Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sto tysięcy sesterców zapewniłoby duszy mojej zbawienie.
Fabricyusz uśmiechnął się drwiąco.
— Dlaczego nie milion, dwa, trzy? — mówił. — Wysoko cenisz swoją podłą duszę, skoro potrzebujesz aż tyle do wykupienia jej z pazurów złych demonów. Odejdź, głupcze, aby ci moi niewolnicy nie pokazali drogi na ulicę.
Simonides, który stał dotąd zgięty, pokorny, wyprostował się wolno. Jego chytre oczy zrobiły się złe, dolna szczęka wysunęła się, jak u kota, który chce ukąsić.
— A jednak radziłbym Twojej Znakomitości — odrzekł głosem suchym, cedząc wyraz po wyrazie — abyś się nad moją grzeszną duszą zmiłował. I najdrobniejszy robaczek może ukłóć dotkliwie najsilniejsze zwierzę.
Fabricyusz, zdziwiony nagłą zmianą postawy i głosu Greka, utkwił w nim wzrok badawczy. Ten nikczemnik groził mu, chciał go zmusić do daniny. Wiedziałżeby on więcej, niż mu było wolno?
— Grozisz mi? — rzekł, marszcząc brwi.
— Nie grożę, lecz radzę — odpowiedział Simonides. — Wszakże służyłem ci wiernie i dobrze. Bezemnie nie byłbyś się dowiedział, którego dnia Fausta Auzonia strzeże świętego ognia bałwochwalców, bezemnie nie byłby Teodoryk wynalazł owych bohaterów...
Połknął dalsze słowa, przerażony.
Pobladła, prawie sina twarz wojewody, zaciśnięte usta, ściągnięte brwi i zimne oczy mówiły do niego coś tak strasznego, że zaczął się trząść, jakby go