Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oni go nie zgaszą — odezwała się głosem twardym. — Ogień Westy zgasi tylko sama Westa. Żadna ręka nieczysta nicdotknie najdroższej pamiątki naszego narodu. Niech przyjdą!
— Winfridus Fabricyusz ma jeszcze dziś wykonać rozkaz Teodozyusza.
Gorący rumieniec oblał Faustę. Pochyliła głowę szybko, a kiedy ją podniosła, była blada, jak marmurowy posąg bogini.
— Niech przyjdzie! — szeptała drżącemi ustami.
Objęła Porcyę ramieniem, przygarnęła ją do siebie i mówiła łagodnie, tkliwie.
Niech ci miłość Konstancyusza uściele ścieżkę życia wonnemi kwiatami, niech cisza lasów Kwadyi ukołysze twój ból Rzymianki.
Wtem wbiegła do sali kapłanka.
— Galilejczycy idą! — zawołała.
Porcya zerwała się z podnóżka.
Chwytając płaszcz, mówiła z serdeczną prośbą w głosie:
— Jedź z nami, pani świątobliwa. Zabierz z sobą ogień Westy, aby święty płomień rozjaśniał ciemności naszego wygnania. Gdy ty, naszej wielkiej przeszłości odblask jasny, czysty, będziesz z nami, zniesiemy łatwiej rozpacz zwyciężonych. Będziemy czekali na ciebie tydzień, dwa, dokąd każesz. Nie zostawimy cię samej na grobie ojczyzny. Miej litość nad sobą! Nie męcz oka Rzymianki widokiem Galilejczyków, znieważających nasze najdroższe pamiątki.
Ale Fausta odrzekła: