Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego, dziecino? — spytała łagodnie. — Przed chłodem dnia pochmurnego strzeże mnie opończa.
— Przed potęgą złych demonów, którzy nam twojej cnoty zazdroszczą, nie obroni cię najgrubsza wełna — mówiła Porcya.
A zbliżywszy usta do ucha Fausty, szeptała:
— Widziałam cię we śnie na dużej łące... Zbierałaś kwiaty, aby umaić niemi ołtarz niepokalanej Westy... Wtem spadł na ciebie ogromny jastrząb, porwał cię w swoje szpony, uniósł w błękity niebieskie i znikł z tobą w przestrzeni... Z góry sypały się na ziemię kwiaty i strzępy twojej sukni kapłańskiej... I kwiaty i strzępy były zbrukane, zmięte... Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani...
Twarz Fausty zachmurzyła się. Przesądna Rzymianka, zestawiwszy ze snem Porcyi owe trzy gołębie, które nadleciały z lewej strony, zaczęła się wahać. Zastanowiło ją także spotkanie z Fabricyuszem.
Lecz gdyby wróciła do Atrium, cóż powiedziałaby arcykapłanowi, czem wytłómaczy swoje nieposłuszeństwo? Wszakże udawała się do Tibur na rozkaz przełożonego dziewic Westy. Obawą przed czynem gwałtownym wojewody nie może się zasłonić, nikt bowiem nie powinien wiedzieć o jego grzesznych uczuciach dla niej. Miłość chrześcianina była haftbą dla westalki.
Fausta nie mogła wrócić do domu.
— Wczorajsze zbiegowisko uliczne zatrwożyło widocznie tak bardzo twoje młode serduszko — wyrzekła — iż cię złość Galilejczyków nawet w snach nocnych straszy. Nie lękaj się o mnie. Nasi bogo-