Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. Jestem trochę zdrętwiała, ale odżyję rychło przez sztukę.
— Bo to w człowieku rozdzierają się i szarpią bezustannie owe dwie dusze, co je Goethe w „Fauście“ tak pysznie określił. Szamotanie się boli!
Umilkł, zapatrzył się w złoty zachód słońca.
— Ale póki się szamoce, póty się żyje, a bez ludzi łatwiéj owéj drugiéj skrzydła odrastają — dodał po chwili.
Stanęli na cmentarzu, pomodlili się i grób Filipa ustroili kwiatami. Potem wrócili, rozmawiając o jéj projektach malarskich, o życiu w Krakowie, o zamierzonych podróżach.
U wrót plebanii Oryż ją pożegnał, poszedł daléj, minął miasteczko, zamyślony, drogi przebytéj nie rachował.
Z miasteczka z niedzieli wracały wozy i bryczki, pełne postrojonych szlachcianek; śpiewano weselne pieśni.
— Ze ślubu jadą! — pomyślał Oryż, oglądając się.
Wyminęły go i potoczyły się w dół. Zdała doleciał go śpiew przeciągły, pięknem echem o góry i parowy kilkakroć odbity:

Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą,
A ja doliną;
Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą,
A ja kaliną.