Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wielka zniewaga, wyrządzona mu przez Walentyniana. Tę zniewagę trzeba przygotować.
— Dławi mnie już ta gra fałszywa.
— Obrzydła ona i mojej dumie, lecz kłamstwo jest, niestety, bronią słabych.
Zasępieni, szli senatorowie ulicami Wienny, która wrzała takiem życiem, jak gdyby była miastem stołecznem. Różnobarwny i różnojęzyczny tłum przelewał się bezustannie na chodnikach. Środkiem ciągnęły lektyki, krzesła przenośne, rydwany, karety, biegli laufrowie w pstrych sukniach, krzyczeli wywoływacze, klęli liktorowie, torując drogę dla dostojników dworskich.
Na placu przed świątynią ubóstwionego Augusta i Liwii zwróciła uwagę senatorów szczególna lektyka. Miała ona kształt łabędzia i była cała pokryta strusiemi piórami. Niosło ją sześć niewolnic w zaniedbanym, brudnym stroju rzymskich płaczek.
Ludzie stawali, gapili się, szeptali, pokazywali sobie oryginalną lektykę palcami.
Nie wiele to snać obchodziło jej właścicielkę, młodą kobietę, bo spoczywała niedbale na żółtych, haftowanych poduszkach, przypatrując się z uśmiechem pogardliwym ciekawemu tłumowi.
— Emilia! — odezwał się Juliusz zdziwiony. — Cóż ta rozpustnica może robić w Wiennie.
Histryonka Emilia, spostrzegłszy senatorów, posłała im od ust ręką pocałunek.
— Witajcie, witajcie! — wolała zdaleka, widocznie uradowana.
A kiedy się do niej zbliżyli, mówiła: