Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ulice, przepełnione tłumem ruchliwym, witały znanych patryotów hucznemi oklaskami. Wszędzie zwracały się do nich twarze, rozgrzane winem, opromienione szczerą radością.
— Prowadźcie nas na Galilejczyków! — wołano tam, gdzie się potworzyły większe gromady.
— I ty wątpisz o niespożytej sile Italii? — mówił Galeryusz, kłaniający się ciągle ludowi ręką i głową. — Zwiędła starość nie rwie się tak ochoczo do czynu.
— Radość i wino podniecają na pewien czas nawet tchórzów — odpowiedział Juliusz. — Nie zapominaj, iż w twoich żyłach płynie świeża krew Markomanów, która nie miała jeszcze czasu wystygnąć i zubożeć. Słyszałeś, że poddam się bez oporu woli Flawiana, bo tak nakazuje mi obowiązek obywatela rzymskiego, lecz moje wątpliwości usunie dopiero zwycięstwo na polu bitwy.
— Nawet odwaga opuściłaby ręce, gdyby z tobą czas dłuższy przebywała.
Juliusz wzruszył ramionami.
— Nie mogę inaczej — rzekł. — Wierzę tylko w to, co widzę, a w Italii nie dostrzegam dobrego żołnierza.
— Zapał wybucha, jak ognie Wezuwiusza — wtrącił Galeryusz.
— I gaśnie szybko, jak te ognie, gdy ich nie podsyca siła rzeczywista. Teodozyusz jest zanadto doświadczonym wodzem, by miał uderzyć na Italię natychmiast. Poczeka on, aż płomień pierwszego zapału zblednie i wystygnie, a wówczas...