Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liczniejsze wojsko mogło się na niej swobodnie rozwinąć. Przecinała ją rzeka, a zamykała od zachodu wstęga pagórków, rysujących się szarawą, falistą linią na tle błękitnego nieba.
Oko Fabricyusza zachwycało się wyborem miejsca. Podkomendny Arbogasta poznał swojego wodza i zdjął z głowy szyszak, oddając mimowoli hołd geniuszowi starego mistrza.
Pełne światło pogodnego dnia padało na jego twarz.
Było to, to samo męskie, piękne oblicze, które niepokoiło w godzinach samotnych Faustę Auzonię; tylko jego twardy wyraz złagodniał. Jakiś głęboki smutek przeszedł po wyzywających oczach, po ustach, wydętych wzgardliwie, i starł z nich bezwzględność lat młodych.
— Spojrzcie tam, panie!
Szpieg wskazał ręką na zachodni skraj doliny.
Lecz Fabricyusz dostrzegł już sam obóz Arbogasta.
W oddali, roiło się olbrzymie mrowisko. Bystry wzrok wojewody rozróżnił okopy, wieże ochronne i maszyny polowe.
— Bądź jutro z nami, Boże prawdy, albowiem bez Twojej pomocy nie wyjdzie z tej matni ani jedna noga chrześciańska — modlił się Fabricyusz, zstępując z góry.
Na dole wskoczył na konia i wrócił cwałem do Aemony.
Cały wschodni kraj nieba robił wrażenie, jakby go pokrywała mgła, posuwająca się ku Alpom Julijskim. Od czasu do czasu otwierała się tu i owdzie