Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
171
KOSMOPOLIS.

stali wtedy, nie zapowiadał wcale tego, w jakim znów się ujrzeliśmy...
— Zgadzam się na to — odrzekła hrabina z nowym błyskiem dumy zranionej — choć nie lubię, gdy kto w ten sposób do mnie przemawia. Poraz to drugi odzywasz się do mnie, jak oskarżyciel, i wobec tego sądzę, że dalsza rozmowa jest zbyteczną...
— Katarzyno!...
Ten krzyk Gorskiego, w którym gniew wzrastał, zdecydował hrabinę do przyśpieszenia rozwiązania tego dramatu, w którym każde słowo mogło być nowym wybuchem uniesienia.
— Cóż takiego? — zapytała, zakładając z ruchem tak rozkazującym, że wstrzymał groźbę. — Posłuchaj mię, Bolesławie. Już od dziesięciu minut rozmawiamy i niceśmy sobie nie powiedzieli, gdyż brak nam wzajemnie odwagi do postawienia kwestyi jasno, tak jak ją czujemy i widzimy. Zamiast pisania do mnie listów, jakeś to robił, a na które odpowiadać nie mogłam, zamiast wracać do Rzymu jak złoczyńca, potajemnie, zamiast przychodzić do mnie wczoraj wieczorem z groźbą na twarzy, zamiast przystępować do mnie dziś rano z uroczystością sędziego, lepiej było zapytać mię po prostu, szczerze jak ten, którego niegdyś kochałam, bardzo kochałam... Czyż dla tego, że byłeś moim kochankiem, mamy się dziś nienawidzić?...
— Byłem kochankiem?... — podchwycił Gorski. — A więc nie kochasz mię już? Ach, wie-