Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy wjeżdża! na Palatyn, wypadł właśnie z dziedzińca prefektury oddział konnych. Flawianus wysyłał pogoń.
Rumieniec wstydu oblał twarz Fabricyusza.
Teraz był on kłamcą, on, który wyrzucał Flawianowi podstęp, a kłamcą stokroć więcej godnym pagardy[1], bo jeśli prefekt pretoryum usiłował uśpić jego czujność, to czynił to z miłości dla ojczyzny, zaś jego zdradę uknuła pospolita namiętność ludzka.
Z odwróconemi oczami oddał Fabricyusz konia służbie. Zdawało mu się ciągle, że zdziwione spojrzenia śledzą jego ruchy.
Nie wszedł do domu. Naczelnik jego pisarzów stawiłby się natychmiast przed nim z nowiną, która wstrząsała całem miastem. Gorliwy urzędnik będzie mu mówił o Fauście Auzonii, będzie snuł domysły, męczył go przypuszczeniami. A może zapyta go o Teodoryka, o Allemanów, wysłanych wczoraj na noc bez jego wiedzy.
Fabricyusz nie czuł się dosyć spokojnym do utrzymania ciekawości urzędnika w granicach właściwych. Chciał ochłonąć, wrócić do równowagi.
Minąwszy szybko przedsionek, udał się bocznym kurytarzem do ogrodu, w którym niewolnicy germańscy obcinali suche gałęzie drzew i oczyszczali ścieżki.
Podszedł do muru, przechylił się i nasłuchiwał.

Z dołu wiała na niego przykra, głucha cisza cmentarzyska. W mieście zamarło wszelkie życie. Ludzie zapomnieli o pracy, o zabiegach dnia, o swoich sprawach i celach samolubnych, przywaleni ciężarem żałoby narodowej.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pogardy.