzewa, pokryte białym puchem, krzewy, strojne różnobarwnemi kwiatami, murawa, przyodziana w jasną, młodą zieleń, ptaki, świergoczące wesoło — cała przyroda radowała się, jakby dzień dzisiejszy był podobny do wczorajszego. Ani jeden listek nie odczepił się od gałązki, przesyconej słodkiemi sokami, chociaż śmierć rozpościerała już nad Wienną swoje czarne skrzydła.
Fabricyusz dziwił się słońcu, że świeciło, promienne, gorejące. Męczył go widok blasków i żywych barw wiosny. Pragnał[29] ciemności nocy pochmurnej, by mógł zostać sam ze swoim smutkiem.
Był teraz prawdziwym banitą, pozbawionym prawa do oddychania powietrzem wielu krajów. Z upadkiem Walentyniana zamkną się dla niego najdalsze zakątki prefektur zachodnich. Gdziekolwiekby się schronił, wszędzie wytropią go wywiadowcy Eugeniusza, gdy tego Arbogast zażądał.
Wszystkie nadzieje swoje oparł na przyjaźni, jaka go łączyła z młodym imperatorem. Jechał do Wienny z zamiarem przebłagania Walentyniana i przejednania za jego pomocą Ambrozyusza. „Boski pan,” który nienawidził tak samo, jak on, Rzymian dawnego obyczaju, przebaczy mu czyny nierozważne i przywróci go do łaski.
Lecz łaska Walentyniana przestała być źródłem szczęścia dla jego poddanych.
Teraz został Fabricyuszowi tylko Bóg, ostatnia ucieczka rozbitków, odtrąconych przez ludzi.
Bóg?...
I Dobry Pasterz odepchnął go od Swojego łona litościwego. Mówił mu Rikomer, że z Medyolanu nadeszła już do biskupa Wienny wiadomość o jego nieposłuszeństwie. Gdyby się ośmielił zbliżyć do domu Bożego, nie wpuściliby go odźwierni nawet do przedsionka.
Fabricyusz rzucił się twarzą na ziemię. Czuł się mniejszym od najdrobniejszego robaczka, uboższym od nędzarza, wyciągającego do przechodniów rękę przed portykami świątyń. Wypadki ostatnich tygodni przygniatały go ciężarem, mocniejszym od jego gwałtowności. Zabójstwo Simonidesa, ucieczka z Rzymu, pogarda Fausty, śmierć Teodoryka podkopały już jego dumę. Złamały ją ostatecznie groźba Ambrozyusza i klęska Walentyniana.
Nieszczęście zaczęło go zbliżać do istoty nauki Chrystusowej, którą uważał dotąd tylko za sztandar nowych ludów w walce z wyłącznością rzymską.
— Nie kochałem cię, Baranku Miłosierny — spowiadał się przed sobą — zawiniłem przeciw Twojej dobroci. Powiedz mi, co mam uczynić, aby się drzwi Twoich domów znów przedemną otworzyły?
Zdawało mu się, że słyszy nad sobą glos Ambrozyusza, który napominał: „Zgrzeszyłeś pychą i gwałtownością — zmażesz grzech pokorą i łagodnością.”
— Będę pokornym i łagodnym — ślubował Fabricyusz.








IX.


W trwodze przebyła Wienna dwa długie dni. Ustał handel, rzemiosła założyły ręce bezczynnie, urzędy nie załatwiały spraw bieżących. Nikt nie wychodził na ulicę, ciągle bowiem spodziewano się napadu Arbogasta.
Ze wszystkich stron opasywał miasto straszliwy łańcuch, najeżony włóczniami Franków, Allemanów i Gallów. Jak daleko oko sięgało, wszędzie świeciły białe namioty, lśniły w słońcu zbroje, miecze i tarcze. Dość było jednego sygnału, aby ten łańcuch ścisnął rezydencyę imperatora i zmienił ją w kupę gruzów, obryzganych krwią winnych i niewinnych.
Z pałacu cesarskiego szli do obozu posłowie z obietnicami przebaczenia i łaski. Przerażony Walentynian upokorzył się przed wojskiem, traktował z naczelnikami poszczególnych plemion, jak równy z równymi.
Ale posłowie wracali z chmurą troski na czołach. Daremna była ich wymowa i prośby daremne.
Komesów i wojewodów Arbogasta nie łączyła żadna nić serdeczna z Walentynianem. Nie on znosił razem z nimi głód, pragnienie i wszelki trud wojny, nie jego głos zagrzewał ich w boju do męstwa i dziękował im po odniesionem zwycięstwie.
Cóż ich mógł obchodzić syn Panończyka, którego legiony wschodnie wyniosły na tron w chwili, kiedy godniejsi od niego mężowie wzgardzili koroną? Walentynian nie miał po za sobą nawet tradycyi starego rodu rzymskiego. Był on w cesarstwie tak samo „nowym człowiekiem,” jak oni.
Obojętnie przyjmowali panowie frankońscy, allemańscy i gallijscy hojne obietnice posłów, wiedzieli bowiem z doświadczenia, że każdy imperator głaskał dopóty przedstawicielów siły zbrojnej, dopóki się ich obawiał, a potem mścił się okrutnie za strach i obrażoną miłość własną.
Nic zresztą więcej nad to, co posiadali od naczelnego wodza, nie mógł im uczynić Walentynian. Oni służyli cesarstwu dla dostojeństw i pieniędzy, zaś Arbogast nie skąpił ani pierwszych ani drugich. Najważniejsze posady wojskowe obsadził swoimi przyjaciółmi, cały zdobyty łup oddawał żołnierzowi, dostrzegał i wynagradzał bez zawiści każdą zasługę. Żyjąc tak samo skromnie, ubogo, jak Marek Aureliusz i Julian Apostata, lekceważył złoto, zadawalniając się sławą. Jego znana powszechnie uczciwość była dla najemników cesarstwa rzymskiego lepszą rękojmią dochowania zawartych umów, aniżeli obietnice Walentyniana.
Że młody imperator wyznawał szczerze naukę Chrystusową, nie jednało mu bynajmniej miłości wojska zachodnich prefektur, pogrążonego jeszcze w mrokach bałwochwalstwa. Prawie wszyscy Frankowie i Allemanowie modlili się do swoich bogów. Tylko pomiędzy Gallami liczyła już nowa wiara mnóstwo zwolenników, lecz chrześcianie przenosili pracę pokoju nad krwawe rzemiosło żołnierza. Pod sztandarami było ich bardzo niewielu.
W trawiącym niepokoju czekała Wienna na wynik rokowań. Ludność chrześciańska, spoglądała na Walentyniana, jak na słońce wschodzące. Gdyby ta jasna gwiazda zgasła przedwcześnie, ogarnęłyby znów Gallię ciemności pogaństwa.
A gwiazda imperatora świeciła z każdą godziną słabiej. „Niech się Walentynian zda na łaskę i niełaskę króla” — odpowiadali posłom komesowie i wojewodowie. Znaczyło to w bezlitosnym języku czwartego stulecia: niech się usunie z drogi nowego władcy, albo my go usuniemy.
Już wieczorem pierwszego dnia nie łudziło się miasto. Chrześcianie wiedzieli, iż żadna siła ludzka nie ocali Walentyniana. Wszystkie spory pomiędzy imperatorami rzymskimi i wodzami rozstrzygała zawsze śmierć słabszego. Zabijał mocniejszy, a mocniejszym nie był młody monarcha.
I nikt nie zdziwił się, gdy prefekt Wienny obwieścił trzeciego dnia z mównicy na głównym rynku zebranemu ludowi: „że Jego Wieczność, boski Walentynian, zeszedł w nocy nagle z tego świata.”
Nikt nie pytał o szczegóły owej „nagłej śmierci,” którą, umierali w doniesieniach urzędowych wszyscy imperatorowie, zamordowani przez jawnego, czy ukrytego wroga, za niepotrzebną bowiem ciekawość płacono w pobliżu dworów cesarskich gardłem[30].
Milcząc, rozeszli się chrześcianie do domów.
Wkrótce potem ukazali się na ulicach domownicy i protektorowie, postępujący w zwartych szeregach. Prowadził ich Rikomer, który niósł wieniec imperatorski i płaszcz szkarłatny.
Przyboczna straż cesarska udawała się do obozu z pokłonem wiernopoddańczym. Wybraniec wojska był jej panem prawowitym.
Wiadomość o śmierci Walentyniana zastała Arbogasta pod namiotem. Siedział na składanem krześle połowem, a naokoło niego stali jego radcowie i wojewodowie. Byli także przy nim Juliusz i Galeryusz.
Zgon imperatora nie wywołał w otoczeniu króla żadnego wrażenia. Spodziewano się go od dwóch dni. Przyjęto żałobną nowinę z taką obojętnością, jak gdyby się stała rzecz najzwyklejsza.
Rikomer, powtórzywszy słowa prefekta miasta, zgiął kolano przed Arbogastem i zawołał:
— Bądź pozdrowiony boski i wieczny panie!
To samo uczynili komesowie, wojewodowie i radcowie.
Lecz Arbogast nie sięgnął po wieniec i płaszcz purpurowy.
— Podnieście się — rzekł. — Nie dla mnie umarł Walentynian.
Zdumienie malowało się na twarzach jego pod komendnych. Najstarszy z nich, Frank Bauto, zawołał powtórnie:
— Bądź pozdrowiony, boski i wieczny panie! Tylko twoich rozkazów chcemy słuchać na polu sławy.
— Oko moje będzie czuwało dalej nad wami — mówił Arbogast — lecz wiarołomstwem nie splamię siwych włosów. Ślubowałem Teodozyuszowi, iż nie włożę nigdy korony rzymskiej na głowę i ślubu tego dochowam. Zostanę waszym wodzem, ojcem w pokoju, panem na wojnie. W purpurę rzymską przyodziejemy Rzymianina.
Kajus i Juliusz spojrzeli po sobie. Chciałżeby Arbogast obwołać imperatorem Flawiana albo Symmacha? Tylko jeden z nich mógł stanąć godnie obok Teodozyusza.
Komesowie i wojewodowie zaczęli pomiędzy sobą szeptać; nie byli widocznie zadowoleni z postanowienia króla.
— Ostatnie pokolenia widziały na tronie Cezarów wielu władców, którzy nie pochodzili z krwi rzymskiej — odezwał się komes Bauto. — Kto broni cesarstwa rzymskiego przed jego nieprzyjaciółmi, ten jest Rzymianom. Bądź naszym imperatorem, wodzu!
— Bądź naszym boskim panem — prosili podkomendni Arbogasta. — Twoja sława i prawość będą najpewniejszą tarczą wojska i państwa.
Arbogast potrząsł głową.
— Czy chcielibyście, aby wasz stary wódz — rzekł podniesionym głosem — zasłużył na pogardę Teodozyusza? I wy szanujecie wielkiego imperatora, którego koronę zdobią liczne zwycięstwa. Król Arbogast nie może złamać danego słowa.
Komesowie i wojewodowie milczeli. Ich dziewicze serca barbarzyńskie miały cześć dla zobowiązań mężów. Każdy z nich uczyniłby to samo.
— Nie lękajcie się — ciągnął Arbogast dalej. — Imperator, którego wam wybiorę, dochowa zawartych umów.
Obrzucił zgromadzonych wzrokiem szukają cym, a zatrzymawszy go na naczelniku swoich pisarzów i wywiadowców, który trzymał się skromnie na uboczu, wskazał na niego ręką i rzekł:
— Oto wasz imperator! Oddajcie wieniec Eugeniuszowi!
W pierwszej chwili mniemali komesowie i wojewodowie, że król żartuje. Eugeniusz byłby ostatnim, o którym by pomyśleli, gdyby im kazano wybierać imperatora.
Pochodził on wprawdzie z przesławnej rodziny rzymskiej, lecz ubóstwo zepchnęło go do plebejów. Retor z zawodu, służył na dworach możnych barbarzyńców, jako nauczyciel ich dzieci, zanim go Arbogast wziął do swojego boku. Oddany naczelnemu wodzowi całą duszą, zdolny i wierny, posuwał się szybko po drabinie hierarchii urzędniczej[31].
— Eugeniusz imperatorem? — pytał Bauto z niedowierzaniem.
Podkomendni Arbogasta uśmiechali się pogardliwie.
Tylko Juliusz sposępniał. On odgadł odrazu, dokąd król Franków zmierza. Chciwy władzy starzec sadzał rozmyślnie na tronie rzymskim swojego sługę, aby rządzić za niego. W ten sposób dotrzyma słowa Teodozyuszowi i nie wypuści z rąk steru państwa. Flawianus lub Symmachus nie byliby powolnem narzędziem dumnego żołnierza.
Sam wybraniec Arbogasta przeraził się tak bardzo niespodziewanym zaszczytem, że pobladł i cofnął się ku wyjściu z namiotu, jakoby chciał uciekać.
— Odwróć myśli swoje odemnie, królu — prosił. — Zbyt wielkim jest ciężar władzy imperatorskiej na moje słabe barki.
— Żadna władza nie ciąży, gdy ją Arbogast podpiera — odpowiedział król. — będziesz imperatorem, Eugeniuszu.
— Zostaw mnie na stanowisku, na którem jestem pożyteczny tobie i państwu. Obcą jest mi sztuka rządzenia.
— Ale nie obcą jest ci sztuka podpisywania pargaminów urzędowych. Zmienisz tylko atrament czarny na purpurowy. I nie obcą ci jest także sztuka przemawiania do poselstwa słowem gładkiem. I Walentynian nie czynił więcej, a był naszym boskim i wiecznym panem.
Ostatnie wyrazy podkreślił Arbogast uśmiechem szyderskim.
Teraz zrozumieli i jego podkomendni, dlaczego wybrał Eugeniusza. Mądry król chciał utrzymać istniejący porządek bez narażenia ich i siebie na gniew Teodozyusza.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze! — zawołali komesowie i wojewodowie.
Lecz żaden z nich nie zgiął kolana.
Bauto wziął z rąk Rikomcra płaszcz cesarski i zbliżył się z nim do Eugeniusza.
Kaprysem przedstawicielów siły zbrojnej na tron wyniesiony retor wzdrygnął się na widok sukni szkarłatnej. Ciekła z niej krew licznych imperatorów. Świeży trup Walentyniana ostrzegał go przed niebezpieczną godnością. On znał lepiej od Franków i Allemanów dzieje Rzymu.
Wyciągnął ręce przed siebie i zawołał z rozpaczą:
— Nie mogę... Jestem chrześcianinem.
— Ty, Galilejczykiem? Nic mi o tem nie mówiłeś — odezwał się Arbogast.
— Wiarę chrześciańską przyjąłem w Konstantynopolu.
— W Konstantynopolu wyznają wszyscy zabobon galilejski z obawy przed Teodozyuszem. Nie trudno będzie ci wrócić do wiary przodków. Nie opieraj się, Eugeniuszu.
— Nie opieraj się! — wtórowali Arbogastowi jego podkomendni, pobrząkując mieczami.
Eugeniusz widział naokoło siebie groźne twarze i słyszał szczęk broni. U wyjścia namiotu stał Bauto, zagradzając mu drogę.
— Miejcie litość nademną — błagał jeszcze. — Tylu innych przyodzieje bez trwogi purpurę monarszą. Dlaczego pragniecie koniecznie mojej zguby? Służyłem wam wiernie.
Lecz już zarzucił mu Bauto na ramiona płaszcz szkarłatny, zaś Arbogast wcisnął mu na głowę lśniący wieniec.
Był rzymskim imperatorem.
Zawstydzony, przypatrywał się Juliusz tej scenie gorszącej.
Koronę „świętego, wiecznego” Rzymu rozdawali barbarzyńcy, pomiatając nią, jak sprzętem bez wartości. Każdy waleczny Frank, Alleman, Got, Wandal mógł posadzić na tronie Juliów, Klaudyów, Flawiów i Antoninów, pierwszego z brzegu pionka, który mu był potrzebny do jego celów, a potomkowie zwycięzców świata nie posiadali już środków do oparcia się jego samowoli. Ich zniewieściałe ręce oddały od lat stu miecz najemnikom.
Arbogast, umieściwszy Eugeniusza na swojem krześle, wyrzekł:
— Rozkazuj, boski panie!
Bezradnie spojrzał „boski pan” na króla. Nie znając jeszcze dalszych zamiarów swojego dobrodzieja, nie wiedział, co mu było wolno rozporządzić.
— Twoje doświadczenie wskaże nam drogę, prowadzącą do zabezpieczenia nowego rządu — odezwał się po krótkim namyśle.
— Należy przede wszystkiem pozyskać życzliwość Teodozyusza — mówił Arbogast. — W tym celu odeślemy nasamprzód ciało Walentyniana do Medyolanu, aby je Ambrozyusz pochował w grobowcu imperatorów podług obrządku galilejskiego. Następnie uda się do Konstantynopola poselstwo, które będzie się starało przekonać starszego imperatora, że położenie chwili domagało się natychmiastowego obsadzenia osieroconego tronu. Frankowie nadreńscy zgodzili się tylko na zawieszenie broni, Kwadonie[32] grożą znów najazdem. W takich czasach nie mogą spory o koronę podkopywać jednolitości rządu. Zrozumie to Teodozyusz, zwłaszcza, gdy zostawimy przy nim zwierzchnictwo nad całem cesarstwem.
Nie takiego obrotu rzeczy spodziewali się senatorowie rzymscy. Zwierzchnictwo Teodozyusza utrzymywało w sile jego edykty, druzgoczące ich świątynie.
— Przemawiasz jak Galilejczyk — wtrącił Juliusz.
Komesowie i wojewodowie zmarszczyli brwi, lecz Arbogast odparł bez gniewu:
— Przemawiam, jak doradca imperatora, którego obowiązkiem czuwać nad dobrem państwa. Tylko nierozważna młodość lub ślepa nienawiść przyczyniają sobie bez potrzeby nieprzyjaciół. Dopóki Teodozyusz nie przekroczy granic zachodnich prefektur z mieczem wojny w ręku, nie mamy żadnego powodu drażnić jego znanej popędliwości.
— Teodozyusz nie uzna Eugeniusza — rzekł Juliusz.
— Ale uzna dzielność moich legionów. Nie sądzę, by się chciał po raz wtóry narazić na niepewne losy wojny. Miał on dosyć kłopotu z Maksymusem.
— Inne nadzieje towarzyszyły mi w drodze do Totonis — mówił Juliusz z żalem.
— Część twoich nadziei stała się już ciałem — pocieszał go Arbogast — z chwilą, gdy Walentynian dokonał dni niesławnych. Imperator Eugeniusz nie odbierze Flawianowi prefektury Italii, Illyryi i Afryki, nie będzie posyłał do Rzymu Fabricyuszów, wróci waszym kapłanom zabrane przez Gracyana dobra i nie zamknie waszych świątyń. Resztę zostawcie czasowi. Za poszanowanie waszych bogów żąda od was imperator rozwagi i spokoju. Zechciejcie zrozumieć, że władca państwa, w którem się nagromadziły najróżnorodniejsze narody i religie, nie może sprzyjać nienawiściom narodowym i religijnym. Nie wy, Rzymianie, tworzycie obecnie większość w cesarstwie i nie wasi bogowie rządzą bezpodzielnie duszami. Przeto rozkazuje wam imperator Eugeniusz, abyście żyli w zgodzie ze wszystkimi narodami i religiami. W cokolwiekby ktoś wierzył, niech wierzy, cokolwiek czcił, niech czci, byle jego wiara i cześć nie zagrażały bezpieczeństwu państwa. Podstawą rządów imperatora Eugeniusza będzie edykt medyolański Konstantyna, który zapewnia wszystkim wyznaniom swobodę i równe prawa. Odłóżcie niechęć do Galilejczyków, jest ich już bowiem zawielu, aby ich można prześladować. Nierozumny ucisk wywołałby wojnę domową, której sobie imperator nie życzy.
Z wielką uwagą słuchał Juliusz, podziwiając przezorność Arbogasta. Nowy władca chciał uniknąć przedewszystkiem wewnętrznej zawieruchy, aby wzmocnić swoje panowanie.
Pobłażliwość religijna cywilizowanego Franka nie zdziwiła bynajmniej senatora rzymskiego, nie była ona bowiem cnotą rzadką na tronie imperatorów i pod namiotami wielkich wodzów. Głównie waleczni wojownicy nie mieszali się do spraw sumienia. Teodozyusz, który łączył w jednej osobie dzielność żołnierską i fanatyczną żarliwość religijną, należał w dziejach cesarstwa do nielicznych wyjątków.
Obietnice Arbogasta uspokoiły patryotyzm Juliusza. Znaczyły one tyle, co uchylenie edyktów Teodozyusza i cofnięcie całej roboty Gracyana.
— Ze wszystkich świątyń Italii pójdą do nieba modły, błagające bogów o długie lata dla wiecznego Eugeniusza — odezwał się, schylając głowę przed Arbogastem.
— Zawieź Rzymowi od nowego imperatora pozdrowienie i słowa szczerej przyjaźni — odpowiedział Arbogast.
— Wdzięczność nasza nie miałaby granic, gdyby boski imperator raczył zezwolić na ustawienie w Kuryi senatu posągu zwycięstwa, usuniętego z rozkazu Gracyana.
Boski imperator siedział tymczasem, nie wiedząc, co z sobą począć. Czuł śmieszność swojego położenia, lecz nie miał odwagi do oporu. Przywykły do posłuszeństwa wobec Arbogasta, nie śmiał niepytany ust otworzyć. Kręcił się na krześle, bladł, czerwieniał, odsuwał z czoła wieniec.
Męczyły go uśmiechy komesów i wojewodów, którzy bawili się jego zakłopotaniem.
Zadrżał, kiedy Arbogast rzekł:
— Niech zagrają rogi i tuby i niech się wojsko pokłoni imperatorowi.
Wojska rzymskie miewały swoje kaprysy okrutne. Bywało, że nowy władca nie wychodził żywy z obozu, gdy się żołnierzom nie podobał.
Dokoła namiotu szumiało już, jakby Rodan wystąpił z łożyska.
Wiadomość o śmierci Walentyniana szła od ogniska do ogniska, budząc wszędzie okrzyki radosne. Frankowie i Allemanowie chwytali z pośpiechem włócznie, tarcze i gromadzili się pod sztandarami.
Kiedy się Arbogast ukazał przed namiotem, odezwały się tuby, zagrały rogi, schyliły się przed nim orły cesarskie.
— Bądź pozdrowiony, boski imperatorze! — wołali domownicy, protektorowie, legioniści.
Zanim król mógł przeszkodzić, porwała go straż pałacowa na ręce, posadziła na tarczy i obnosiła po obozie.
— Bądź pozdrowiony! — krzyczał razem z innymi Eugeniusz, który zdjął wieniec i płaszcz szkarłatny, aby odwrócić od siebie uwagę żołnierza.

....................

Rikomer, korzystając z zamieszania, jakie powstało w obozie, wymknął się niepostrzeżony z tłumu, dosiadł konia i puścił się ku Rodanowi.
Przedmieścia były już zajęte przez wojsko Arbogasta. Ostatnie szeregi namiotów dotykały prawie lasku akacyowego. Kiedy się Rikomer zbliżył do swojej willi, spostrzegł przed bramą wysoką postać męską.
— Szalony! — mruknął, oglądając się niespokojnie po za siebie.
Lękał się niepotrzebnie, wrzawa bowiem, która przelewała się ciągle nad miastem, wymiotła z ulicy wszelkie żywe stworzenie. Nawet psy schroniły się pod dach ludzki.
— Cofnij się, nierozważny! — wołał Rikomer zdaleka.
Jakby nie słyszał przestrogi setnika, nie ruszył się Fabricyusz.
— Co znaczy ta wrzawa? — zapytał.
Wskazał ręką na olbrzymią białą wstęgę namiotów.
— Ta wrzawa jest pieśnią pogrzebową opiekuna naszej wiary — mówił Rikomer. — Walentynian zamordowany... Arbogast ogłosił imperatorem swojego sługę, patrycyusza Eugeniusza.
— Zamordowany?...
W głosie Fabricyusza płakała szczera skarga.
Kio spodziewał się on wprawdzie innego zakończenia sporu pomiędzy Arbogastem i Walentynianem, lecz łudził się do ostatniej chwili, jak łudzi się skazaniec, który nie ma już nic do stracenia. Może posłom imperatora uda się nakłonić zbuntowanych komesów i wojowników obietnicami do posłuszeństwa, może jaki niespodziewany wypadek odwróci klęskę od rządu chrześciańskiego.
Śmierć Walentyniana położyła kres jego nadziejom ukrytym. Teraz musi uciekać, jeżeli chce zachować swoją odwagę żołnierską dla wiary prawdziwej...
Nieprzewidziany przez nikogo tryumf pogan ocucił go, wrócił mu przytomność. Był znów gorliwym wyznawcą Chrystusa, który łączył wszystkie myśli z Bogiem nowych ludów.
Czekając na rozwiązanie tragedyi dworu cesarskiego, ogarniał Fabricyusz okiem skruszonego grzesznika ostatnie miesiące. Jakże się to mogło stać, by on, wierny syn Kościoła, zasłużył na karę, stosowaną przez biskupów tylko do najzalwardzialszych zbrodniarzów? Zawiniłże on w istocie tak ciężko? — pytał zdziwiony.
A sumienie chrześcianina odpowiadało mu słowami Ambrozyusza: „Walentynian posłał cię do Rzymu, abyś przyświecał bałwochwalcom prawdą, dobrocią, miłosierdziem i uczciwością, a ty coś uczynił? Ściągnąłeś rękę na cudzą własność, znieważyłeś dziewicę, sprzymierzyłeś się ze złoczyńcami zabiłeś współwyznawcę.”
Czego dawniej, zaślepiony namiętnością, nie dostrzegał, widział teraz, kiedy go nieszczęście zdeptało, jasno i odczuwał głęboko. Nie posłannikiem rządu chrześciańskiego był w Rzymie, lecz dzikim żołnierzem, stawiającym siebie ponad prawo, swoje dobro ponad obowiązki urzędu.
— Zawiniłem — przyznawał się Fabricyusz przed sobą. — Demony pogańskie odebrały mi rozum, iż błądziłem w ciemnościach.
— Nie demony pogańskie odebrały ci rozum — pouczało go sumienie chrześcianina — lecz sprawiła to twoja gwałtowność, która nie umiała zapanować nad pożądliwościami samolubnemi. Kochałeś więcej siebie, niż Chrystusa.
I znów podszeptywała mu pamięć wskazówki Ambrozyusza.
„Niewiasta przykuwa męża do ziemi, odwraca jego myśli od spraw Kościoła i państwa, czyni go niewolnikiem rzeczy tego świata. Gdybyś nie był wojewodą Italii i gorliwym wyznawcą Chrystusa, nie przypominałbym ci rady świętego Pawła, wiem bowiem, że ofiara z miłości niewiasty przewyższa siły śmiertelnika. Ale ciebie postawił imperator na straży w kraju, oddanym jeszcze bałwochwalstwu, ciebie wybrał Bóg z pomiędzy wielu, abyś był posłusznem narzędziem Jego zamiarów. Tobie nie było wolno poświęcać Chrystusa dla niewiasty, jakoś uczynił.”
Co Fabricyusz nazywał jeszcze przed tygodniem zrzędzeniem kapłana, wyzutego z uczuć ludzkich, zaczęło go teraz przekonywać. Wobec niebezpieczeństwa, grożącego jego wierze, bladły gorące barwy miłości, stygły jej żary. Obraz Fausty przesłaniał mu trop zamordowanego obrońcy chrześciaństwa. Dźwięk jej głosu pokrywała wrzawa tryumfujących pogan.
Gdyby wszyscy tak, jak on, poświęcili Chrystusa dla swoich pożądliwości, runąłby Kościół, zbyt dotąd młody, aby się mógł ostać bez cnót pierwszych wyznawców. Zwycięstwo Arbogasta, odniesione bez żadnej walki, dowiodło, iż nowa wiara potrzebowała jeszcze bohaterstwa i ofiary ze szczęścia doczesnego.
Dwa dni niepokoju strawiły w sercu Fabricyusza resztki pragnień samolubnych. Zamierał w nim człowiek pospolity, a podnosił się rycerz chrześciański, składający swoje ramię waleczne u stóp Krzyża. Któż miał bronić wiary prawdziwej, jeśli tacy żarliwi wyznawcy, jak on, opuszczali Boga dla rozkoszy tego świata?
Ze spokojem, który zadziwił Rikomera, odezwał się Fabricyusz:
— Każ zaprządz do mojej karety podróżnej i przygotować dla mnie suknie plebeja.
— Nie ucieka ciężką karetą, kogo tylko szybkość i ostrożność mogą ocalić — ostrzegał Rikomer. — Nie zapominaj, iż za kilka godzin pójdą kuryerowie Arbogasta na wszystkie drogi prefektur zachodnich.
— Nic lękaj się o mnie — odrzekł Fabricyusz. — Dobry Pasterz wróci mi znów oko żołnierza, przywykłe do ostrożności. Będę omijał niebezpieczeństwo tak troskliwie, jak tego dotąd nigdy nie czyniłem, życie moje bowiem jest teraz potrzebne naszemu Bogu.
— I owej kapłanki rzymskiej nie możesz z sobą zabrać — zauważył Rikomer. — Ona i jej niewolnice skrępowałyby twoje ruchy. Co zamierzasz z nią, uczynić?
— Nie pytaj, lecz spiesz się. Za godzinę nie mógłbym się już przeprawić przez Rodan.
Setnik chciał jeszcze coś mówić, ale Fabricyusz oddalił się szybko.
Za kuchnią willi była mała izdebka, w której Rikomer więził nieposłuszną służbę. Tu umieścił uwodziciel swoją brankę, postawiwszy przy drzwiach na straży dwie niewolnice.
Kiedy Fabricyusz wszedł do kryjówki, leżała Fausta Auzonia na barłogu, przykryta brudną kołdrą. Chociaż zardzewiałe wrzeciądze skrzypnęły głośno, nie podniosła głowy.
Spoczywała z przymkniętemu powiekami, z bladością wyczerpania na wychudłej twarzy. Długa troska posrebrzyła jej włosy na skroniach.
Obok niej na drewnianem krześle stały gliniane naczynia z nietkniętemi potrawami.
Zamknięto ją jak zbrodniarkę, w cuchnącej norze, pozbawiając światła i powietrza. „Złamię twój upór, zmuszę cię siłą do uległości!” — wolał nad nią Fabricyusz. Aby sobie nie mogła odebrać życia, związano jej ręce sznurem, który wpijał się w jej ciało.
Fabricyusz, przyczepiwszy latarnię do ściany, spojrzał na Faustę. Obraz nędzy, jaka otaczała możną patrycyuszkę i kapłankę, czczoną przez cały naród, zatargał jego sercem. Własne cierpienie uczyniło go wrażliwszym na cudzą boleść.
I teraz dopiero zrozumiał, jak ciężko obraził kobietę, od której żądał najwyższej rozkoszy życia. Zamiast pozyskać jej miłość dobrocią, pastwił się nad nią z bezwzględnością pana, który karze krnąbrną niewolnicę. A przecież nie była Fausta jego sprzętem kupionym; on nie posiadał do niej żadnego prawa.
Zbliżył się do ubogiego łoża, zgiął kolana i wy rzekł głosem pokornym:
— Odpuść mi, abym mógł pamięć twoją błogosławić.
Na policzki Fausty wystąpił blady rumieniec.
— Zdejm z mojego sumienia twój gniew sprawiedliwy, albowiem krzywda twoja przygniata mnie ciężarem grzechu śmiertelnego — prosił Fabricyusz. — Szatan, wróg cnoty, zakradł się do mojego serca i rozniecił w niem pożądliwości nieczyste. Byłem, jako obłąkany, któremu straszna niemoc porwała nić myśli, jako ślepy, który nie widzi drogi prostej.
Fausta otworzyła oczy zdziwione.
A Fabricyusz mówił:
— Znieważyłem cię, sponiewierałem, zawiniłem przeciw tobie, lecz nie złość prowadziła moje czyny występne. Kochałem cię nad cnotę, nad obowiązek, nad prochy rodzicielów, nad Chrystusa nawet i wierzyłem, że zdobędę twoje serce wytrwałością. Odpuść mi, albowiem wiele przebacza się temu, kto gorąco miłował.
Fausta milczała. Tak niespodziewanie przyszła na nią prośba Fabricyusza, iż nie ufała jej. Wszakże jeszcze przedwczoraj groził jej ten sam człowiek gwałtem.
Wojewoda, odgadłszy przyczynę milczenia, błagał:
— Bądź wspaniałomyślną, patrycyuszko rzymska, dla syna narodu, którego długie wieki karności obywatelskiej nie nauczyły panowania nad namiętnościami, bądź pobłażliwą dla barbarzyńcy. Bo jak barbarzyniec obszedłem się z tobą.
Coraz większe zdziwienie ogarniało Faustę. Wojewoda nie chełpił się pochodzeniem barbarzyńskiem i oskarżał się przed nią szczerze? Świadczył o tem jego głos, w którym drżał żal odczuty.
— Co wam, potomkom wielkiego narodu, dał przykład niezliczonego szeregu pokoleń, wychowanych w poszanowaniu prawa — mówił Fabricyusz — to wszczepił w nas Chrystus mocą swojej łaski Boskiej. I my potrafimy się wznieść ponad uciechy tej ziemi, gdy kochamy prawdziwie naszego Boga. Zgrzeszyłem występną gwałtownością, bo zapomniałem o Chrystusie. Ale wielkie nieszczęście, jakie spadło na Kościół, wzięło moim oczom bielmo samolubstwa i jestem znów wiernym synem ukrzyżowanego Pana, który miłuje najwięcej łagodnych i pokój czyniących. Korzy się przed tobą chrześcianin, błaga cię o zmiłowanie marnotrawne dziecko Kościoła. Zdejm z mojego sumienia ciężar twojego gniewu sprawiedliwego, aby Bóg dobroci nie zapisał twojej krzywdy w księdze mojego życia.
Fausta gubiła się w domysłach. Że Fabricyusz prosił szczerze o przebaczenie, nie wątpiła już, lecz nie umiała sobie wytłómaczyć tej nagłej zmiany. O jakiem nieszczęściu mówił wojewoda? Czyby Teodozyusz?...
Na samą myśl o śmierci starszego imperatora uderzyło serce rzymskiej patryotki żywiej.
Odcięta od dwóch miesięcy od świata, strzeżona pilnie, nie wiedziała Fausta nic o wypadkach ostatnich.
— Odpuść mi... — prosił Fabricyusz.
Fausta, wyciągnąwszy do niego ręce spętane, wyrzekła:
— Tylko wolnym przysługuje prawo odpuszczania win. Jedynym przywilejem więźniów jest pogarda.
Szybko przeciął Fabricyusz sznury sztyletem.
— Jesteś wolna — mówił zawstydzony. — Przed domem stoi moja kareta, która cię zawiezie, dokąd rozkażesz.
I znów dziwiły się oczy Fausty. Prawdąż to? W tej morze cuchnącej miałby być kres jej niewoli? Więc w cesarstwie stało się w istocie coś takiego, o czem ona nie wiedziała, a co skruszyło upór wojewody? Tylko jakaś wielka klęska mogła złamać hardą duszę barbarzyńcy.
— Czyby Teodozyusz?... — pytała, powstrzymując oddech.
— Teodozyusza zachował Bóg, aby pomścił Walentyniana.
— Walentynian?..
— Zamordowany... Panem Italii, Gallii, Hiszpanii i Brytanii jest Arbogast...
Przez kilka chwil patrzyła Fausta na Fabricyusza wzrokiem tępym, jakby nie rozumiała jego słów, potem uklękła na łożu i podniosła rozpętane ręce do góry.
Przyćmione światło latarni padało na ostro zarysowany profil jej twarzy, opromienionej blaskiem natchnienia.
Najlżejszy szept nie poruszał jej ust rozchylonych.
Skupiona, oderwana od ziemi dziękowała bogom Rzymu niemą, modlitwą za klęskę Galilejczyków.
Po jakimś czasie zaczęły jej powieki drgać. Na długich rzęsach błysnęła łza. Za pierwszą ukazała się druga, trzecia, dziesiąta... coraz szybciej napływały do oczu... i płacz serdeczny wstrząsnął piersią Fausty.
Ale ten płacz nie bolał. Jego źródłem była radość patryotki.
Z żalem spoglądał Fabricyusz na Faustę. Jej płacz serdeczny obrażał jego żarliwość chrześciańską, przypominał mu bowiem, że jego miłość grzeszyła bez żadnego skutku. Daremnie zabił Simonidesa i zeszedł ze stanowiska, na którem powinien był wytrwać do końca, daremnie ściągnął na siebie klątwę Kościoła. Wybrana przez niego kobieta została nieprzejednanym wrogiem wszystkiego, co on kochał i uwielbiał. Jego wysiłki nie odmieniły jej serca, nie usunęły przepaści, jaka go od niej dzieliła.
Jeszcze przed kilku dniami byłaby radość Fausty podrażniła w nim barbarzyńcę, dziś jednakże przyjął ją ze spokojem pokutnika, który uważa każdy ból za karę zasłużoną. Opuścił Chrystusa dla swoich pożądliwości, zapomniał o obowiązkach wyznawcy przeto cierpi słusznie...
Gwałtowny zrazu płacz Fausty słabł, łkania stawały się rzadsze, cichsze, podobne do kwileń dziecka, pierś podnosiła się równiej, łzy zasychały na powiekach.
Serce patryotki rzymskiej, zaskoczone nagłem, niespodziewanem szczęściem, utuliło się, wyczerpane niezwykłym wybuchem radości.
Złożywszy głowę na poduszkach, oddychała Fausta ciężko, jak człowiek, znużony szybkim biegiem.
Teraz odezwał się Fabricyusz:
— Odpuść mi, albowiem chwile moje są policzone w granicach państwa, w którem rozkazuje Arbogast.
Fausta milczała, chwytając ustami powietrze.
— Jeżeli mi nie odpuścisz, odtrąci mnie Bóg dobroci od swojego łona i nie znajdę spokoju na całej ziemi. Bądź patrycyuszką i przebacz nieszczęśliwemu — prosił Fabricyusz.
— Odpuszczam ci — wyrzekła Fausta głosem bezdźwięcznym.
Fabricyusz chciał pochwycić jej rękę, lecz ona cofnęła ją szybko.
— Jestem znów kapłanką Westy — mówiła. — Szanuj moją godność.
Twarz jej przybrała twardy wyraz powagi, który nie zachęcał do poufałości.
Fabricyusz drgnął. Błyskawica gniewu zaświeciła w jego czarnych źrenicach. Pochylił się nad westalką, jakby się chciał na nią rzucić... Trwało to jednak tylko sekundę.
Chrześcianin przemógł w nim barbarzyńcę.
Dźwignął się z kolan i rzekł:
— Jesteś o dwie mile od Wienny, gdzie w gospodzie pod „Czerwonym jeleniem” mieszkają Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz, których opieka będzie ci milszą od mojej.
Wahającym krokiem zbliżył się do drzwi. Przed progiem zatrzymał się i spojrzał na Faustę.
Leżała z twarzą, odwróconą do ściany, nieruchoma, cicha.
Głębokie westchnienie podniosło pierś Fabricyusza.
On kochał niezmiennie tę zaciętą pogankę, kochał ją w tej chwili, kiedy się miał z nią rozłączyć, goręcej, namiętniej, aniżeli kiedykolwiek. Przywoływał na pomoc całą siłę woli, aby zachować spokój.
Znieważył ją, porwał gwałtem, więził, pastwił się nad jej dumą, lecz grzeszył z miłości. Miałżeby się z nią rozstać, jak obcy z obcym, jak wróg z wrogiem, miałżeby pójść w ciemną noc wygnania bez płomyka nadziei?
Może ona nim gardzi, obwiniając go o tchórzostwo, może mniema, iż wraca jej wolność jedynie z obawy przed karzącą ręką Arbogasta?
— Mógłbym był uciec z tobą do moich lasów ojczystych i oddać się pod opiekę wolnych Allemanów, którzy osłoniliby potomka naczelników ich plemienia — rzekł głosem miękkim — mógłbym cię był ukryć w głuchych puszczach Franków, przygarniających chętnie każdego, kto przybywa z cesarstwa. O zmianie rządu wiem już od trzech dni. Nie Arbogastowi zawdzięczasz wolność. Więzienie twoje otworzył biskup Ambrozyusz.
Zatrzymał się, czekając, czy się Fausta nie odezwie, a gdy ona nie odwróciła nawet twarzy od ściany, mówił dalej:
— Pokuta, którą na mnie świątobliwy biskup nałożył, nie zgasi w mojej piersi żarów miłości, nie zatrze w sercu twojego obrazu. Przypomnij sobie, Fausto, moją wierną miłość, gdy wojna zdejmie z ciebie okowy ślubów kapłańskich.
Fausta poruszyła się na poduszkach.
— Bo jak dzieci nieopatrzne, cieszą się nieprzyjaciele Kościoła ze śmierci Walentyniana. Wrzawa ich bezmyślnej radości płynie już ku Wschodowi, a tam, na dalekich krańcach państwa, w grodzie Konstantyna czuwa mąż potężnego ramienia i wzroku orlego. Wielki Teodozyusz, wybraniec prawdziwego Boga, usłyszy wkrótce tę wrzawę i podniesie miecz, nie otarty jeszcze z krwi Maksymusa. Śmierć Walentyniana przyspieszy tylko cios ostatni, który wisi oddawna nad niedobitkami pogaństwa. Bez celu nie rozpiął Bóg tysięcy męczenników na krzyżu, nie rzucał ich głodnym bestyom na pastwę, nie piętnował najlepszych z pomiędzy śmiertelników znakiem hańby. Z cierpienia szlachetnych wykwita zawsze szczęście potomnych. Runą wasze świątynie, spłowieją tradycye, śluby stracą moc, prawa staną się cieniem, niestrasznym dla najsłabszych.
Kiedy to mówił, wyprostował się Fabricyusz. W jego oczach migotał ten sam dziwny płomień, który zasmucił kiedyś w Rzymie Juliusza.
I Fausta słuchała bez przyjemności wróżby chrześcianina. Odwróciwszy się od ściany, patrzała na niego z wyrzutem.
— Gorycz zawiści sączy się z twojej mowy — wyrzekła — a nazywasz się posłusznym synem Boga dobroci. Nie zaskarbia sobie wdzięcznej pamięci Rzymianki, kto raduje się nad otwartym grobem jej narodu.
Fabricyusz milczał zafrasowany. Obraził znów kobietę, którą miłował, chociaż nie w tyra zamiarze przypomniał jej potęgę Teodozyusza. Między nią a nim stał ciągle upiór przeszłości rzymskiej. O cokolwiekby potrącił, zawsze obrażał uczucia patryotki i poganki.
A Fausta mówiła:
— Jeśli wierzysz w zwycięstwo Boga Galilejczyków, dlaczego usiłujesz pozyskać miłość siostrzenicy Nikomacha Flawiana? Powinieneś już wiedzieć, że męczysz daremnie mnie i siebie.
— Bądź mężem — dodała po dłuższej przerwie. — Świątynie wasze chwieją się. Rzuć od siebie pożądliwości ciała i służ swoim bogom, jak ja moim wiary dochowam.
W głosie jej nie było szorstkich dźwięków pogardy i gniewu. Skarżył się w nim smutek, drżały łzy powstrzymywane.
— I nie więcej nie powiesz mi w godzinie rozstania? — pytał Fabricyusz. — Okrutna stopa wojny depcze zarówno lękliwych, jak odważnych. Może miłość moja błaga cię po raz ostatni. Czy w twojem sercu nie ma dla mnie ani jednego słowa nadziei?
— Bądź mężem! — powtórzyła Fausta.
— Pycha rzymska zdławiła w tobie kobietę.
Rzekłszy to, wybiegł Fabricyusz z izby.
Nie widział, że Fausta wyciągnęła za nim ręce, jak do błogosławieństwa.
— Dajcie temu gwałtownemu sercu spokój, o bogowie! — modliła się — a mnie moc ducha pierwszych pretorów Rzymu.
W godzinę potem wychodził z willi Rikomera starzec z długą, siwą brodą, ubrany w ciemne suknie ubogiego plebeja. Głowę zasłonił kapturem płóciennego płaszcza; w lewej ręce niósł zawiniątko, w prawej gruby kij, okuty w żelazo.
Szedł wolno, zgarbiony, powłócząc nogami. Lecz gdy minął ostatnie domy przedmieścia, wyprostował się i zmierzał szybko ku Rodanowi.
Na brzegu rzeki pochylił się znów i zbliżył się do człowieka, który leżał na piasku pod deską, podpartą drągiem.
— Czy to wasza łódka? — zapytał, wskazując na wydrążony pień, przywiązany wikliną do kołka.
Rybak, ogromny drab, zmierzył go z podełba od stóp do głowy.
— A czyjaby? — odrzekł niedbale.
— Do chciałem was prosić, żebyście mnie przewieźli na drugą stronę.
— Czy to nie ma mostu w Wiennie? Każdego dziada będę przewoził...
— Ale mnie przewieziesz natychmiast, jeżeli nie chcesz, żeby szczupaki Rodanu miały dziś z twojego cielska wieczerzę obfitą — wyrzekł „dziad” rozkazująco.
Pochwycił draba za kark i podniół[33] go z ziemi.
Rybak wytrzeszczył na niego oczy przerażone, ręka bowiem rzekomego starca ściskała go z siłą kleszczów.
Bez dalszego oporu odczepił łódkę.
Wzdłuż lewego brzegu Rodanu biegła droga, prowadząca z Wienny na Walencyę, Arausio, Tarrasco do Arelate i Massylii[34].
Rzuciwszy zdumionemu przewoźnikowi złotą monetę, udał się „dziad” pieszo do najbliższej osady. Tu okazał własnoręczne pozwolenie komesa skarbu prywatnego na korzystanie z poczt cesarskich.
Ponieważ nowy władca nie miał jeszcze czasu do odwołania ważności podpisów doradców Walentyniana, przeto kazał urzędnik zaprządz natychmiast do lekkiego dwukolnego wózka, używanego zwykle przez kuryerów rządowych.
Nikt nie byłby poznał w starcu wojewody Italii. Przyprawiona broda, siwa peruka, ufarbowane brwi i ubogie suknie zmieniły go do tego stopnia, iż nie potrzebował się obawiać spotkania nawet z osobami, które go często widywały.
Fabricyusz jechał do Medyolanu, aby przebłagać Ambrozyusza. Dopełni pokuty, pojedna się z Kościołem, a następnie zaciągnie się do legionów Teodozyusza.
Tak postanowił.
Pędził dniem i nocą z szybkością kuryerów rządowych. Spał i posilał się na wozie, ubierał na stacyach sam konie. Z Arelate pojechał wprost na Aquae Sextiae do Forum Julii, zostawiając Massylię na boku.
Piątego dnia nad ranem mijał już góry, za któremi kryła się jego willa. Spojrzał na skałę, westchnął i ruszył dalej.
Na Wschodzie, tam, gdzie się morze Śródziemne łączyło z niebem, rozlała się smuga pomarańczowa, obwiedziona rąbkiem fioletowym. Różowy odblask padał na spokojne fale, które szły z cichym szmerem ku brzegom południowym.
Wokoło budził się dzień. Z chat wychodzili rybacy, mewy zrywały się z głośnym krzykiem z gniazd, niższe pasma Alp witały uroczystym szmerem jodeł i dębów słońce wschodzące.
Wolno wysuwała się ze smugi pomarańczowej kula ognista. W miarę, jak się wznosiła, zapalała się na bezmiernych wodach droga płomienna, rysująca się szerokim pasem na tle białawego morza.
Tym szlakiem płomiennym szły stroskane myśli Fabricyusza aż do gór albańskich, z poza których wychylała się w tej samej chwili ta sama kula ognista.
Wróciż on jeszcze do słynnego grodu, co wykołysał tysiące bohaterów i matron i panował światu przez długi szereg wieków, przyświecając mu cnotami obywatelskiemi, ucząc niesfornych barbarzyńców poszanowania prawa, porządku i karności? — pytała tęsknota Fabricyusza. — Ujrzą-li jego oczy jeszcze ową dumną Rzymiankę, co odtrąciła go od siebie, jak niewolnika, silniejszego od jego miłości?
Słońce, odbiwszy się od horyzontu, posuwało się szybko ku środkowi nieba. Otaczała je ogromna, złota aureola, a w tej powodzi blasków, zalewających cala ziemię, traciła kula barwę ognistą. Razem z nią żółkł szlak płomienny.
Wzrok Fabricyusza błądził po modrych falach, na których migotały miliony błysków, jak gdyby pogański Helios rozrzucił na ich powierzchni nieprzebrane skarby drogich kamieni.
Wspaniały ogromem swoim i czysty dziewiczością przyrody krajobraz rozłożył się u stóp Fabricyusza. Tak nieskalane były ramy bezmiernych wód, iż zdawało się, że nie ma w nich miejsca dla złości i smutku.
Ale Fabricyusz nie witał blasków dziennych z radością. Noc mieszkała w jego sercu i ciemności nocnych pragnął naokoło siebie.
Naciągnął kaptur na oczy.
— Jedź, jedź! — rozkazał woźnicy.
Złota aureola topniała, świetlany szlak zacierał się, słońce stawało się coraz mniejsze i bielsze. Nad Julią Augusta brzęczała już wrzawa zwykłych zabiegów ludzkich.
Poczta zbliżała się do Albigaunum, kiedy głośne wołanie przebudziło Fabricyusza z zadumy.
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwego biskupa!
Z miasta wychodziły trzy wozy, poprzedzone przez konnych laufrów. Wojewoda poznał zdaleka w środkowym Ambrozyusza i przypomniał sobie, że chrzest Walentyniana był naznaczony na koniec maja. Biskup jechał do Wienny, aby dopełnić świętego obrządku.
Zatrzymawszy laufrów, podszedł Fabricyusz do wozu biskupa.
— Wracaj do Medyolanu, ojcze świątobliwy — odezwał się głosem złamanym. — Imperator Walentynian nie potrzebuje już twojej dobroci. Miejsce naszego zamordowanego pana zajął Eugeniusz, posadzony na tronie przez Arbogasta.
Ambrozyusz spojrzał groźnie na starego plebeja.
— Kto ty jesteś, że ośmielasz się rozszerzać wieści, za które płaci się w cesarstwie życiem? — zapytał.
Fabricyusz odrzucił kaptur, zdjął perukę i brodę.
— Wojewoda Italii? — szepnął biskup i wielka bladość pokryła jego chudą twarz ascety.
Nie pytał więcej. Wiedział, że wierny sługa Walentyniana nie kłamie.
Pochylił głowę i odmawiał drżącemi ustami, półgłosem psalm Dawida:
— „Przyjmij, Panie, w uszy swe słowa moje i wyrozumiej dolegliwości moje. Słuchaj pilnie głosu wołania mego, Królu mój i Boże mój, boć się modlę Tobie! Panie! rano usłysz głos mój: ranoć przedłożę modlitwę moję i będę wyglądał pomocy. — Albowiem Ty, o Boże, nie kochasz się w nieprawości, a nie zamieszka z Tobą złośnik. — Nie ostoją się szaleni przed oczyma Twemi: Ty masz w nienawiści wszystkich, którzy broją nieprawości. — Wygubisz tych, którzy mówią kłamstwo; mężem krwawym i zdradliwym brzydzi się Pan... — Bo nie masz nic szczerego w ustach ich; wnętrzności ich złośliwe, gardło ich jako grób otwarty, językiem swym pochlebiają. Spustosz ich, o Boże! Niech upadną od rad swoich; dla wielkości przestępstwa ich rozpędź ich, ponieważ są odpornymi Tobie. — A niech się rozweselą wszyscy, którzy ufają w Tobie; na wieki niech wykrzykują, gdyż ich Ty szczycić będziesz i rozradują się w Tobie, którzy miłują Imię Twoje. — Albowiem Ty, Panie, sprawiedliwemu błogosławić będziesz, a zastawisz go jako tarczą dobrotliwością Twoją.”
Wyciągnął ręce na Wschód i modlił się długo.
Jego gorącej prośbie wtórowało cicho łkanie kapłanów i sług, którzy uklękli na wozach.
— Ufajcie w Panu! — zawołał Ambrozyusz, poleciwszy troski swoje Bogu — albowiem Jego wszechmoc zdruzgocze największą potęgę ludzką.
Skinął na laufrów.
— Do Medyolanu! — rozkazał.








X.


I znów brzęczał Rzym, jak las w gorący dzień lipca i znów szumiał w ulicach gwar niezliczonych głosów, wnikając do najciaśniejszych zaułków.
Jak wówczas, kiedy Flawianus i Symmachus wezwali na pogrzeb zabitych pogan całą Italię, napływały i dziś ze wschodu i zachodu, z południa i z północy wszystkiemi bramami takie tłumy, że zalały stolicę w przeciągu kilku godzin aż po brzegi. Ciągnęły lektyki i wozy, pokryte kurzeni dalekiej drogi, szli piesi i konni, senatorowie, rycerze i plebeje, mieszczanie i rolnicy.
I jak wówczas, koczowali i dziś ubożsi przybysze pod gołem niebem, na placach przed świątyniami, na rynkach, na Polu Marsowem, w ogrodach publicznych, wszędzie, gdzie można było postawić wóz lub rozwiązać węzełki.
Mieszkańcy Rzymu podejmowali gości z prowincyi z taką samą serdecznością. Służba wynosiła na ulicę stoły, kobiety częstowały głodnych grzanem winem, kiszką, prażonym bobem, chlebem i owocami, dzieci karmiły konie i muły sianem, obcy witali obcych ze szczerością dobrych, starych przyjaciół.
— Skąd jedziesz?... Długo zostaniesz u nas?... Co słychać w waszych stronach? — dowiadywano się, a wo wszystkich pytaniach i odpowiedziach dzwoniła radość, ze wszystkich twarzy biła łuna szczęścia.
Bo jutro, skoro pierwsze promienie wschodzącego słońca ozłocą szczyty gór albańskich, wyprowadzi Flawianus ze świątyni kapitolińskiej posąg bogini Zwycięstwa i Fortuny i ustawi go w kaplicy Kuryi Hostilii.
Przez długi szereg wieków przewodniczyła Victoria-Fortuna obradom ojców. Na jej głowę przysięgali nowi senatorowie, u jej stóp składali wodzowie swoje trofea, zanim je Jowiszowi oddawali. Ona była symbolem potęgi rzymskiej, patronką legionów, wcieleniem męstwa „wilczego plemienia.”
Przeciwko niej głównie zwróciła się nienawiść żarliwych chrześcian. Kto chciał tradycye rzymskie ugodzić w samo serce, usuwał ją z Kuryi...
Wierny swemu edyktowi medyolańskiemu, nie podniósł na nią ręki Konstantyn, lecz już Konstans zabronił ofiar przed jej ołtarzem. Wrócił jej cześć Magnencyusz, a Konstancyusz wypędził ją znów z senatu. Jowianus i Walentynian I uszanowali wolę Juliana Apostaty, który otoczył Victorię-Fortunę swoją opieką, ale Gracyan nie miał ich pobłażliwości. Co Maksymus odbudował, to zburzył Teodozyusz.
Prześladowany z jednej strony, uwielbiany z drugiej, przechodził złoty posąg bogini z Kuryi na Kapitol, z Kapitolu do Kuryi, gromadząc naokoło siebie zwolenników dawnego porządku. Victoria-Fortuna, świątynia Jowisza i Atrium Westy były ostatniemi warowniami dogorywającego pogaństwa.
Przeto rozjaśniło się smutne oblicze Italii, gdy Arbogast pozwolił znów ustawić symbol potęgi rzymskiej w kaplicy senatu. Z Victorią-Fortuną wróci do sponiewieranej stolicy świata stare szczęście Kwirytów — wierzyli Rzymianie.
Naczelnicy stronnictwa narodowego otworzyli skrzynie, aby uświetnić dzień uroczysty. Sam Symmachus przeznaczył na zabawy ludowe dwa tysiące funtów złota.
— Będziemy mieli igrzyska, jakich Rzym dawno nie pamięta — odpowiadali mieszkańcy stolicy gościom z prowincyi, — Symmachus sprowadził z Brytanii psów, zaprawionych do polowania na ludzi, Arbogast przysłał pięćdziesięciu jeńców frankońskich, Juliusz, Galeryusz i Klaudyanus urządzają bitwę morską z rekinami...
I jak w dzień pogrzebu zabitych pogan, przelewał się z rynku na rynek, z placu na plac, z ulicy w ulicę jednostajny szum zmieszanych głosów, podobny zdaleka do brzęku leśnych muszek, kąpiących się z rozkoszą w ciepłych falach zapachem żywicy przesyconego powietrza.
Motłoch stolicy, bezradny w nieszczęściu, a w szczęściu nieopatrzny, zapomniał o trwodze ostatnich lat i rozprawiał o gladyatorach, zakładał się, dowcipkował, jak za dawnych, dobrych czasów, zadowolony, że przepędzi z łaski senatorów kilka dni wesołych.
Trzy wieki przeszły po nim bez śladu, nic złagodziły jego dzikich instynktów, nie wzięły mu krwiożerczych upodobań. Plebs rzymski oklaskiwał w czwartem stuleciu z takim samym zapałem wszelkie okrucieństwo, jak w pierwszem.
Zdawało mu się, że śmierć Walentyniana zdusiła na zawsze groźbę nowego porządku, który nie miał dla próżniaczych tłumów pobłażliwości i hojności Juliów, Klaudyów i Flawiów.
Z rządami Rzymianina wrócą do Rzymu owe święta, trwające po kilka tygodni, owe stoły biesiadne, zastawiane przez patrycyuszów dla ludu. „Panowie świata” w dziurawych togach będą znów używali za zasługi swoich przodków...
I weseliła się ulica, rozbrzmiewały szynki pustym śmiechem, ubogie domki przedmieść stroiły się w zieleń i kwiaty.
Stroiły się w zieleń i kwiaty i pałace możnych, ale troska nie ustąpiła z ich sal bogatych.
Na Wiminale, w domu Flawiana, zebrali się naczelnicy stronnictwa starorzymskiego. Przybyli Symmachus i Juliusz, Galeryusz i Ruffiusz, który jeździł do Konstantynopola z poselstwem Eugeniusza.
Nowy imperator, pouczony przez Arbogasta, starał się pozyskać względy Teodozyusza uprzejmością.
— Teodozyusz wiedział już o śmierci Walentyniana — odpowiadał senator Ruffiusz. — Uprzedził go Ambrozyusz. Gdy stanęliśmy przed jego obliczem, przyjął nas z takim spokojem, jak gdyby go zmiana imperatora nic nie obchodziła. Pokorne pismo Eugeniusza odczytał obojętnie, zaś listy Arbogasta kazał wręczyć komesowi świętego pałacu.
— Nie zgromił was, nie wybuchnął swoim zwyczajem? — zapytał Symmachus.
Ruffiusz potrząsł głową.
— Nie poznałem go — odrzekł. — Z kapłanami galilejskimi, których Eugeniusz wysłał razem z senatorami. rozmawiał bardzo łaskawie, komesa Bauta ucałował, wojewodom allemańskim ściskał ręce.
— A względem ciebie, jak się zachował? — wtrącił Juliusz.
— Mnie i doradców Eugeniusza pominął zupełnie. Udawał, że nas nie widzi.
— Czy dał poselstwu jaką wyraźną odpowiedź?
— Odpowiedział, że odpisze Eugeniuszowi.
Senatorowie spojrzeli po sobie.
— Spokój Teodozyusza jest zawsze zwiastunem burzy — odezwał się Flawianus. — Dopóki się ten namiętny Hiszpan miota, dopóty można go przekonać, lecz gdy milczy, nie odwiedzie go już nikt od powziętych zamiarów.
Senatorowie nie przeczyli. Znając nieprzejednaną nienawiść Teodozyusza do pogaństwa, nie łudzili się jego pozornym spokojem.
— Czekamy na twoje rozkazy — rzekł Symmachus do Flawiana.
Prefekt nie namyślał się długo.
— Gdybym wierzył, przesławni ojcowie — mówił, — że podzielacie bezmyślną radość nieświadomych tłumów, obraziłbym waszą rozwagę. Zgon Walentyniana jest dopiero początkiem dokonanego przewrotu. Nie usunął on bynajmniej niebezpieczeństwa, które wisi nad Rzymem od panowania Dyoklecyana, lecz odroczył je tylko na czas nieograczony[35]. Długość przerwy, dzielącej nas od wojny, będzie zależała od dobrej woli Gotów. Jeśli się barbarzyńcy zgodzą na nową wyprawę, ujrzymy Teodozyusza wkrótce u bram Alp Julijskich.
— Najemnicy wschodnich prefektur szemrzą dotąd, niezadowoleni z zapłaty za udział w wojnie z Maksymem — wtrącił Ruffiusz. — Podburza ich młody Alaryk, ulubieniec Wizygotów.
— Przysłużyłby się Rzymowi, ktoby owego Alaryka przeciągnął na naszą stronę — zauważył Symmachus.
Lecz Flawianus odparł:
— Zbyt wytrawnym imperatorem jest Teodozyusz, aby miał wypuścić z rąk Gotów, którzy stanowią jądro jego wojska. Jeżeli odwracał dotąd ucho od ich żądań nierozumnych, ociągał się tylko dlatego, bo sądził, że nie będzie potrzebował ich pomocy. Teraz jednakże, zaskoczony przez nieprzewidziane wypadki, zaspokoi ich chciwość niezwłocznie. Zdejmie on z siebie ostatni naramiennik i odda go barbarzyńcom. Znamy go wszyscy. Zanimby nasi posłowie zdążyli dojechać do Tracyi, staną się znów Gotowie jego powolnem narzędziem. Przeto nie na prefektury wschodnie należy zwrócić naszą czujność. Trzeba przypomnieć przedewszystkiem Italii cnoty ich przodków i utworzyć z wyznawców bogów narodowych tyle legionów, ile ich zdołamy uzbroić. Niech Rzymianie walczą za swoje ołtarze i ogniska domowe.
— Rzymianin przemawia do nas, ojcowie! — zawołał Galeryusz. — Mamyż zawdzięczać wszystko Arbogastowi?
— Chytry strach ostatnich imperatorów wytrącił broń z naszych rąk — odezwał się Juliusz. — Odwykliśmy od tarczy i miecza. Czyby nie było lepiej kupić zdrowe ramiona wolnych Franków?
— I ty nie wierzysz w odwagę Rzymian, ty, który jesteś żywem świadectwem tej odwagi? rzekł Galeryusz z oburzeniem.
Bolesny uśmiech przewinął się po ustach Juliusza.
— Jestem tylko żywem świadectwem miłości do Rzymu — odpowiedział — odwagi bowiem nie żądała ode mnie dotąd ojczyzna. Wątpię, czyby moje niedołężne ciało wytrzymało trud wojny. Lecz rozkazuj, prefekcie. Twoja wola będzie moją wolę[36].
— I naszą — wtórowali mu senatorowie.
— Płonną nie jest obawa Juliusza — mówił Flawianus — lecz wielka potrzeba bywa matką niezwykłych czynów. Gdy Italia zrozumie, że jej męstwo może rozstrzygnąć losy Rzymu, ocknie się jej dawna dzielność, co zaniosła nasze prawo na krańce naszego świata, zawsze zwycięska, zniewalająca do posłuszeństwa. Nie możemy zależeć, ciągle od łaski najemników. Dziś zastawi nas przed nienawiścią Teodozyusza sława Arbogasta, jutro jednakże zastąpi sędziwego króla jakiś młody wódz, który zawrze umowę z naszymi wrogami lub, co gorsza, sięgnie po wieniec imperatorski. Nadzieje coraz zuchwalsze lęgną się w dzikich sercach barbarzyńców. Za mało im już naszego złota. Ów Alaryk marzy podobno o podziale cesarstwa.
— Zuchwalec! — odezwał się Galeryusz.
— Zuchwalstwa nie ukróca się oburzeniem ani przezornością — rzekł Flawianus. — Tylko siła trzyma na wodzy bezbożne nadzieje, zaś siłą jest w każdem państwie wojsko. Tę siłę musimy sobie stworzyć, abyśmy się nie potrzebowali lękać zmian w obozach najemników. Legiony Italii powinny znów prowadzić mnogie ludy do chwały, być szkołą karności i męstwa. Bez własnego wojska nie będziemy nigdy pewni jutra.
Nie było pomiędzy senatorami nikogo, ktoby nie podzielał zdania prefekta, lecz nie wszyscy wierzyli w możność wcielenia jego rad zbawiennych. Wszakże należała dzielność wojskowa Italii już oddawna do przebrzmiałych powieści.
Z chwilą, kiedy Marek Aureliusz pozwolił Markomanom osiedlić się na ziemiach rzymskich, zaczęła rasa germańska wypierać powoli łacińską z legionów. Za Markomanami wcisnęli się do cesarstwa Kwadowie, po nich przyszli Gotowie, Allemanowie, Frankowie, a każde nowe plemię stawiało większe żądania.
Jeszcze Markomanowie i Kwadowie zadowolnili się okruchami łaski rzymskiej, nie tłocząc się do przodu. Postawieni jako koloniści z połowicznymi prawami „litów” pomiędzy wolnymi, a niewolnikami, czuli się zaszczyceni, gdy ich potrzeba cesarstwa powoływała pod sztandary wojsk posiłkowych i dała im możność zdobycia obficie przelaną krwią godności obywatelskiej, lecz już Gotowie nie chcieli walczyć na skrzydłach.
Popierani przez imperatorów samowładnych, którzy woleli zależeć od posłuszeństwa zapłaconych najemników, niż lękać się ciągle wybuchającej od czasu do czasu dumy spadkobierców sławy rzymskiej, stali się barbarzyńcy w czwartem stuleciu tarczą i ramieniem cesarstwa.
Niedobitkowie „wilczego plemienia,” wyczerpanego przez tysiące bitew i przez długą pracę cywilizacyjną, ustąpili bez oporu świeżym ludom miejsca w legionach, zwłaszcza, że cudzoziemcy, gdy się osiedlili w granicach cesarstwa, usiłowali zapomnieć wkrótce o swojem pochodzeniu barbarzyńskiem.
Ten spływ obcych przybyszów, zlewających się bezustannie z Rzymianami, zatrzymał się dopiero w ostatnich czasach. Kiedy barbarzyńcy zaczęli wchodzić do cesarstwa wielkiemi gromadami, tracili wolniej swoją odrębność. Odpadały od nich już teraz tylko jednostki, zaś całość zostawała nietknięta. Nowych Rzymian przybywało z każdym rokiem mniej, a rosła liczba najemników, zachowujących się coraz to bezwzględniej.
Skutki tej groźnej zmiany przeczuwał patryotyzm Flawiana.
— Czytam w waszych myślach — odezwał się, kiedy żaden z senatorów nie zabierał głosu i — podzielam wasze obawy. Naród, dla którego dzieła wojny stały się obce, będzie potrzebował dłuższego czasu, zanim przywyknie znów do trudów obozowych, lecz przywyknąć musi, jeżeli nie chce płakać wkrótce na ruinach swoich ołtarzów. Bo nie łudźmy się, ojcowie. Nie idzie już dziś wcale o tego lub owego imperatora, o to, czy w zachodnich prefekturach będzie rozkazywał Arbogast, Eugeniusz, Teodozyusz, albo inny ulubieniec wojska. Gdyby Teodozyusz był tylko mężem siostry Walentyniana, nie narażałby się po raz wtóry na walkę z niebezpiecznym współzawodnikiem. Zna on zbyt dobrze orle oko Arbogasta i karność jego legionów, by miał liczyć na łatwe zwycięstwo. Wie on, iż jego Gotowie nie sprostają złączonej sile Gallów, Franków i Allemanów. Ale Teodozyusz wmówił w siebie, że demon galilejski, którego zazdrość wydziedziczonych naszego prawodawstwa nazwała bogiem, wybrał jego za narzędzie swoich zamiarów. Mieni się on być posłannikiem boga lepszego, potężniejszego od Jowisza, wykonawcą woli Krestosa, budowniczym jakichś nowych czasów, przeto nie powstrzyma jego nienawiści ani sława Arbogasta, ani waleczność legionów zachodnich prefektur. Spoczynku nie zażyje ten zaciekły Galilejczyk dopóty, dopóki nie zburzy naszych świątyń, albo nie legnie sam na polu krwawem.
— Niech jego ciało rozniosą po śmierci kruki, aby nie znalazł spokoju pod ziemią! — zawołał Galeryusz.
— Niech się tak stanie! — wyrzekł Symmachus.
— Gdyby gorące pragnienia zabijały wrogów Rzymu — mówił Flawianus dalej — nie byłby Teodozyusz już dawno dla nas szkodliwym, nie ma bowiem pomiędzy nami nikogo, ktoby mu życzył lat długich. Lecz boleść nie wygrywa bitew. Przeciw nienawiści Teodozyusza trzeba uzbroić wszystkich wyznawców bogów narodowych, powołać pod sztandary wszystkich Rzymian. Jeżeli sobie Italia przypomni dzielność przodków, nie zmoże nas złość Teodozyusza. Razem z legionami Arbogasta utworzymy potęgę tak wielką, iż zadrży znów świat przed geniuszem kwirytów i położy się do stóp naszych.
Mówiąc to, podniósł się Flawianus z krzesła, na którem siedział.
— Opiekunowie Rzymu nie opuścili jeszcze swoich wiernych dzieci — rzekł głosem, pełnym ufności. — Oni to usunęli z naszej drogi Walentyniana, związali z naszemi losami męstwo Arbogasta. Oni zapalą znów w sercu Italii dawnych cnót płomień jasny, iż przyświecać będziemy ludzkości, jak to czynili przez szereg wieków nasi przodkowie.
— Zapalą! — wołali senatorowie, przekonani wiarą Flawiana.
Jeden tylko Juliusz uśmiechnął się z niedowierzaniem. Wiedział on najlepiej, kto przyspieszył upadek Walentyniana i przykuł Arbogasta do niepewnego jutra Rzymu.
A jednak radziłbym kupić jak najwięcej mieczów barbarzyńskich — odezwał się spokojnie — i liczyć jak najmniej na waleczność Italii.
Z wyrzutem spojrzał na niego Flawianus.
— Zbyteczna przezorność nie jest w czasach wojennych dobrym doradcą — mówił. — Gdy trzeba działać szybko, nie wolno się zbyt długo namyślać.
— Rozwaga nie szkodzi nigdy — zauważył Juliusz.
Flawianus zmarszczył brwi.
— Obrawszy mnie swoją głową na wypadek wojny z Teodozyuszem, złożyliście w moje ręce troskę o obronę naszych ołtarzów — odparł z lekkiem podrażnieniem w głosie. — Bez zaufania kraju nie może być nikt wodzem pożytecznym.
Juliusz pochylił głowę.
— Jeżeli przemawiasz, jako obrany przez nas wódz — rzekł — cofam moją radę i poddaję się bez oporu twoim rozkazom. Cokolwiekbyś postanowił, wykonam bezzwłocznie. Rozporządzaj moją osobą i moim majątkiem.
— Przemawiam już jako obrany przez was wódz — mówił Flawianus — zdaniem bowiem mojem rozpoczął się stan wojenny w prefekturach zachodnich z chwilą, kiedy się Teodozyusz dowiedział o buncie Arbogasta. I jako wódz rozkazuję wam, abyście wierzyli w zwycięstwo i starali się wlać otuchę w serca wątpiące. Wiara w powodzenie sprawy jest połową wygranej. Oto wszystko, czego tymczasem od was żądam. Resztę zostawcie mojemu doświadczeniu w rzeczach wojny i mojej miłości do Rzymu.
Pożegnawszy się z prefektem, wsiadł Juliusz z Galeryuszem do lektyki, która czekała na niego przed pałacem.
Ulice, przepełnione tłumem ruchliwym, witały znanych patryotów hucznemi oklaskami. Wszędzie zwracały się do nich twarze, rozgrzane winem, opromienione szczerą radością.
— Prowadźcie nas na Galilejczyków! — wołano tam, gdzie się potworzyły większe gromady.
— I ty wątpisz o niespożytej sile Italii? — mówił Galeryusz, kłaniający się ciągle ludowi ręką i głową. — Zwiędła starość nie rwie się tak ochoczo do czynu.
— Radość i wino podniecają na pewien czas nawet tchórzów — odpowiedział Juliusz. — Nie zapominaj, iż w twoich żyłach płynie świeża krew Markomanów, która nie miała jeszcze czasu wystygnąć i zubożeć. Słyszałeś, że poddam się bez oporu woli Flawiana, bo tak nakazuje mi obowiązek obywatela rzymskiego, lecz moje wątpliwości usunie dopiero zwycięstwo na polu bitwy.
— Nawet odwaga opuściłaby ręce, gdyby z tobą czas dłuższy przebywała.
Juliusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę inaczej — rzekł. — Wierzę tylko w to, co widzę, a w Italii nie dostrzegam dobrego żołnierza.
— Zapał wybucha, jak ognie Wezuwiusza — wtrącił Galeryusz.
— I gaśnie szybko, jak te ognie, gdy ich nie podsyca siła rzeczywista. Teodozyusz jest zanadto doświadczonym wodzem, by miał uderzyć na Italię natychmiast. Poczeka on, aż płomień pierwszego zapału zblednie i wystygnie, a wówczas...
— A wówczas? — podchwycił Galeryusz, kiedy Juliusz milczał, zapatrzony przed siebie.
— A wówczas zastąpi mu drogę Arbogast i obrzydzi mu raz na zawsze posłannictwo galilejskie. W to wierzę, bo wiem, że król Franków jest w sztuce wojennej równie biegły, jak Teodozyusz, a rozkazuje wojsku, którego karności nie przerazi dzika, nieokiełznana odwaga Gotów.
Nazajutrz było jeszcze szaro, kiedy goście z prowincyi otoczyli z obu stron ulicę Nową i Świętą.
Wchodzące słońce odsłoniło długie, białe wstęgi, obwiedzione różnobarwnym rąbkiem. Togi odświętne włożyli na siebie poganie i przyozdobili głowy wieńcami.
Od strony Kapitolu odezwały się ostre dźwięki trąbek sygnałowych.
Wstęgi, ciągnące się wzdłuż ulicy Nowej aż do bazylik i Juliów, poruszyły się i sfalowały, jakby lekki wiatr po nich przeszedł.
Olbrzymia pierś odetchnęła głęboko. Stłumione: aaa... zmieszało się ze świeżem tchnieniem poranku.
Ze stoków wzgórza kapitolińskiego spuszczał się wolno orszak poważny. Szli kapłani wszystkich świątyń, pretorowie i prefektowie, szły dziewice Westy, prowadzone przez Faustę Auzonię. Tuż za strażniczkami świętego ognia lśnił złoty posąg Victorii-Fortuny, niesiony przez czterech młodzieńców stanu senatorskiego.
Tam, gdzie przechodził, rwała się wstęga. Mężowie padali na kolana, podnosili ręce do góry; niewiasty rzucały się twarzą na ziemię. Głośne łkania witały uwolniony symbol potęgi rzymskiej. Z dachów wszystkich domów sypały się na orszak kwiaty i wieńce laurowe.
I żaden świst złodźwięczny nie mącił tym razem radości pogan.
Talassi! Talassi! — wołał motłoch stolicy, jak gdyby zawierał ślub ze szczęściem i zwycięstwem, a echo wrzawy rozlewało się szeroko po mieście, aż do pałacu Lateranów, gdzie biskup Syrycyusz przyciskał do piersi krucyfiks i szeptał pobladłemi ustami:
— Zmiłuj się nad twoją owczarnią, Boże nieszczęśliwych!...

....................

Zdumienie i przestrach ogarnęły owczarnię Chrystusową.
Po stu prawie latach rządów imperatorów chrześciańskich, przerwanych krótkiem panowaniem Juliana Apostaty; po edyktach Gracyana, Teodozyusza i Walentyniana II, które zepchnęły helenizm do rzędu wyznań prześladowanych, nie spodziewał się już nikt tryumfu pogaństwa.
Tryumf ten wydawał się samym twórcom przewrotu tak dziwnym, że omijali w pierwszej chwili wszystko, coby mogło obrazić uczucia ich przeciwników. Flawianus i Symmachus trzymali się ściśle edyktu medyolańskiego Konstantyna, Arbogast i Eugeniusz starali się przebłagać Teodozyusza. Z Wienny do Konstantynopola szły ciągle poselstwa, każde jednak wracało bez pisma łaskawego. Nawet, kiedy Eugeniusz ogłosił Teodozyusza konsulem na rok trzysta dziewięćdziesiąty trzeci, nie podziękował mu starszy imperator ani jednem słowem uprzejmem.
Teodozyusz milczał i przygotowywał się do wojny.
Na kogo się tylko dało, na gminy, fabryki cesarskie i prywatne, na bogatych patrycyuszów i kupców nakładał wysokie podatki, aby napełnić skarb rządowy. Wygórowane żądania Gotów zaspokoił, najął Alanów, Hunów, Saracenów; legiony wschodnich prefektur, rozrzucone po miastach i miasteczkach, ściągał do obozów w Tracyi.
Arbogast, zmiarkowawszy, że traci niepotrzebnie czas, ubiegając się o względy nieprzejednanego wroga, zaczął swoją niechęć do chrześciaństwa mniej ukrywać. Chociaż nie cofnął edyktów tolerancyjnych, otoczył mimo to opieką i życzliwością głównie zwolenników dawnego porządku. Świątyniom pogańskim zwrócił wszystkie dobra i przywileje, posady wpływowe w Italii powierzył Rzymianom, Eugeniusza nakłonił do wyrzeczenia się wiary Chrystusowej.
Z każdym miesiącem rosła trwoga chrześcian. Żarliwsi uciekali do dyecezyi, podległych berłu Teodozyusza, obojętniejsi omijali kościoły, obłudnicy, którzy przyjęli chrzest dla chleba, wracali gromadnie do bogów rzymskich.
Poganie, zrazu skromni, zajęci tylko własnem szczęściem, zaczęli podnosić głowy upokorzone. Na ulicach Rzymu rozlegało się znów od czasu do czasu złowrogie: chrześcian lwom! W miasteczkach i osadach, zamieszkanych przez ludność mieszaną, mnożyły się krwawe bójki, motłoch znieważał biskupów i prezbitrów.
Jeden rok wystarczył do zburzenia pracy trzęch pokoleń. Na całym obszarze wschodnich prefektur wznosiły się do nieba kadzidła, palone na cześć bogów pogańskich — ze sztandarów wojska i z gmachów rządowych znikły monogramy Chrystusa — na krzesłach kurulnych prefektów, wikaryuszów i pretorów zasiedli prawowierni Rzymianie — w amfiteatrach konali gladyatorowie dla zabawy „panów świata.”
Na to szczególne widowisko patrzał z daleka Teodozyusz i obliczał pieniądze i gromadził mężów zbrojnych.








XI.


Od śmierci Walentyniana minęły dwa lata.
W granicach cesarstwa rzymskiego panowała taka cisza, jak gdyby cala[37] ludzkość cywilizowana powstrzymała oddech, czekając z bijącem sercem na rozwiązanie strasznej tragedyi. Zamknęły się teatry, amfiteatry i cyrki, zamilkły kłótliwe mównice retorów greckich i dyakonów chrześciańskich, spoczęły w skrzyniach narzędzia muzyczne. Urzędy zawiesiły swoje czynności, handel zapomniał o darach Złotego Cielca, rolnik nie cieszył się żniwem.
Bo z trzech stron, z zachodu, południa i wschodu, z Gallii, Rzymu i Tracyi, ciągnęły olbrzymie wojska ku Alpom Julijskim, a nad temi wojskami unosiło się zakryte jutro, znane tylko Bogu. Arbogast prowadził całą siłę zbrojną Hiszpanii, Gallii i Brytanii, Flawianus szedł na czele dzieci Italii, Teodozyusz zbliżał się z nieprzejrzanym tłumem Gotów Alanów, Hunów, Iberów, Greków i Saracenów.
Niezwykły spór o tron zmienił cesarstwo w jeden wielki obóz i wyludnił lasy sąsiednich barbarzyńców.
Dwie cywilizacye miały stanąć do boju ostatecznego, dwie epoki miały się objąć w śmiertelnym uścisku. Na sztandarach Teodozyusza błyszczał monogram Chrystusa — na chorągwiach Arbogasta i Flawiana zachęcał pogan do męstwa młody Herkules, trzymający jelenia Dyany za złote rogi.
Stary i nowy porządek szły naprzeciw sobie...
Czuli to wszyscy poddani cesarstwa, począwszy od najmocniejszego, a skończywszy na najuboższym, przeto zapanowała na ziemiach rzymskich cisza wytężonego oczekiwania. Nikt nie miał ochoty do zabawy i pracy, nie zawierał umów, ślubów, nie ubiegał się o złoto i zaszczyty, nikt bowiem nie był pewny dnia jutrzejszego.
Zwycięzca, podrażniony nienawiścią przeciwnika, zburzy niewątpliwie świątynie pokonanego i rzuci świat pod stopy swojego Boga. Wszakże kazał Flawianus postawić na szczytach Alp Julijskich posągi Jowisza, na znak, że oddaje prefektury zachodnie pod opiekę wiary rzymskiej, zaś Teodozyusz obostrzył w ostatnim roku w swoich dyecezyach edykty, zwrócono przeciw poganom i heretykom.
Ludzkość cywilizowana wiedziała, że na granicy Italii rozegrają się losy przyszłych pokoleń. Za kilka miesięcy obejmą litościwe ramiona Krzyża całe cesarstwo, albo też zagrzmią pioruny rzymskiego Jowisza z siłą gniewu.
Po raz pierwszy włożył nowy porządek na głowę szyszak i przypasał miecz do boku, świadomy swoich praw i swojej potęgi. Wprawdzie szli pod sztandarami Teodozyusza Alanowie i Hunowie, nie oświeceni jeszcze słońcem prawdy Dobrego Pasterza, lecz znakomita większość wojska wschodniego wyznawała już wiarę chrześciańską. Nawet Gotowie, nawróceni przez zwolenników Aryusza, nie byli poganami.
Chrześciaństwo, dotąd walczące tylko męczeństwem, modlitwą, słowem i cnotą, poparte przez rozum stanu Konstantyna i przez żarliwość Gracyana i Teodozyusza, miało się nareszcie zmierzyć z bronią w ręku z wrogiem dziedzicznym.
Długo namyślał się Teodozyusz, zanim się odważył na krok stanowczy. Sława Arbogasta nie dodawała mu otuchy. Znał on szczęście wojenne króla Franków z doświadczenia osobistego i widział jego legiony niejednokrotnie na polu bitwy. Ale z Medyolanu nadchodziły ciągle listy. Biskup Ambrozyusz wyrzucał mu opieszałość w służbie Bożej i naglił go do pośpiechu.
Miłość do Chrystusa przemogła obawy starego żołnierza. W maju roku trzysta dziewięćdziesiątego czwartego rozporządził Teodozyusz państwem i opuścił Konstantynopol. Prawie równocześnie wyruszył Arbogast z Wienny.
Wojska dwóch głównych przeciwników odbyły już połowę drogi, kiedy Flawianus dał w Rzymie znak do pochodu. Znacznie krótsza odległość, dzieląca go od miejsca zbornego, tłómaczyła jego opóźnienie. W Medyolanie miał się złączyć z Arbogastem.
Dnia piętnastego czerwca modlił się cały Rzym pogański w swoich świątyniach. Setki białych jałowic legły pod nożami ofiarników, wszystkie kadzidła, jakie tylko handlarze zdążyli dostarczyć, spalili kapłani na ołtarzach.
Zwyczajem wodzów dawnego, pobożnego Rzymu, spędził Flawianus noc pod gołem niebem. Śledził lot ptaków, wpatrywał się w chmury, wsłuchiwał się w szmery przyrody. Ale bogowie nie odpowiadali na jego prośbę gorącą znakami wyraźnemi.
Nie dostrzegł nic takiego, z czegoby mógł wysnuć wróżbę pomyślną.
I milczały także trzewia, które wydobył własną ręką z nieskalanej najmniejszą plamką jałowicy. Nawet wieszczkowie nie umieli z nich nic wyczytać.
Zrazu chciał Flawianus cofnąć rozkaz wymarszu; zważywszy jednak, że jego wahanie oddziałałoby niekorzystnie na wojsko, zamknął troskę w sobie i udał się z twarzą pogodną do obozu za bramę Nomentańską, gdzie czekały na wodza legiony Italii, gotowe do drogi.
Tłumy starców niewiast i dzieci cisnęły się do wojowników, niosąc im ostatnie pożegnanie. Ojcowie zagrzewali synów do męstwa, żony mężów, narzeczone narzeczonych.
— Wracajcie szczęśliwie... niech was bogowie prowadzą... nie zapominajcie o nas... — wołano wesoło, jak gdyby żołnierze wychodzili na krótkie ćwiczenia.
Płomień zapału, podtrzymywany od lat dwóch przez patryotów, ogarnął wszystkie serca rzymskie i przesłonił im śmierć — bliźnią siostrę wojny. Tak pewni byli poganie zwycięstwa, iż lekceważyli trudy, jakie prowadzą do chwały.
Trzy czwarte zresztą siły zbrojnej Italii nie mogły mieć wyobrażenia o grozie krwawej rozprawy, nie brały bowiem nigdy udziału w walce mężów, a nieświadomość niebezpieczeństwa czyni nawet tchórza odważnym. Byli to ochotnicy, zebrani z różnych stanów, nie obyci ze służbą wojskową. Ciążył im szyszak żelazny, uciskała ich zbroja, męczyła duża tarcz. Przeto dano im napierśniki skórzane, lekkie miecze i małe, okrągłe puklerze.
Na czele takiego oddziału, przebranego dopiero od miesiąca w strój żołnierski, stał Konstancyusz Galeryusz. Sformował go, wyposażył i szedł z nim sam na plac boju.
— Jeżeli twoje myśli życzliwe pójdą za mną, uwierzę, iż wrócę szczęśliwie do domu — mówił do Porcyi Julii.
— Ty wiesz, że nie pożądałam nigdy twojego nieszczęścia — odpowiedziała dziewczyna, spuszczając oczy.
— I niewolnika żałowałoby twoje dobre serce, gdyby Parki przecięły nagle pasmo jego życia. Nie o taką pamięć proszę. Pozwól mi pocieszać się w chwili ciężkiej nadzieją twojej miłości. Może oglądają cię moje oczy po raz ostatni...
— Wracaj szczęśliwie — przerwała mu Porcya szybko, pobladłszy. — Będę się modliła do Marsa, aby cię tarczą swoją zastawiał.
Konstancyusz ujął ręce Porcyi.
— Będę walczył z twoje i moje ognisko, za nasze ognisko — rzekł uradowany — będę...
Wtem odezwały się rogi. Prefekt obozu wzywał wojsko do szeregów.
— Niech błyskawice Jowisza oświecają, twoją drogę — mówiła Porcya.
— A gdyby mi Galilejczycy pogruchotali kości? — zapytał Konstancyusz.
— Rany, odniesione w obronie ojczyzny, czynią męża droższym sercu Rzymianki.
Po raz wtóry rozległ się sygnał.
— Gotowi, gotowi! — wołali żołnierze.
— Nie zapominaj o mnie — prosił Konstancyusz.
Przycisnął ręce Porcyi do ust, objął serdecznie Juliusza i dosiadł konia.
Rogi zabrzmiały po raz trzeci; pierwsze oddziały jazdy regularnej wychodziły już z głównej bramy obozu.
Teraz dopiero zwilżyły się oczy niewiast. Żony rzucały się na szyje mężów, dzieci czepiały się kolan ojców.
— Niech wam bogowie... Wracajcie... O, Marsie... Jowiszu... — płakały kobiety.
Kiedy się czoło wojska ukazało na ulicach miasta, powitała je burza oklasków. Ramię przy ramieniu, tłoczył się tłum na chodnikach wzdłuż domów, strojnych w wieńce z liści dębowych.
Żołnierz i koń, podnieceni, upojeni wrzawą radosną, podnosili głowy, dumni, pewni swojej siły.
— Do Konstantynopola! — huczał lud rzymski.
— Do Konstantynopola! — odpowiadało wojsko.
— Przywieźcie nam głowę Teodozyusza!
— Przywieziemy, przywieziemy!
I nie było w tej chwili pomiędzy poganami nikogo, ktoby wątpił o zwycięstwie starych bogów. Już dawno nie widział Rzym tyle mężów zbrojnych.
Ciągnęła za jazdą część piechoty regularnej, procarze i łucznicy, kopijnicy i szermierze. Szły legiony ochotnicze, poprzedzone sztandarami swoich prowincyi; postępowały z tyłu maszyny polowe i oblężnicze: żółwie i tarany, kosy, wilki, kusze większe i mniejsze, osły i niedźwiadki.
A tak wesoło, tak raźno, z takim ogniem w oczach opuszczały dzieci Italii „świętą, wieczną” stolicę, iż zdawało się, że wracają w tryumfie z wyprawy zwycięskiej.
— Nic nie oprze się naszemu męstwu — przechwalały się ich butne ruchy i wyzywające spojrzenia.
— Nic nie oprze się ich potędze — potwierdzały szczęśliwe uśmiechy ludu rzymskiego.
Pięćdziesiąt legionów prowadził Flawianus do boju.
Nie były to wprawdzie legiony rzeczypospolitej i pierwszego cesarstwa, liczące po kilkanaście tysięcy głów — ciała ogromne, zakute w żelazo, pozornie ociężałe, a w istocie zwinne, lekkie, zaopatrzone we wszystko, czego się wojna domagała. Ten sam strach imperatorów samowładnych, który odłączał władzę wojskową od cywilnej, odebrał im jazdę, odciął skrzydła, rozbił je na drobne oddziały i rozrzucił po miastach, aby słynnym wodzom i ambitnym namiestnikom utrudnić możność szybkiego nagromadzenia większych sił zbrojnych.
Legion nie przewyższał w czwartem stuleciu tysiąca mieczów, a mimo to posuwał się w marszu znacznie wolniej od dawniejszego, ruchy jego bowiem krępował tabor, nieznany twórcom wielkości Rzymu.
Zgnuśniały żołnierz nie dźwigał już sam żywności, siekier, kotłów, motyk i pocisków. Sakwy i węzełki, broń nawet cięższą wiozły za nim muły i konie — namioty ustawiała za niego służba — obozy obwarowywali rzemieślnicy. Dłuższy od właściwego wojska ogon: niewolników, przekupniów, praczek, szynkarek, wlókł się za każdym legionem.
Z Rzymu wychodziło zaledwo pięćdziesiąt tysięcy żołnierzów, a pochód robił wrażenie, jak gdyby połowa Italii ciągnęła naprzeciw Teodozyuszowi.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy ostatnio legiony regularne, tworzące tylną straż, opuszczały miasto.
Dzień był skwarny. Najlżejszy powiew nic chłodził żołnierza, z którego czoła spływał pot obfity.
Dopóki na wojsko patrzyły z obu stron drogi Flamińskiej wille przedmieścia, tak samo strojne i hałaśliwe, jak domy stolicy, dopóty posuwały się dzieci Italii bez komendy w porządku. Głównie ochotnicy nie zmieniali postawy zuchowatej.
Lecz gdy się mieszkania ludzkie stały rzadsze i zabrakło oczu ciekawych, wówczas zaczęły się odzywać nawoływania trybunów i setników.
Żołnierz przewiesił szyszak przez ramię, rozpiął napierśnik, zasłonił głowę połą płaszcza i szedł luźniej.
Z każdą chwilą mnożyły się nawoływania dowódców, coraz krótsze, gniewliwsze. Ochotnik, skąpany w pocie, pokryty kurzem, przystawał, aby odetchnąć swobodniej. Ten i ów zdjął napierśnik i od dał go niewolnikowi.
— Zewrzyj się, zewrzyj się! — rozlegało się teraz ciągle.
Z troską spoglądał żołnierz na słońce.
Przesuwało się ono dopiero na drugą połowę sklepienia niebieskiego, tak promienne, że oślepiało oko ludzkie, tak gorące, iż liście drzew przydrożnych więdły w jego żarach, senne, omdlałe. Nawet woda strumyków zdawała się płynąć wolniej, leniwiej.
Legionistę młodego Rzymu nie zatrważały ani skwary, ani mrozy. Chociaż nosił na sobie oprócz Zbroi żelaznej lub miedzianej, sześćdziesiąt funtów różnych sprzętów, przebiegał latem i zimą w przeciągu pięciu godzin około dwudziestu pięciu mil[38], a wypocząwszy na postojach, pracował jeszcze do wieczora przy okopach i odbywał ćwiczenia.
Ale Italia czwartego stulecia przestała być dawno ziemią zdrowia i siły. Nie wielu z pomiędzy tych, co obiecywali stolicy, że „przywiozą jej głowę Teodozyusza” trzymało miarę żołnierską[39]. Drobni, niskiego wzrostu, z płaskiemi piersiami, z ramionami bez muskułów, posuwali się już na piątej mili zgięci, oddychając z trudem coraz większym. Którzy chcieli iść do Konstantynopola, ustawali przed pierwszą stacyą pocztową.
Nawoływania dowódców działały tylko na krótko.
Świeży żołnierz, zawstydzony, starał się postępować w porządku, niedołęstwo jednak cielesne było mocniejsze od jego dobrych chęci.
— Wody!
— Duszę się!
— Słońce nas zabije! — zaczęto wołać.
Cale oddziały ochotnicze zatrzymywały się, rozprzęgając łańcuch.
Trybunowie grozili karą, setnicy klęli.
— Nie jesteśmy najemnikami... nie nam grozić kijem — odpowiadał ochotnik.
Pomruk niezadowolenia posuwał się w górę, ku przedniej straży, gdzie Flawianus, otoczony chorążymi i trębaczami, jechał na karym koniu w pełnej zbroi wodza dawnego Rzymu. Nie zdjął srebrnego szyszaka, nie rozpiął złoconego napierśnika. Chociaż i po jego twarzy spływał pot rzęsisty, nie było na nim widać znużenia. Służąc w młodości pod sztandarami Juliana Apostaty, nauczył się znosić niewygody wojny.
Odgadłszy, co się za nim dzieje, popędził galopem wzdłuż gromad ochotniczych.
Tam, gdzie się szeregi rozluźniły, przystawał i wolał:
— Rzym patrzy na was, towarzysze!
Widok sędziwego woda[40] przywrócił na jakiś czas porządek.
— Cześć tobie, ojcze ojczyzny! — krzyczał młody żołnierz i zbierał wszystkie siły i ruszał się znów żwawo.
Flawianus, zsiadłszy z konia, szedł pieszo.
Gorąco jednak, kurz i znużenie nie uwzględniały szczerego zapału dzieci Italii. Ochotnik nie udawał. Upadał on w istocie pod zabójczemi promieniami słońca, które wysuszały oddech, sklejały powieki, przepalały czaszki.
— Wody, wody! — rozlegało się coraz częściej, coraz rozpaczliwiej.
Tu i owdzie runął człowiek na ziemię, a gdy go podniesiono, chwytał ustami powietrze i patrzał przed siebie wrokiem[41] bez blasku, bez życia.
Wozy, ciągnące za legionami, napełniały się chorymi.
Flawianus widział i słyszał wszystko, co się naokoło niego działo. I chmura ciężkiej troski ocieniła jego twarz orlą. Potomek rycerzów mężnego Rzymu zrozumiał, że się z takiem wojskiem nie wygrywa bitew.
Skinął na jednego z podkomendnych.
— Pochód zatrzymać, rozbić namioty! — rozkazał. — Ruszymy dalej po zachodzie słońca.
Potężny głos rogów bawolich popłynął nad oddziałami ochotniczemi, witany wszędzie okrzykami radości.
Kogo słońce nie zmogło, ten dopadał taboru, chwytał amfory z wodą i pił, a kiedy zagasił pragnienie, zrzucał z siebie skórzany napierśnik, ciężkie buty wojskowe, tunikę nawet, wszystko, co mu zawadzało.
Tylko Flawianus nie zdjął z siebie zbroi.
Pod purpurowym namiotem naczelnego wodza usiadł na składanem krześle połowem, oparł głowę na dłoni, złamany ciężarem wielkiego bólu.
Znał on równie dobrze, jak Juliusz, zwyrodnienie niedobitków wilczego plemienia, lecz wierzył, że miłość i rozpacz posiadają moc odmładzania.
Ochotnicy kochali Rzym. O tem nie wątpił. A jednak...
— Odwróciłeś się od nas, Marsie! — mówił zżąłem. — Opuściłeś naród, który ci przez tyle wieków tak wiernie służył.
Do namiotu wszedł Galeryusz.
Patryoci spojrzeli na siebie. Usta młodszego drgały, jak u dziecka, które dławi płacz powstrzymywany; starszy zasłonił twarz połą szkarłatnego płaszcza.
— Zginiemy za cześć Rzymu, ojcze! — odezwał się Galeryusz głosem drżącym.
— Zginiemy! — odpowiedział Flawianus głucho.








XII.


Dnia trzeciego września w godzinach popołudniowych zbliżał się z Aemony[42] do Alp Julijskich oddział konnicy, prowadzony przez górala.
Przodem jechał na ogierze hiszpańskim młody wojewoda cesarstwa rzymskiego. Czarne oczy żarzyły się na tle śniadej twarzy, pukle jasnych włosów wysuwały się z pod złoconego szyszaka.
Był to Fabricyusz.
Odbywszy pokutę, przepisaną mu przez Ambrozyusza, zaciągnął się do legionów Teodozyusza. Imperator postawił go na czele przedniej straży i kazał mu oczyścić drogę. Tuż za nim ciągnęła cała siła zbrojna wschodnich prefektur pod dowództwem samego cesarza.
Teodozyusz spodziewał się spotkać Arbogasta już w Panonii. Dotąd jednak szedł przez kraje ciche, zajęto pracą pokoju. Nigdzie nie było widać ani jednego miecza, nie było słychać trąb i rogów. Bez żadnej przeszkód}dotarło wojsko chrześciańskie aż do granicy Italii.
— Mówisz, że za temi górami czekają na nas bałwochwalcy? — zapytał Fabricyusz górala.
— Jest ich tylu, ile jodeł na naszych górach — odrzekł szpieg.
— Powiadasz, że bałwochwalcy obozują już od miesiąca nad rzeką Frigidus?[43]
— Król Arbogast rozłożył się w pierwszych dniach sierpnia w naszej dolinie. Przesmyki gór zamknął prefekt Flawianus.
— Czy nie ma nikogo z tej strony gór? Pamiętaj, iż za kłamliwą wiadomość płaci się na wojnie głową.
— Jestem chrześcianinem, panie. Dobry Pasterz strąciłby mnie w ognie piekielne, gdybym splamił sumienie krzywdą współwyznawcy. Możecie się przypatrzeć wojsku bałwochwalców bez obawy. Z tej strony czuwają straże tylko nocą.
Oddział zatrzymał się u stóp małego wzgórza. Zsiadłszy z konia, piął się Fabricyusz za szpiegiem po skałach.
Kiedy stanął na szczycie, wyrwał się z jego piersi okrzyk podziwu. Przed nim, na kilka mil wokoło, rozciągała się dolina tak równa, jakby stworzona rozmyślnie do stoczenia wielkiej bitwy. Najliczniejsze wojsko mogło się na niej swobodnie rozwinąć. Przecinała ją rzeka, a zamykała od zachodu wstęga pagórków, rysujących się szarawą, falistą linią na tle błękitnego nieba.
Oko Fabricyusza zachwycało się wyborem miejsca. Podkomendny Arbogasta poznał swojego wodza i zdjął z głowy szyszak, oddając mimowoli hołd geniuszowi starego mistrza.
Pełne światło pogodnego dnia padało na jego twarz.
Było to, to samo męskie, piękne oblicze, które niepokoiło w godzinach samotnych Faustę Auzonię; tylko jego twardy wyraz złagodniał. Jakiś głęboki smutek przeszedł po wyzywających oczach, po ustach, wydętych wzgardliwie, i starł z nich bezwzględność lat młodych.
— Spojrzcie tam, panie!
Szpieg wskazał ręką na zachodni skraj doliny.
Lecz Fabricyusz dostrzegł już sam obóz Arbogasta.
W oddali, roiło się olbrzymie mrowisko. Bystry wzrok wojewody rozróżnił okopy, wieże ochronne i maszyny polowe.
— Bądź jutro z nami, Boże prawdy, albowiem bez Twojej pomocy nie wyjdzie z tej matni ani jedna noga chrześciańska — modlił się Fabricyusz, zstępując z góry.
Na dole wskoczył na konia i wrócił cwałem do Aemony.
Cały wschodni kraj nieba robił wrażenie, jakby go pokrywała mgła, posuwająca się ku Alpom Julijskim. Od czasu do czasu otwierała się tu i owdzie zasłona, a wówczas migotały w dali niezliczone błyski.
Szeroką, ławą, wszystkiemi drogami i ścieżkami, szło wojsko Teodozyusza.
Fabricyusz, kazawszy się przedniej straży zatrzymać, skierował konia tam, skąd toczyły się najgęstsze kłęby owej mgły. W miarę, jak się do niej zbliżał, rzedniała ona, unosiła się w górę. Od jasnego tła łąk i pól odcinały się ciemne linie, które zaczęły po jakimś czasie przybierać formy wypukłe. Z tumanów kurzu wyłaniały się powoli głowy ludzi i zwierząt.
A głów tych było tak dużo, iż zdawało się, że zdruzgoczą samą liczbą wszelką przeszkodę. Spadną z gwałtownością powodzi w dolinę, zajętą przez Arbogasta i zaleją bałwochwalców.
Inaczej sądził widocznie Fabricyusz, bo chmura troski nie schodziła z jego czoła. Regularny żołnierz nie ufał bezładnym hufcom Hunów, Alanów i Saracenów, a wojewoda rzymski wiedział, że legiony wschodnie zgnuśniały jeszcze więcej od zachodnich. Jedni Gotowie mogliby się w otwartym boju zmierzyć z Frankami, gdyby ich prowadziło oko takiego wodza, jakim był Arbogast.
Na połowie drogi do Aemony zatrzymał się Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej nadciągał oddział, złożony z samych trębaczów i chorążych. Wyprzedzała go gromadka mężów, idących pieszo.
Już zdaleka zwracała na siebie uwagę wysoka postać, ubrana od szyi do stóp w suknie barwy szkarłatnej. Płaszcz, tunika, buty nawet były purpurowe.
Dostojnik nie miał na sobie zbroi. Złoty szyszak niósł w ręku. Ruszał się poważnie, ze spokojem ludzi, przywykłych do tego, by na nich wszędzie i zawsze czekano.
Fabricyusz, zeskoczywszy z konia, rzucił się przed tym mężem w proch ulicy.
— Czy wiadomości szpiegów są prawdziwe? — rozbrzmiał głos twardy.
— Ty wiesz, boski i wieczny panie — odrzekł Fabricyusz, podnosząc się z kolan.
Zamilkł, stał bowiem przed Teodozyuszem, któremu odpowiadało się tylko na zapytania.
— Zatrzymać pochód! — rozkazał imperator.
Trębacze rozbiegli się na dwie strony.
— Czy przednia straż Arbogasta broni przystępu do gór? — odezwał się Teodozyusz.
— Bałwochwalcy rozłożyli się obozem po drugiej stronie Alp mówił Fabricyusz. — Zakryci okopami, czują się tak bezpieczni, iż nie rozstawili straży po tej stronie. Można się przypatrzeć zbliska ich stanowisku.
W dwie godziny potem pięło się ośmiu mężów po tych samych skałach, po których się Fabricyusz wdarł na szczyt wzgórza i ten sam okrzyk zachwytu powitał obraz, jaki się oczom doświadczonych wojowników odsłonił. Obok Teodozyusza znajdowali się główniejsi wodzowie wschodnich prefektur. Był z nim stary Gajnas i waleczny Bakuryusz, Wandal Styliko, mąż jego siostrzenicy Sereny, Saul i młody Alaryk. Wszyscy ci barbarzyńcy mieli na sobie strój rzymski. Jedyny Alaryk, ośmnastoletni książę Gotów, nie zdjął z szyszaka orlich skrzydeł germańskiego pana i nie przebrał się w tunikę.
Długo milczeli wodzowie. I oni dostrzegli obwarowany obóz Arbogasta, wieże, maszyny polowe, ustawione na nasypach.
— Czeka nas ciężka robota — odezwał się pierwszy Bakuryusz.
— Ten stary wilk okopał się, jak borsuk — rzekł Styliko.
— I żołnierzowi pozwolił wypocząć — wtrącił Gajnas.
Teodozyusz, skrzyżowawszy ręce na piersiach, rozglądał się w położeniu. Góry nie były w tem miejscu ani wysokie, ani strome. Zlewały się one łagodną linią z płaszczyzną, ciągnącą się aż do Akwilei. Przeprawa wojska nie przedstawiała żadnych trudności. Można było spaść w dolinę trzema szerokiemi, wygodnemi przesmykami.
Wodząc wzrokiem wokoło, układał imperator plan bitwy. Jego suchą, wygoloną twarz unieruchomiło skupienie. Był tak swojemi myślami zajęty, że nie słyszał nawet uwag wodzów. Czasem tylko błysnęły duże, czarne oczy żywiej i drgnęły wąskie, zwarte usta.
Nagle sfałdowało się jego wysokie czoło.
— Jowisz? — zapytał, wskazując ręką na białą postać, która świeciła na szczycie góry sąsiedniej.
Wszystkie wierzchołki Alp Julijskich zbezcześcił Flawianus posągami tego demona — odpowiedział Fabricyusz.
Teodozyusz odchrząknął, jakby go coś dusiło. Zwrócił się do swoich podkomendnych i rzekł:
— Dzień jutrzejszy będzie dniem modlitwy i wypoczynku. Pojutrze przekroczy Fabricyusz z Hunami i Saracenami góry i oczyści bramy doliny. Za wojewodą pójdzie komes Gajnas z Gotami. Gdyby Arbogast przerzedził szeregi Gotów, dopełni je komes Bakuryusz Iberami.
— A Rzymianie?
Wodzowie obejrzeli się zdziwieni.
Pytanie to rzucił młody Alaryk, który stał oparty plecami o skałę.
— Pytam, jaką część okrutnego dnia przeznaczasz dla swoich legionów, imperatorze rzymski. Wszakże pojutrze mają się rozstrzygnąć losy państwa rzymskiego?
Twarz Teodozyusza oblał ciemny rumieniec. Drgało w niej wszystko: powieki, nozdrza, usta, broda.
— Milcz! — krzyknął, chwytając za sztylet.
Lecz Alaryk nie zmienił nawet postawy.
— Gniewem swoim mnie nie strasz — odrzekł spokojnie — albowiem nie jestem twoim sługą. Na twój lichy sztylet rzymski mam dobry miecz gocki. Pytam, jako przyszły król narodu, który przelewa od kilku pokoleń krew za sławę spłowiałego imienia rzymskiego. Dlaczego mają moi ziomkowie ginąć zawsze w pierwszym szeregu? Ty wiesz, że zwycięstwo nad Arbogastem będzie klęską Gotów. Poślij na pierwsze strzały Franków swoje legiony. Godziwa, by Rzymianie otworzyli bój za imperatora rzymskiego.
Teodozyusz trząsł się na całem ciele. Jego znana powszechnie popędliwość nie znosiła najmniejszego oporu. Życie tysięcy ludzi poświęcał swemu gniewowi, a wobec tego młodzieńca czuł się niemocnym.
— Nie masz prawa do zabierania głosu w radzie wodzów. Nie jestem królem — wyrzekł głosom bezdźwięcznym.
— Czy chcesz, żeby się to jeszcze dziś stało — zawołał Alaryk, podnosząc głowę dumnie.
Teodozyusz pobladł.
Książe[44] nie przechwalał się bez podstawy. Już kilkakrotnie ofiarowali mu Gotowie koronę, lecz on nie przyjął joj przez wzgląd na sędziwego króla. Zależało tylko od niego sięgnąć po berło i buławę i zerwać umowę, zawartą z imperatorem. Przysięga poprzednika nie obowiązywała następcy.
— Książę — odezwał się teraz Fabrycyusz. — Z nieba spogląda na nas Chrystus i kona po raz wtóry na krzyżu, umęczony niezgodą swojej owczarni. Nie zapominajcie, że w waszem ręku spoczywają losy naszej świętej wiary. Z Arbogastem idą demony pogańskie; nas prowadzi Bóg prawdziwy.
Wojewoda zgiął kolano przed księciem.
— Nie powstrzymujcie tryumfu Chrystusa — prosił.
Alaryk wahał się. I on był chrześcianinem, chociaż wyznawał herezyę Aryusza, zaniesioną do Gotów przez kapłanów, których zwolennicy św. Atanazego wypędzili z granic cesarstwa.
Westchnął i rzekł:
— Krew mojego ludu zrosi pojutrze obficie tę nieszczęsną dolinę, lecz niech się dzieje wola Boża.
Słońce zachodziło właśnie za górami, otoczone wieńcem purpurowych obłoków. Różowy odblask pomalował wszystkie szczyty, rozpostarł się nad doliną, przeglądał się w wodach rzeki.
— Po raz ostatni! — zawołał Alaryk. — Przysięgam na prochy królów gockich, że krew mojego ludu popłynie po raz ostatni za sławę imienia rzymskiego.








XIII.


W głębi doliny stał Arbogast, otoczony swoją świtą. Ze szczytu namiotu zwieszała się długa, czerwona wstęga — znak wojny; nad głową króla powiewał sztandar purpurowy — znak bitwy.
Z prawicą na rękojeści miecza, milczący, skupiony, ogarniał stary wódz po raz ostatni wzrokiem badawczym szyk bojowy. Najmniejsza zmarszczka nie sfałdowała jego czoła. Był zadowolony.
Przed nim, w dwunastu szeregach, ułożonych w warcabnicę, przecięła piechota sprzymierzonych z Rzymem Franków całą równinę, począwszy od rzeki Frigidus, aż do stóp gór; przy nim, na tej samej linii, na prawo i lewo, błyszczały na wysokich nasypach olbrzymie kusze; za nim, strzegąc obozu i taboru, rozwinęła się jazda gallijska. Prawe skrzydło zasłaniali Allemanowie, lewe — wolni Frankowie.
Imperatora rzymskiego nie było w dolinie. Eugeniuszowi kazał Arbogast zajad z legionami rzymskiemi poblizkie wzgórze i przypatrywać się z daleka bitwie. Tylko wrazie, gdyby nieprzyjaciel złamał szyk Franków, mieli im Rzymianie przyjść z pomocą.
Ze spokojem siły, która jest pewna zwycięstwa, rozglądał się Arbogast wokoło. Sto większych i mniejszych potyczek wygrał ze swoimi Frankami. Dotąd nie uciekał ani razu z pola krwawego.
Dlaczego miałby uledz dziś wątpliwej potędze przeciwnika? Uczynił przecież wszystko, co mu nakazywało doświadczenie starego wodza. Wybrał doskonałe miejsce, żołnierzowi pozwolił wypocząć, zaopatrzył maszyny w dostateczną ilość pocisków. Wprawdzie przyprowadził z sobą Teodozyusz takie tłumy, jakich nie widziano od czasów Trajana, lecz i on wzmocnił swoje wojsko najemnikami. Przyszli z nim wolni Frankowie i Allemanowie, pożyteczniejsi w boju od Hunów i Saracenów.
Zwyczajem wielkich wodzów Rzymu ustawił swoją piechotę w szyku potrójnym. Gdyby nieprzyjaciel złamał szyk pierwszy, zastąpi go drugi, a bitwę rozstrzygnie w najgorszym razie trzeci. Tak czynili Scypion, Emiliusz i Juliusz Cezar i zwyciężali zawsze.
Arbogast podniósł rękę do góry. Na znak ten wydobyli trybunowie z za pasa woskowane tabliczki.
— Gdyby przednia straż Teodozyusza otworzyła przejście w dolinę, powstrzymają ją łucznicy i procownicy — dyktował Arbogast. — Kopijnicy nie ruszą się z miejsca, choćby się nieprzyjaciel zbliżył do nich na długość miecza. Ktoby się wysunął z szeregów przed sygnałem, będzie winien zdrady. Równocześnie z pierwszymi sygnałami, zacznie się jazda wolnych Franków rozwijać wzdłuż gór, zaś allemańska wzdłuż rzeki, posuwając się naprzód w półkolu. Piechota posiłkowa zostanie na miejscu.
Od świty króla odczepiło się kilku trybunów i trębaczów. Gońce nieśli rozkazy wodza podkomendnym.
Arbogast dosiadłszy konia, popędził na drugi koniec doliny.
Tu, podzielone na trzy części, słały dzieci Italii przed bramami Alp Julijskich.
Zaledwie połowę ochotników doprowadził Flawianus do Medyolanu. Reszta odpadła w drodze, porażona słońcem, obezwładniona trudem pochodu.
Za oddziałem środkowym wznosił się ołtarz polowy, z którego wiła się do nieba wonna wstęga błękitnego dymu. Flawianus sypał własną ręką na ogień kadzidła.
Arbogast stanąwszy obok prefekta, nachylił się do niego.
— Jeszcze czas — mówił szeptem. — Dlaczego mają twoi ludzie ginąć bez potrzeby? Nie idzie mi zupełnie o powstrzymanie Gotów Teodozyusza. Niech wejdą bez żadnej przeszkody w dolinę, aby ich moi strzelcy mogli czemprędzej powitać. Szyku bojowego nie zmienię, naprzeciw wroga nie pójdę. Będę czekał na niego spokojnie i dam sobie z nim radę. Dlaczego upierasz się koniecznie przy obronie przesmyków górskich?
— Czy rozkazujesz, naczelny wodzu? — zapytał Flawianus półgłosem.
— Naczelnym wodzem Italii jesteś ty. Radzę tylko — odpowiedział Arbogast. — Twój świeży żołnierz nie wytrzyma pierwszego uderzenia nieprzyjaciela. Szkoda krwi tych biedaków, dla których kądziel byłaby odpowiedniejszą od miecza.
Usta Flawiana drgęły[45] boleśnie.
— Jeśli nie nalegasz, pozwól mi być nieposłusznym — rzekł. — W boju za starych bogów Rzymu powinni Rzymianie ginąć pierwsi.
— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną.
— Królu!
Z wyrzutem spojrzał Rzymianin na barbarzyńcę.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Nie obrazić cię chciałem, lecz ocalić — mówił. — Czyń, co uważasz za swój obowiązek, jak ja uczynię, co do mnie należy. Pamiętaj jednak, iż nie liczę bynajmniej na twoją pomoc. Możesz się w każdej chwili cofnąć.
Kiedy się Arbogast oddalił, zasłonił Flawianus głowę płaszczem i pochylił się nad ołtarzom. Gdyby mu obecność świty nie nakazywała spokoju, byłby się rzucił na ziemię i wylał w głośnej skardze cały żal, nagromadzony w sercu.
Od dwóch miesięcy doznawał samych tylko upokorzeń i zawodów, urągających jego dumie rzymskiej. Ochotnik Italii padał w drodze, uciekał nocą, przy okopach nie chciał pracować, ćwiczenia odbywał leniwie. Karany, groził setnikom zemstą.
Flawianus już się nie łudził. Naród, który nie umie poprzeć swej woli siłą, stracił prawo do przodowania.
Rozumiał to Rzymianin, syn wojny i trzeźwości.
— Jeśli postanowiono w waszej razie o niewdzięczni bogowie! — szeptał Flawianus — abyśmy ustąpili nowym ludom berła nad światem, pozwólcie nam przynajmniej zejść z widowni dziejów bez hańby. Bądźcie na nas jeszcze raz, ostatni raz łaskawi i dajcie nam zgon zaszczytny.
Przycisnął ręce do piersi.
— Oszczędźcie ludowi swojemu pośmiewiska barbarzyńców, o bogowie Rzymu! — prosił gorąco, całą zrozpaczoną, zdeptaną duszą patryoty.
Do ołtarza przystąpił Galeryusz.
— Z góry idą szmery podejrzane, wodzu — rzekł.
Flawianus odrzucił z głowy zasłonę.
Chociaż słońce stało już dawno nad doliną, nie zdradzał dotąd żaden szelest blizkiego nieprzyjaciela, rozłożonego od dwóch dni z drugiej strony Alp Julijskich.
Góry, owiane błękitnawą, przejrzystą mgłą, leżały takie ciche, senne, jak gdyby się rozkoszowały ciepłem i blaskiem dnia pogodnego. Najlżejszy wietrzyk nie kołysał wierzchołkami jodeł.
Z głębi wąwozu, którego strzegł oddział środkowy dzieci Italii, napływał teraz przeciągły świst, zmieszany z niewyraźnemi odgłosami.
— Flawianus skinął na trębaczów.
— Rogi bawole! — rozkazał.
Ponure dźwięki odbiły się od ściany gór i rozlały się w dolinie. Z dwóch stron, od zachodu i północy, odpowiadało im echo coraz dalsze, słabsze.
Flawianus jechał wolno przed frontem wojska, ustawionego tak samo, jak Frankowie Arbogasta. Tylko z tylu, tuż za ostatnim szeregiem, rozwinęła się konnica regularna.
— Tysiąc lat chwały i zwycięstw patrzy na was, Rzymianie! wołał Flawianus.
Chorążowie nieśli przed nim posągi Jowisza i Herkulesa, muzyka grała pieśń Italii.
W wąwozie rosła wrzawa przeraźliwa. Świstało tam, wyło, jakby się ogromne stado dzikich zwierząt zbliżało.
Ochotnicy spoglądali po sobie. Po raz pierwszy w życiu mieli się potykać ze śmiercią, zdrowi, młodzi.
— Taki jesteś blady! — szeptał sąsiad do sąsiada.
— I ty — i ty...
Flawianus zajął swoje stanowisko pomiędzy piechotą i jazdą. Zapomniał o swoich troskach i zwątpieniach. Słyszał nadchodzącego wroga. Kie było już czasu do skargi i modlitwy.
Na progu wąwozu ukazało się kilku jeźdźców. Siedzieli na drobnych koniach z rozczochranemi grzywami. Czarne, kose oczy świeciły na tle ich żółtych, gęstym włosem porosłych twarzy. Na głowie mieli czapki baranie, na ramionach płaszcze skórzane.
Flawianus zawołał:
— Baczność!
Mała trąbka, sygnał naczelnego wodza, zaniosła jego rozkaz pierwszym szeregom. Podjęły go tuby, powtórzyli pełnym głosem trybunowie, setnicy. Komenda szła wzdłuż frontu.
Trzema gardzielami skalistemi lała się w dolinę tłuszcza wyjąca, uzbrojona w długie dzidy, krótkie włócznie, topory i maczugi. Wydostawszy się na równinę, rozrzucała się łańcuchem po obu stronach przesmyków.
Z bijącem sercem przypatrywały się dzieci Italii dzikim postaciom, które poruszały się ze zwinnością mrówek.
Z tyłu odezwały się trąbki Flawiana.
— Strzelcy, baczności
Drżącą ręką napinał łucznik łuk, układał procarz kamień w procy.
Prawie równocześnie zadudniła ziemia, wzbił się tuman kurzu. Hunowie lecieli wprost na Rzymian.
Przerażony ochotnik puszczał strzałę, ciskał kamień, nie zmierzywszy nawet okiem odległości.
Kiedy ochłonął i spojrzał przed siebie, zdziwił się. Nieprzyjaciel cofał się z takim pośpiechem, jakby uciekał.
Ten pozorny napad powtórzył się kilka razy. I zawsze strzelał młody żołnierz przed czasem. Pociski szły nad głowami Hunów.
Coraz bliżej zaczął się nieprzyjaciel przysuwać. Już wpadło w przednie szeregi kilka włóczni. Polała się pierwsza krew, rozległy się pierwsze jęki.
Z wąwozu wychodzili tymczasem Saracenowie.
Zakuci od czuba do pięt w żelazo, świecili z daleka, jak żuki błyszczące. Zakryci Hunami, ustawiali się bez przeszkody na równinie.
Ruchliwa dzicz dopadała i odbiegała, trzymając uwagę Rzymian w ciągiem naprężeniu. Nieopatrznie trwonili strzelcy Flawiana pociski, bezczynnie stali kopijnicy i szermierze.
A włócznie Hunów szły gęstsze, celniejsze.
Z przodu, od gór nadpłynęły trzy krótkie, urwane dźwięki rogów.
Łańcuch Hunów pęki w połowie i zwinął się z nadzwyczajną szybkością w dwa kłębki.
Na otwartem polu ukazały się trzy kolumny, ułożone w klin. Na czele środkowej, najwyższej, lśniła złocona zbroja dowódcy.
Regularna jazda Italii poznała swojego wojewodę.
I znów wzywały trąbki Flawiana: „Baczność!” Wzdłuż szeregów rozlegała się komenda trybunów i setników: „Zwieraj się!”
Ochotnik, zamiast się zsuwać, oglądał się poza siebie, blady, bezradny.
Fabricyusz podniósł miecz do góry — kolumny zaczęły się ruszać, zrazu wolno, ociężale, jak duży ptak, zrywający się do lotu, potem prędzej, coraz prędzej.
— Zwieraj się, zwieraj się! — napominała komenda.
— Kopijnicy do przodu! — rozkazywały trąbki Flawiana.
Trwoga odebrała dzieciom Italii przytomność. Kopijnicy, parci przez strzelców, cofali się na szermierzów, szermierze wciskali się pomiędzy odwodowych.
A trzy ogromne, żelazne tarany zbliżały się w całym rozpędzie. Stękała ziemia, brzączała[46] zbroja, parskały konie.
Daremnie napominała komenda, rozkazywały trąbki. Ochotnik, porażony strachem, zbijał się w gromadę, jak owce spłoszone.
W trzech miejscach uderzyli Saracenowie równocześnie w czworobok rzymski. Szyk pierwszy złamał się bez żadnego oporu, drugi zachwiał się, poplątał. Tylko trzeci, oparty o jazdę regularną, stał w porządku.
Ale już dzwoniły miecze Saracenów. Spadały z góry na piechotę rzymską, otwierały jednem cięciem skórzane szyszaki i napierśniki.
— Uciekaj, kto może! — zajęczał głos przerażony!
— Uciekaj! — podjęły głosy inne.
— Uciekaj! — rozlał się wokoło okrzyk trwogi.
I rzucał ochotnik broń, puklerz i podawał nieprzyjacielowi tył, tłocząc się na szyk trzeci.
Zamilkły trąbki naczelnego wodza, ustała komenda trybunów. Klątwy setników mieszały się z wrzawą żołnierza.
Lęk tchórzów udzielił się odważnym. Rozprzęgły się ostatnie, zwarte szeregi, prysł łańcuch jazdy regularnej.
W bezładnym popłochu uchodziły dzieci Italii z pola walki.
Nie ścigał ich Fabricyusz, wykonał bowiem, co mu rozkazano. Otworzył bramy Alp Julijskich, oczyścił drogę dla Gotów, przeto zatrzymał Saracenów i czekał na sygnały Gajnasa, który wychylał się właśnie z wąwozu.
Lecz Hunowie chciwi łatwego łupu, uganiali się za Rzymianami.
Flawiana poniósł koń, porwany falą ludzką.
Kiedy starzec zdołał opanować wystraszone zwierzę, był już daleko od miejsca porażki.
Spojrzał na prawo, na lewo. I tu i tam uciekali obrońcy bogów narodowych. I dwa drugie oddziały uległy temu samemu losowi co pierwszy.
Obok siebie widział Flawianus tylko kilku młodych patrycyuszów, należących do jego świty.
— Zanieście Arbogastowi wiadomość o naszej hańbie — wyrzekł głosem złamanym.
— Nie opuścimy cię, wodzu! — odpowiedzieli patrycyusze.
— W daleką idę drogę.
— Zginiemy z tobą, wodzu.
Flawianus splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę.
Runęły wszystkie jego nadzieje, zapadła się świątynia sławy rzymskiej, zdruzgotana jednem pchnięciem silnej ręki, jak krucha lepianka nędzarza. Już się ta świątynia nie podniesie nigdy, nigdy... Porysowały ją wichry, strawiły wieki burz; starość nachyliła ją do ziemi.
Daremnie usiłowali patryoci rozbudzić dawną cnotę Kwirytów, dźwignąć to, co upadało, ożywić, co zamierało.
Flawianowi zdawało się, że słyszy za sobą urągliwy śmiech barbarzyńców.
— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną... — drwiły nowe ludy.
Zamknięte powieki Flawiana nabrzmiały łzami. Dwie duże, zimne krople stoczyły się wolno po twarzy ostatniego wodza pogańskiego Rzymu.
W tej okrutnej godzinie oświecił duszę patryoty płomień pełnej świadomości. Wiedział teraz, że się łudził, że chciał tchnąć w zwiędłego starca życie młodości.
I nagle spadła z oczu Rzymianina zasłona, nie pozwalająca mu dotąd spojrzeć w przyszłość.
Od lat czterystu blizko ryło się chrześciaństwo z cierpliwością kreta pod gmachem urządzeń społecznych grecko-rzymskiego świata. Prześladowane, wzgardzone, zepchnięte do motłochu, posuwało się wolno naprzód, zdobywało sobie poświęceniem i męstwem jedną piędź ziemi rzymskiej po drugiej, z każdem pokoleniem silniejsze, z każdem stuleciem pewniejsze siebie, dumniejsze. Ogarnęło ono już cały wschód, na zachodzie oderwało od bogów narodowych serca niezliczone, wdarło się do ciemnych lasów barbarzyńców... Opierały mu się tylko Italia i Grecya.
Grecya była od kilku wieków przekupniem, histryonem, muzykantem i retorem ludów cywilizowanych, a Italia?...
Pierś Flawiana podniosło westchnienie.
Bez walki oddała Italia swoje sztandary w ręce barbarzyńców. Naród, który zapomniał, jak się umiera dla chwały, zepchnął się sam z tronu przodków. Tylko pogarda śmierci i dóbr tej ziemi, tylko gorąca miłość obowiązku i karność obywatelska, dają prawo do rozkazywania.
Flawianus patrzył w tej chwili jasno w zakryte jutro, widział je, czuł, dotykał. Gdyby nawet Arbogast pokonał Teodozyusza, nie zwyciężyłby dla Rzymu. Zasłużony plon krwawego żniwa zebraliby Frankowie, Allemanowie, Gallowie, a ci Frankowie, Allemanowie i Gallowie nie mogli sprzyjać przeszłości rzymskiej, która im odmówiła praw ludzkich. Bogiem ich nie był Jowisz, łaskawy tylko dla Kwirytów. Rzucą się oni wszyscy rychlej, czy później, w objęcia opiekuna wydziedziczonych, Burzyciela wyłączności rzymskiej. Jeśli dotąd tego nie uczynili, to tylko dlatego, że ich promienie słońca galilejskiego jeszcze nie dosięgły.
Boleść patryoty dała Flawianowi jasnowidzenie.
Świeże, zdrowe ludy, otoczyły zewsząd stary, spróchniały Rzym, a nad szumiącą falą tych nowych panów świata błyszczał w blaskach tryumfu Krzyż, nowych pojęć, wyobrażeń, cnót i obowiązków symbol zwycięski.
Flawianus podniósł pięści do nieba i zawołał wielkim głosem zrozpaczonej nienawiści:
— Zwyciężysz, Galilejczyku!
Z pola walki pędziła wprost na niego gromada nieprzyjaciół.
Mógł się cofnąć... Był jeszcze czas... Ale on nie chciał patrzeć gasnącemi oczami starca na hańbę swojego narodu, nie chciał być niemym świadkiem tryumfu Galilejczyków.
Dobył miecza, ścisnął konia kolanami i rzucił się w sam środek wyjącej tłuszczy. Za nim poszli młodzi patrycyusze.
Przez jakiś czas czerwieniła się purpurowa toga Flawiana na brudnem tle ruchliwej zgrai i świeciły złocone zbroje jego towarzyszów. Lecz ciemne skórzane płaszcze barbarzyńców były tak liczne, iż pokryły wkrótce togę i zbroje, jak pokrywa robactwo lśniącego chrząszcza.
Ostatni wódz pogańskiego Rzymu skonał bez skargi pod toporami Hunów.
Arbogast widział popłoch dzieci Italii i nie zafrasował się bynajmniej porażką przedniej straży. Już w Medyolanie, kiedy mu Flawianus przedstawił swoje wojsko, wyłączył je z planów bitwy.
Nie szło mu wcale o przesmyki Alp. Wiedział, że go bój na życie i śmierć z Teodozyuszem nie minie, że musi go stoczyć i wolał to uczynić w otwartem polu, gdzie jego ruchów nie krępowały żadne przeszkody, gdzie mógł się rozwinąć i walczyć prawidłowo.
Obojętnie przypatrywał się Gotom, których takie mnóstwo wychodziło z wąwozów, iż zalali wkrótce całe podnóże wschodniego pasma gór. Kazał uciekinierom italskim cofnąć się do warownego obozu, aby nie zawadzali i czekał cierpliwie.
I jego Frankowie zachowywali się tak spokojnie, jak gdyby brali udział w najzwyklejszem widowisku.
Przed nimi szykował Gajnas piechotę gocką, porządkował Alaryk jazdę. Niebawem zahuczy surma wojny i śmierć rozpocznie kośbę straszliwą, — tysiące serc ludzkich przestanie bić na zawsze — a oni, przyklęknąwszy na jednem kolanie, oparci głowami o tarcze, dowcipkowali półgłosem, bawiąc się wyglądem przeciwnika. Przyodziani i uzbrojeni po rzymsku, drwili z barbarzyńskiego stroju Gotów.
— Wszystkie swoje obory otworzył Teodozyusz, aby nam nie zabrakło mięsa — podawano sobie z ust do ust.
Gotowie, zaszyci w skórę, wywróconą włosem do góry, z turzemi rogami na głowach, robili zdaleka rzeczywiście wrażenie olbrzymiego stada byków.
Ale to „bydło”, wykształcono w szkole rzymskiej, słuchało z uwagą i szybkością regularnego legionisty sygnałów i komendy. Bezładne gromady zaczęły przybierać kształty wyraźne. I Gajnas ustawiał swoje wojsko czworobokami, w trzech szykach.
Mimo wprawy wodza i żołnierza, minęło kilka godzin, zanim się kłębki Gotów rozmotały. Bez przeszkody spożyli Frankowie obiad, roznoszony przez niewolników i szynkarki[47].
Słońce odbyło już trzy czwarte części swojej dziennej wędrówki, kiedy na równinie ustał szmer przesuwających się oddziałów.
Teraz ukazał się przed frontem Arbogast. Jechał na siwym koniu w purpurowej todze, z koroną królewską na złotym szyszaku. Niesiono przód nim szkarłatny sztandar, ozdobiony Herkulesem Niezwyciężonym. Za nim postępowała lśniąca świta przybocznej straży naczelnego wodza i tłum trębaczów z lwiemi pyskami na głowach.
Przebiegł w pełnym galopie cały front. Nie przemawiał do żołnierza, nie zagrzewał go słowem do męstwa. Chciał tylko swoją obecnością przypomnieć wojsku, że czuwa nad jego bezpieczeństwem.
Tam, gdzie stał oddział, zasłużony w dawniejszych bojach, zatrzymywał się i schylał miecz na znak pamięci i uznania. Niemy hołd słynnego wodza działał skuteczniej od najgorętszej mowy. Żołnierz rumienił się z radości i dziękował królowi spojrzeniem wiernego psa.
Arbogast, odbywszy ostatni przegląd, wrócił na swoje stanowisko. Z wysokiego nasypu, znajdującego się na samym środku pomiędzy piechotą frankońską i jazdą Gallii, ogarniał wzrokiem wygodnie całe pole.
Nad doliną, pełną dotąd szmerów i odgłosów, powiała cisza. Gotowie stali bezruchu, Frankowie klęczeli w głębokiem milczeniu. Już nie dowcipkowali. Wytężywszy słuch, czekali na sygnał z zapartym oddechem.
Z trzech stron spoglądały na uzbrojone narody góry, niezmiennie senne, leniwe, spowite w błękitnawe mgły. Zdawało się, że i one odczuwały ważność chwili.
Jak maki polne nad łanem zboża, kołysały się nad wojskiem Arbogasta czerwone proporce piechoty rzymskiej. Tu i owdzie błyszczał złoty orzeł lub świecił biały posąg Jowisza.
Nad ludem Alaryka lśniły w słońcu monogramy Chrystusa, do promiennych gwiazd podobne.
Pogaństwo i chrześciaństwo, przeszłość i przyszłość były gotowe do boju.
Ciszę duszną, ciężką stargały rogi bawole[48] Gotów. Głuche dźwięki przepruły całą dolinę. Odparte zachodnią ścianą gór, wróciły i rozprysły się nad wojskami.
I rozbudziły się dokoła Alpy, ożyły lasy, zadrgało powietrze. Echo, podawane górze przez górę, lasom przez lasy, grało okrutną pieśń wojny. Jakby niewidzialnych istot płacz stłumiony, przerywany westchnieniami, łkał nad równiną.
Z dołu płynął ku niemu szczęk oręża. Gotowie posuwali się naprzód.
Szli bez okrzyków, krokiem równym, niosąc przed sobą duże tarcze, pokryte skórą. Z tłumu pieszych wychylali się jeźdźcy. Orle skrzydła otwierały się i zamykały na szyszakach dowódców.
Po stronie Franków nie poruszyła się ani jedna noga. Łucznicy Arbogasta, najlepsi strzelcy swojego czasu, mierzyli wzrokiem przestrzeń; kopijnicy nie przygotowali nawet dzid, utkwionych ostrzem w ziemi.
Mierzył wzrokiem przestrzeń i stary król. Zasłoniwszy oczy ręką od słońca, wpatrywał się z pod ściągniętych brwi w mrowisko ludzkie. Jego nozdrza drżały, usta zwarły się, krogulczy nos zagiął się jeszcze więcej.
Z równiny dochodził już wyraźnie szczęk oręża.
— Kusze! — zawołał Arbogast.
Przenikliwy głos trąbek podał rozkaz wodza najbliższym tubom. Biegły jasne dźwięki na prawo i lewo, a w ślad za niemi zaskrzypiały maszyny.
Grad kamieni posypał się ponad głowami Franków na Gotów. Trzaskały tarcze, kruszyły się miecze; ludzie i konie padali jak piorunem rażeni.
Bez komendy podniosła piechota Gajnasa tarcze, tworząc nad sobą dach. Lecz odłamy skał były tak duże i wypadały z maszyn z taką siłą, że druzgotały nawet zbroje żelazne.
Wiedział o tem Gajnas.
— Spieszcie się, spieszcie! — wzywały jego trąbki.
Wśród nieustającego ani na chwilę gradu pocisków, szli Gotowie zdwojonym krokiem do szturmu. Kusze Arbogasta rwały ich szeregi, a oni posuwali się naprzód, silniejsi od śmierci.
Teraz zatrzymały ich sygnały wodza.
Stanęli... Wróg był tuż przed nimi...
Na kilka sekund uczyniła się znów duszna, ciężka cisza, potem zadzwoniło powietrze, jakby miliony os, pszczół i komarów potrąciły o struny olbrzymiej harfy.
Słońce przesłoniła gęsta siatka. Łucznicy i procownicy rozpoczęli z obu stron krwawą robotę.
Krzyżowały się strzały, świszczały małe, okrągłe kamienie, a z góry lał się na Gotów deszcz straszliwy, spadający z głuchym łoskotem na tarcze dalszych szyków.
Jeszcze klęczeli kopijnicy i szermierze frankońscy w pełnych szeregach, kiedy wzdłuż frontu Gotów powtarzała się już komenda: „Zwieraj się!”
Strzelcy Arbogasta nie chybiali.
Prażeni z góry i z dołu, czekali Gotowie niecierpliwie na znak ręcznej walki. Gajnas trzymał ich na smyczy, a oni rwali się do boju. Bladość zawziętości zbieliła wszystkie twarze. Oczy barbarzyńców nabiegały krwą[49], pięści ich ściskały kurczowo głownie mieczów.
Tylu już towarzyszów walało się w prochu... Szeregi topniały z przerażająca szybkością... Któżby sprostał strzelcom Arbogasta? Najlotniejszy orzeł, najlżejszy jeleń nic uszedł ich strzałom.
Nareszcie...
Tuby wyrzuciły z siebie cztery dźwięki, dwa krótkie, dwa dłuższe.
— Kopijnicy do przodu! — rozkazywał Gajnas.
— Do przodu, do przodu! — wtórowały trąby Arbogasta.
Ze stu tysięcy dzikich, nienawiścią przepełnionych piersi, wypadł okrzyk wojenny.
— Chrystus i Teodozyusz! — wołali Gotowie.
— Jowisz i Eugeniusz! — odpowiadali Frankowie.
I dwa waleczne ludy germańskie runęły na siebie za chwałę imienia rzymskiego.
Łucznicy i procownicy skoczyli w tył, za pierwszy szereg — kopijnicy frankońscy zerwali się z kolan — chmura włóczni przesłoniła znów słońce.
Rozbrzmiał brzęk żelaza, uderzającega[50] o żelazo. Kopijnicy wzięli się do miecza. Zwarła się broń z bronią, pierś z piersią.
Bój wrzał na całej linii...
Wrzał zacięty, nieubłagany, jakby zapaśnicy wiedzieli, że od męstwa ich zależą losy dalekich pokoleń, że walczą na przełomie dwóch epok. Got nastawał na Franka z namiętnością barbarzyńcy[51] Frank odpierał Gota ze spokojem wytrawnego żołnierza, który nie trwonił sił bez potrzeby.
Miejsce kopijników Arbogasta zajęli jego szermierze. Zbroję ich zdobiły medale, licznych zwycięstw nagrody; obnażone ich ramiona poznaczyły blizny, mnogich bitew świadkowie.
Szli wśród dźwięków muzyki, prowadzeni wzrokiem Arbogasta.
Z tyłu śledziła ich ruchy para chłodnych, badawczych oczu, co dostrzegały wszystko, przytomne, uważne.
Starzy wojownicy czuli na sobie spojrzenie ukochanego wodza.
— Nie lękaj się! Nie zawiedziemy twojego zaufania, ojcze wojska — mówiły twarze posępne.
Straszne było uderzenie ich długich, obosiecznych mieczów hiszpańskich. Pierwszy szyk Gotów zachwiał się, jak drzewo podcięte.
— Zwieraj się, zwieraj się! — nawoływały tuby Gajnasa.
— Bij, zabij! — podniecali greccy muzykanci Arbogasta.
Z wściekłością rzucili się kopijnicy drugiego szyku Gotów na szermierzów frankońskich. Ale okrzyk świeżych szeregów nie przeraził posiwiałych w boju mistrzów. Pokryci kurzem, obryzgani krwią, posuwali się ciągle naprzd[52], wrzynając się coraz głębiej w drgające ciało wojska chrześciańskiego.
Nad doliną, z jednego końca na drugi, przelewała się teraz ciągle wrzawa bitwy. Krzyk ludzi, rżenie koni, szczęk oręża, dźwięki muzyki, łoskot maszyn, głos komendy — stopiły się w jednostajny szum, który odbijał się z hukiem fal morskich, smaganych wichrem, od ścian gór i lasów. Od czasu do czasu wypływał z tej wrzawy, jakby przeciągły jęk olbrzymiej piersi.
Z dwóch wzgórz przeciwległych przypatrywali się okrutnemu widowisku imperatorowie rzymscy. Teodozyusz i Eugeniusz, otoczeni legionami cesarstwa, złożyli losy swoje w ręce barbarzyńców.
Upojeni szałem walki, nie zauważyli zapaśnicy, że słońce schodziło z widnokręgu. Cienie ogarniały powoli wschodnie pasmo Alp i kładły się na obóz pogan. Pełne światło padało tylko na zachodnią połowę doliny, gdzie przewalały się kłęby ludzkie, mordujące się już bez komendy.
Gwałtowność Gotów nie zmogła spokoju Franków.
Daremnie wzywały trąbki Gajnasa do porządku, daremnie szli komesowie i wojewodowie do przodu.
Żołnierz, wyczerpany dalekim pochodem, zdziesiątkowany kuszami Argobasta, bity przez jego szermierzów, kłóty przez strzelców i kopijników, słabł, plątał się, łamał szeregi.
Na chwilę tę czekał Argobast.
Z dwóch stron, z południa i północy, ścisnęła teraz Gotów jego piechota posiłkowa. Parte zewsząd skrzydła, rozprzęgły się, tłocząc się ku środkowi.
Jeszcze raz wzbił się do nieba okrzyk potężny, duszonego wojska klątwa straszliwa, jeszcze raz zwarł się oręż z orężem, zwyciężony ze zwycięzcą — potem głuchła wrzawa, milkły sygnały.
Gotowie ustępowali z pola.
Zapóźno ukazał się Bakuryusz z Iberami na tyłach chrześcian. Z prawej i lewej strony uderzyła na niego jazda posiłkowa, zanim zdążył zapanować nad popłochem.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca świeciły wolnym Frankom i Allemanom, którzy dokonali krwawego dzieła.
Dziesięć tysięcy Gotów, nie licząc Iberów, Hunów i Saracenów, zasłało równinę.
Rogi bawole Arbogasta położyły koniec rzezi. Z okrzykami tryumfu wracali poganie do obozu, aby zażyć rzetelnie zarobionego wypoczynku.
Tylko jazda Gallii nie zeszła ze swego stanowiska. Nietknięta przez bitwę, czekała cierpliwie na sygnał.
Do niej zbliżył się Arbogast.
Skinął na dowódcę.
— Ty rozkazałeś, boski panie — odezwał się wojewoda Arbitrio, ten sam, którego król kiedyś w Totonis znieważył.
— Wyruszysz natychmiast brzegiem rzeki — mówił Arbogast — okrążysz od południa wschodnie pasmo Alp i zamkniesz z drugiej strony wszystkie przejścia. Jutro, zaraz po wschodzie słońca, podsuniesz się pod samo góry. Gdy ci twoje straże doniosą, że się walka rozpoczęła, wtargniesz w dolinę i odetniesz wrogowi odwrót. Spraw się dobrze, Arbitrio, abym cię mógł wynagrodzić godnością komesa.
— Zanim księżyc zejdzie, będę po drugiej stronie Alp — odpowiedział Arbitrio i dał niezwłocznie znak do pochodu.
Zmrok wieczorny spuszczał się szybko z gór, rzucając na dzieło nienawiści ludzkiej szarą zasłonę. Gdzie jeszcze przed godziną szalała burza wojny, tam rozpostarła się uroczysta cisza nocy.
Na wzgórzu, zajętem przez Eugeniusza, rozbłysnęły liczne ognie. Imperator rzymski dziękował bogom za zwycięstwo.

....................

W namiocie swoim siedział Teodozyusz na krześle z kości słoniowej, otoczony książętami, komesami i wojewodami. Na wezwanie jego nie przybył jedyny Bakuryusz, stał on już bowiem przed obliczem większego władcy. Waleczny komes zginął na czele Iberów.
— Twoja boskość pyta o naszą radę? — mówił Stylikon. — Gdybyś chciał usłuchać głosu rozwagi, kazałbyś zwinąć obóz. Im prędzej opuścimy tę nieszczęsną dolinę, tem lepiej dla nas i dla ciebie. Arbogast nie pójdzie za nami do Tracyi.
— I ja podzielam zdanie Stylikona — odezwał się komes Timazyusz, jedyny wódz rzymski przy boku imperatora rzymskiego. — Ponieśliśmy klęskę tak stanowczą, iż trzeba pozwolić żołnierzowi wypocząć. Gdy się rany Gotów zabliźnią, będzie dosyć czasu na odwet. Wrócimy za rok, za dwa, z nowemi, świeżemi siłami i pomścimy dzień dzisiejszy.
— A ty, Gajnas? — zapytał Teodozyusz.
— Kupiłeś nasze miecze na wyprawę przeciw Eugeniuszowi — odparł wódz Gotów. — Twoją rzeczą rozkazywać, naszą dotrzymać umowy, choćby ani jedna noga gocka nie wyszła z tych gór przeklętych.
Teodozyusz milczał. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Zostawcie mnie samego.
Gdy wodzowie opuścili namiot, zerwał się z krzesła i zawołał z wściekłością:
— Gdzie byłeś, Chrystusie? Wszakże ten stary wilk dusił Twoją owczarnię? Twoi to wyznawcy ginęli pod Twoimi znakami, a Ty?...
Zaklął bluźnierczo.
Jego twarz drgała, jak wówczas, kiedy mu Alaryk groził.
— Uczyli mnie biskupi, iż jesteś potężniejszym od Jowisza, Marsa i wszystkich bogów Olimpu. Gdzie Twoja potęga, Twoja moc, Twoja sprawiedliwość? Wmawiał we mnie Ambrozyusz, iż będziesz ze mną. Nie widzę Cię, nie słyszę, nie czuję. Wiecznie-li będziesz Bogiem nędzarzów i tchórzów, liżących z pokorą niewolników stopy bałwochwalców? Daj mi znak Twojej wszechmocy, abym mógł w Ciebie...
Urwał... zbladł.
Ujął głowę w dłonie i zawodził drżącym głosem skruchy:
— Odpuść mi, Panie. Przebacz zrozpaczonemu gniew bezbożny, nie pamiętaj mi bluźnierstwa, albowiem Ty wiesz, iż nic dla siebie pragnę zwyciężyć. Znak Twojej chwały chcę wywyższyć ponad wszystkie korony tej ziemi, aby Ciebie wielbiły mnogie ludy i prawnuki naszych prawnuków.
— A jednak... Tyś powinien był być z moimi Gotami. — zawołał znów gwałtownie, marszcząc brwi. — Oni za Ciebie walczyli. Dlaczego nie byłeś z Gajnasem?
— Moja wina, moja wina, moja wielka wina! — szeptał, bijąc się w piersi. — Nakaż, o Panie, sercu mojemu pokorę i cierpliwość.
Wszczepione zasady nauki Chrystusowej walczyły w duszy Teodozyusza z jego wrodzoną popędliwością. To modliły się jedne, to wybuchała druga.
Wielki imperator miał tę samą żywą, szczerą wiarę, która prowadziła pierwszych chrześcian na arenę amfiteatru i tłumiła w nich trwogę przed śmiercią męczeńską. Kochał on Chrystusa, jak Ambrozyusz i Fabricyusz i oddał Mu wszystkie uczucia swoje. Z chwilą, gdy zasiadł na tronie, myślał tylko o ostatecznym tryumfie nowej Ewangelii. Przyszedł pod Akwileę w tem przekonaniu, że Chrystus żądał od niego stanowczej rozprawy z poganami. I tylko dlatego kazał uderzyć natychmiast na Arbogasta, chociaż, jako wytrawny żołnierz, nie lekceważył sił przeciwnika.
— Chrystus będzie ze mną — wierzył z wiarą dziecka.
Pobity okrutnie, był jak człowiek, zepchnięty nagle w przepaść. Nie widział dokoła siebie nic, ani światła, ani rozpadliny, ani gałązki, o którąby mógł rękę zaczepić. Zsuwał się w ciemną otchłań, tracił przytomność.
On znał Arbogasta dobrze. Mściwy Frank, podrażniony w tem, co uważał za swoje prawo, nie zatrzyma się w połowie drogi. Gdy zwycięży, zburzy dzieło imperatorów chrześciańskich, choćby dlatego, żeby jemu dokuczyć.
Dawny porządek miałby znów zapanować w prefekturach zachodnich? Poganie mieliby znów urągać Chrystusowi swojemi gusłami?
Na samą myśl o tem wspinała się żarliwa wiara Teodozyusza, szalała jego namiętna krew hiszpańska.
— To być nie może, być niepowinno nigdy, nigdy — powtarzał, biegając po namiocie. — Gdzie byłeś, Chrystusie? Odpuść mi... Dlaczego?... Zmiłuj się... O, o, o... Moja wina, moja wina, moja wielka wina.
Rzucił się na kobierzec i zaczął się modlić słowem urwanem.
Nie prosił dla siebie. Chociażby nawet Arbogast oderwał od cesarstwa prefektury zachodnie, zostałoby jeszcze dla niego tyle ziem i ludów, iż nie przestałby być władcą potężnym.
Nie pragnął już zresztą blasków doczesnych. Spędziwszy prawie całe życie na koniu, w obozie, pod gradem pocisków, znużył się ciągłym bojem, rozlewem krwi, wrzawą wojny. Chciał ostatnie dni swoje poświęcić Bogu, zdala od spraw państwa. Wszakże przepowiedział mu pustelnik Jan zgon przedwczesny.
Jeśli taka będzie wola Chrystusa, ułoży się bez żalu w sile wieku w grobowcu Konstancyusza, gdzie przygotował dla siebie skromne posłanie, lecz niech jego oczy uradują się jeszcze przedtem tryumfem Krzyża.
— Oświeć mnie, Panie! — błagał. — Powiedz, co mam uczynić. Zmiłuj się nad Swoją owczarnią. Nie pogardzaj tymi, którzy Tobie ufają. Bądź Bogiem mocnych, szczęśliwych... Tyle już łez wylało się dla Twojej chwały.
I bił głową o ziemię.
Kiedy tak leżał, pokorny, bezsilny, przygnieciony bólem całego, zagrożonego chrześciaństwa, zstępował w jego duszę spokój. Zdawało mu się, że ktoś kładzie miękką rękę na jego głowę rozpaloną i chłodzi ją, zdejmuje z niej ciężar troski.
— To Ty, Panie? — mówił zcicha. — Wierzę w Ciebie, wierzę, wierzę. Odpuść mi pychę człowieka. Nie Twój syn, lecz imperator i żołnierz bluźnił. Spójrz łaskawie na Swoje dzieci, a będę łagodnym, miłosiernym, pokój czyniącym, jak Ty. Mścić się nie będę. Krwią słabych, zwyciężonych nie zmażę rąk. Przebaczę wszystkim, jak Ty, by Twoi wrogowie Ciebie błogosławili.
Podniósł się i kazał przywołać wodzów.
— Jutro ze świtem — rzekł, gdy książęta, komesowie i wojewodowie przed nim stanęli — zmierzy się Gajnas po raz wtóry z Arbogastem.
Wódz Gotów pochylił głowę na znak posłuszeństwa.
Wtem wszedł do namiotu Fabricyusz, który czuwał nad strażami nocnemi.
Zatrzymał się na progu i czekał.
Teodozyusz, spostrzegłszy go, zapytał:
— Przynosisz nam niespodziewaną wiadomość?
— Nieprzyjaciel odciął nam odwrót, boski i wieczny panie — odrzekł Fabricyusz. — Cała jazda Gallii zamknęła Alpy od strony wschodniej.
Wodzowie spojrzeli na imperatora z wyrzutem.
— Radziłem pośpiech — odezwał się Stylikon.
— Arbogast wydusi nas, jak lisów, osaczonych w jamie — dodał Timazyusz.
— Stanie się, jak nasz Pan Jezus Chrystus postanowi — mówił Teodozyusz głosem spokojnym.
A zwróciwszy się do Fabricyusza, zapytał:
— Czy znasz nazwisko dowódcy Gallów?
— Jazdę Gallii prowadzi wojewoda Arbitrio.
— Arbitrio?
Teodozyusz zamyślił się.
— Jakiś Arbitrio zgłaszał się do mnie temu dwa lata — mówił. — Chciał służyć pod mojemi sztandarami. Miał zatarg z Arbogastem.
Wziął ze stołu woskowaną tabliczkę, nakreślił na niej rylcem kilka słów i wręczył ją Fabricyuszowi.
— Zanieś owemu Arbitriowi moje pozdrowienie i nominacyę na komesa Gallii. Jego trybunom obiecaj w mojem imieniu złote łańcuchy, zaś żołrzom hojne nagrody. Niech cię Chrystus natchnie słowem przekonywającem. Jeśli ci się uda przeciągnąć; Arbitria na naszą stronę, zasłużysz się dla Boga prawdziwego. Pokój z tobą!
Fabricyusz pamiętał Arbitria z czasów pierwszej młodości. Służył z nim w straży pałacowej, a następnie, jako trybun, w tym samym legionie. Wiedział także, dlaczego znany powszechnie ulubieniec Arbogasta chciał porzucić sztandary swojego dobrodzieja, w Wiennie bowiem mówił mu Rikomer o zajściu w Totonis, które sam Arbitrio rozgłosił, skarżąc się na niesprawiedliwość króla.
Bez obawy szedł Fabricyusz do obozu nieprzyjaciół. Złego przyjęcia nie spodziewał się u towarzysza broni. Był kiedyś z Arbitriem w dobrych stosunkach.
Cisza nocy i doznanego zawodu spowiły wzgórze, zajęte przez legiony Teodozyusza. Żołnierz nie gawędził przy ognisku, nie przekomarzał się z szynkarkami. Gdy mu rogi bawole obwieściły godzinę spoczynku, ułożył się do snu, by zapomnieć jak najprędzej o klęsce dnia ubiegłego.
Prowadzony przez dwóch szpiegów, którzy mu świecili pochodniami, spuszczał się Fabricyusz szybko w dolinę. Sygnały wieczorne przebrzmiały już dawno, a od pierwszych straży pogan oddzielały go cztery dobre mile[53]. Trzeba się było spieszyć, by wrócić przed północą do obozu.
Milcząc, postępował za góralami, trawiony bólem serdecznym.
Że się Arbogast będzie bronił do upadłego, że skąpie się w potokach krwi chrześciańskiej, zanim sam runie, o tem nie wątpił. Lecz nie przypuszczał nigdy porażki.
I jego ogrzewał tak samo, jak Teodozyusza, w drodze do Italii płomień wiary, i on był przekonany, iż Bóg przeraził rozmyślnie swoich wyznawców buntem Arbogasta i Rzymu, aby ich zmusić do ostatecznej rozprawy z bałwochwalcami.
Byłożby jeszcze zawcześnie?...
Fabricyusz nie miotał się, nie bluźnił, jak Teodozyusz.
Upokarzająca pokuta publiczna, jakiej się poddał, przykra służba w szpitalach, dłuższy czas, spędzony w ciszy leśnej w towarzystwie świątobliwego pustelnika, wśród umartwień ciała i rozmyślań duszy, zbliżyły go więcej do istoty nauki Chrystusowej, aniżeli nienawiść do pogan. Biskup medyolański znał dobrze naturę ludzką, gdy postanowił złamać dumę młodego wojewody za pomocą środków gwałtownych. Tylko cierpienie uszlachetnia siłę.
Wyszedłszy z twardych rąk Ambrozyusza, patrzył Fabricyusz innemi oczami na świat i ludzi. Co mu się dawniej wydawało prawdą i cnotą, okazało się teraz kłamstwem i występkiem; co go dawniej oburzało, budziło w nim teraz pobłażliwość i współczucie.
Żarliwy chrześcianin, spostrzegł zdumiony, iż zasady nauki Chrystusowej musnęły zaledwo po wierzchu swoich wyznawców. Nowa wiara nie wzięła dotąd człowiekowi jego namiętności, nie pokonała pychy, zawiści, samolubstwa, nie zrównała słabego z mocnym, ubogiego z bogaczem, jak Chrystus nakazywał.
Dokoła siebie widział Fabricyusz złość ludzką, wichrzącą z taką zaciekłością, jak gdyby się na ziemi nic nie zmieniło. Człowiek ubiegał się o dobra doczesne, kłamał, kradł, oszukiwał, dopuszczał się dla zaspokojenia swoich pożądliwości zbrodni, nienawidził bliźniego — chciwy, okrutny, bezwzględny. Prawdziwych chrześcian było tak mało, iż ginęli w tłumie drapieżnych zwierząt, pożerających się nawzajem.
Im więcej się Fabricyusz zagłębiał w świętych księgach i porównywał ich wskazówki z czynami, na które patrzał codziennie, tem więcej brzydło mu jego otoczenie dotychczasowe. Rozdźwięk między wiarą a życiem upokarzał jego żarliwość chrześciańską. Wszakżeż nie wykonywał on sam przykazań swojego Boga, chociaż zdawało mu się, iż jest Jego dzieckiem wybranem.
I dopiero teraz rozumiał skargę Syrycyusza, wyrzuty komesa Walensa i napomnienia Ambrozyusza. Nie był chrześcianinem, jak nie był nim żaden z jego towarzyszów; nie miłował Chrystusa, nie wysługiwał sobie niczem żywota wiecznego. Kochał tylko siebie, swoje namiętności.
Równocześnie ze świadomością własnej winy, rosła w nim pobłażliwość dla cudzych błędów i cześć dla cnót ludzkich w ogóle. Pragnął, jak dawniej, zwycięstwa Krzyża i wierzył, iż tylko nauka Chrystusa otwiera bramy niebieskie, jedynie prawdziwa, Boska, nieśmiertelna, lecz nie zamykał już oczu na zalety pogan. W oświetleniu szerszych, sprawidliwszych[54] poglądów, przedstawiali mu się ostatni Rzymianie zupełnie inaczej, aniżeli wówczas, kiedy patrzał na nich przez zasłonę nienawiści. O ileż wyżej od wielu gorliwych chrześcian stali ci straceńcy wielkiego narodu, którzy poświęcali dla swoich tradycyi wszystko: mienie, szczęście, zaszczyty tej ziemi, życie w końcu. Jaka szkoda, że Bogu prawdziwemu nie służyli tacy bohaterowie, jak Flawianus, Symmachus, Fausta Auzonia...
Fausta Auzonia?
Fabricyusz nosił jej obraz ciągle w sercu, ale był to już obraz inny, jaśniejszy, promienniejszy. Co drażniło pysznego żołnierza, to szanował chrześcianin, oczyszczony przez cierpienie i rozmyślanie. Opór kapłanki, depczącej najwyższe szczęście niewieście dla obowiązku, otoczył postać Fausty aureolą świętości.
Fabricyusz wiedział teraz, dlaczego westalka odtrącała jego miłość i kochał ją jeszcze więcej, bo do uczuć tkliwych domieszała się cześć dla woli, silniejszej od pokus.
Pamięć Fausty towarzyszyła mu w drodze do Italii. Z nadzieją zwycięstwa łączyła jego niewygasła miłość nadzieję pozyskania ukochanej kobiety, wiadomo było bowiem w Konstantynopolu, że Teodozyusz postanowił zamknąć przemocą świątynie pogan. Gdyby Gajnas był dziś pokonał Arbogasta, biegliby już jutro do Rzymu kuryerowie z rozkazami imperatora. A te rozkazy rozwiązałyby wszystkie śluby, zniosłyby wszystkie prawa przeszłości. Fausta, rozpętana z przysięgi, wynagrodziłaby może wierną miłość wzajemnością.
Fabricyusz, postępując za góralami, przypominał sobie pożegnanie z Faustą. W jej głosie nie było wówczas szorstkich tonów gniewu. Płakał w nim, jakby cichy żal za czemś, co się bez radości opuszcza.
— Czy Twoja Znakomitość pójdzie dalej pieszo? — odezwał się jeden ze szpiegów. — Jesteśmy na dole.
Takie ciemności zalegały dolinę, iż nie było widać nic na odległość kilku kroków.
Fabricyusz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ust i krzyknął:
— Saules!
— Tu, wojewodo! — odpowiedział w głuszy nocnej ktoś po gocku.
Po chwili stanęła obok Fabricyusza wysoka postać, z turzemi rogami na głowie.
— Wszystko w porządku? — spytał Fabricyusz setnika.
— Nieprzyjaciel nie przysunął się dotąd bliżej.
— Daj mi swojego konia.
W dali migotał długi łańcuch czerwonawych światełek, sypiących od czasu do czasu iskrami.
Ku tym światełkom zwrócił się Fabricyusz. Kiedy się do nich zbliżył, zatrzymał go głos groźny:
— Kto tam?
— Wojewoda Winfridus Fabricyusz przybywa ze słowem pokoju i przyjaźni do wojewody Arbitria! — zawołał.
Dwóch jeźdźców wychyliło się z ciemności. Jeden z nich podniósł latarkę i przypatrywał mu się uważnie.
— Prowadź! — rzucił krótko towarzyszowi.
Gromadami, zawinięci w płaszcze, leżeli Gallowie na gołej ziemi, śpiąc twardym snem żołnierza, znużonego całodziennem czuwaniem. W środku obozu, przed niedopalonem jeszcze ogniskiem, siedział Arbitrio w pełnej zbroi na przewróconym wiadrze. Oparł głowę na dłoniach, łokcie; na kolanach i drzemał.
Zbudził go szelest kroków.
— Czego tam? — mruknął, przecierając oczy.
— Winfridus? — rzekł zdziwiony, poznawszy Fabricyusza. — A ty skąd i po co?
— Przyjaciele mają zwyczaj odwiedzać przyjaciół — odpowiedział Fabricyusz.
Arbitrio uśmiechnął się znacząco.
— Wybrałeś dobrą porę i dobre miejsce do odwiedzin — mówił. — Oddal się! — rozkazał żołnierzowi, który przyprowadził niezwykłego gościa.
Kiedy został sam z Fabricyuszem, rzekł głosem stłumionym:
— Z czem przychodzisz? Czas mój mierzony. Wiem, że służysz u Teodozyusza. Widziałem cię dziś na polu.
Fabricyusz nachylił się do niego.
— Przychodzę cię zapytać, czy dobrodziejstwa Arbogasta zatarły już pamięć zniewagi?...
Nie dokończył, Arbitrio bowiem spojrzał na niego z taką wściekłością, że przyłożył rękę do miecza.
Przez jakiś czas milczał wojewoda Gallii, przygryzając dolną wargę, potem rzekł:
— Przysłał cię Teodozyusz? Czego chce odemnie?
Zamiast odpowiedzi, podał mu Fabricyusz woskowaną tabliczkę.
Długo odczytywał Arbitrio pismo cesarskie. Jego czoło fałdowało się, ręka targała brodę.
— Czy to wszystko?
— Twoich trybunów ozdobi Teodozyusz złotemi łańcuchami, twoich żołnierzów zasypie pieniędzmi. Ty wiesz, że imperator potrafi być hojnym.
Powtórnie zamilkli dawni towarzysze broni. Arbitrio patrzał przed siebie, w krwawy blask ogniska.
— Co mam powiedzieć Teodozyuszowi? — spytał szeptem.
Arbitrio obejrzał się ostrożnie.
— Nie wiem — nie zależy to tylko odemnie — zobaczę jutro — mamy dość czasu do rana — mówił szybko. — A teraz wracaj do swoich — mógłby nas kto podsłuchać. Do widzenia z tamtej strony gór.
Klasnął w dłonie.
— Przeprowadź wojewodę do ostatnich straży! — rozkazał żołnierzowi.

....................

Jeszcze mgły poranne wisiały nad doliną, kiedy się nazajutrz oba wojska szykowały do nowej rozprawy.
Nad wschodnim pasmem Alp stało duże, czerwone słońce, obwiedzione aureolą pomarańczową.
— Będziemy mieli dzień wietrzny — mówił Arbogast do swego otoczenia.
— Przewiew ochłodzi powietrze — odezwał się stary komes Bauto. — Wczoraj było trochę zagorąco. Żołnierz mdlał pod koniec roboty.
Mgły rzedniały, opadały wolno, skraplając się na trawach i listkach drzew. Z gór kurzyło się, jakby się w głębiach lasów paliły ukryte ogniska. Z poza Alp wysuwały się czarne chmury, które ogarniały szybko cały wschodni skraj nieba.
— Zanosi się na burzę. Trzeba się spieszyć — rzekł Arbogast.
— Przed południem będziemy gotowi odparł Bauto. — Tej hałastrze gockiej należy się już niewiele, a o reszcie nie warto nawet myśleć.
— Żeby się tylko Arbitrio ukazał w chwili właściwej na polu.
— Nie spóźni się. Był on zawsze czujny. A choćby się spóźnił, damy sobie i bez niego radę. Nie frasujcie się, królu. Bóg wojny poszedłby z rozpaczy na służbę do starej, bezzębnej baby, gdyby nas te byki miały przepędzić przez góry. Jeszcze nie oglądał żaden nieprzyjaciel pleców ludu frankońskiego.
Mgły opadły. Małe, blade słońce przebijało przez chmury, odsłaniając całą równinę.
— Czy widzisz go? — spytał Arbogast.
Wzrok Bauta szukał jakiś czas za kierunkiem ręki króla, wyciągniętej ku prawemu skrzydłu wojska chrześciańskiego.
Widzę. Boi się, kiedy zeszedł sam w dolinę. Tęgi z niego żołnierz, ale nie z nami.
W oddali, na szarem tle piechoty gockiej świecił złoty rycerz, otoczony liczną świtą. Jechał przed frontem, zatrzymywał się, mówił coś widocznie, bo odpowiadały mu okrzyki.
Arbogast uśmiechnął się pogardliwie.
— Ci Rzymianie gadają ciągle — drwił. — Gadaj sobie, Teodozyuszu, a ja będę bił. Zobaczymy, kto kogo przegada.
Wtem odezwały się z tamtej strony rogi bawole.
— Baczność! — rozkazał Arbogast.
— Baczność! — zadzwoniły trąbki i tuby.
— Baczność! — podjęły góry, lasy, echa.
Gajnas zbliżał się z Gotami.
I powtórzyło się znów wczorajsze widowisko.
Ze zdwojoną gwałtownością rzucili się Gotowie na Franków, ze zdwojonym spokojem odparli Frankowie Gotów. Dwa razy wracał Gajnas na plac bitwy, dwa razy zepchnął go z niego Arbogast.
Jak burza łamały kusze Franków szyki Gotów, jak pioruny uderzały ich miecze. Gdzie się łucznik zmierzył, tam trafił, gdzie szermierz stanął, tam otwierał się w żywym murze wyłom.
Gajnas wziął sam sztandar, jego wojewodowie walczyli i ginęli pospołu z szeregowcem, setnicy bili z tyłu uciekających laskami...
Nic nie pomogło...
Arbogast posuwał się ciągle naprzód, a jego wolni Frankowie i Allemanowie zachodzili z prawego i lewego skrzydła, aby wycisnąć resztę życia z krwawego ciała wojska chrześciańskiego.
Na połowie doliny zatrzymał się. Niech spracowany żołnierz wytchnie, niech nabierze sił do ostatniego pchnięcia. Już się hardy wróg nie wyślizgnie z jego strasznego uścisku, bo u podnóża gór rozwijali się właśnie Gallowie Arbitria.
Czujny wojewoda nie spóźnił się. Nadszedł w samą porę.
Widział Teodozyusz, że go Arbogast zewsząd otoczył, że go żadna potęga ludzka nie wydobędzie z tej matni. Zginie z całem swojem wojskiem, a z nim razem runie w proch Krzyż, aby się już więcej nie podnieść.
Więc wyciągnął ręce do nieba i wołał głosem konającego:
— O Chryste, Chryste, Chryste!...
A z nim modliło się wojsko:
— Zmiłuj się nad nami!
I szedł nad Gotami, Iberami, Saracenami, nad liczną owczarnią Chrystusa szmer prośby gorącej, przesiąkłej łzami. Szedł daleko, aż do Franków, gdzie stary król urągał uśmiechem szyderskim modlącemu się wojsku.
— Tyś mnie chciał pobić, ty? — szeptał Arbogast, który śledził ruchy Teodozyusza. — Lepiej było ci siedzieć w Konstantynopolu, w złotym pałacu, wśród tysiąca rzezańców i używać zarobionego życiem, pełnem chwały, wywczasu, aniżeli stawać na mojej drodze. Żal mi cię, byłeś bowiem zawsze walecznym żołnierzem i sprawiedliwym wodzem, ale pomódz ci nie mogę. Zginiesz marnie razem ze swoim demonem galilejskim.
Podniósł rękę, aby dać znak do ostatniego uderzenia. Nagle przechylił się na koniu i wytężył wzrok.
Gallowie Arbitria, zamiast czekać na rozpoczęcie boju, szli wprost na lewe skrzydło nieprzyjaciela, gdzie się Teodozyusz znajdował.
— Co ten głupiec zamierza? — zawołał Arbogast.
Teraz dastrzegł[55] na czele Gallów Arbitria, a nad nim białą szmatę, przyczepioną do drzewca sztandaru.
— Zdrajca! — krzyknął.
Arbitrio, zbliżywszy się do chrześcian, zeskoczył z konia i upadł do nóg imperatora.
— Nic ci zdrada tego łotra nie pomoże — mówił Arbogast półgłosem. — Do roboty! — rozkazał. Wytłuc mi tę hałastrę do nogi! Za zdradę tego niewdzięcznego psa nie ma dziś dla nikogo litości.
Wtem stała się rzecz dziwna.
Lasy na górach pochyliły się, woda w rzece zakipiała, tuż przed Frankami wzbiły się tumany kurzu, w powietrzu rozległ się huk, jakby się Alpy waliły. Od strony wschodniej pędziła burza na skrzydłach wichrów, poprzedzona świstem, wyciem, wrzawą piekła.
— Baczność, baczność! — ostrzegały trąbki Arbogasta.
Nikt ich nie słyszał.
Wiatr chwytał słabe głosy, mieszał je, rozwiewał, wchłaniał.
— Do przodu, do przodu! — wzywały tuby.
Nikt ich nie słuchał.
Wicher wyrywał z rąk żołnierza tarcz, zdzierał mu z głowy szyszak, sypał w oczy piasek, na twarz kamienie, gałęzie.
— Zwieraj się, zwieraj się! — napominali setnicy.
Daremnie starali się setnicy przywrócić porządek. Szeregi chwiały się, kołysały, jak lasy na górach, jak woda w rzece. Przerażone konie ponosiły jeźdźców, ludzie klękali, czepiając się ziemi.
Nad piechotą Arbogasta rozległ się okrzyk trwogi.
— Demony galijskie walczą, z nami! — skarżyła się rozpacz pogan.
A ze strony przeciwnej nadciągali chrześcianie. Wiatr niósł ich strzały i pociski wprost na Franków. Poganie ginęli, nie widząc przed sobą wroga, bezbronni, bici przez potęgę, silniejszą od człowieka.
I pobladł najodważniejszy, zapomniał najstarszy o karności. Instykt zachowawczy zmógł dumę walecznego żołnierza.
Frankowie uciekali gromadnie, bez ładu, ścigani przez jazdę Teodozyusza[56].

....................

— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty — mówił Arbogast do siebie.
Siedział na pniu ściętego drzewa, wpatrzony w niebo gwiaździste.
U jego stóp szemrał strumyk, spadający białą pianą w dolinę, naokoło niego rozłożyły się Alpy, ciche, rozmarzone, zasypane pyłem srebrzystym.
Z pola klęski uprowadziła go jego świta przemocą. Kiedy przedzierał się do pierwszych szeregów, aby powstrzymać przerażonego żołnierza, zawołał stary Bauto:
— Krwawej głowy naszego króla nie będzie Teodozyusz oglądał!
Panowie frankońscy otoczyli swojego wodza i zmusili go do odwrotu.
Całą noc i cały dzień tłukł się Arbogast po górach, płoszony z miejsca na miejsce wrzawą pogoni. Towarzyszyła mu tylko gromadka komesów i wojewodów, wczoraj jeszcze tak potężnych, ufnych w swoje siły — dziś nędznych, niepewnych jutra. Błoto i kurz pokrywały złocone zbroje, ciężka troska pochyliła dumne głowy.
Pod wieczór drugiego dnia ustały odgłosy trąb i nawoływań ludzkich. Burza przeszła, radość zwycięzcy zamilkła nasycona.
Znużony starzec mógł nareszcie odpocząć, zebrać myśli rozpierzchłe.
Kojące nie były myśli, które krzyżowały się w mózgu mocarza, strąconego nagle ze szczytów władzy i chwały.
Jeszcze temu kilka dni rozkazywał Arbogast licznym krajom i narodom. Zależało tylko od niego sięgnąć po koronę imperatora rzymskiego i narzucić wolę swoją całemu światu cywilizowanemu.
Był tak pewnym zwycięstwa, iż stracił w pierwszej chwili przytomność. Jego wojsko, jego stare, dzielne wojsko uciekało, a on, nie pokonany dotąd przez nikogo pan bitew, tułał się po kniejach i ukrywał się w lasach, omijając miasta i sioła z ostrożnością szpiega.
Jakże się to stało? Uczynił przecież wszystko, co uczynić powinien człowiek odważny i przezorny, gdy się zabiera do stanowczej rozprawy z wrogiem potężnym. Nie zapomniał o najmniejszych drobiazgach, potrzebnych żołnierzowi na wojnie.
I jego Frankowie zrobili, co było ich obowiązkiem. Nie złamała ich gwałtowność Gotów, nie przeraziły tłumy nieprzyjaciela. Oczyścili pole trzy razy z wprawą i spokojem wypróbowanych mistrzów; padali bez klątwy, konali bez skargi.
A jednak!...
Arbogast zaciskał pięści.
— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty!.. — powtarzał z uporem skazańca, przekonanego o swojej niewinności.
Gdyby nie ta przeklęta burza, leżałoby dziś cesarstwo rzymskie u jego stóp, o laskę żebrząc. Ona go zwyciężyła, zdruzgotała lśniący, żadną porażką nie skalany gmach jego sławy.
Rzucił w niebo spojrzenie, pełne nienawiści.
— Teraz milczysz i uśmiechasz się uśmiechem rozmarzonej dziewczyny, podły zdrajco, teraz spoglądasz na ziemię z taką dobrocią, jak gdybyś nie widziała nigdy rozpaczy śmiertelnika, a wczoraj?...
Arbogast zgrzytał zębami.
Cało życie rozkazywał, zwyciężał, usuwał z drogi wszystko, co mu zawadzało, odpowiedzialny tylko przed swojem sumieniem. Nie opuszczające go nigdy szczęście nie nauczyło go uległości, nie złagodziło dumy władcy, urodzonego na tronie.
Teodozyusz mógł złożyć troski swoje w ręce Boga pokory i pocieszyć się zasadami wiary, która kochała słabych więcej od mocnych, lecz strzaskana duma pogańska nie miała tej ucieczki. Jego bogowie sprzyjali głównie, zwycięzcom, dzicy, bezwzględni, jak ich wyznawcy.
Cicha noc miesięczna, zamiast utulić rozżaloną duszę Arbogasta, budziła w niej gniew, tem gwałtowniejszy, że bezsilny.
Stary król rozglądał się wokoło wzrokiem drapieżnego zwierzęcia, pochwyconego w samotrzask.
Niebo było tak błękitne, księżyc posuwał się tak lekko szlakami srebrzystemi, strumyk i las szumiały tak słodko — tak dziwny, tajemniczy spokój wiał nad całą przyrodą, iż zapraszał człowieka do tkliwych, serdecznych uczuć, do miękkiego szeptu miłości i przebaczenia.
Ale w sercu Arbogasta syczała żmija śmiertelnie obrażonej dumy.
— On ustąpił z pola, on? I to komu? Tej hałastrze gockiej, zaszytej w skóry, tym tchórzom irackim, syryjskim i greckim, co podawali zawsze tyły?... Nie, nie przed nimi uciekało jego wojsko... Ktoś inny, potężniejszy od niego i od Teodozyusza, zadrwił z jego przezorności ludzkiej, zdeptał jego sławę. Kim był ten mocarz?...
Arbogast nie korzył się, nie prosił. Poganin i barbarzyniec złorzeczył potędze, która pomogła jego przeciwnikowi w godzinie najcięższej.
— Nie wiem, kim jesteś, demonie zawistny, ale nienawidzę cię! — szeptał.
Opodal, za kępą jodeł, odezwał się trzykrotnie głos puszczyka.
Arbogast nasłuchiwał.
Kilka ciemnych postaci odczepiło się od drzewa i zbliżyło się do niego.
— To znak Meltobalda i Sunny — odpowiedział komes Bauto. — Zaraz będą na górze.
Arbogast wysłał dwóch młodych wojewodów w dolinę, aby zasięgnęli języka, nie miał bowiem żadnych wiadomości o dalszym przebiegu walki.
Kiedy wywiadowcy stanęli przed nim, rzekł:

— Mówcie wszystko bez obawy. Wiem, że zwycięzcy nie przebaczają. Cóż się stało z moim ludem?
— Nasza piechota — opowiadał wojewoda Sunno głosem zdławionym — ochłonąwszy po pierwszym przestrachu, usiłowała stawić opór pogoni. Rozbita na gromadki, uległa przewadze nieprzyjaciela. Prawie wszyscy nasi szermierze biesiadują już w Walhalli z duchami przodków. Wolni Frankowie i Allemanowie dotarli szczęśliwie do Forum Julium, a stamtąd ruszyli przez góry do Noricum. Legiony zachodnich prefektur, zamordowawszy Eugeniusza, poddały się Teodozyuszowi.
Arbogast zwiesił głowę na piersi.
Wiadomości, przyniesione przez wojewodów, odbierały mu ostatnią nadzieję. Może się przerażone wojsko złączyło i uporządkowało po drugiej stronie zachodniego pasma gór — łudził się — może Teodozyusz nie śmiał ścigać jego Franków.
Był zupełnie pobity i pozbawiony wszystkiego, co go wiązało z życiem: sławy, władzy, swojego wojska.
— A Teodozyusz? — spytał, nie podnosząc głowy.
— Teodozyusz udał się do Medyolanu, wysławszy poprzednio Fabricyusza do Rzymu z rozkazem zamknięcia świątyń bogów narodowych. Zanim opuścił plac boju, ogłosił ogólne przebaczenie dla wszystkich książąt, komesów, wojewodów i senatorów, którzy brali udział w wojnie. Możemy wracać do domu, królu. Nikt nas w drodze nie zatrzyma.
— Przebaczenie, mówisz? — rzekł Arbogast głosem, w którym gotował się gniew tłumiony. — Teodozyusz przebacza mnie, swojemu zwycięzcy? Do klęski chce dodać upokorzenie? Jakiś ty głupi! Nikt na całej ziemi nie ma prawa litować się nad Arbogastem. Tylko on jeden może sobie wymierzyć sprawiedliwość, gdy mu się tak podoba.
I zanim Bauto zdołał przeszkodzić, wepchnął sobie miecz w lewy bok.
— Królu! ojcze nasz! — zawołali panowie frankońscy, klękając przed Arbogastem.
On przycisnął ranę ręką i mówił:
— Stary już jestem... zemścić się nie mogę... czasuby mi zabrakło... uczyńcie to wy za mnie, gdy nadejdzie pora właściwa... zduście tego upiora rzymskiego, który ssie ciągle naszą krew, chociaż...
Głos jego gasł, słowa rwały się.
— Chociaż... chociaż...
Schwycił się za piersi.
— Jest... daw... no... starcem... bezsilnym...
Podniósł się, pchnął się powtórnie mieczem i runął twarzą na ziemię.
Księżyc oświecił gromadkę milczących mężów, pogrążonych w głębokim smutku. Tylko konie rżały zcicha, żałośnie, przysuwając się do siebie, jakby je coś niezwykłego zatrwożyło.








XIV.


Cisza osłupienia wiała na Atrium Westy. Służba rozbiegła się po mieście, kapłanki, zamknięte w celach, trawiły długie godziny w niemej rozpaczy.
Tysiąc sto czterdzieści lat palił się pod złoconą kopułą świątyni żnicz narodu rzymskiego, przeszło trzydziestu pokoleniom przyświecał czystością swoją, szanowany przez najsroższych, najdzikszych tyranów, którzy deptali wszelkie prawa boskie; w barbarzyńcach nawet budził trwogę zabobonną, a dziś miał zgasnąć na zawsze, jak gaśnie oko ludzkie, dotknięte skrzydłem śmierci.
Wczoraj wieczorem stanął w Rzymie Winfridus Fabricyusz, niosąc na czele legionów Tracyi nieubłagany rozkaz Teodozyusza. Zamkną się świątynie bogów narodowych, ustaną ofiary, zamilkną w Kuryi i w gmachach rządowych modły pogańskie. Kto nie chce odstąpić tradycyi przodków, może im odtąd oddawać cześć tylko w zaciszu domowem. Wiarą państwa, uznaną przez imperatora, szafarzem łask tronu będzie na całym obszarze cesarstwa rzymskiego chrześciaństwo.
Tak postanowił Teodozyusz.
Dziś zrana przybył Fabricyusz do Kuryi Hostilia i oznajmił zgromadzonym ojcom wolę „boskiego i wiecznego” pana. Senatorowie chrześciańscy przyjęli radosną nowinę rzęsistemi oklaskami, zaś pogańscy ponurem milczeniem bezsilności.
Wszakże uczynili wszystko, co im nakazywała miłość do Rzymu i co im radził rozum mężów dojrzałych. Złożyli majątki swoje na ołtarzu ojczyzny, uzbroili Italię, zjednali sobie pomoc Arbogasta...
Zawiodły ich nadzieje, omyliły rachuby, zdradzili bogowie. Demon galilejski pobił Jowisza, przyszłość zdusiła przeszłość.
Nie znaleźliby już w Italii rąk do dalszego oporu. Uciekający ochotnicy roznieśli po kraju postrach, a klęska i śmierć Arbogasta odebrały odwagę najwytrwalszym.
Po raz wtóry nie zebraliby tak licznego i walecznego wojska. Arbogasta nie zastąpi żaden z jego komesów i wojewodów, żaden bowiem nie rozporządza środkami słynnego króla.
Byli stanowczo zwyciężeni, powaleni o ziemię, jak gladyator, ugodzony śmiertelnie.
Bez słowa wyszli patryoci rzymscy z Kuryi, bez słowa żegnali się, ściskając sobie ręce. W oczach starszych błyszczały łzy, wargi młodszych drgały boleśnie.
W kilka godzin potem ciągnęły ulicami Rzymu karety, rydwany i lektyki. Senatorowie pogańscy opuszczali miasto, aby nie patrzeć na tryumf Galilejczyków. Symmachus udawał się do swoich dóbr, na Sycylię, Klaudyanus do Afryki, Rufiusz do Gallii.
Tylko dziewice Westy, przykute ślubami do swojego ołtarza, nie mogły sobie oszczędzić chwili okrutnej[57]
Powiedziano im, że namiestnik cesarski zgasi dziś święty ogień i wróci im swobodę. Zdumione groźbą tak niesłychaną, czekały w niepokoju na przedstawiciela władzy świeckiej.
W celi świątyni, w złoconem krześle spoczywała Fausta Auzonia, pełniąc swoją czynność kapłańską. Na ołtarzu tlił słaby płomyk, podtrzymywany gałązkami laurowemi, które Fausta rzucała od czasu do czasu na rozżarzone węgle.
Ona jedna zachowała spokój, kiedy trwoga ogarnęła nawet sędziwą Pulcheryę Placydę. Widząc, że kapłanki tracą przytomność, pilnowała żnicza, chociaż jej godzina jeszcze nie nadeszła.
U jej stóp, na podnóżku siedziała Porcya Julia, splótłszy ręce na jej kolanach.
— Opuszczamy to nieszczęsne miasto — mówiła siostra Juliusza — które bogowie oddali na pastwę Galilejczykom. Jedziemy daleko, poza granice cesarstwa, aż de[58] Kwadyi, gdzie Konstancyusz Galeryusz nabył rozległe ziemie. Nie wiedział, biedak, że to pustkowie będzie mu się kiedyś wydawało rajem. Tam nie dosięgnie nas ręka Teodozyusza, nie zakłócą naszego spokoju kapłani galilejscy. W ciszy leśnej będziemy mogli czcić bez przeszkody naszych Penatów i płakać nad nieszczęściem ojczyzny.
Porcya ukryła twarz w fałdach sukni Fausty.
— Ktoby się tego spodziewał... ktoby się tego spodziewał... — zawodziła.
— Czy Hymen pójdzie za tobą w obce kraje? — pytała Fausta, gładząc ręką pieszczotliwie włosy Porcyi.
— Tak, pani — odpowiedziała Porcya. — Konstancyusz wysłużył sobie moją miłość cierpliwością i męstwem. Nie zginął wprawdzie śmiercią bohaterską, jak Flawianus, ale tylko dlatego, że go strzała nieprzyjaciela obezwładniła w chwili, kiedy chciał się rzucić za prefektem w tłum barbarzyńców. Rannego podnieśli łucznicy Arbogasta i oddali służbie lekarzów obozowych. Za jednę rękę, którą poświęcił dla Rzymu, oddam mu moje obiedwie. Utworzymy sobie na obcej ziemi nową ojczyznę, schronisko dla wszystkich, których gniew Galilejczyków wypędził z Italii. Kajus zabiera z sobą pamiątki rzymskie, posągi Jowisza, Junony, Marsa i Westy i mnóstwo klientów, wiernych bogom narodowym. Jedź z nami, pani świątobliwa! W lasach Kwadyi nie będzie nikt urągał twemu bólowi. Może się Jowisz ulituje kiedyś nad swoim ludem i pozwoli nam wrócić do świętej stolicy Klaudyów, Juliów i Antoninów.
Fausta wskazała ręką na płomień.
— Dopóki ten ogień płonie na ołtarzu Westy, dopóty jestem jego niewolnicą — odrzekła.
— A gdy go nasi wrogowie zgaszą? — zapylała Porcya półgłosem.
Nie odrazu odpowiedziała Fausta. Zmarszczywszy brwi, patrzyła jakiś czas na posąg Westy. Twarz jej miała wyraz stanowczości.
— Oni go nie zgaszą — odezwała się głosem twardym. — Ogień Westy zgasi tylko sama Westa. Żadna ręka nieczysta nicdotknie najdroższej pamiątki naszego narodu. Niech przyjdą!
— Winfridus Fabricyusz ma jeszcze dziś wykonać rozkaz Teodozyusza.
Gorący rumieniec oblał Faustę. Pochyliła głowę szybko, a kiedy ją podniosła, była blada, jak marmurowy posąg bogini.
— Niech przyjdzie! — szeptała drżącemi ustami.
Objęła Porcyę ramieniem, przygarnęła ją do siebie i mówiła łagodnie, tkliwie.
Niech ci miłość Konstancyusza uściele ścieżkę życia wonnemi kwiatami, niech cisza lasów Kwadyi ukołysze twój ból Rzymianki.
Wtem wbiegła do sali kapłanka.
— Galilejczycy idą! — zawołała.
Porcya zerwała się z podnóżka.
Chwytając płaszcz, mówiła z serdeczną prośbą w głosie:
— Jedź z nami, pani świątobliwa. Zabierz z sobą ogień Westy, aby święty płomień rozjaśniał ciemności naszego wygnania. Gdy ty, naszej wielkiej przeszłości odblask jasny, czysty, będziesz z nami, zniesiemy łatwiej rozpacz zwyciężonych. Będziemy czekali na ciebie tydzień, dwa, dokąd każesz. Nie zostawimy cię samej na grobie ojczyzny. Miej litość nad sobą! Nie męcz oka Rzymianki widokiem Galilejczyków, znieważających nasze najdroższe pamiątki.
Ale Fausta odrzekła:
— Nie czekajcie na mnie... Zostawcie mnie mojemu przeznaczeniu, któremu żaden człowiek nie ujdzie, bo nosi je w sobie. Wracaj do domu, Porcyo i powiedz Konstancyuszowi, że prosi go Fausta Auzonia, by cię bardzo, bardzo kochał Idź, idź...
— Będziemy na ciebie czekali; przyjdę jutro.
Kiedy się Porcya oddaliła, zwróciła się Fausta do kapłanki.
— Otoczcie Pulcheryę Placydę w tej ciężkiej godzinie troskliwością wdzięcznych córek. Niech gasnące oczy kapłanki nie patrzą na gwałt Galilejczyków. Świętego ognia będę strzegła sama.
Zawinęła się w płaszcz purpurowy, oparła głowę o poręcz krzesła i utkwiła wzrok w świętem Palladium.
I dla niej, jak dla Flawiana i Arbogasta, skończyło się wszystko, co ją wiązało z życiem. Stary Rzym, pan i prawodawca świata, przestał istnieć, leżał w prochu u stóp Galilejczyków. Obcy ludzie przyjdą i zabiorą plon pracy tysiącletniej. Nowi bogowie, nowe zwyczaje i obyczaje, pojęcia i cele zakwitną na gruzach dawnego porządku. Ci, co służyli, będą teraz rozkazywali, zaś ci, co szli na czele ludzkości od czasów niepamiętnych, rozproszą się po świecie, nieznani, zapomniani.
Pękła nić, która łączyła Faustę z ziemią.
Z chwilą, kiedy kapłanka stłumiła w sobie siłą woli tęsknoty dziewicze, podtrzymywała płomień jej życia już tylko miłość do przeszłości rzymskiej. Było to jedyne światło, ozłacające jej dolę samotną.
Czy jedyne?
Fausta przycisnęła rękę do serca.
— Utul się, utul... wkrótce uspokoisz się na zawsze... i nie będziesz mnie kusiło obietnicami szczęścia przemijającego — mówiła do swojego serca. — Abowiem wszystko, czego ciało pożąda, przemija, wzgardzone już tu na ziemi przez lata sędziwe, a wiecznie trwają tylko twory duszy. Nie z łona duszy wyszła miłość niewiasty do męża.
Na kurytarzu, który łączył świątynię Atrium, rozległy się szybkie kroki.
Fausta drgnęła. Zawinąwszy się szczelnie w płaszcz, zwiesiła głowę.
Ona znała szelest tych kroków. Niepokoił on ją już niejednokrotnie.
Serce jej biło tak gwałtownie, iż słyszała każde jego uderzenie. Przycisnęła rękę mocniej do piersi.
— Ucisz się, podłe, występne, to wróg Rzymu, to Galilejczyk!
Ściągnęła brwi, przymknęła powieki. Wszystka krew spłynęła z jej twarzy.
Cisza grobu zaległa świątynię. Słychać było tylko ciężki oddech Fausty.
Szelest kroków ustał na progu. Ktoś wszedł do przybytku Westy. Chociaż kapłanka nie zwróciła oczu w stronę drzwi, mimo to wiedziała, że przed nią stoi Fabricyusz. Czuła na sobie jego spojrzenie i powstrzymała oddech.
Przez jakiś czas trwała cisza, potem zmącił ją dźwięczny, miękki głos męski.
— Nie po to, by urągać twojemu bólowi, Fausto — zaczął Fabricyusz — szukałem ciebie. Serce moje nie pragnie już smutków bliźniego. Lituje się ono nad wszelkiem cierpieniem i szanuje wszelkie łzy, jak nakazuje Bóg mój Jezus Chrystus. Nie bezwzględny żołnierz, obcy uczuciom tkliwym, stoi przed tobą, lecz chrześcianin, dla którego nie ma przyjaciela i nieprzyjaciela, a jest tylko człowiek. I ten chrześcianin prosi cię, abyś opuściła Atrium Westy przed zachodem słońca, jutro bowiem, gdy zorza poranna rozproszy ciemności nocy, zgaśnie wasz święty ogień na zawsze. Ostrzegając was, chcę wam oszczędzić przykrości.
— Ty wiesz, iż przysięgłam świętemu ogniowi Westy wiarę na lat trzydzieści odrzekła Fausta, nie patrząc na Fabricyusza. Czas ten jeszcze nie upłynął.
Fabricyusz wyciągnął do niej ręce.
— Poddaj się wyrokowi Boga — prosił — nie opieraj się woli potęg, mocniejszych od człowieka. One to zwyciężyły was, zamknęły wasze świątynie, zakryły waszą przeszłość całunem. Nowe słońce świeci już nad światem, jedyne, zwycięskie. Wasi bogowie umarli bezpowrotnie, wasze tradycye rozwiały się, jak mgły przed gwiazdą dzienną. Nie mówię tego dlatego, by nasycić zemstę. Chciałbym rzucić pod twoje stopy wszystkie kwiaty tej ziemi, otoczyć cię wszystką wonią, wszystkim śpiewem pól i lasów, miłości mojej bowiem do ciebie nie stłumiła trwoga ostatnich dwóch lat, nie strawiło jej upokorzenie, doznane z twojej przyczyny. Kocham cię tą samą miłością gorącą, która cię kiedyś w gwałtowności swojej znieważała. Teraz będę czekał cierpliwie, aż się twoje serce nakłoni do mnie i wynagrodzi mi tysiąc dni, przebytych bez radości.
Nie przypadł do kolan Fausty, jak wówczas, kiedy wtargnął nocą do świątyni Westy i nie groził jej hańbą. Stał na progu, czekając na słowo zachęty. Tylko jego głos, zrazu stłumiony, miękki, rozgrzał się, zaprawiony namiętnością.
— Jesteś wolna — mówił. — Śluby pogańskie nie obowiązują już nikogo. Możesz być szczęśliwa szczęściem niewiasty, kochana, uwielbiana.
Fausta milczała. Po twarzy jej chodziły drgania nerwowe, jakby odblaski błyskawic, krzyżujących się w jej duszy. Lekki rumieniec zaróżowił jej policzki i rozpłynął się znów, ustępując śmiertelnej bladości.
Nareszcie podniosła się z krzesła i podszedłszy do ołtarza, oparła się rękami na jego krawędzi.
Nie spojrzała dotąd ani razu na Fabricyusza. Lękała się jego widoku. Ten człowiek kochał ją, a ona?...
Westchnęła głęboko.
— I ty wierzyłeś, chrześcianinie, iż Fausta Auzonia — rzekła swoim pełnym, altowym głosem, który brzmiał, jak dzwon płaczący — będzie chciała korzystać z nieszczęścia swojej ojczyzny? Ty wierzyłeś, iż sięgnę ręką nikczemną po kwiat szczęścia, wyrastający z gruzów Rzymu? O, nasi zwycięzcy! Miną jeszcze wieki, zanim się nauczycie rozumieć i szanować duszę narodu, który dał światu prawo, cnotę obywatelską i miłość ojczyzny. Czasy nowe strąciły nas w grób zapomnienia, lecz gdy się te nowe czasy wytrzeźwią z szału zwycięstwa, gdy spojrzą bez nienawiści po za siebie, wówczas schylą kornie głowy przed dziełem geniuszu rzymskiego! Mówisz, że nasze tradycye rozwiały się, jak mgły przed gwiazdą dzienną, a ja powiadam tobie, żarliwy wielbicielu nowych czasów, iż dalekie pokolenia będą podziwiały cnotę rzymską, która umiała pogardzić szczęściem tej ziemi dla dobra powszechnego. Ciało nasze zwiędło, umiera, lecz duch nie przeminie nigdy, nigdy, albowiem był w wielkich chwilach Rzymu panem ciała.
Słowa „nigdy, nigdy” podkreśliła głosem podniesionym.
Pochyliła głowę, splotła ręce, usta jej poruszały się. Modliła się do duchów przodków. W jej postaci była taka królewskość, zaś na twarzy rozlała się taka smutna powaga, iż Fabricyusz nie śmiał przerwać jej cichej prośby żadnym ruchem. Stał przy drzwiach, pożerając Faustę wzrokiem zachwytu.
Ona westchnęła znów ciężko, potem odezwała się głosem bezdźwięcznym:
— Mówisz, że gdy zorza poranna rozproszy ciemności nocy, wówczas zgaśnie nasz święty ogień na zawsze. Stanie się to wcześniej... natychmiast... ale nie wy, chrześcianie, dokonacie tego dzieła okrutnego. Ogień zgasi sama bogini za pośrednictwem swojej służebnicy... zgasi go krew ostatniej Rzymianki.
Pochyliła się jeszcze niżej nad ołtarzem, zbliżywszy pierś do płomyka.
Błysnął sztylet — Fausta krzyknęła — z serca jej bluznął na rozżarzone węgle strumień krwi.
Fabricyusz skoczył, pochwycił Faustę w objęcia...
Teraz dopiero spojrzała na niego i z jej ust spłynęły dwa słowa, ostatnie słowa jej warg stygnących:
— Ko...cha...łam cię...
— O, o, o! — ryknął Fabricyusz i runął razem, z trupem Fausty na mozajkową posadzkę świątyni.
Zalany krwią Fausty żnicz narodu rzymskiego, syczał jeszcze jakiś czas, potem zczerniały węgle i ciemności zaległy przybytek Westy.
Fabricyusz przycisnął do ust skraj sukni Fausty, podniósł się i opuścił Atrium.
Na dworze powitały go okrzyki chrześcian, lecz on nie słyszał wrzawy radosnej, nie dziękował tłumowi spojrzeniem przyjaznem. Szedł szybko ulicami Rzymu, zapatrzony przed siebie wzrokiem dziwnym, jakby olśnionym wielką światłością. Szedł ku wzgórzu celijskiemu, a gdy stanął przed pałacem Lateranów, kazał się oznajmić biskupowi Syrycyuszowi.
Biskup przyjął natychmiast namiestnika cesarskiego.
Fabricyusz zdjął z siebie złoty łańcuch, naramienniki, medale, pas purpurowy, miecz, wysadzony drogiemi kamieniani[59] i złożywszy wszystkie oznaki swojego dostojeństwa świeckiego u stóp arcykapłana chrześcian, mówił głosem, pełnym łez i smutku.
— Oddaj te znikomości ubogim ojcze świątobliwy, a mnie przyjm do swojej służby i naucz czynić pokój. Patrzałem dotąd tylko na krew, słyszałem tylko klątwy mordowanych i płacz zwyciężonych. Nie chcę już patrzeć na krew ludzką, nie chcę słyszeć klątw i płaczu nieszczęśliwych... Chcę być wybranym synem naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Objął kolana biskupa i prosił:
— Nie odtrącaj mnie od siebie, ojcze świątobliwy.
A Syrycyusz uczynił nad jego głową znak Krzyża i mówił:
— Pan nasz Jezus Chrystus umiłował cię, albowiem tylko pokój czyniący będą nazwani Jego synami.



KONIEC.


Gostków — Warszawa.
Luty — Grudzień 1896 roku.





  1. Na północ od dzisiejszego Metzu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zdumienie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeszcze.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; na końcu zdania powinna stać kropka.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tutaj kropka.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku, brak fragmentu tekstu; winno być — gallijski.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pogardy.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – aleja.
  9. Protectores i domestici — gwardya cesarzów chrześciańskich; dawniejsi pretoryanie.
  10. Podkomorzy świętej łożnicy — przyboczny podkomorzy cesarza.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tutaj kropka.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nich.
  13. Walentynian I miał obok swojej sypialni w klatce dwa niedźwiedzie, którym rzucano w jego obecności skazańców na pożarcie.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Nie troszczcie się o żywot wasz... — parafraza fragmentów Mt 6, 25 i 33 lub Łk 12, 22 i 31 (na podstawie przekładu Jakuba Wujka).
  15. Mila rzymska — piąta część mili geograficznej.
  16. Porta Herculis Monoeci — dzisiejsze Monaco; Trophea Augusti — dzisiejsze La Turbie.
  17. Cemenelum — dzisiejsze Cimiez pod Nizzą.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – popełnił.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Słyszeliście, iż rzeczono Starym: nie będziesz cudzołożył... — fragment Mt 5, 27-29 (w przekładzie Jakuba Wujka).
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – lektykę.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Ale kto się ożenił, stara się o... — parafraza fragmentu 1 Kor 7, 33-34.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – brzegi.
  23. Konsystorz (consistorium principis) — przyboczna rada cesarzów chrześciańskich; dzisiejszy gabinet ministrów.
  24. Kwestor świętego pałacu — minister stanu; wielki mistrz dworu — minnister dworu; komesowie skarbu prywatnego i publicznego — ministrowie finansów.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żądza.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – imperator.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wojewodowie.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Pragnął.
  30. Właściwego sprawcy śmierci Walentyniana, która nastąpiła dnia 15 maja 392 roku, nie wykryli dotąd historycy. Jedni twierdzą, że zamordowano go na rozkaz Arbogasta, inni, że uprzątnęli go dworacy, chcący sobie w ten sposób zaskarbić łaski nowego pana, jeszcze inni, że pozbawił się sam życia. I rodzaj jego śmierci nie jest dotąd ustalony. Podług jednych znaleziono go w łóżku uduszonego, podług drugich powieszonego w ogrodzie.
  31. Niektórzy historycy wywodzą Eugeniusza z plebejów, lecz Symmachus i Ambrozyusz oddawali mu w listach, pisanych do niego przed jego wyniesieniem, zawsze tytuł senatorski (clarissimus), a Symmachus przemawiał do niego nawet frater meus, co czynili patrycyusze tylko pomiędzy sobą.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Kwadowie.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podniósł.
  34. Walencya (Valentia), dzisiejsze miasto francuskie Valence; Arausio — Orange; Arelate — Arles; Massilia — Marseille.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nieograniczony.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wolą.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – cała.
  38. Rzymskich.
  39. Pięć stóp i dziesięć calów rzymskich. Od oddziałów wyborowych żądano sześciu stóp.
  40. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wodza.
  41. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wzrokiem.
  42. Aemona — dzisiejsze austryackie Laibach.
  43. Frigidus — dzisiejsza rzeka Wippach.
  44. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Książę.
  45. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – drgnęły.
  46. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – brzęczała.
  47. Dzisiejsze markietanki.
  48. Rogi bawole otwierały i zamykały w wojsku rzymskiem pochód; trąby (tubae) roznosiły komendę w szeregach; trąbki (buccinae) służyły do sygnałów naczelnego wodza.
  49. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – krwią.
  50. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – uderzającego.
  51. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka lub kropki po wyrazie.
  52. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – naprzód.
  53. Rzymskie.
  54. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – sprawiedliwszych.
  55. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dostrzegł.
  56. Taki sam wicher pomógł kiedyś Maryuszowi do zwycięstwa w morderczej bitwie z Cymbrami i Teutonami.
  57. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  58. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – do.
  59. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – kamieniami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.