Jerychonka/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Jerychonka
Podtytuł Powieść
Wydawca Kurjer Warszawski; S. Lewental
Data wyd. 1895
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Oryż jechał jednym tchem z Wenecyi do Tarnopola, mało co śpiąc i jedząc. Nie spał, bo wagony trzeciéj klasy były przepełnione, a nie jadł, bo na ten zbytek fundusze jego nie pozwalały. Stanął przecie w Tarnopolu, ale bez grosza na dalszą podróż. Drobiazgi takie nie odbierały mu przecie rezonu. Lombard jest w każdem mieście, a zegarek kupił był sobie niedawno, więc starczyło na bilet do dyliżansu. Pierwszą osobą, którą spostrzegł wsiadając, był stary hajduk Faustangera.
Oryż napadł nań, jak policyant na socyalistę.
— Zkąd? Czego? Co się u was dzieje?
— Wszystko dobrze — odparł spokojnie sługa. — Państwo zdrowi. Mnie posyłano do Krakowa po niektóre rzeczy pani baronowéj, gdyż będziemy w Sokolinie przez cały czerwiec. Potém wyjeżdżamy do Wiednia.
— Kiedyś wyjechał z Sokolina?
— Już tydzień.
— No, to nie ma co z tobą gadać!
Na stacyach zmieniali się podróżni. Oryż słuchał co mówią. Katastrofa, gdyby się stała, rozniosłaby się po całym kraju. Ale nikt ani wspomniał o Faustangerze.
„To szczególne! — myślał Oryż. — Czyżbym go uprzedził? Może się w Wiedniu zatrzymał, a może po namyśle sam na sobie owe rachunki podsumował. Zaczynam wierzyć w bajeczne szczęście baronowéj!“
Na stacyi najbliższéj Sokolina wysiadł z dyliżansu. Kilka dworskich furgonów oczekiwało na bagaże z Krakowa. Od fornali dowiedział się Oryż, że państwo zdrowi i gości nie było.
Rzekł tedy do hajduka:
— Ruszaj naprzód i uprzedź pana o mojem przybyciu. Ja tu drogi znam, pięć kilometrów to spacer. Pójdę piechotą!
Wieczór był bardzo pogodny i ciepły, a Oryża — im bliżéj było Buczacza — ogarniała jakaś rzewność, do któréj się przyznać nie był rad, nawet przed samym sobą. Znał te drogi, i parowy, i strumienie. Dzieciństwo tu przebył, potém, ilekroć do stryja zjeżdżał, deptał te ścieżki w bezcelowéj, próżniaczéj włóczędze.
Teraz tu niedaleko Magda była... Gdyby chciał, ruszyłby ot gościńcem i o świcie popatrzał w jéj okna, w dworku Okęckiéj. Wiedział od Berwińskiéj, że mieszkała tam a codzień jeździła do Buczacza i, stosownie do obietnicy, malowała w kościele kaplicę Majową.
Wielka moc i tęsknota ciągnęła go na ów gościniec, a przytém drżał z lęku i niepewności: czy téż jéj miłym będzie, czy nie pomyśli, że jest natrętnym?...
Westchnął i ku Sokolinowi zawrócił.
Droga była pusta, wiła się zygzakiem, z góry na dół i napowrót pod górę.
Park sokoliński już widać było: więc Oryż swoje rojenia odegnał i wrócił myślą do celu podróży. „Ostrzedz Faustangera, czy nie?“
Jeszcze był sobie na to pytanie nie odpowiedział, gdy usłyszał turkot, parskanie koni i z po za zakrętu drogi ukazał się rotmistrz, powożący sam małym wolantem i parą szalonych trakenów. Osadził je na miejscu i rozpromieniony zawołał:
— Siadajże. Dałem Stefanowi garść złota za dobrą nowinę! Witaj, rad cię widzę, jak stuletnią śliwowicę!
Oryż wsiadł i rzekł ze śmiechem:
— Żeś mi rad, wierzę, ale twoja pani dużo mniéj się moim widokiem ucieszy. Dlategom cię uprzedzić kazał. Jeśli mam jéj przykrość sobą uczynić, możemy się tu na drodze rozmówić, i pójdę do stryja w Buczaczu. Nie powiem ci, żebym przepadał za damskiem towarzystwem!
— Ani ja! — przyznał Faustanger. — Ale moje kobiety przerobiłem do szczętu! Muszę je mieć dla dekoracyi majoratu: niechże je mam według swego gustu. Mój przyjaciel jest pierwszą osobą w domu. Bądź spokojny. Będą cię honorowały raczéj za wiele, niż za mało. No, cóż porabiasz? Możeś już plunął na wstrzemięźliwość?
Oryż się skrzywił, jakby mu kto po odciskach deptał.
— Nie wspominaj. Ze wstydem muszę wyznać, żem śledź i że nabrałem nawet do wody gustu. Co porabiam? Załatwiłem twoje polecenia. Lili trochę spazmowała po tobie, ale rada była imdemnizacyi za koszta wojenne!
— Trzeba ją było pocieszyć!
— Mam wstręt do brunetek, i naprawdę nie przyszło mi to na myśl. Przepadło! Teraz ci powiem cośkolwiek o Osieckim.
— Co to jest?
— Dobryś! ten malarz...
— Ach, ten! A to powiedz baronowéj. Ją to może zabawi. Cóż, zastrzelił się?
— Ba, on woli zastrzelić twoją żonę pierwéj; potém zapewne i sobie naboju nie pożałuje. Między nami mówiąc, ten jego zamiar dużo ma więcéj sensu niż wszystko, co czynił dotychczas.
Faustanger brwi zmarszczył i zastanowił się.
— Gdzie on jest? Mówiłeś z nim?
— Mówiłem, i bardzo się zdziwiłem, znajdując was oboje jeszcze przy życiu. Myślałem, że was znajdę już zabalsamowanych! Gdzie jest? Nie wiem. Uprzedził mnie i przepadł. W każdym razie miejcie się na baczności!
— Ja? — skoczył Faustanger — mam się lękać chłystka? Jeśli mnie wyzwie, to mu stanę, a jeśli téj formy zaniecha i ośmieli się żonę napastować, to go kijem wygonię i oddam policyi. Ale ty przesadzasz: takie lalkowate desperaty strzelają do siebie tylko. Tego mu nie bronię!
— Jak sobie chcesz. Ostrzegłem cię. Ja mam inne zdanie — prostaka. Ty mu nic nie zawiniłeś, więc cię wyzywać nie potrzebuje. Twoja żona zawiniła ciężko. Oszukiwała go, kłamała, wyzyskiwała, krzywdziła, wreszcie zdradziła — to mord! Jeśli będzie szukał zemsty nad nią, to go kijem nie częstuj, bo on tutaj jest w swojem prawie.
— To dobre! więc mam mu pozwolić baronową oplwać, sponiewierać, może zabić?
Oryż ramionami ruszył:
— Bądź spokojny. Ostrzeż ją tylko. Potrafi ona obronić siebie lepiéj niż ty!
Faustanger, po chwili namysłu, biczem machnął i zaśmiał się dziko.
— To pewne! Jéj to sprawa. Umiała zaplątać: niech odplącze teraz.
Zajechali pod pałac i poszli wprost do jadalni, gdzie już czekał na nich obiad.
Po chwili ukazała się radczyni, jakaś zmalała i milcząca wobec zięcia, ku któremu rzucała spojrzenia z ukosa, pełne pokory.
Za nią weszła córka. Odrazu spostrzegła Oryża, zbladła, oczy jéj zapałały wściekłością, uczyniła ruch, jakby mu miała drzwi pokazać.
Ale wtém Faustanger przemówił:
— Przedstawiam mego przyjaciela, malarza Oryża, którego cenię i szanuję, bo dla pieniędzy moich nie ma żadnego respektu, ani nie skłamał nigdy! Niechże mu będzie dobrze w moim domu!
Baronowa zapanowała nad sobą, skłoniła się uprzejmie; radczyni skwapliwie podała mu rękę.
„Co za szkoda, że po tém przedstawieniu i będąc pod opieką rygoru Faustangera, nie mogę z nimi pogadać otwarcie...“ — pomyślał Oryż, odpowiadając zdawkową monetą na szablonową rozmowę dam.
Baronowa i Oryż nie pili wcale; Faustanger z radczynią dotrzymywali sobie kompanii. W miarę ilości wina humor barona przybierał coraz swobodniejsze objawy.
Śmiał się dziko, i okrucieństwo poczynało mu wyzierać z oczu. Zwrócił uwagę na ich puste kieliszki i rzekł:
— Alicya nie pije, bo się boi o swoją cerę i świeżość. Ma racyę: to jéj fundusz. Gdy zwiędnie i zestarzeje, będę ją trzymał na Morawach w gobelinowéj sali, jako staroświecczyznę, ale jéj więcéj światu nie pokażę! Boi się téj ostateczności, bardziéj niż grzechu! To jest ona się wcale grzechu nie boi! Cha, cha! Ale żeś ty pić przestał, to nie do pojęcia! Przecież ci o cerę i piękność nie chodzi; chleba ci za to nikt nie da, sławy i honoru nie odbierze? Pij, kolego: to jedno, co człowiekowi daje miłe złudzenia. Bierz przykład z mojéj teściowéj: pije jak gąbka, byle nie za swoje!
Oryż, słuchając, nie śmiał patrzeć na kobiety, taki wstyd go ogarniał za ich cześć niewolniczą dla potęgi złota — taki wstręt do siebie samego, że tu jest, słucha, należy do tego towarzystwa. Milczał czas jakiś, wreszcie rzekł:
— Mogę ci powiedzieć, dlaczego pić przestałem. Oto raz nietrzeźwy pastwiłem się nad słabszym od siebie. Gdym zrozumiał nikczemność takiéj zabawy, postanowiłem nigdy już nie pić.
Faustanger nie pojął jego intencyi, roześmiał się grubo.
— Ty jeszcze lada dzień mnichem zostaniesz.
Baronowa pojęła dwuznacznik. Odrzuciła bardo głowę i spojrzała na malarza rozdrażnionemi oczyma.
— A zkądże pan wie, kto słabszy?
— Ten, kto za obelgę policzkować nie może lub nie śmie! — odparł ostro.
— O! może tylko nie raczy lub daje inny odwet! — syknęła.
— A może nie ma prawa? — rzucił już bezwzględnie, rozdrażniony jéj pewnością siebie.
— Co wy tam szepcecie! — zawołał Faustanger coraz bardziéj podchmielony.
Lokaj podawał kawę i likiery. Baronowa zwróciła się do niego.
— Możesz odejść. Zadzwonię, gdy będziesz potrzebny.
Faustanger się żachnął.
— Odsyłasz służbę z mojéj racyi? To dobrze, skorzystam z tego, żeśmy sami, i powiem ci nowinę, którą mi przywiózł Oryż! Ten twój ostatni amant zjawi się tu lada dzień, aby cię zabić!
— Boże! — wrzasnęła radczyni, odsuwając się od stołu jakby do ucieczki.
Żaden nerw nie drgnął na twarzy baronowéj, nie raczyła odpowiedzieć.
— To być nie może! Gdzie on? — biadała radczyni, zwracając się do Oryża.
— Tego nie wiem, ale radzę mieć się na baczności. Człowiek, który się zgrał, nie rachuje ani się waha. Jest szalony!
— Albercie, okiennicę trzeba wziąć na sztaby. Więcéj stróżów każę dać na noc! Trzeba uprzedzić policyę. Okropność!
— A czemuż pani córki nie pilnowała, zamiast teraz lamentować? Kto sieje wiatr, zbiera burzę, a kto oszukuje, ten wreszcie mnsi płacić. To zwykły rzeczy porządek!
Baronowa gwałtownie wstała od stołu i, słowa nie rzekłszy, wyszła. Wtedy Faustanger, jak gdyby się opamiętał, umilkł. Oryż jął starą uspokajać.
— No, z za płotu on strzelać nie będzie. Zresztą może odzyska równowagę.
— Niech pani péjdzie do Alicyi i poradzi jéj odemnie spokój i umiarkowanie! — przerwał Faustanger niecierpliwie.
Radczyni usłuchała skwapliwie; Oryż, jakby na to tylko czekał, wybuchnął:
— I to dlatego, by takie urządzić życie domowe, odzyskałeś żonę? I to ma być miłość i związek do śmierci nierozerwalny! Ohyda, hańba, męka, galery! Fuj, nie wstyd ci? Nie wierzę, by ci z tem dobrze było! Mścić się tak całe życie — trzeba być szatanem!
— Cha, cha, cha! — wybuchnął Faustanger. — A ty wiesz, że ona mnie właśnie kocha?
— Głupiś, gdybyś nie miał oczu zalanych winem, tobyś widział, jakie to kochanie! Nienawidzi cię i lęka się. Może chce cię zabić miłością, więc z nienawiści szał czerpie! A tyś nie wart niczego lepszego! Głupiś, stokroć głupi, żeby tak życie urządzić! Bywaj zdrów, pójdę ztąd, nie mogę na to patrzéć!
Zerwał się. Otworzył drzwi, wiodące z jadalni na taras ogrodowy, i w ciemności zniknął, zanim się Faustanger obejrzał.
Wyszedł na ganek i zawołał go parę razy napróżno. Odpowiedziały tylko słowiki po gąszczach i świsty sygnałowe nocnych stróżów. Oryż wyrwał się, jak z więzienia, na drogę, odetchnął z ulgą i sporym krokiem ruszył w stronę Buczacza.
Ta noc, cicha, ciepła i jasna, pełna zapachu zroszonych pól i lasów, wydała mu się najpiękniejszą w życiu po téj jadalni przesiąkłéj oparami trunków, wyziewami zbytkownéj kuchni, gorącéj i dusznéj od świec i dymu.
„Brr! — wzdrygnął się. — Nigdy tam nie wrócę, nigdy! Niech ich ten morduje: warci jedno drugiego.“
Szedł, krok wyciągał, zmęczenia nie czuł i coraz jaśniejszą miał twarz. Gdy słońce weszło, był już niedaleko Buczacza. Począł iść wolniéj, opanowany zwykłą nieśmiałością i wątpliwościami.
Wtem turkot się rozległ za nim; z za góry, z bocznéj drogi wpadł na gościniec wózek zielony, zaprzężony w parę chudych szkapiąt. Oryż się na bok usunął i jakby skamieniał, oczom nie wierzył, że go traf sprowadził z nią razem.
Nie witał, stał zapatrzony, pobladły z wrażenia.
Droga szła pod górę, więc wózek ledwie się toczył; spostrzegła go i uśmiechnęła się, kiwając głową:
— Stój! — zawołała do powożącego chłopaka i, wyciągając do Oryża rękę, dodała:
— Czy pan mnie nie poznał?
Uścisnął podaną dłoń i począł iść przy wózku, trzymając się półdrabka. Gniewał się sam na siebie za tę nieśmiałość, chciał na złość warknąć po swojemu, ale nie mógł.
Ona dopomogła mu, by się opamiętał.
— Zapowiedziałam proboszczowi pana wizytę. Wspominał, że mu pan obiecał odnowić drugą kaplicę.
— Aha, Pokusy św. Antoniego! Pewnie nie bardzo mi rad? A pani prędko skończy?
— O, ciężko mi idzie. Pierwszy raz freski maluję. Fuszeruję okropnie. Zobaczy pan! Proszę siadać. Konie pani Okęckiéj umieją kłusować na spadzistości.
Usiadł. Mówiła daléj:
— Dobrze mi tu, jak w niebie. Co za krajobrazy, spacery, cisza! Boińska, a szczególnie Janek, zawojowali zupełnie Okęcką. Zgodnie tam i wesoło. Codzień jeżdżę do kościoła i wracam po południu. Proboszcz często mnie odprowadza. Marynia tylko umyka nam do Krakowa; braknie jéj szkoły i księdza Walerego! Od tygodnia tam bawi.
Ani słowa o Filipie. Oryż pomyślał, że udaje obojętność, więc spytał szorstko:
— Nie miała pani wieści o mężu?
— To, co mi pan pisał — odparła spokojnie. — Zkądże ja wiedziéć co mogę? Do mnie się nie zgłosi!
— Ale w Sokolinie może być lada dzień dramat.
— Nie wierzę! Ta kobieta zrobi z nim, co zechce. Jam już z téj sprawy usunięta. Gdym prosiła pana o niedopuszczenie do katastrofy, czyniłam to przez egoizm. Czy wie pan, iż Kraków cały twierdzi, żem ja wszystkiemu winna, i wreszcie Maryni to wmówili. Gdyby jeszcze krew popłynęła, mnie-by tą krwią obciążyli. Gdy kaplicę skończę, wyjadę daleko. To boli, gdy za ofiarę — taką się bierze nagrodę.
— Więc pani go już nie kocha?
— Ja o nim nigdy już nie myślę!
— Więc i mnie pani nie rada, żem go wspominał?
— Nie. Zawsze rada pana widzę!
Wjechali na chropowaty bruk i stanęli przed kościołem. W zakrystyi spotkali proboszcza, który na widok synowca w ręce klasnął.
— Ten zawsze zejdzie, gdzie go nie posieją! — zawołał. — Moja śliczna panusia może wstąpi do mnie na kawę.
— Trzeba się śpieszyć z robotą, proboszczu.
— Nie trzeba, nie trzeba. Im dłużéj panią zatrzymam, tém lepiéj. Idź no, urwisie, do kościoła i zobacz te cudowności.
Oryż już rezon odzyskał.
— Mnie się chce więcéj kawy, niż cudowności! — odparł, idąc jednakże za Magdą.
Kaplicę zdobiły trzy freski. Środkowy, już wykończony, przedstawiał Dziewicę, dwa boczne, jeszcze nie gotowe, Matkę i Królową.
Zadumał się Oryż, wpatrzony w nie, i nie rzekł nic, ni pochwały, ni krytyki. Artystka weszła na rusztowanie i wzięła się do roboty z zapałem, który ją całkowicie pochłaniał; proboszcz, wyrzuciwszy setkę wykrzykników, poszedł na kawę, wzywając łaskawie synowca, a Oryż wciąż stał nieporuszony i rozmyślał...
Nie poznawał sposobu malowania Magdy.
Ta Dziewica była wcieleniem ekstazy, była czémś nieziemskiém, tak duchowém, że, zda się, przyszła tu na słońca promieniu i lada chwila w górę uleci.
— I co dla takiéj duszy ludzie znaczą? Jak promień, sobą zostanie — w piwnicy i śmieciu. A jam myślał, że ją co złamać może!
— Mówże pan cokolwiek! — odezwała się Magda z góry.
Oryż, nie odrywając oczu od fresków, jął mówić przyciszonym głosem:
— Wyniesionam w górę jako drzewo cedrowe na Libanie i jako cyprys na górze Syon. Wywyższyłam się jako palma w Kades i jako szczepy różane w Jerycho.
Artystka słuchała uważnie, a on, ze swą zdumiewającą pamięcią, cytował daléj i daléj.
Gdy skończył, rzekła poważnie:
— Pan zawsze znajdzie wtór stosowny. Malując, i ja to sobie powtarzałam.
— To téż jest pani o swą pracę spokojna. Nieprawdaż?
— Pomysł — tak, ale wykonanie mnie męczy.
— Warte jedno drugiego — i wątpię, czy się pani co lepiéj uda.
— To dobrze! Wierzę w pańskie zdanie. Chciałabym, żeby to doktor Malicki zobaczył. Byłby rad!
— Czy ja się pani tu zdam na co? — spytał Oryż nieśmiało.
— Naturalnie. Rachowałam, że mi pan pomoże.
Uśmiechnął się pogodnie.
— Dziękuję pani! — szepnął.
— Idźże pan na śniadanie, a potém żwawo do roboty!
Byłaż to dla Oryża uciecha! W mrocznym, cichym kościele pracowali we dwoje, rozmawiając przyciszonym głosem o sztuce. Przywiózł był z sobą starą książkę łacińską, kupioną w Wenecyi, pełną legend średniowiecznych, spisanych w jakimś klasztorze. Ofiarował to Magdzie i zaraz czytać jéj zaczął, tłómacząc ustępy, których nie rozumiała. Proboszcz przyszedł téż podziwiać i słuchać, i było im tak we troje zupełnie dobrze z sobą.
Wieczorem odprowadzili Magdę do Okęckiéj; zabawili do północy. Wracając, proboszcz półgłosem odmawiał pacierze, a Oryż myślał, że świat jest bardzo dobry i piękny, gdy się chodzi ścieżkami duchów.
Proboszcz przez parę dni przyglądał się synowcowi, zdumiony, niedowierzający.
— Przytaił rogi, ale długo nie wytrzyma. Pokaże co umié! — myślał, obserwując go, jak świeżo uwolnionego od Bonifratrów pacyenta.
Ale Oryż trwał w cnocie i statku. Nie pił, nie palił, nigdzie się nie włóczył, nie gwizdał kupletów ani oberków; był jakiś cichy i zamyślony. Rano wstawał i zaraz brał się do rysunków, które regularnie do Wiednia wysyłał, potém pomagał Magdzie, a gdy jéj nie odprowadzał do Okęckiéj, siadywał wieczorami na ganku plebanii i milczał.
Tak minął tydzień i drugi. Nareszcie proboszcz zaniepokoił się taką nadzwyczajną zmianą i pewnego wieczora spytał go:
— Czy ty, chłopcze, zupełnie zdrów jesteś?
— Jak? Na ciele czy na umyśle? — uśmiechnął się.
— Nie żartuj! Przecież do siebie nie jesteś podobny.
— Zamienili mnie w Wenecyi widocznie!
— Seryo powiédz? Zdrów jesteś? Nic ci nie dolega?
— Nie! Co się stryj raptem zrobił o mnie troskliwym?
— Dziwnie wyglądasz. Zamyślonyś, cichy, smutny...
— Bo nad zmianą losu rozmyślam.
— Co? Możeś się zakochał?
— Myślę do klasztoru wstąpić!
— Jezus, Marya! — wykrzyknął proboszcz.
Oryż powiedział to żartem, ale wnet się obraził za wykrzyknik w tonie zgrozy.
— Cóż się stryj tak gorszy, jakbym miał odzierać vota i ołtarza, lub rozbijać skarbony kościelne? Mogę równie dobrze zostać braciszkiem, jak każdy inny. Na przeora się nie podaję, ani-bym zostać chciał.
Proboszcz umilkł, ale mu ta myśl noc całą spać nie dała. Musiał się z kim podzielić: więc gdy Magda przyjechała nazajutrz, wywołał ją na stronę i opowiedział.
— Słyszane rzeczy! Andrzej chce do klasztoru wstąpić. Wyobraź sobie pani podobną awanturę.
— No, lepiéj on od nas wié, co mu trzeba — odparła zupełnie spokojnie.
Potém się uśmiechnęła filuternie i dodała:
— Proboszczu, gdy się to stanie, trzeba będzie odwołać całą krytykę i zapoznanie, w jakiem był u was, i przyznać mi racyę!
— Nieprawda, sądziłem go wedle faktów: a że teraz inny, to nie pani racya, ale może wpływ — odparł proboszcz żywo.
Potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem, który mimowoli na twarz jéj powracał, ilekroć kto wspomniał o jéj dobrym wpływie.
— Illuzye! — odparła. — Nikogom od złego nie uratowała, ani powstrzymała... zaledwie siebie.
Tego dnia w kościele było głucho. Przez cały dzień zaledwie parę słów rzekli do siebie.
Oryż był myślą gdzieindziéj, roztargniony; ona pochłonięta wyrazem twarzy aniołka, który, jak kwiatek, nad Królową się unosił.
Zmierzch przerwał robotę. Rozeszli się u drzwi zakrystyi. Oryż, unikając rozmowy ze stryjem, poszedł na dalszy spacer i wrócił do plebanii, gdy wszyscy już spali.
Położył się, ale, zamiast spać, w dalszym ciągu rozmyślał: dlaczegoby on nie miał mnichem zostać? Ten żart nagle stał się osią jego mózgu.
— „Właściwie na co mi tak zwany świat potrzebny? Nie pożądam ni sławy, ni majątku, ni rodziny. Czego mi się chce? Do czego? Dalibóg — nic!“
— „Magdy?“ — podsunęła się myśl.
— „Nigdy! Za nic!“ — stanowczo zaprzeczył.
— „Woli i swobody, włóczęgi i niezależności!...“
— „Niby ja tego się nie wyrzekłem razem z tamtém. At, illuzye! Zresztą, kto mi zabroni spróbować habitu? A może w nim lepiéj, niż w surducie? Dalibóg, spróbuję!..“
W téj chwili usłyszał, że pod plebanię ktoś zajeżdża. Rozległy się kroki, potém pukanie do drzwi.
— „Pewnie ktoś po stryja do konającego! Skoro mam mnichem być, to mu trzeba otworzyć. Tam podobno w nocy wstają na pacierze.“
Ubrał się i wyszedł do sieni. Proboszcz i głucha kucharka na tak delikatne stukanie mieli słuch oddawna nieczuły.
Oryż trącił drzwi; nie były nawet zasunięte.
— Czegóż się dobijasz, kiedy niezamknięte! — mruknął.
Na jego głos odpowiedziano stłumionym okrzykiem.
— Oryż! Ty sam! Co za szczęście! Chodź prędzéj!
Oryż wyszedł. Przed gankiem stał Faustanger. Księżyc oświecał jego twarz, tak bladą, że robiła wrażenie upiora. Dreszcze przerywały mu mowę.
— Czegoś tu? — spytał malarz, tknięty przeczuciem jakiéjś wielkiéj katastrofy.
— U mnie w parku leży Osiecki zabity! — wyszeptał Faustanger.
— Zabity? Przez kogo? — wzdrygnął się Oryż.
— Sam się zabił!
Jakto? Niespodzianie? Nie było żadnéj sceny? — pytał malarz zdziwiony.
— Nic nie wiem! — odparł Faustanger. — Usłyszałem przypadkiem strzał, wyszedłem, znalazłem go we krwi na ziemi, porwałem konia i przyleciałem do ciebie.
— Dlaczegóż do mnie? Jedź do urzędu i melduj! Ja mnie żandarm, ani karawaniarz!
— Zlituj się, jedź! Tymczasem jeden Stefan tylko wié. Zostawiłem go tam na straży. Ty musisz jechać! Zrobić trzeba co można, by uniknąć skandalu. Proszę cię, Oryż, ratuj mnie!
Malarz bez protestu już wsiadł; Faustanger zgarnął lejce i popędził jak szalony.
Milczeli; oddech barona zdradzał jakąś straszną mękę i trwogę. Oryż, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, począł nad wypadkiem się zastanawiać; wiele rzeczy wydało mu się dziwnemi.
— Zkądże on się tam wziął? Czego chciał? Gdzież to się stało? Daleko od pałacu? — zagadnął.
Faustanger sekundę się zawahał, jakby myśli zbierał; wreszcie odsapnął i rzekł:
— To było tak. Rozeszliśmy się wcześnie na spoczynek, a że sen mnie nie brał, wyszedłem na spacer...
— A toć mówiłeś, że wyszedłeś, słysząc strzał?
— Już mi się we łbie mąci z tego wszystkiego!
— Właśnie to mnie dziwi. Alterujesz się, jakbyś nigdy w życiu trupa nie widział i nie słyszał o samobójcach. To się zdarza codzień, że jakiś desperat łeb sobie dziurawi!
— Ale w to mogę żonę wmieszać!
— Niezawodnie! Policya jest bardzo ciekawa!
— Ja-bym tego chciał uniknąć. Ty mnie możesz poratować. Trupa złożymy do tego wózka, wywieziemy na gościniec pod Buczacz, położymy...
— Oszalałeś z trwogi! Bajesz, jak w malignie — oburzył się Oryż. — Zresztą, jak sobie chcesz, ta twoja trwoga jest zupełnie dziwna!
Faustanger nic nie odpowiedział, bo stali u bramy parkowéj. Była otwarta, wpadli w szpaler, ale, zamiast ku pałacowi, zwrócili się do odległego kąta.
Oryż nic nie rzekł, ale głową pokręcił.
W téj odległości z pałacu nie można było dosłyszéć strzału.
Wreszcie Faustanger stanął. Cztery drogi tu się schodziły, w środku stał buk stary. Cień był pod nim, na drogach srebrno od księżyca. Zaledwie się zatrzymali, z cienia wyszedł hajduk, Stefan, i wziął konie za uzdy.
Rotmistrz skinął na Oryża i poprowadził go pod drzewo. Tam téż, koło ławki opasującéj drzewo, leżał, na płaszczu, człowiek nieruchomy, ułożony na wznak. Oryż go obejrzał, dotknął, poszukał rany na głowie.
— W piersi palnął! — szepnął Faustanger.
Malarz schylił się do piersi. Rzecz dziwna: strzał był nie w serce, lecz wyżéj; krew się sączyła ciepła.
— Toć on jeszcze żyje! — zawołał.
— Żyje? Nie może być!
Rotmistrz przypadł nad leżącym; gdy podniósł twarz, obłęd miał w oczach.
— Boże miłosierny! Co robić? — jęknął.
Oryż wziął chustkę i ranę przycisnął.
— A gdzież rewolwer? — spytał.
— Re-wol-wer! — powtórzył błędnie Faustanger.
Malarz się oburzył.
— Czyś pijany, czy idyota? Słyszysz, dawaj wody, płótna, bandaży... Co u dyaska! Zamordowaliście go chyba sami!
Faustanger skoczył.
— Niech go piekło pochłonie. Jam go tak zastał. Jeśli żyje, to lada chwila skończy! Stefan, uwiąż konie i pędź do pałacu po opatrunek. Saméj pani powiedz! Ale, czekaj, nie znalazłeś rewolweru tu, przy nim?
— Nie szukałem — odparł hajduk, już biegnąc.
Pozostali milczeli. W parku panowała głucha cisza; żaden liść nie szemrał, żaden ptak się nie odzywał. Głuchym, zduszonym szeptem ozwał się baron:
— Oryż! żywy czy martwy, on tu zostać nie powinien! Co chcesz uczynię, milion dam, duszę ci swoją zaprzysięgnę, całe życie służyć będę. Tylko mi dopomóż usunąć go ztąd. Niech moje nazwisko z tém nie będzie połączone; rozumiesz? ja ci nic złego nie proponuję, nic...
— Tylko ukrycie zbrodni! — odparł Oryż.
— Nie. Uniknięcie skandalu, śmiertelnego dla mnie.
— A mnie co do tego!
— Mam cię za przyjaciela.
Oryż ramionami ruszył. Nie myślał wcale dopomagać Faustangerowi; ale zastanowił się, co Magda uczyni, co postanowi i czy bezpiecznie jest zostawić tego człowieka bez czucia, tu, w tym parku i w tych rękach?
— Czegóż ty właściwie chcesz ode mnie? — spytał.
— Żebyś stanął na mojém miejscu. Tyś go znalazł na drodze, tyś go opatrzył, tyś go poratował. Ty — to pierwszy lepszy, a ja...
Urwał i dokończył jakby do siebie:
— W naszym rodzie nie wycierano ławek sądów karnych.
Oryż ironicznie się uśmiechnął.
— „Gdy odejdę, caput z Osieckim! Z pośpiechu nie obmyślili, że go mogą z pierwszéj lepszéj góry zrzucić w strumień. Nie potrzebnie mnie wmieszali; teraz, gdy odejdę, uczynią to niezawodnie. A on żyje i żyć może. I cobym Magdzie powiedział? Wlazłem po szyję w kryminał!“
Faustanger oczu z niego nie spuszczał. W téj chwili Stefan nadbiegł z żądanemi przedmiotami.
Oryż, jak umiał, ranę obwiązał, a potém rzekł:
— Niech Stefan dostanie wóz prosty i spokojne konie, niech liberyę zdejmie, w byle co się ubierze, słomą wóz wypcha i tu przyjedzie.
Faustanger odetchnął, rzucił się, aby go porwać w objęcia. Oryż się usunął.
— Powoli, ja ci nic dobrego nie robię, ani cię myślę ratować. Człowiek żyje, muszę go ztąd wywieźć. Jeśli kto zdradzi lub mi przeszkodzi, powiem całą prawdę. Jeśli będę mógł milczeć, to i owszem tymczasem dla ciebie. Tymczasem, powiadam, bo ten człowiek nie należy do mnie. Ma żonę, którą zaraz rano sprowadzę i objaśnię. Wtedy od niéj zależéć będziecie.
Faustanger był tak wyczerpany wstrząśnieniami i wrażeniami téj nocy, że gdy się uspokoił co do najgwałtowniejszéj kwestyi, o innych, dalszych, nie miał siły myśléć. Upadł na ławkę i tylko nasłuchiwał, czy Stefan nie wraca.
Oryż także do rozmowy nie miał ochoty.
Usiadł przy rannym i upatrywał życia na twarzy. Tak upłynęła może godzina.
Nareszcie turkot wozu przerwał ciszę. Baron odetchnął.
— Nikt cię nie widział? — spytał żywo hajduka.
— Nikt. Udało się! — odparł lakonicznie.
— Trzeba żwawo jechać, bo dzień niedaleko.
— Półtoréj godziny! — odparł spokojnie sługa. — Miesiąc zaraz zajdzie. Będzie bezpieczniéj. Nad ranem ludzie mocniéj śpią! Pani baronowa pytała, czy żyje, i wzywa pana barona!
— Jużem ci niepotrzebny? — zagadnął Faustanger, gdy we trzech włożyli rannego do wozu i Oryż przy nim zajął miejsce.
— Ty mi nigdy nie byłeś potrzebny, a dziś chyba najmniéj. Idź spać i rozmyślać, a w każdym razie do śledztwa bądź gotów. No, ruszaj, Stefan.
W drodze, pod wpływem trzęsienia, ranny się ocknął i parę razy jęknął. Nie mogli zwolnić, ani opatrunku poprawić, bo na wschodzie coraz bardziéj jaśniało. Spotkali parę fur, ale nikt na nich nie zwrócił uwagi. Bez wypadku i przeszkody stanęli na miejscu pod plebanią. Znaleźli drzwi, jak je zostawił Oryż, niezamknięte i dom uśpiony. Wnieśli rannego do pokoju malarza, umieścili na łóżku. Stefan co rychléj odjechał.
Wtedy Oryż, który całą drogę rozmyślał, co i jak urządzić, zdjął opatrunek i płótno spalił, a chustkami swojemi je zastąpił. Potem poszedł do proboszcza i zbudził go bez ceremonii.
— Stryju, mamy umierającego w domu. Proszę żywo wstawać i słuchać! Było tak: poszedłem sobie za miasto na spacer. Podobało mi się, więc się odbiłem daleko. Słyszę, po nad gościńcem coś jęczy. Znalazłem rannego człowieka, w kałuży krwi. Jak umiałem, opatrzyłem, a że właśnie trafiła się fura, włożyłem go z chłopem w słomę i tu przywiozłem.
— Awantura! Budź zakrystyana: niech dają znać na policyę. Gdzież ten umierający?
— Wnieśliśmy do mojéj stancyi. Niech go stryj popilnuje. Ja skoczę po lekarza. Tego człowieka ja znam!
Po chwili opowiadał lekarzowi tę samą bajeczkę, prowadząc go do chorego.
Doktor znalazł ranę nie śmiertelną, ale stan groźny wskutek wielkiéj utraty krwi i osłabienia. Oryż, jak najęty, pobiegł do policyi, do apteki, wszędzie kolportując swoją opowieść. Opowiadał każdemu, kogo spotkał, ze stereotypową wiernością, umyślnie, aby zapobiedz innym wersyom. Gdy dzwoniono na mszę świętą, całe miasteczko wiedziało o wypadku.
Urzędnik spisał protokół, chciał puścić na trop żandarmów, ale go Oryż powstrzymał.
— Za parę dni, gdy się poprawi, sam powie, jak i co było. Ja go znam; żona tu niedaleko: zaczekajmy trochę. Rzecz się sama wyjaśni; jestem przekonany, że nikogo ścigać nie trzeba będzie.
Ułatwiwszy się z tém, co było najpilniejsze, pobiegł na spotkanie Magdy. Gdy go spostrzegła na drodze, zrozumiała, że coś się stało, i przemówiła po francusku.
Oryż, nie wezwany, wskoczył na bryczkę i rzekł:
— Piekielna noc! Gdybym choć był pewien, żem postąpił wedle myśli pani! Pan Filip leży na plebanii ranny.
Drgnęła i spojrzała nań bystro.
— Nie żyje! Pan tak mówi, by mnie oszczędzić: niepotrzebnie! Ten człowiek zabił siebie już dawno!
— Żyje i żyć będzie. Nigdym pani nie kłamał.
— Zkądże się znalazł na plebanii?
— Ja go przywiozłem. Znalazłem rannego na drodze. Był już doktor i policya. Czy pani go chce zobaczyć?
— Naturalnie. Takie jego niedole należą do mnie.
Oryż kazał zawrócić na plebanię i Magda po chwili weszła do izby, gdzie chory leżał.
Otworzył już oczy, ale był jakby błędny; na jéj widok zadrżały mu powieki, poruszył ustami.
Był tak zmieniony, że go ledwie poznała. Popatrzała chwilę bardzo poważnie i smutno; potem powitała księdza i doktora, który ją znał.
— Pan mi powie, co trzeba przy nim robić, jaki porządek lekarstw i opatrunków? — rzekła zcicha.
Żadnych scen, ni jęków. Dowiedziała się o swych obowiązkach dozorczyni; zajęła miejsce obok posłania i zaczęła je spełniać cicho i delikatnie, o nic więcéj nie pytając.
Nawet Oryż nie odkrył z jéj rysów, czy bardziéj cierpiała, czy téż rozdrażniona była wypadkiem. Ofiarował się jéj z pomocą, ale odmówiła.
— Pan odpocznie i zaśnie. Potem zamęczę pana poleceniami i prośbami. Tymczasem trzeba tylko wysłać depeszę do Maryni i czekać, co Bóg da.
Zwróciła się do proboszcza:
— Darujcie, taki wielki kłopot.
— Co za gadanie! — ksiądz przerwał. — Daj Boże go uratować od śmierci doczesnéj i wiecznéj. Biedny szaleniec!
Odszedł, wezwany do swoich obowiązków, odszedł téż lekarz i Oryż. Magda została sama z chorym i siedziała cichutko, zamyślona, gdy Filip zcicha zawołał:
— Magda!
Pochyliła się nieco nad nim.
— Po co wy mnie ratujecie, kiedy ja już żyć nie mogę, nie będę, nie chcę! — wyszeptał.
— Jak wyzdrowiejesz, może rad będziesz ratunkowi. Tam, za grobem, czy wiesz, co cię czeka?
— Wiem, że nic gorszego, niż to, com tu już przebył. Mam dosyć życia, o dosyć!
Podniósł rękę, jakby odpychając widmo jakie, i przy tym ruchu wysunęła się z pomiędzy jego palców szmata koronki. Magda podniosła ją z kołdry i obejrzała uważnie.
— Jak ci to do rąk się dostało, na drodze, zkąd cię podjęto? — spytała.
— To? — spojrzał i kurcz mu rysy skrzywił — to? Co tobie do tego? to moje!
Wyciągnął rękę i znowu palce kurczowo zacisnęły szmatkę, a twarz przybrała zacięty ostry wyraz i oczy poczynały złowieszczo błyszczeć. Nadchodziła gorączka. Na drugi dzień był nieprzytomny i majaczył, ale ani słowem nie zdradził szczegółów wypadku. Uparcie, z dziką zawziętością powtarzał bezustannie:
— Zabiłem się, tak jest, chciałem tego i uczyniłem. Nikt mnie nie widział — ja świadczę — nikogo nie posądzajcie. Nie było nikogo.
W nocy to było. Oryż siedział z Magdą, trochę na uboczu, słuchając tych wybuchów.
— Dlaczego on tak obstaje przy samobójstwie? W tém coś jest dziwnego — szepnęła.
— Pewnie, że jest. Ja nawet pewien jestem, że na nim popełniono mord. Nie mówiłem pani nic dotychczas, bo było zawielu świadków. Teraz ma pani rzeczywistą prawdę.
Opowiedział jéj całe wydarzenie. Słuchała, tamując oddech; gdy skończył, objęła głowę rękami, wzdrygnęła się i zamruczała do siebie:
— Dla takiéj wszystko stracić! O, nieszczęsny!
Potem podniosła głowę, oczy jéj zapałały, krew uderzyła do twarzy.
— Pójdź pan tam jutro i powiedz im ode mnie, że jeśli do trzech dni nie wydadzą się sami sądom, ja złożę zeznanie i pan!
Dyszała, rozdrażniona ostatecznie.
— Zabrała mu talent i wiarę, oderwała go od wszystkich obowiązków i zasad. Zmarnowała mu młodość, ideały, życie. Teraz jeszcze ma umrzeć bez mogiły chrześcijańskiéj, lub żyć z plamą samobójcy. Tego już zawiele! Na to — ja nie pozwolę!
Oryż wysłuchał, a potem rzekł:
— To racya! Ale co on powie? Czyją stronę on trzymać będzie? Co pani uczyni, gdy on nam zaprzeczy, gdy złoży zeznanie wręcz przeciwne?
— To niepodobna! On się opamięta.
— Zaczekajmy zatem.
— Nie, jutro im pan moje polecenie zaniesie.
Oryż skinął głową i wskazał jéj rannego, który od dość dawna leżał nieruchomy, milczący, jakby się przysłuchiwał.
Podała mu lekarstwo; obejrzał się na Oryża.
— Zostań pan przy mnie sam! — rzekł.
Magda wyszła do sąsiedniego pokoju, który służył jéj teraz za sypialnię, a Filip, zupełnie przytomny, spojrzał bystro na Oryża.
— Słyszałem wszystko. Jutro pójdziesz pan tam i rzucisz popłoch im. Na co to Magdzie potrzebne? Ja nie chcę rehabilitacyi. Idź pan przecie i powiedz baronowéj ode mnie, że żyć nie będę, ale chcę ją widzieć raz jeszcze!
— Po tém wszystkiem? — mimowoli rzekł Oryż.
— Po czém? Albo pan wiesz, albo zrozumiesz? Na punkcie, zkąd ja patrzę, nikt z was nie był!
Zamknął oczy i nie odezwał się więcéj.
Gdy Oryż powtórzył Magdzie polecenie, widać było, że się pasowała z sobą: odejść czy pozostać. Przemogła się jednak, i poszła do chorego. Teraz patrzała znowu inaczéj na niego: jak na obłąkanego, manijaka. Ogarnęło ją bezdenne zniechęcenie. Po co ona tu, po co ta komedya! Wszystko między nimi umarło... Sam widok jéj był mu przykrym.
Godziny mijały; nie odzywali się do siebie. On leżał z zamkniętemi oczyma; ona przechodziła myślą dzieje swéj miłości.
Czystości wody i płomienia nikt nie oceni w życiu: nie nasyci to ludzkich żądz; dlatego je bogom poświęcono. W tém jéj błąd był, jéj zawód. Dla ludzi wina trzeba, i żaru, i krwi.
Ocknął się nagle Filip i oczy we drzwi wlepił. Mała lampka oświetlała pokój. Wieczór był. Chory słyszał szmer na podwórzu, niecierpliwość odbiła mu się w rysach.
Po chwili przeze drzwi zajrzał Oryż, robiąc znak Magdzie, by wyszła.
Zatrzymał ją Filip.
— Zostań! To baronowa przyjechała: niech wejdzie. Chcę, byś tu była!
Spostrzegł, że odmówić chciała: więc za rękę ją ujął i dodał głębokim, smutnym tonem:
— Umierającym nic się nie odmawia, a to, co mam do powiedzenia, możesz słyszeć bez ujmy godności. Zostań! to moja ostatnia prośba.
Skinęła głową i otworzyła drzwi, milczącym ruchem dając znać baronowéj, by weszła.
Piękna pani pierwszy raz w życiu była trwożna i niepewna, co robić.
Była na łasce i niełasce człowieka, którego zdradziła i oszukiwała, i kobiety, którą obraziła i skrzywdziła.
Była czarno ubrana, blada i drżąca. Podniosła oczy: spotkała zimny wzrok Magdy; spojrzała na Filipa: patrzył na nią przejmująco ostro, badawczo. Milczenie ciężkie trwało minut parę, które jéj się wydały godzinami; wreszcie chory rzekł:
— Nie spodziewałaś się pani widzieć mnie jeszcze i nie myślałaś lękać się mnie, jak upiora.
...Magdo, zamknij drzwi, moją spowiedź ty tylko przyjmiesz, a ona niech słucha.
...Rok nie ubiegł jeszcze, jak poznałem panią. Byłem wtedy młody duszą i sercem, porywami i zapałem. Kochałem sztukę, piękno, i czystą, szlachetną dziewczynę. Poznałem panią, podobałem, pociągnęłaś mnie swoją zalotnością, i stałem się zabawką. Teraz wszystko wiem — umierając.
...Gdym cię spotkał w Krakowie, byłem już rozkochany. Podeptałem jedyne serce, które mnie kochało prawdziwie... poszedłem za szałem. Wtedy, nie zabawką byłem, ale kochankiem — w braku lepszych.
...Szał pochłonął moje ideały i talent; stałem się zwierzęciem, a w zaślepieniu miałem się za bóstwo. Wtedy do gry téj wstąpił mąż, który miał zostać milionerem; stałem się przeszkodą: usunięto mnie. Rzuciłem w tę otchłań swéj miłości godność ludzką, poczucia etyczne, rozsądek, cześć i honor. Już wtedy przed samobójstwem uratowało mnie tylko poświecenie téj dziewczyny czystéj, którą mi pani systematycznie szkalowałaś i poniżałaś — przez wstręt fałszu do prawdy, brudu do czystości. Uratowała mnie, ale utrzymać nie zdołała, bo mnie jad pani przejął już do szpiku, opętany byłem, skazany na zatratę!
...I okazałem się znowu potrzebnym na przynętę mężowi. Wtedy podeptałem swoje obowiązki, uczciwość, zerwałem ostatni węzeł, łączący mnie ze społeczeństwem szanujących się ludzi.
...Prawda, miałem jeszcze fundusz — na pastwę dla Molocha. Słusznie: wszystko do cna, do dna!
...Gdym przejrzał wreszcie, prawdzie w oczy spojrzał, chwyciła mnie choroba za bary, śmierć mi chciała oszczędzić ostatniéj próby. Alem przeznaczony był na pastwę pani; miałem jeszcze życie, to ostatnie, to zwierzęce; musiałem z choroby powstać, przynieść na ostatek dań swojéj krwi i fizycznego bólu.
...Przyszedłem, jak opętany, jak zaczarowany, śladem pani — aż tu. Napisałem kartkę, prosząc o chwilę widzenia... poszedłem... po co? sam nie wiem, broni nie miałem, ani woli do zemsty. Ale pani postanowiłaś, że już potrzebnym nie jestem — a raczéj zawadą, plamą, upiorem dla ordynatowéj Faustanger być mogę: wydałaś wyrok śmierci, i wykonałaś go zimno z wyrachowaniem — sama. Nie było świadków, i nie będzie ludzkiego sądu na ciebie... jeśli ona mnie usłucha!
Zwrócił oczy na Magdę i spytał:
— Usłuchasz?
— Nie! — odparła stanowczo. — Nie ma nikt prawa bezkarnie uczynić człowiekowi tyle złego, ile ona ci zrobiła. Można darować postępek z szału lub moralnie karać istotę, która ma sumienie i serce. Ale ona czyniła źle z wyrachowaniem, a sumienia nie ma. Dla takich — są kryminalne sale i więzienia.
Baronową zimny dreszcz przejął; wzrok jéj stał się omal nieprzytomnym z trwogi. Wlepiła wzrok w Filipa, od niego tylko spodziewając się ratunku.
— A dlaczegoś ty krzywd swych i zawodów ode mnie odcierpianych nie podawała na sądy? Dlaczegoś darowała mi oszustwa i kłamstwa, i nikczemną obmowę, i opuszczenie, i obelgi? Dlaczegóż teraz jeszcze ujmujesz się za mną?
— Bo jam ci w téj chwili darowała wszystko i zrozumiałam, jaką nicością są moje cierpienia wobec twéj doli. I dlatego właśnie jéj darować nie chcę, nie mogę.
— Właśnie dlatego daruj, że ja zemsty nie chcę. Rozumiesz! Jam nie rachował; dawałem wszystko, byłem wyzyskany, skrzywdzony — zabity. Z krwią moją daję jéj nie przebaczenie, ale łaskę — przebaczyć już nie mogę, bo już nie kocham. Uwolnionym od jadu i opętania; patrzę na to, jak na marność, i tylko chcę odejść ztąd w téj roli, w jakiéj żyłem. Czciłem potwora; pozwólże mi umrzeć — ofiarą!
Magda milczała już, pełna buntu, wątpliwości, skrupułów. Wtedy Filip zwrócił się do baronowéj i rzekł:
— Jam powiedział wszystko; teraz ją proś i błagaj, bo od niéj wyrok zależy.
Baronowa, znękana ostatecznie, uczyniła ruch, jakby się miała osunąć do kolan Magdy; ale ta uskoczyła gwałtownie.
— Nie! nie! — zawołała. — Niech ona nic nie mówi i nie prosi, bo w takim razie nie daruję, nie zamilczę. Twojéj krwi nie daruję jéj, chyba na twoje prośby! Ona niech idzie ztąd — niech idzie i niech milczy! Stanie się, jakeś chciał, ale biada jéj, gdy się poważy twe imię wspominać nie w takiéj czci, jakiéjś wart u niéj! — Idz pani! nie masz tu już nic do zniszczenia!
Baronowa zerwała się i, zasłaniając oczy, wyszła, zataczając się jak błędna.
Magda podeszła do okna i otworzyła je.
Prąd świeżego, letniego powietrza wdarł się do pokoju, orzeźwił ją, dotarł do chorego, który, wyczerpany długą rozmową, leżał jak martwy.
Otworzył oczy, poszukał wkoło siebie żony i zaniepokojony zawołał jéj.
Zbliżyła się do niego; poprosił, by przy nim usiadła, wziął jéj rękę.
— Magda, ty mną teraz mniéj pogardzasz? Prawda? — spytał słabym głosem.
— Mnie ciebie żal niezmiernie! — odparła szeptem, w którym łzy były.
— Jak umrę, to albo się pomódl za mnie, albo wspomnij nasze młodzieńcze rojenia we Włoszech. Ja nie byłem zły: byłem słaby, i niedola mi kazała złą pokochać. Nieszczęsny, kto w taką niewolę się zaprzeda!
Leżał milcząc chwilę, potem się ozwał:
— Lepiéj mi po tém. Rozumiesz — zgrzeszyłem ciężko, winienem bardzo, ale mi teraz mniéj wstydu przed tobą i sobą samym. O, lżéj! A jednak jakże taka rana boląca! — szepnął z wybuchem rozpaczy.
— Uspokój się! Zaśnij! — rzekła łagodnie.
— Zasnę rychło. Jeszcze cię o coś poproszę. Stryjna może nadjedzie po niewczasie: oddaj jéj moje pieniądze na szkołę i przeproś za wszystko. I jutro chciałbym księdza — i jemu prawda się należy, bo przykro-by ci było pochować mnie za płotem. I Oryża-bym chciał przeprosić! Gdy się umiera, to tak dziwnie jasno jest w mózgu: wszystko się rozumie! Ty — wiem, że mi darujesz z serca — ty jedna, coś mi dobrą była, a dla któréj ja byłem najgorszym. Pamiętasz — nazwałem cię jerychonką wtedy, gdym ciebie jeszcze był wart.
Zaniepokoiło ją to ożywienie nadzwyczajne.
Posłała po doktora: stwierdził wzrost gorączki i skrzywił się. Stan rany pogorszył się także. Magda chciała wezwać Malickiego z Krakowa, gdy niespodzianie przyjechał on sam z Osiecką i Berwińską.
Zastali rannego po spowiedzi nieco silniejszym, ale przed wieczorem znowu zapadł w gorączkę. Mało kogo poznawał, wciąż tylko Magdy wołał.
Malicki, zawsze szorstki, tembardziéj, gdy był wzruszony, ręką machnął:
— Było jéj wołać wcześniéj, było jéj się trzymać, i cenić, i szanować! Nie zaszedłbyś tu! — mruczał do Berwińskiéj i Oryża.
Magda nie odstępowała chorego; majorowa tonęła we łzach, szczególnie od chwili, gdy jéj siostra powtórzyła o legacie na szkołę. Zrehabilitowany był tem w jéj oczach.
Nareszcie trzeciéj nocy po bytności baronowéj przyszedł dla biedaka kres ostatni.
W téj męce przedśmiertnéj bojował ciężko. Obudził się w nim instynkt życia: nie chciał umierać. Rzucał się, wołał Magdy, by go ratowała, broniła, konwulsyjnie się do niéj tulił, za rękę ściskał. Potem, jakby się z dolą pogodził, uspokoił się, zcichł, i tak w milczeniu, na rękach Magdy, uciszył się zupełnie, wyprężył i, głęboko odetchnąwszy, jak po ciężkiéj walce, skonał.
Imienia baronowéj ani razu nie wspomniał, tak bardzo pamiętał swą łaskę ostatnią.
Magda długą chwilę trzymała go jeszcze na ręce, a drugiéj nie wyjmowała z uścisku. Była osłupiała, zdrętwiała. Przez te ostatnie dnie serce jéj wróciło znowu do niego i już pozostanie, bo zmarły należał do niéj — ani jéj zdradzi już, ani skrzywdzi. Mogiła wracała jéj ideał, śmiercią oczyszczony.
Złożono go w grób na cmentarzu, ku wielkiemu zdziwieniu Okęckiéj, która mu przeznaczała dół za płotem. Ale proboszcz nikomu się nie tłómaczył, ani o radę nie pytał.
Po pogrzebie wyjechał doktor Malicki i Osiecka, wezwana sprawami szkoły. Berwińską uprosiła Magda, by pozostała z nią czas jakiś.
Teraz w kościele spędzali czas we troje. Artystka malowała, oni rozmawiali zcicha. Oryż był zamyślony, często się ulatniał na dalekie spacery, wspominał o odjeździe.
Minęło tak parę tygodni. Pewnego wieczora Oryż ofiarował się Magdzie towarzyszyć na cmentarz, i poszli we dwoje, niosąc pęki kwiatów.
Po drodze, jak zwykle bez wstępu, Oryż rzekł:
— Ot, i przyszedł ostatni dzień! Jutro odjeżdżam i nigdy więcéj pani nie zobaczę. Dziękuję za wszystko, co pani zawdzięczam, com z wami przeżył, odczuł i skorzystał. Starczy mi tego na resztę życia. Pani się to wyda bardzo śmiesznem, ale ja ruszam do Włoch i zaciągam się pod sztandar Ś-go Franciszka.
— Szczęśliwy pan. Jak tam cicho i pogodnie!
— Myśli pani, żem wart tego? Ja nie wiem, spróbuję. Jeśli pozostanę — to pani będzie zasługa; jeśli ucieknę — to sam winienem. Daj Boże zostać!
— Pan nigdy przez pół nic nie robi! Proszę dać znać o sobie. Przyjadę tam kiedy freski pana oglądać.
— Żartuje pani, ale jeśli warto będzie, to napiszę. A pani bardzo ciężko teraz? — spytał nieśmiało.
— Nie. Jestem trochę zdrętwiała, ale odżyję rychło przez sztukę.
— Bo to w człowieku rozdzierają się i szarpią bezustannie owe dwie dusze, co je Goethe w „Fauście“ tak pysznie określił. Szamotanie się boli!
Umilkł, zapatrzył się w złoty zachód słońca.
— Ale póki się szamoce, póty się żyje, a bez ludzi łatwiéj owéj drugiéj skrzydła odrastają — dodał po chwili.
Stanęli na cmentarzu, pomodlili się i grób Filipa ustroili kwiatami. Potem wrócili, rozmawiając o jéj projektach malarskich, o życiu w Krakowie, o zamierzonych podróżach.
U wrót plebanii Oryż ją pożegnał, poszedł daléj, minął miasteczko, zamyślony, drogi przebytéj nie rachował.
Z miasteczka z niedzieli wracały wozy i bryczki, pełne postrojonych szlachcianek; śpiewano weselne pieśni.
— Ze ślubu jadą! — pomyślał Oryż, oglądając się.
Wyminęły go i potoczyły się w dół. Zdała doleciał go śpiew przeciągły, pięknem echem o góry i parowy kilkakroć odbity:

Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną;
Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,
A ja kaliną.

Oryż uszu nastawił.

Ty będziesz panną, ty będziesz panną
Na wielkim dworze;
A ja będę księdzem, a ja będę księdzem
W białym klasztorze.

— To dla mnie! — uśmiechnął się Oryż i już sam następną zwrotkę w dal rzucił:

A jak pomrzemy, a jak pomrzemy.
Każemy sobie
Złote litery, złote litery
Wyryć na grobie!

Słońce zupełnie zaszło, śpiewy przebrzmiały.
Oryż się zawrócił.
— Było nas troje: ona, Osiecka i ja. Każdy z nas dawał i nie rachował, kochał i nie był kochany... każdy cierpiał.
I ciekawym, czy są na to jakie szale i gwichty, i kto z nas wart, by mu na mogile zakwitła symboliczna jerychonka?
Uśmiechnął się po chwili.
— Berwińska-by mi pewnie odpowiedziała, ale jéj nie spytam, ani nikogo. Ma Oryż swój szkaplerzyk dla siebie. Niech go dochowa do końca, i basta!

. . . . . . . . . . . . . . . .


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.