Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
176
KOSMOPOLIS.

Chęć oparcia się na niej w tej chwili krytycznej była rzeczą dla niej tak naturalną, jak podawanie ramienia swemu dziecku, gdy razem pływały w lecie na Lido i gdy zanadto oddaliła się od lądu. Wśród oburzenia, w jakiem znajdował się Gorski, to nagle odwołanie się do Alby niewinnej, musiało mu się wydawać i wydawało się ostatnim stopniem cynizmu. Przez cały ten, krótki zresztą, czas, który upłynął od wyjścia służącego i przybycia córki, przechadzał się po pokoju wzdłuż i wszerz, ścigany przez zuchwały wzrok swej dawniej kochanki i powtarzał te słowa:
— Gardzę tobą... gardzę tobą!... och, jak gardzę tobą!...
Poczem usłyszawszy, że drzwi się otwierają, zawołał:
— Będziemy jeszcze o tem mówili, łaskawa pani...
— Jak się panu podoba — odrzekła Katarzyna Steno i zwracając się do córki, dodała: — wiesz, że powóz na nas czeka o godzinie jedenastej, i że teraz jest już kwadrans na dwunastą? Czy jesteś gotową?... — Jak widzisz — odpowiedziała młoda dziewczyna, okazując ręce w rękawiczkach koloru szarego, które kończyła zapinać; na głowie miała szeroki kapelusz z czarnej koronki, która tworzyła niby wielką aureolę ciemną i przejrzystą koło jej włosów złocistych. Jej piersi małe były