Kosmopolis/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Hrabina Steno.

Dla kobiety nie tak odważnej jak hrabina, niezdolnej do stawienia czoła wypadkom, tego rodzaju wieczór byłby zapowiedzią nocy bezsennej, w której przerażona wyobraźnia wyczerpuje z góry wszelkie szanse niebezpieczeństw prawdopodobnych. Takie napady trwogi zmuszają w końcu do przebiegłości, do kłamstwa upartego, co wywołuje oburzenie w mężczyznach, którzy nie pojmują, że hipokryzya jest jedyną bronią istot słabych. Ale hrabina Steno nie rozumiała, co to jest słabość i trwoga. Była to kobieta energiczna i czynna i czuła się na wysokości wszelkich niebezpieczeństw i uważała wyraz „niepokój“ za całkiem niemąjący znaczenia. To też w nocy, po owym wieczorze, spała wybornie, jak gdyby Gorski nie zjawił się wcale z zemstą w sercu, z groźbą w oczach. Nazajutrz rano, koło godziny dziesiątej, zeszła do małego salonu a raczej gabinetu, przytykającego do jej sypialni, w zamiarze sprawdzenia kilku rachunków przyniesionych przez jednego z jej oficyalistów. Wstała o godzinie siódmej rano, według zwyczaju, wykąpała się w wodzie zimnej jak lód, w której zimą i latem, podniecała codziennie swą krew przepyszną rzeźwej blondynki. Zjadła śniadanie angielskie, gdyż utrzymywała, że tylko temu zawdzięcza zdrowy stan swego żołądka, złożone z jaj, mięsa zimnego i herbaty. Ubrała się ze starannością pięknej kobiety, zaszła do córki dla dowiedzenia się jak spała, napisała pięć listów — gdyż jej salon kosmopolityczny zmuszał ją do pańszczyzny ogromnej korespondencyi, przebiegającej między Kairem i New-Yorkiem, między Petersburgiem i Bombajem, między Monachium, Londynem i Maderą, zwłaszcza że o ile była niestała w miłości, o tyle wierną w przyjaźni. Charakter jej pisma duży i szeroki, elegancki w wyuczonej poprawności, pokrywał kartki za kartkami, a o dawnym kochanku myślała w ten sposób: „Mam schadzkę u Maitlanda o godzinie jedenastej. Ardea będzie tu o dziesiątej dla pogadania o swem małżeństwie. Mam sprawdzić rachunki Finoliego. Może Gorskiemu przyjdzie myśl zajrzenia tu dziś rano...“
Takiemi są osoby, u których wrażenia miłości czysto fizycznej ogarniają wszystko. Oddają się ale też i cofają się zaraz. Hrabina czuła do kochanka zdradzonego raczej litość niż strach. Zdecydowana była powiedzieć mu: „nie kocham cię już“ — otwarcie, szczerze, bezwzględnie i dać mu do wyboru albo ostateczne zerwanie, albo przyjaźń stałą. Pragnęła tylko, by ta rozmowa odbyła się popołudniu, gdy będzie wolną — ale pragnienie to nie przeszkadzało jej, ze zwykłym spokojem, zająć się rachunkami intendenta. Intendent ten stał wyprostowany z twarzą szeroką, brązową o potężnych kościach policzkowych i wargach obwisłych, które Bonifaccio daje zawsze swym faryzeuszom i bogatym niegodziwcom. Zarządzał on siedmiuset hektarami ziemi w Piove, niedaleko Padwy, posiadłością, którą najbardziej ceniła pani Steno. Podniosła ona dochody, osuszając lagunę bezpłodną i ziejącą gorączkami, której dno, leżąc o jeden metr pod powierzchnią morza, było nadzwyczajnie żyzne i zastanawiała się właśnie nad możliwemi operacyami w przyszłości, z tą znajomością szczegółową i dokładną rolnictwa, która stanowi główny rys arystokracyi włoskiej i jest zasadniczem źródłem jej żywotności. Każda szlachta trwa mocno, nawet bez przywilejów prawnych, gdy jest rolniczą i trzyma się tradycyj historycznych.
— A więc oceniasz pan zbiór jedwabiu na pięćdziesiąt kilo kokonów?...
— Tak, ekscelencyo — odrzekł intendent.
— Sto uncyj żółtego jedwabiu, sto razy pięćdziesiąt, czyni pięć tysięcy — mówiła hrabina — po cztery franki pięćdziesiąt?...
— Może po pięć, ekscelencyo — odezwał się intendent.
— Liczmy dwadzieścia dwa tysiące pięćset — odezwała się hrabina — tyleż japońskiego... to nam pokryje wydatki hodowli...
— Tak, ekscelencyo. Co zaś do wina...
— Sądzę, według tego, coś mi pan powiedział o winnicy, to należy sprzedać jak najprędzej agentowi Kaufmana wszystko co zostało ze zbioru przeszłorocznego, ale nie taniej, jak po sześć franków... Wiesz, że trzeba, żeby beczki były wyreparowane i gotowe na sierpień... Gdybyśmy tym razem chybili, w pierwszym roku fabrykacyi wina nową maszyną, to byłoby bardzo głupio...
— Tak, ekscelencyo. A konie?
— Zdaje mi się, że to jest sposobność, z której korzystać należy. Trzeba, żebyś pan siadł na pociąg pośpieszny do Florencyi, dziś jeszcze o godzinie drugiej. Będziesz w Weronie jutro rano. Interes załatwisz, a konie tegoż wieczoru winny być w Piove... No, skończyliśmy w sam raz.
Wyrzekła to, porządkując papiery intendenta. Włożyła je sama do koperty i oddała mu do ręki. Słuch miała nadzwyczajnie bystry i słyszała, że ktoś otworzył drzwi do przedpokoju. Zdawało się, że gruby intendent zabrał w swym wielkim portfelu, wszelkie kłopoty pieniężne tej nadzwyczajnej kobiety. Gdy bowiem skończyła rozmowę, a raczej monolog, przyjęła nowo przybywającego, którym był książę Ardea, z uśmiechem najswobodniejszym i najmilszym. Do służącego zawołała:
— Chcę z księciem pomówić. Gdyby kto przyszedł, nie przyjmij, ale też i nie odmawiaj. Kartę mi przynieś...
Poczem zwracając się do młodego człowieka, rzekła:
— A więc, Simpaticone? (było to słodkie przezwisko, jakie mu dawała) — jakże się skończył dla ciebie wczorajszy wieczór?
— Nie będziesz pani wierzyła — odrzekł Peppino Ardea, śmiejąc się — ja, który już nic nie mam, nawet łóżka!... Poszedłem do klubu i grałem... Trzymałem bank i poraz pierwszy w mem życiu wygrałem...
Był tak wesoły, opowiadając swój krok nierozsądny, tak błaznował ze swej ruiny, że hrabina patrzała nań prawdziwie zdziwiona, tak jak on na nią patrzał, gdy wszedł. Znali się nawzajem tak niewiele i tak źle zdawali sobie sprawę z odrębności swych charakterów, iż oboje dziwili się sobie, widząc taki spokój wzajemny. Ardea nie mógł zrozumieć tego, że hrabina wcale nie była zaniepokojona powrotem Gorskiego i następstwami, jakie z niego wyniknąć mogą. Hrabina dziwiła się, że wśród upadku majątkowego, widzi tego osobliwszego chłopca tak zabawnie wesołym. Ubrał się dziś rano tak starannie, jak gdyby nie szło w tej chwili o całą może jego przyszłość, i jego garnitur w kratki pięknie skrajany, kolor koszuli, krawata, trzewiki żółte, kwiatek w dziurce od guzika, wszystko składało się na to, że wyglądał jak ładna i niepoprawna lalka płochości umysłowej. Zapłacił tak drogo za swą nieopatrzność, że hrabina żałować go poczęła; obudziło się w niej uczucie, jakie mają istoty silne wobec istot bezbronnych; chciała dlań działać, pomódz temu dziecku, pomimo jego woli, i odrazu rozpoczęła rozmowę o małżeństwie z Fanny Hafner. Ze swym zdrowym zmysłem, z instynktem urządzania wszystkiego, pani Steno widziała w tym związku tyle dla wszystkich korzyści, że chciała go przyprowadzić do skutku jak najprędzej, jak gdyby szło o jej własny interes. Małżeństwo to odpowiadało zamiarom barona, który mówił jej o niem jeszcze miesiąc temu. Odpowiadało ono Fanny, która pragnęła przejść na katolicyzm za zgodą ojca; odpowiadało księciu, który odrazu wydobywał się ze wszystkich swoich kłopotów i odpowiadało nakoniec nazwisku Castagna. Jakkolwiek Peppino był jego jedynym w tej chwili przedstawicielem, i jakkolwiek, w skutek starej tradycyi rodu, nosił on tytuł odmienny od tytułu rodowego papieża Urbana VII, ta sprzedaż przez licytacyę słynnego pałacu wywołała istny skandal i w prasie i w opinii, której należało zatkać usta. Hrabina zapomniała, że brała udział bez protestowania w podziemnych działaniach tej subhastacyi. Czyż Hafner nie powiedział jej dawniej, że zakupił za marne pieniądze mnóstwo weksli księcia? Czyż nie znała dobrze barona i czyż nie była pewną, że pan Noe Ancona, wierzyciel nieubłagany, który wystawił na sprzedaż pałac, był tylko parawanem, po za którym Hafner się ukrywał? Czyż sama w przystępie gniewu na barona nie zdradzała przed Albą tego planu bardzo prostego. Pogrążyć Ardeę w ostatecznym upadku i potem dopiero ofiarować mu ratunek w formie związku z Fanny, a współcześnie wykonać wyborną operacyę! Gdyż majątki księcia, raz mając wolną hipotekę, odzyskają natychmiast swą istotną wartość i nierozsądny spekulant będzie znów tak bogatym, jak dawniej, a może bogatszym. Czyż więc nie było koniecznością pokonanie ostatniego wahania się młodego człowieka, w obec tego zbawczego małżeństwa?
Po chwilowem milczeniu i bez żadnego wstępu, rzekła:
— No... pomówmy teraz o interesach... Siedziałeś pan wczoraj przy obiedzie obok mej młodej przyjaciółki, miałeś cały wieczór dla jej zbadania.. Odpowiedz mi szczerze: czy nie będzie ona piękną księżniczką rzymską, gdy uklęknie w sukni ślubnej przed grobowcem Apostołów? Czy nie widzisz jej w białej toalecie i w welonie, jak wysiada przed wspaniałemi schodami św. Piotra, z powozu zaprzężonego w przepyszne konie, jakie jej podaruje ojciec? Zamknij pan oczy i wyobraź to sobie... Czy będzie piękną? Czy będzie nią?...
— Bardzo piękną — odrzekł Ardea, uśmiechając się do kuszącego zjawiska, jakie pani Steno wywołała — jakkolwiek nie jest blondynką. A pani wiesz, że dla mnie kobieta nie blondynka.. Ach, hrabino! co za szkoda, że w Wenecyi, przed pięciu laty, pewnego wieczoru... Czy pani pamiętasz?...
— Zawsześ pan jednakowy! — zawołała, śmiejąc się głośno swym śmiechem dźwięcznym i czystym — przyszedłeś pan do mnie dziś rano, żeby porozmawiać o małżeństwie, niespodziewanem dla ciebie z twoją opinią gracza, hulaki i utracyusza, małżeństwie, które zadość czyni wszelkim, najbardziej wygórowanym warunkom. Wszystko w niem jest: piękność, młodość, inteligencya, majątek, a nawet, rzecz trudna do uwierzenia, jeżeli umiem patrzeć na mą przyjaciółkę, początek miłości, bardzo żywej miłości... I o mało, żeś pan się mnie nie oświadczył... No, no!
I podała mu rączkę, okrytą błyszczącemi szmaragdami, którą ucałował:
— Przebaczam panu, ale musisz odpowiedzieć: tak lub nie... Czy mam cię oświadczyć? Jeżeli tak, to koło drugiej godziny pojadę do pałacu Savorelli i pomówię z przyjacielem Hafnerem. On znów pomówi z córką i będziesz miał ich odpowiedź dziś wieczorem, lub jutro. No, cóż: tak, czy nie?
— Dziś wieczorem!... jutro!... — zawołał książę, potrząsając głową z ruchem wysoce zabawnym — ależ tak prędko nie mogę się zdecydować. To zasadzka! Przyszedłem tu na pogawędkę, po to, by się pani poradzić...
— Względem czego? — zapytała pani Steno z żywością prawie niecierpliwą — co ja panu mogę powiedzieć takiego, czegobyś pan nie wiedział? Czy w ciągu dwudziestu czterech godzin, czterdziestu ośmiu, w pół roku, zmieni się cokolwiek, proszę ja pana? Trzeba rzeczy widzieć takiemi, jakiemi one są. Czy jutro, pojutrze i tam dalej, będziesz pan mniej zrujnowany?...
— Nie, ale...
— Tu niema żadnego „ale“ — zawołała, nie pozwalając mu mówić, jak swemu intendentowi. Despotyzmu, wrodzonego osobom silnym, nie zdołała stłumić w sobie, gdy szło o postanowienia, co do których raz już powzięła decyzyę — jedynym zarzutem poważnym, jaki zrobiłeś, gdym ci mówiła o tem małżeństwie przed sześciu miesiącami, było to, że Fanny nie jest katoliczką. Dziś wiem, że pragnie ona się nawrócić. O tem więc niema co mówić...
— Nie, ale...
— Co do Hafnera — ciągnęła hrabina — powiesz mi, że jest on moim przyjacielem, że więc jestem stronną, ale sama ta stronność świadczy, że mam swoje zdanie... To właśnie teść najlepszy dla ciebie... Nie potrząsaj głową... Odzyska on wszystko, co się tylko da odzyskać z twego majątku... Zostałeś zrabowany, mój biedny Peppino, jak w lesie... Sameś mi to opowiadał... Zostań zięciem barona, a będziesz mi nowe wiadomości opowiadał o tych tam rabusiach. Wiem... wiem... Są tam jakieś początki baronostwa niejasne, jest jakiś proces przed dziesięciu laty ze wszystkiemi pettegolezzi, do których dał powód. Ale to wszystko jest drobnostką. Baron dorabiał się ciężko. Pochodzi on z rodziny żydowskiej — jak widzisz, powiadam ci wszystko — ale ochrzczonej od dwóch pokoleń, tak że historya o zmianie religii w chwili, gdy począł mieszkać we Włoszech, jest oszczerstwem, tak samo, jak i reszta. Miał proces, ale wyszedł zeń uniewinniony. Przecież niechcesz uchodzić za sprawiedliwszego od samej sprawiedliwości, co?
— Nie, ale...
— Czegóż więc chcesz? Na co czekasz? Chcesz, by w końcu wszystko przepadło, tak jak twój majątek?...
— Ej! pozwólże mi pani odetchnąć, odpocząć, ochłonąć — rzekł Ardea i wziął w rzeczy samej wachlarz hrabiny z biurka. — Ja, com nigdy nie wiedział rano, co będę robił wieczorem, com zawsze żył, jak w podróży, idąc za fantazyą moją, mam w ciągu pięciu minut zdecydować się co do nałożenia na siebie więzów na całe życie!...
— Chciałabym wiedzieć, czego pan ostatecznie chcesz — odezwała się hrabina. Jest to bardzo przyjemną rzeczą podróżować i kierować się fantazyą, ale gdy idzie o życie, to te dzieciństwa są bardzo niebezpieczne. Ja znam tylko jedno: mieć cel i iść do niego prosto. Pański cel jest bardzo wyraźny: wydobyć się z kłopotów. Droga niemniej jest wyraźną: ożenić się z panną, która ma pięć milionów posagu. Tak, czy nie, chcesz się pan z nią ożenić?... Ach — zawołała nagle, zmieniając przedmiot rozmowy — ani chwili czasu nie będę dziś rano miała, a mam wizytę o godzinie jedenastej.
Spojrzała na zegar, stojący na stole, którego wskazówka była na wpół do jedenastej. Usłyszała otwierające się drzwi. Służący stał już przed nią i podawał jej na tacy kartę. Wzięła tę kartę, obejrzała, zmarszczyła swe śliczne jasne brwi, znów spojrzała na zegar, zawahała się, wreszcie rzekła:
— Poproś, by ten pan poczekał w małym salonie okrągłym i powiedz, że zaraz przychodzę.
Poczem zwracając się do Ardei, rzekła:
— Może pan myślisz, żeś się wywinął? Wcale nie. Zabraniam panu wychodzić ztąd, dopóki nie powrócę. Za kwadrans będę tu... Może pan chcesz dzienników? tu są... może książek, tytoniu? wszystko tu jest. Pudełko to pełne jest cygar... Za kwadrans wrócę i muszę mieć pańską odpowiedź. Rozumiesz pan, muszę ją mieć...
I na progu, z uśmiechem, używając wyrażenia w narzeczu Włoch północnych, rzekła:
Ciao, simpaticone...
Jest to zepsutem schiavo i znaczy „sługa“.
— Co za kobieta! — zawołał do siebie Peppino Ardea, gdy drzwi zamknęły się i znikła jasna suknia hrabiny — a! co za szkoda, że przed pięciu laty w Wenecyi, nie byłem wolny!... Kto wie? gdybym się był ośmielił wtedy, gdy mnie odprowadziła do mego pałacu w gondoli?... Właśnie porzuciła była San Giobbe’a, a Bolesław jeszcze się nie zjawił. Byłaby mi radziła, kierowała mną. Grałbym na giełdzie tak, jak ona, według rad Hafnera, ale nie jako jego zięć! Nie byłbym skuty więzami małżeńskiemi... a ona miałaby lepszy tytoń...
Właśnie zapalił cygaro Virginia, dar Maitlanda. Rzucił je, skrzywiwszy się jak dziecko zepsute, narażając na zatlenie się delikatną matę, pokrywającą marmur posadzki i przeszedł do przedpokoju, dla wydobycia z bocznej kieszeni swego letniego okrycia, w które rozsądnie ubrał się, wychodząc o godzinie ósmej rano, swej cygarnicy. Zapaliwszy cygaretkę, wydobytą z tej cygarnicy, napełnioną tak zwanym tytoniem egipskim, zmieszanem z opium i saletrą, którego moda kazała mu używać zamiast prawdziwego tytoniu amerykańskiego, rzucił machinalnie wzrokiem na tacę, którą służący postawił tutaj wychodząc z pokoju. Leżała tam jeszcze karta nieznajomego gościa, dla którego pani Steno go opuściła. Ardea przeczytał na bilecie ze zdziwieniem nadzwyczajnem te słowa: „Bolesław hr. Gorski“...
— Ona jest godniejszą podziwu, niż myślałem — szepnął, wchodząc do kancelaryi pustej. — Choćby chciała, to teraz nie wyjdę, muszę ją zobaczyć po tej rozmowie!...
W rzeczy samej był to Bolesław, którego hrabina zastała w salonie okrągłym. Miejsce to umyślnie wybrała dla burzliwej rozmowy, jaką przewidywała. Był to pokój odosobniony, po za salonem się znajdował i odpowiadał tarasowi. Stanowił on wraz z pokojem stołowym cały parter, a raczej antresolę pałacu. Apartament pani Steno, oraz mały salonik, w którym został Peppino, był na pierwszem piętrze, jak również pokoje hrabianki i jej guwernantki, niemki, Fraulein Weber, w tej chwili będącej w podróży.
Hrabina nie omyliła się. Pierwsze spojrzenie, jakie rzuciła wczoraj na Gorskiego, przekonało ją, że wszystko on odgadł, że wie wszystko. Nie mogła zresztą o tem wątpić, gdyż Hafner zawiadomił ją o słowach Dorsenne’a, co do skrytego pobytu polaka w Rzymie.
Nie myliła się również co do zamiarów Bolesława i jedno na niego wejrzenie przekonało ją, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Gdy mężczyzna był kochankiem kobiety, kochankiem, który, jak Gorski, przez dwa lata żył z nią w nieustannie powtarzanych aktach miłosnych, to kobieta zachowuje względem niego pewien instynkt fizyologiczny, nieomal zwierzęcy. Każdy ruch jego, ton mowy, westchnienie, zarumienienie się, lub bladość, są dla niej znakami, które tłomaczy sobie zawsze prawdziwie. I dlaczego temu instynktowi odgadującemu towarzyszy zupełne zapomnienie dawnych pieszczot? Jest to jeden z objawów tej zagadki nierozwiązalnej i smutnej, jaką jest narodzenie się i śmierć miłości. Pani Steno zresztą nie miała pociągu do tego rodzaju rozmyślań. Jak wszystkie natury rzeźkie i proste, spostrzegała tylko fakt i, nie szukając przyczyn, przyjmowała go w zupełności. To też wczoraj zauważyła, że obecność dawnego kochanka nie budzi w niej tej zmysłowej strony, która ją czyniła tak słabą dla niego przez dwa przeszło lata, tak uległą wszelkim jego kaprysom. Była teraz tak nieczułą, jak marmur płaskorzeźby Mino da Fiesole, umieszczonej w murze tuż nad poręczą fotelu, na którym usiadła.
Gorski, pomimo napadu wściekłości, któremu w tej chwili podlegał i który go czynił zdolnym do najszkaradniejszego nawet gwałtu, odgadł niejako tę zupełną nieczułość. Bardzo często, w ciągu długiego ich związku, przybywał na schadzkę rano, o tejże samej godzinie, i widywał ją w takiejże toalecie, zawsze tak zgrabną, tak młodą w swej dojrzałości, tak chciwą na pocałunki, drżącą z żądzy. Teraz w jej oczach błękitnych, w uśmiechu, w całej osobie, było coś wdzięcznego i nieprzystępnego zarazem, coś, co budzi w kochanku opuszczonym chęć zdeptania, bicia, dręczenia kobiety, która się tak uśmiecha. Niech przynajmniej i ona dozna boleści. A przytem była ona tak piękna w blasku porannym, złagodzonym przez zapuszczone story, że budziła w nim także żądzę schwycenia jej w swe ramiona z jej, lub mimo jej woli. Uczuł, wchodząc do pokoju, silny zapach ambry, jakiej używała w kąpieli i ten zapach wzbudził w nim dawną żądzę, tym bardziej, że służący oświadczył mu pierwotnie, że pani Steno ma gościa, więc przypuszczał, że tym gościem był Maitland. To uczucie namiętne, ale dotąd trzymane na wodzy, drżało w prostem powitaniu, z jakiem ją przyjął. W pewnych chwilach słowa są niczem, ale ton mowy wszystko znaczy. A dla hrabiny ton jego wydawał się w tej chwili strasznym:
— Przeszkadzam ci — rzekł, kłaniając się i biorąc koniec paluszka u ręki, którą doń wyciągnęła wchodząc. — Wybacz mi, myślałem żeś sama. Może wyznaczysz mi inny czas rozmowy, którą pragnąłbym mieć z tobą...
— Ależ nie, nie! — odrzekła, nie pozwalając mu kończyć zdania — jest u mnie Peppino Ardea, który zaczeka na mnie, a raczej na nas... Znasz mię przytem, wiesz, że wszelkie sprawy lubię załatwiać odrazu. Gdy mam coś komu powiedzieć, to mówię odrazu. Raz, dwa, trzy... To jest najlepiej. Czekać zawsze jest źle...
— Bardzo się cieszę, że tak patrzysz na rzeczy — odrzekł Bolesław z szyderstwem, które wykrzywiło jego twarz piękną w śmiech dzikiej nienawiści.
Wesołość spokojna i pełna prostoty, jaką okazywała, raniła mu serce i powoli, tracąc panowanie nad sobą, mówił:
— W rzeczy samej idzie o pewne wyjaśnienia, których zdaje mi się, mam prawo żądać i których żądam...
— Owszem, żądaj, mój drogi — odrzekła hrabina, patrząc mu prosto w oczy i nie spuszczając swego wzroku dumnego, w którym jego słowa rozkazujące, zapaliły płomień.
Jeżeli wczoraj była godną podziwu, stawiając czoło powrotowi swego dawnego kochanka w chwili, gdy bawiła się sam na sam z nowym, to dziś była o wiele godniejsza tegoż podziwu, gdy nie dodawało jej odwagi otoczenie przyjaciół. Nie była pewną, czy szaleniec, przed którym teraz stała, nie jest uzbrojony i wiedziała, że może ją zabić, a ona nie zdoła mu się obronić. Ale scenę tę trzeba było raz odegrać wcześniej czy później, i odgrywała ją bez trwogi. Nie kłamała wcale, gdy przed chwilą mówiła do Pepina Ardea: „Moją zasadą jest mieć cel wytknięty i iść do niego śmiało“... Chciała zerwać stanowczo z Bolesławem, dla czegóżby więc miała się wahać co do środków? On tymczasem milczał, jakby szukał słów odpowiednich, wreszcie rzekł:
— Czy pozwolisz mi cofnąć się o trzy miesiące wstecz, choć czas ten bądź co bądź może jest zbyt długim dla pamięci kobiecej! Nie wiem czy sobie przypominasz nasze ostatnie widzenie się? Przepraszam, chciałem powiedzieć przedostatnie, bośmy się widzieli wczoraj wieczorem. Zgodzisz się zapewne na to, że sposób, w jakiśmy się rozstali wtedy, nie zapowiadał wcale tego, w jakim znów się ujrzeliśmy...
— Zgadzam się na to — odrzekła hrabina z nowym błyskiem dumy zranionej — choć nie lubię, gdy kto w ten sposób do mnie przemawia. Poraz to drugi odzywasz się do mnie, jak oskarżyciel, i wobec tego sądzę, że dalsza rozmowa jest zbyteczną...
— Katarzyno!...
Ten krzyk Gorskiego, w którym gniew wzrastał, zdecydował hrabinę do przyśpieszenia rozwiązania tego dramatu, w którym każde słowo mogło być nowym wybuchem uniesienia.
— Cóż takiego? — zapytała, zakładając z ruchem tak rozkazującym, że wstrzymał groźbę. — Posłuchaj mię, Bolesławie. Już od dziesięciu minut rozmawiamy i niceśmy sobie nie powiedzieli, gdyż brak nam wzajemnie odwagi do postawienia kwestyi jasno, tak jak ją czujemy i widzimy. Zamiast pisania do mnie listów, jakeś to robił, a na które odpowiadać nie mogłam, zamiast wracać do Rzymu jak złoczyńca, potajemnie, zamiast przychodzić do mnie wczoraj wieczorem z groźbą na twarzy, zamiast przystępować do mnie dziś rano z uroczystością sędziego, lepiej było zapytać mię po prostu, szczerze jak ten, którego niegdyś kochałam, bardzo kochałam... Czyż dla tego, że byłeś moim kochankiem, mamy się dziś nienawidzić?...
— Byłem kochankiem?... — podchwycił Gorski. — A więc nie kochasz mię już? Ach, wiedziałem o tem, odgadłem to zaraz, w pierwszym tygodniu mej przeklętej nieobecności!... Ale nigdybym nie uwierzył, że mi to powiesz kiedyś, tak jak teraz, tym głosem spokojnym, który jest bluźnierstwem okropnem dla całej naszej przeszłości. Nie, nie uwierzyłbym temu, nawet teraz słysząc, nie wierzę... Nie, to za wiele, to jest niegodne...
— A dla czego? — zawołała hrabina, podnosząc czoło z wyrazem dumy — tylko kłamstwo jest niegodnem w miłości... Wiem ja, że wy, mężczyźni, nieprzyzwyczajeni jesteście spotykać kobiety prawdziwe, takie, które mają szacunek i cześć dla swych uczuć. Ja mam ten szacunek i tę cześć. Powtarzam ci, Bolesławie, że cię bardzo kochałam. Nie ukrywałam tego nigdy przed tobą, oddawałam ci się zupełnie. Postępowałam z tobą uczciwie... i postępuję tak samo, zrzekając się ciebie i ofiarując w zamian przyjaźń stałą, przyjaźń człowieka dla człowieka, gotową na każde twe żądanie dać dowód swej szczerości...
— Przyjaźń ze mną, ze mną, ze mną? — zawołał Bolesław. — Czyż nie dość okazałem cierpliwości, słuchając tego co mi mówisz? Widziałem jak kłamiesz i jak współcześnie potępiasz kłamstwo słowami!... I dla czegóż nie żądasz jeszcze, bym został przyjacielem tego, który mię zastąpił?... To tak?... Bierzesz mię za ślepego i przypuszczasz, iż nie widziałem wczoraj przy tobie tego Maitlanda, i że nie spostrzegłem na pierwszy rzut oka, jaką on rolę gra wobec ciebie? Czyż więc nie rozumiesz tego, że musiałem mieć bardzo ważne przyczyny, żem powrócił w ten sposób? Czyż nie wiesz, że nie żartuje się z człowieka, który cię tak kochał, jak ja cię kocham? To nie prawda, nie postępowałaś ze mną uczciwie, skoro znalazłaś kochanka, tego człowieka, będąc jeszcze moją metresą. Nie miałaś do tego żadnego prawa, tak, nie miałaś! I jeszcze takiego człowieka! Gdyby to był Ardea, Dorsenne, ktokolwiek bądź, bylem się nie wstydził go za ciebie?... Ale to bydlę, ten głupiec, który nie ma nic za sobą, ani piękności, ani urodzenia, ani elegancyi, ani inteligencyi, ani talentu, bo on nie ma talentu nawet za grosz jeden!... Nic nie ma... chyba tylko postawę atlety!... tak samo, jakbyś mię oszukiwała z lokajem... nie to zanadto ohydne. Katarzyno, przysięgnij mi, że to nieprawda! Powiedz mi, że mię już nie kochasz, poddam się temu, pójdę sobie, przyjmę wszystko, wszystko, tylko mi przysięgnij, że tego człowieka nie kochasz... Przysięgnij, przysięgnij!...
Mówiąc to, chwycił ją za rękę tak gwałtownie, że krzyknęła i wyrwała mu się, wołając:
— Puść mię, boli mnie!
I dodała:
— Jesteś szaleńcem i to jedno cię tylko tłomaczy... Nie mam ci na co przysięgać. Potem co ci powiedziałam, nic ci do tego co czuję, co myślę i co robię... Wierz lub nie wierz, obojętne mi to.
Teraz oburzenie kobiety, dotkniętej w człowieku, którego kochała, wzięło górę:
— Ostrzegam cię, że nie pozwolę na to, byś mi coś podobnego mówił o mych przyjaciołach... Obraziłeś mię ciężko i tego ci nie przebaczę... Zamiast przyjaźni, którą ci tak uczciwie ofiarowałam, stosunek nasz odtąd będzie towarzyski... Sam tego chciałeś... Staraj się, by i ten stosunek nie został zerwany... Bądź przyzwoity, przynajmniej co do formy. Pamiętaj, że masz żonę, a ja że mam córkę i że dla nich powinniśmy uniknąć następstw tego zerwania... Bóg mi świadkiem, że chciałam postąpić inaczej...
— Żona! córka! — zawołał młody człowiek z goryczą — to właśnie pora o nich wspominać i stawiać je między tobą i moją zemstą sprawiedliwą! Nie wstydziłaś się ich wprzódy, wtedy gdyś kochała się we mnie!... Było to wówczas wygodnem dla ciebie, by one żyły ze sobą w przyjaźni. I ja na to pozwoliłem, zgodziłem się na tę nikczemność... a dziś chcesz się zasłonić temi dwoma niewinnemi. Nie, tak nie będzie! nie porzucisz mię tak łatwo! Ponieważ na tym tylko punkcie mogę ci zaszkodzić, więc ci zaszkodzę. Trzymam cię i będę cię trzymał. Albo wyrzucisz tego człowieka za drzwi, albo na nic zważać nie będę. Moja żona dowie się o wszystkiem! Ha! tem lepiej. Już od dość dawna kłamstwo mię dusi... I twoja córka się dowie i osądzi cię wcześniej...
Mówiąc to, postąpił ku niej z gestem tak groźnym, że cofnąć się musiała. Jeszcze chwila, a ten człowiek spełni swą groźbę. Uderzy ją, potłucze wszystko dokoła niej, wywoła straszliwy skandal. Potrzebowała wyciągnąć rękę, by nacisnąć guzik dzwonka elektrycznego i nacisnęła go, a Gorski mówił dalej z uśmiechem pogardliwym:
— Tak, zawołaj lokai, żeby cię bronili. Nic ci innego nie pozostaje...
— Mylisz się — odrzekła — nie boję się wcale. Powtarzam ci, że jesteś szaleńcem i chcę ci tego dowieść, budząc cię do rzeczywistości, nie... Poproś panny Alby, żeby zeszła — rzekła do służącego, który na głos dzwonka nadbiegł.
Te parę słów była to kropla zimnej wody, która rozbija szalony wybuch pary. Znalazła jedyny sposób zakończenia tej strasznej sceny. Gdyż, pomimo groźby przed chwilą wypowiedzianej, wiedziała dobrze, że Gorski cofnie się przed młodą dziewczyną, przyjaciółką jego żony, której czułość i wrażliwość znał doskonale. Gorski był zdolny do najniebezpieczniejszego szaleństwa w przystępie namiętności rozdrażnionej przez próżność; miał jednak w sobie wiele rycerskości, która wobec Alby musiała powstrzymać wszelkie jego wybuchy. Co do moralności tej kombinacyi obrony, mieszającej córkę do sprawy zerwania z kochankiem mściwym, hrabina nie pomyślała o tem wcale. Mówiła często: „to moja koleżanka, moja przyjaciółka“... I w rzeczy samej tak myślała Chęć oparcia się na niej w tej chwili krytycznej była rzeczą dla niej tak naturalną, jak podawanie ramienia swemu dziecku, gdy razem pływały w lecie na Lido i gdy zanadto oddaliła się od lądu. Wśród oburzenia, w jakiem znajdował się Gorski, to nagle odwołanie się do Alby niewinnej, musiało mu się wydawać i wydawało się ostatnim stopniem cynizmu. Przez cały ten, krótki zresztą, czas, który upłynął od wyjścia służącego i przybycia córki, przechadzał się po pokoju wzdłuż i wszerz, ścigany przez zuchwały wzrok swej dawniej kochanki i powtarzał te słowa:
— Gardzę tobą... gardzę tobą!... och, jak gardzę tobą!...
Poczem usłyszawszy, że drzwi się otwierają, zawołał:
— Będziemy jeszcze o tem mówili, łaskawa pani...
— Jak się panu podoba — odrzekła Katarzyna Steno i zwracając się do córki, dodała: — wiesz, że powóz na nas czeka o godzinie jedenastej, i że teraz jest już kwadrans na dwunastą? Czy jesteś gotową?... — Jak widzisz — odpowiedziała młoda dziewczyna, okazując ręce w rękawiczkach koloru szarego, które kończyła zapinać; na głowie miała szeroki kapelusz z czarnej koronki, która tworzyła niby wielką aureolę ciemną i przejrzystą koło jej włosów złocistych. Jej piersi małe były ściśnięte gorsetem bardzo obcisłym, który Maitland wybrał do portretu, z materyi ciemno-błękitnej, kończącej się przy szyi i rękach wstążkami aksamitnemi ciemniejszego odcienia. Biały blask kołnierzyka i mankietów męzkich nadawał tej wątłej postaci wdzięk młodzieńczy, niemal dziecinny. Widocznie zeszła wskutek wezwania matki z pośpiechem i uśmiechem, ale spostrzegłszy wyraz twarzy Gorskiego i błysk gorączkowy źrenic hrabiny, uczuła to, co nazywała nieco dziwacznie, ale prawdziwie, „ukłóciem w serce“, niby ukłócie szpilki w bok lewy. Spała wybornie po wieczorze wczorajszym, na którym zdawało jej się, że znajdzie w zachowaniu się matki, odnośnie do hrabiego polskiego i malarza amerykańskiego, niezbity dowód jej niewinności. Ona tak podziwiała tę matkę, uważała ją za tak inteligentną, tak piękną, dobrą, że wątpić o niej, było męczarnią dla niej nie do wytrzymania! A przecież przez całe miesiące wątpiła! Okropna rozmowa o hrabinie, jaką słyszała na jednym z balów między dwoma kobietami, które nie wiedziały, że Alba po za niemi się znajduje, była powodem tego zwątpienia, które raz wzmagało się w niej, to znów słabło, w miarę tego, jak spostrzegała oznaki mniej lub więcej znaczące, czy to w spokojności pani Steno, jak wczoraj, lub w wzburzeniu, jak dzisiaj. Było to wrażenie bardzo szybkie, niespodziewane, istne ukłócie szpilki, które pozostawia za sobą ślad maleńki, drobną kropelkę krwi; i zawsze z tym samym uśmiechem, z jakim weszła, zapytała się Bolesława:
— Jak Maud spała? jak się ma dziś rano? a mój mały przyjaciel Łukaszek?...
— Doskonale się mają — odrzekł Gorski.
Ostatnie dreszcze gniewu, powstrzymane nagle przez pojawienie się młodej dziewczyny, objawiły się, ale tylko dla hrabiny, przez zdanie pozornie bardzo proste, ale któremu głos i wejrzenie nadawały gorycz nadzwyczajną:
— Zastałem ich tak samo, jakem opuścił... Kochają oni mnie bardzo... Zostawiam cię, hrabino, z księciem — dodał, idąc ku drzwiom — przyjazne słowa pani, hrabianko, powtórzę Maud...
Odzyskał znowu całą swą galanteryę, którą w nim wyrobił długi szereg przodków magnatów, nieco dzikich, ale zawsze wielkich panów. Jeżeli ukłonił się pani Steno z elegancyą, to w ukłonie oddanym córce, ukłonie bardzo nizkim, okazał cały swój wdzięk. Była to drobnostka, ale hrabina była zanadto wytrawna, by nie miała tego zrozumieć. Wzruszyło ją to, choć ani rozpacz, ani gniew i groźby nie potrafiły wstrząsnąć jej spokojem. Cała gibkość tej natury słowiańskiej, która ją tak długo zachwycała, objawiła się w tej zmianie, której dokonał w sobie bez najmniejszego przymusu. Przez chwilę owładnęło ją jakieś nieokreślone uczucie niezadowolenia z tryumfu, jaki odniosła nad tym człowiekiem, którego byłaby przed pięciu minutami chętnie wyrzuciła przez służbę za drzwi. Milczała i zapomniała o wszystkiem, nawet o obecności córki; odzyskała świadomość położenia dopiero wtedy, gdy ta ostatnia rzekła:
— Idę wziąć woalkę i parasolkę?...
— Znajdziesz mnie w kancelaryi, gdzie idę pomówić jeszcze z Ardeą — odrzekła matka i dodała — prawdopodobnie będę ci mogła w powozie oznajmić wesołą nowinę!...
Odzyskała swój uśmiech zwycięzki i nie przypuszczała, rozpoczynając znów rozmowę z Peppinem, że biedna Alba, powróciwszy do siebie, otarła z twarzy dwie wielkie łzy i że wzięła do ręki, dla powtórnego odczytania, haniebny list bezimienny, otrzymany wczoraj. A przecież umiała niejako na pamięć wszystkie jego zdania zdradzieckie! Głowa, która go układała, musiała być poprostu szaloną z zemsty, kiedy nie lękała się przesyłać niewinnemu dziecku denuncyacyi, skreślonej w sposób następujący:
Prawdziwy przyjaciel panny S... ostrzega ją, że kompromituje się mocno, jako młoda panna na wydaniu, odgrywając, obok pana Maitlanda, rolę taką samą, jaką odgrywała dawniej przy panu Gorskim. Są zaślepienia tak umyślne, że stają się wspólnictwem przestępstwa“...
Te słowa zagadkowe dla każdego innego, ale dla hrabianki okropnie jasne, były, podobnie jak w listach, o których Bolesław mówił Dorsenne’owi, wycięte z tego samego dziennika, złożone i nalepione na kartce papieru bez żadnych znaków, mogących ułatwić poszukiwania. Wyrafinowanie zaciekłej nienawiści spostrzegać się dawało w trudności, jaką zdrajca musiał pokonać, by znaleźć nazwiska, wydrukowane zapewne w jakiem sprawozdaniu z balu wielkoświatowego. Mój Boże! jakże Alba drżała na całem ciele wczoraj, czytając ten list, wzruszona straszliwie grozą, że na niej i na matce ciąży nienawiść takiej zbrodniczej duszy! Jakże potem kilka słów zamienionych z Dorsennem przywróciły jej spokój, a zwłaszcza ta pogoda hrabiny przy wejściu Bolesława Gorskiego! Wątły ten spokój prysnął odrazu, gdy spostrzegła matkę i męża swej najlepszej przyjaciółki, z oznakami sceny jakiejś burzliwej w oczach i w ruchach. Okropna boleść nią owładnęła, gdy sobie zadała pytanie: „co oni sobie powiedzieli? dlaczego są tak wzburzeni“? Nagle zmięła w rękach gwałtownie ten list bezimienny i przeklęty, który niejako oblekał w ciało jej boleść i podejrzenia. Zapaliwszy świecę, zbliżyła list do niej i płomień zmienił go wkrótce w garść popiołu. Szczątki te starła w swych drobnych rękach, tak że zmieniły się w pyłek, który wyrzuciła przez okno. Spojrzała potem na rękawiczki, przed chwilą jasno-szare, a teraz poplamione tym pyłem brudnym. Był to niejako symbol, ów osad brudny tych plam, jakie list ten, nawet spalony, zostawił na jej umyśle. Rękawiczki te sprawiły jej obrzydzenie. Zerwała je z rąk i gdy zeszła dla połączenia się z panią Steno, znikły już z jej rąk, w świeże ubranych rękawiczki, ślady tego tragicznego dzieciństwa, jak nie można było spostrzedz pod ciemną woalką, którą owiązała dokoła kapelusza, śladu łez w oczach. Zastała matkę, z powodu której tyle cierpiała, ubraną także w szeroki kapelusz jasny, z białą woalką, pod którą jej złociste włosy, oczy błękitne i cera różowa rzucały coś nakształt blasku. Miała na sobie suknię fałdowaną, z materyi i kroju stosowniejszą dla córki niż dla niej, i sama jaśniała teraz swobodą.
— No — rzekła do Peppina Ardea — winszuję panu, żeś się nakoniec zdecydował. Dziś jeszcze zrobię odpowiednie kroki i będziesz mi wdzięczny całe życie.
— Znam ja się dobrze — odparł młody człowiek — będę żałował mego postanowienia całe popołudnie... Co prawda — dodał filozoficznie — żałowałbym także tego, gdybym się nie zdecydował...
— Odgadujesz zapewne, że idzie tu o małżeństwo Fanny — mówiła pani Steno do swej córki w parę minut potem, gdy obie siedziały, jak dwie siostry, w wiktoryi, która je wiozła do pracowni Maitlanda.
— Więc myślisz — spytała hrabianka — że się to da zrobić?
— To już zrobione — odrzekła wesoło pani Steno. — Mam się oświadczyć o jej rękę. Dopiero to będą wszyscy troje szczęśliwi!... To licho Hafner oddawna do tego zmierzał!... Przypominam sobie, że w r. 1880, po swym procesie, wiesz? odwiedził mnie w Wenecyi — a ty i Fanny bawiłyście się na balkonie pałacu — zadawał mi liczne pytania o Kwirynał, o Watykan, o świat czarny i inny. Rozmowę tę zakończył słowami, wskazując na córkę: z tej małej będzie kiedyś księżniczka rzymska!
Dogaressa była tak szczęśliwa z powodzenia swej negocyacyi, oraz z tego, że jechała do pracowni Maitlanda kłusem wyciągniętym swych dwóch cobs angielskich, które pędziły tak szybko, że nie spostrzegła wcale na chodniku Bolesława Gorskiego, który ją ścigał wzrokiem. Alba ze swej strony była znowu tak wzruszona tym nowym dowodem i teraz już niezaprzeczonym niesumienności swej matki, że nie zauważyła także wcale męża Maude’y. Uczucie, które postawę barona Hafnera i księcia Ardei względem Fanny czyniło dla niej nieznośną prawie, było uczuciem bolesnej analogii między atmosferą kłamstwa, w której żyła ta ostatnia i atmosferą, w jakiej zdawało jej się, że ona sama żyje. To uczucie znów wywołało w niej „ukłócie serca“ zwłaszcza, gdy sobie przypomniała to, o czem dowiedziała się już dawniej od hrabiny, że baron Justus Hafner otoczył prawdziwą siecią intryg swego przyszłego zięcia. Ogarnął ją niewypowiedziany smutek i zwyczajem swoim milczała, podczas, gdy hrabina opowiadała, śmiejąc się nieustannie, o braku stanowczości w Peppinie. Co ją mógł teraz obchodzić gniew Bolesława? Cóż on mógł jej zrobić? Tę obojętność zupełną na scenę, która się między niemi odbyła, Gorski doskonale widział w chwili, gdy wiktorya koło niego przeleciała. Stał długi czas nieruchomy na chodniku, ścigając wzrokiem duży kapelusz jasny, ginący w pyle ulicy dwudziestego września. Nagle przyszła mu myśl do głowy, że może pani Steno i jej córka jadą do pracowni malarza Maitlanda?...
Zaledwie powziął tę myśl, a już nie mógł przemódz na sobie, by się o jej prawdzie zaraz nie przekonać. Skoczył do przejeżdżającej dorożki właśnie w chwili, gdy Ardea, wyszedłszy po nim z pałacu Steno, zbliżył się do niego i pytał:
— Dokąd jedziesz? Nie mógłbyś mnie zabrać ze sobą, pogadalibyśmy...
— Niepodobna! — odrzekł — mam się z kimś widzieć bardzo pilno; ale może za godzinę będę cię prosił o pewną przysługę... Gdzie cię znajdę?
— Będę w domu — odparł Peppino — przyjdź, zjemy razem śniadanie.
— Dobrze — zawołał Gorski i powstając szepnął do ucha woźnicy tak cicho, że towarzysz jego nie mógł słyszeć — dziesięć franków dostaniesz na piwo, jeżeli mnie w ciągu pięciu minut zawieziesz na róg ulicy Napoleona III i placu Wiktora Emanuela...
Woźnica schwycił cugle i pod wpływem magicznej mancia, rumak wychudzony, ciągnący botte, zmienił się w dobrego i dzielnego konia rasy rzymskiej, sama botte w lekki powozik, niby nowa carrozzelle toskańska, i wszystko to znikło w poprzecznej uliczce, gdy tymczasem rozsądny Peppino mówił do siebie:
— Ten dzielny zuch lepiejby zrobił, zostając ze swym przyjacielem Ardeą, zamiast lecieć gdzieś tam... Ta historya skończy się pojedynkiem. Gdybym nie był zajęty tem głupstwem — i wskazał końcem kija afisz o sprzedaży swego pałacu — zabawiłbym się wybornie, odbijając obu Katarzynę. Ale odłożę to na potem, po mem małżeństwie.
Tymczasem trzeba się zająć sprawami poważnemi. Książę, chytry szpak, nie omylił się co do kierunku dorożki, pędzonej przez Gorskiego. Kochanek opuszczony biegł do pracowni malarza Maitlanda. Szaleniec chciał przekonać samego siebie, że całe odkrycie nagości swej boleści na nic się nie przydało i że pani Steno, pozbywszy się go przed chwilą, udała się do nowego kochanka. Ale i na cóż mu ta oczywistość przydać się mogła? Wyobrażał sobie to posiedzenie artystyczne, to wygodne posiedzenie, jak go nazwał, mówiąc z Dorsennem i wyobrażenie to piekło go, jak rozpalonem żelazem. Gdyż pomimo wszystko, pomimo listów denuncyatorskich, pomimo sam na sam na tarasie, pomimo zuchwałego „Linco“, jak nazwała w jego obecności malarza, wątpił jeszcze, choć pewnym był, że pracownia była sceną długich i serdecznych poufałości. Pewność ta dusiła go, a jednocześnie przez dziwną sprzeczność, stanowiącą właściwość wszelkiej zazdrości, pragnął gorąco zobaczyć to własnemi oczami. Zeszedł więc z powozu na rogu, który wskazał woźnicy i ztąd mógł przejrzeć wzrokiem całą ulicę Leopardiego, przy której znajdował się dom jego rywala. Był to wielki budynek w stylu maurytańskim, wzniesiony przez sławnego artystę hiszpańskiego, Juana Santigoza, który musiał wszystko sprzedać przed pięciu laty, dom, pracownię, konie, obrazy ukończone, szkice zaczęte, by zapłacić ogromną przegranę w karty. Florentyn Chapron zakupił zaraz ten rodzaj fałszywej Alhambry o drzwiach łukowatych, której część wynajął swemu szwagrowi.
Bolesław Gorski stał przez kilka chwil na rogu chodnika i przypomniał sobie, że w roku przeszłym zwiedził ten pałac, w czasie jednej z tych przechadzek, tak pożądanych przez kobiety światowe, tak dobrze w Rzymie, jak i Paryżu, w towarzystwie pani Steno, Alby, Maude’y i Hafnera. Jakiś niewyjaśniony instynkt już wtedy wzbudził w nim antypatyę do malarza i jego dzieł. Czyż nie miał racyi?... Nagle, pochyliwszy się tak, żeby mógł widzieć, nie będąc widzianym, spostrzegł wiktoryę wjeżdżającą w ulicę długą Leopardiego, a w tej wiktoryi czarny kapelusz panny Steno i jasny kapelusz jej matki. W dwie minuty potem elegancki powozik zatrzymał się przed domkiem maurytańskim, którego białość jaśniała wśród innych budynków tej ulicy, po większej części niewykończonych jeszcze, z pewnym rodzajem zuchwałego przepychu. Obie kobiety zeszły i znikły po za drzwiami, które się zamknęły, a woźnica ruszył wolno z powrotem. Wstrzymywał konie, żeby się nie rozgrzały i dzielne cobs drżały z niecierpliwości, pokrywając wędzidła pianą. Widocznie hrabina i Alba zamierzały dłużej się zatrzymać w pracowni malarskiej. Czyż więc Bolesław dowiedział się czego nowego dla siebie? Czyż nie wyglądał śmiesznie na trotoarze tego skweru, na środku którego wznoszą się ruiny starożytnego wodociągu, nazwanego z wątpliwą autentycznością bramą tryumfalną Maryusza? Jednym rzutem oka młody człowiek ogarnął cały ten obraz; pustą wiktoryę, która się oddalała w stronę przeciwną, plac obszerny, tę ruinę, linię domów wysokich i swoją dorożkę nakoniec. Wydawało mu się tak dziwnem, że się tu znajdował i szpiegował to, o czem doskonale wiedział, że roześmiał się śmiechem nerwowym, wsiadł do dorożki i dał woźnicy własny adres: „palazzetto Doria. Plac Wenecki“.
Dorożka tym razem ruszyła wolno, gdyż woźnica zrozumiał, że gorączka szybkiej jazdy już minęła u jego klienta. W skutek przeciwnej metamorfozy, szybki koń rzymski stał się znów zwyczajną szkapą, a powóz ciężką, brudną maszyną, która toczyła się ulicą noga za nogą. Bolesław wpadł znów w zniechęcenie, konieczną reakcyę gwałtownej poprzedniej działalności. Widzenie pracowni malarskiej, w której teraz znajdowała się pani Steno, poczęło się rysować w umyśle zazdrośnika z coraz większą wyrazistością, w miarę oddalenia. Widział w myśli swą kochankę dawną, przechadzającą się wśród ozdobnych obić, zbroi, studyów rozpoczętych, jak ją widział tak często chodzącą po jego własnym gabinecie, z uśmiechem kobiety zakochanej, dotykającej się z rozkoszą wszystkich przedmiotów, wśród których żyje jej kochanek. Widział Albę nieruchomą, służącą za parawan tej nowej intrydze matki, z tą samą naiwnością, z jaką niegdyś okrywała ich związek. Widział Maitlanda ze spojrzeniem obojętnem wczorajszem, ze wzrokiem człowieka wybranego, pewnego swego tryumfu, który nie doznaje nawet zazdrości o przeszłość, jedynej pociechy dla dumy obrażonego poprzednika. Niewzruszony spokój tego, który nas zastępuje przy kochance niewiernej, zwiększa jeszcze naszą wściekłość, jeżeli jesteśmy na tyle śmieszni i nieszczęśliwi, że ulegamy kryzysowi takiemu, jakiemu uległ Gorski. Była chwila, w której to widzenie rywala stało się dlań nie do wytrzymania. Znajdował się tuż przy swoim domu, gdyż objechał ten godny podziwu plac, cały przepełniony szczątkami bazylik, to forum Trajana, nad którem panuje posąg św. Piotra, ustawiony na szczycie sławnej kolumny. Wokoło kolumny z marmuru rzeźbionego, wdzierają się ku górze legiony, by przyczynić się na szczycie do tryumfu pokornego rybaka galilejskiego, który przed osiemnastu wiekami wylądował w porcie Tybru, nieznany, prześladowany, żebrząc może. Jakiż wzór, jaki symbol podniosły ten apostoł! Ale Gorski nie był ani Montfanonem, ani Dorsennem, by w jego sercu rozległ się odgłos takiej nauki. Był to człowiek namiętności i czynu, który widział w sferze, w którą go los rzucił, tylko namiętności swoje i swoje czyny. Nowy napad szalonego gniewu nim owładnął na myśl postawy, jaką wczoraj przybrał Maitland. Tym razem nie mógł się uspokoić. Pociągnął za rękaw zdumionego woźnicę i krzyknął mu adres ulicy Leopardiego tonem tak rozkazującym, że koń znowu zaczął kłusować, tak samo, jak pierwszy raz, a powóz przemykać się w labiryncie ulic. Jakaś nieokreślona, tragiczna wola podnosiła głowę w sercu młodego człowieka. Nie! on nie zniesie dłużej tej bezczelności. Zbyt boleśnie był dotknięty w tem, co było dlań najżywotniejszem i najserdeczniejszem, w dumie i w miłości. Jedno i drugie uczucie krwawiło się w nim i instynkt jakiś popychał go do nowego kroku szalonego. Stara krew wojewodów, z których Dorsenne zawsze sobie podrwiwał nieco, wrzała w jego żyłach. Jeżeli polacy dostarczyli tylu bohaterów dramatom i romansom nowoczesnym, to tylko dlatego, że pomimo klęsk bardzo drogo opłaconych, pozostali zawsze rasą najbardziej rycerską i najmężniejszą w Europie. Gdy ludzie ci, nadzwyczaj łatwi do podniecenia, są dotknięci głęboko, to zaraz chcą się bić, tak jak potomkowie samobójców myślą o odebraniu sobie życia. Wesoły Ardea, ze swą bystrością włocha, odrazu zauważył rezultaty, do których charakter Gorskiego doprowadzić go musi. Ten kochanek zdradzony musiał się bić, żeby znieść tę zdradę. Zrani, albo zabije może swego rywala i namiętność jego zostanie zaspokojoną, albo też odda własne życie i odwaga, jaką okaże w obec śmierci, podniesie go we własnych oczach. Szalona myśl zawładnęła nim zupełnie i rzuciła go na ulicę Leopardi: chciał zaraz wyzwać rywala w obec pani Steno. Ach, jakże się ucieszy, gdy ją zobaczy drżącą, gdyż z pewnością drżeć będzie spostrzegłszy go, wchodzącego do pracowni! Ale zachowa się przyzwoicie, jak mu to ośmieliła się zuchwale przypomnieć. Przyjdzie pod pozorem zobaczenia portretu Alby. Będzie udawał spokojnego, ale znajdzie w rozmowie sposobność do wyzwania. Cóż łatwiejszego, jak w rozmowie o sztuce wywołać spór. Wszelki pozór będzie dobry, byle doprowadził do celu. Będzie tak mówił, że Maitland musi mu odpowiedzieć, a potem wszystko samo się zrobi. Ale Alba Steno będzie temu obecna? Ha! tym lepiej! Gdy przy niej spór się rozpocznie, łatwiej mu będzie ukryć przed własną żoną istotny powód tego pojedynku. Rozprawa ta musi się koniecznie odbyć, a z chwilą, gdy nastąpi porozumienie się świadków, amerykanin stanąć musi, w przeciwnym zaś razie Bolesław będzie się umiał urządzić odpowiednio, by ten głupiec dłużej w Rzymie nie bawił. Jeżeli znów indywiduum to ma choć trochę odwagi, to zaraz z początku zrozumie zamiary swego gościa i sprawa się szybko załatwi. Gorski był tak rozgrzany tym pomysłem wyzwania i pojedynku, że uczuł niejako ulgę, uczucie oswobodzenia, jakie towarzyszy charakterom silnym, gdy po dniach gorączkowych niepewności i wzburzenia wewnętrznego, następuje nakoniec spokój.
— Jakże to uspokaja krew sama myśl zemsty nad hultajem i hultajką — mówił, wysiadając z dorożki i dzwoniąc do drzwi domu maurytańskiego.
— Pan Maitland jest w domu? — zapytał się służącego, który natychmiast ochłodził jego zapał, wygłaszając to proste zdanie, którego się wcale nie spodziewał w swem rozgorączkowaniu.
— Niema pana.
— Dla mnie on jest — odrzekł Bolesław — miałem się tu zejść z panią i panną Steno, które na mnie czekają. .
— Kiedy pan wyraźnie kazał...
Służący, jakkolwiek przyzwyczajony do szanowania pracy artysty i jego rozkazów, począł się jednak wahać w obec kłamstwa, jakie nagle przyszło do głowy Gorskiemu i już ustępował, gdy niespodzianie na schodach ukazał się Florentyn Chapron. Los chciał, że wysłał on przed kilku minutami służącego po dorożkę, w celu udania się na śniadanie do miasta i dorożka ta nie przybywała. Na turkot kół, które się zatrzymały przed domem, wyjrzał przez okno swego pokoju, wychodzące na ulicę. Zobaczył Gorskiego. Taka wizyta o tej godzinie, w obec osób znajdujących się w pracowni, wydawała mu się z wielu względów niebezpieczną; więc natychmiast wyszedł. Wziął kapelusz i laskę dla usprawiedliwienia swej obecności w przedsionku, jako niby wychodzący na miasto. Znalazł się na schodach w sam czas, by powstrzymać służącego, który miał już na ustach słowa, że „pójdzie zobaczyć“ i kłaniając się Bolesławowi, z większą niż zwykle sztywnością, rzekł
— Mego szwagra niema, panie.
A zwracając się do lokaja, w celu oddalenia świadka, gdyby przyszło do zamiany słów nieco żywszych między nim i gościem niepożądanym, odezwał się:
— Nereo, idź poszukaj mi chustki do nosa. Zostawiłem ją w moim pokoju.
— Rozporządzenie o nieobecności pana Maitlanda nie może mnie dotyczyć — nalegał Bolesław. — Pan Maitland naznaczył mi zejście się na dziś rano, wczoraj wieczorem u pani Steno. Mam zobaczyć portret panny Alby...
— Tu niema żadnego rozporządzenia — odrzekł Florentyn. — Powtarzam panu, że mój szwagier wyszedł. Pracownia jest zamknięta i nie mogę jej otworzyć dla pokazania owego portretu, gdyż niemam klucza. Co do pani i panny Steno, to nie były one już tu od kilku dni. Pozowanie zostało przerwane...
— To jest bardzo dziwne, proszę pana, gdyż przed pięciu minutami widziałem własnemi oczami jak tu weszły i powóz ich odjeżdżający potem...
Czuł, jak gniew w nim rośnie przeciw temu psu stróżowi, który nagle stanął przed nim na progu domu rywala... Florentyn także zaczął tracić cierpliwość. Płynęła w nim ta krew czarna, do której się nie przyznawał, ale która cieniowała śniadością jego cerę i czyniła go gwałtownym. Postawa dawnego kochanka pani Steno wydała mu się tak wyzywającą, że odrzekł sucho, otwierając współcześnie drzwi i chcąc przez to Gorskiego zmusić do wyjścia.
— Omyliłeś się pan widocznie... to wszystko...
— Zdaje mi się, panie — zawołał Bolesław — że przemawiasz do mnie tonem, który mi się mocno niepodoba. Gdy ktoś spełnia pewne rzemiosło, to winien przynajmniej zachować pozory...
— Byłbym panu bardzo obowiązany — odrzekł Chapron — żebyś raczył do mnie mówić inaczej, nie przez zagadki... Nie wiem, co pan rozumiesz przez wyrażenie „pewne rzemiosło“, ale wiem, że zachowanie się pańskie przy drzwiach domu, który nie jest twoim i dla przyczyn mi niewiadomych, nie jest godnem szlachcica...
— Przyczyny te zaraz pan zrozumiesz — zawołał Bolesław oszalały z gniewu — gdyż nie napróżno jesteś pan murzynem swego szwagra...
Zaledwie wymówił te słowa, gdy Florentyn, nie mogąc się dłużej powstrzymać, podniósł laskę, którą hrabia polski przytrzymał na miejscu, chwytając go za rękę. Stało się to w jednem mgnieniu oka i obaj mężczyźni stali twarzą w twarz, obaj bladzi z gniewu, gotowi do rzucenia się na siebie, gdy nagle trzask otwieranych drzwi gdzieś w górze przywrócił im przytomność. Służący szedł po schodach. Chapron odzyskał pierwszy krew zimną i rzekł do Bolesława głosem stłumionym, tak że ten mógł go tylko usłyszeć:
— Bez skandalu, proszę pana o to.. Będę miał zaszczyt przysłać panu mych dwóch przyjaciół...
— Ja panu przyślę moich — odparł Gorski. — Zapłacisz mi pan, przysięgam, za swój ruch...
— Jak się panu podoba — przyjmuję z góry wszelkie pańskie warunki... Proszę pana tylko, by przytem niewymieniano niczyjego imienia... Za wiele osóbby na tem ucierpiało, Przypuśćmy, żeśmy się spotkali na ulicy, żeśmy się przemówili i żem panu pogroził.
— Niech i tak będzie — odrzekł Bolesław po chwilowym namyśle — masz pan moje słowo.
W pięć minut potem jadać w dorożce, której dał adres pałacu Castagna, mówił sobie:
— To prawdziwy mężczyzna... taki prawdziwy mężczyzna. Stawił się bardzo zuchwale, a mnie zabrakło zimnej krwi... Jestem zdenerwowany... Ale to wszystko jedno, dam dobrą nauczkę temu chłopcu. Cierpliwości, i tamten także będzie miał to co mu się należy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.