Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lepszą rękojmią dochowania zawartych umów, aniżeli obietnice Walentyniana.
Że młody imperator wyznawał szczerze naukę Chrystusową, nie jednało mu bynajmniej miłości wojska zachodnich prefektur, pogrążonego jeszcze w mrokach bałwochwalstwa. Prawie wszyscy Frankowie i Allemanowie modlili się do swoich bogów. Tylko pomiędzy Gallami liczyła już nowa wiara mnóstwo zwolenników, lecz chrześcianie przenosili pracę pokoju nad krwawe rzemiosło żołnierza. Pod sztandarami było ich bardzo niewielu.
W trawiącym niepokoju czekała Wienna na wynik rokowań. Ludność chrześciańska, spoglądała na Walentyniana, jak na słońce wschodzące. Gdyby ta jasna gwiazda zgasła przedwcześnie, ogarnęłyby znów Gallię ciemności pogaństwa.
A gwiazda imperatora świeciła z każdą godziną słabiej. „Niech się Walentynian zda na łaskę i niełaskę króla” — odpowiadali posłom komesowie i wojewodowie. Znaczyło to w bezlitosnym języku czwartego stulecia: niech się usunie z drogi nowego władcy, albo my go usuniemy.
Już wieczorem pierwszego dnia nie łudziło się miasto. Chrześcianie wiedzieli, iż żadna siła ludzka nie ocali Walentyniana. Wszystkie spory pomiędzy imperatorami rzymskimi i wodzami rozstrzygała zawsze śmierć słabszego. Zabijał mocniejszy, a mocniejszym nie był młody monarcha.
I nikt nie zdziwił się, gdy prefekt Wienny obwieścił trzeciego dnia z mównicy na głównym rynku zebranemu ludowi: „że Jego Wieczność, boski Walentynian, zeszedł w nocy nagle z tego świata.”