Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Teraz nie wiesz nic i nie będziesz nic wiedział — drwił wojewoda z okrutnym uśmiechem.
— Chrystus... — szepnął Grek i jego głowa obwisła bezwładnie.
Słowo to wróciło wojewodzie przytomność. Osłupiałym wzrokiem patrzył na dzieło swojego gniewu. Zabił chrześcianina, zgubił duszę chrześciańską. Ten łotr mógł się poprawić, mógł przebłagać Boga.
Ale chwila nie była odpowiednią do rozmyślań. Trzeba było czuwać nad własnem bezpieczeństwem, życia bowiem Simonidesa, jako wolnego obywatela i urzędnika, strzegło prawo.
Fabricyusz zawołał na niewolników. Kiedy nadbiegli, rzekł:
— Ten pies podniósł rękę na waszego pana (wskazał na sztylet Simonidesa). — Ukarałem go. Zakopać go natychmiast w ogrodzie i niech wieść o nim przepadnie w tych murach. Na nieposłusznych mam tortury i pale.
Wszedłszy do domu bocznemi drzwiami, zdjął z siebie sam zakrwawioną tunikę, umył się, przebrał i udał się do pracowni.
Wywoływaczowi, który drzemał na progu, rozkazał:
— Nie przyjmuję dziś nikogo. Możesz odejść.
— Naczelnik pisarzów Twojej Znakomitości prosił o posłuchanie — rzekł niewolnik.
— Powiedziałem, nikogo! — fuknął wojewoda.
Usiadł, oparł głowę na dłoni i przebiegał myślą wypadki ostatniego dnia.