Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po pogrzebie wyjechał doktor Malicki i Osiecka, wezwana sprawami szkoły. Berwińską uprosiła Magda, by pozostała z nią czas jakiś.
Teraz w kościele spędzali czas we troje. Artystka malowała, oni rozmawiali zcicha. Oryż był zamyślony, często się ulatniał na dalekie spacery, wspominał o odjeździe.
Minęło tak parę tygodni. Pewnego wieczora Oryż ofiarował się Magdzie towarzyszyć na cmentarz, i poszli we dwoje, niosąc pęki kwiatów.
Po drodze, jak zwykle bez wstępu, Oryż rzekł:
— Ot, i przyszedł ostatni dzień! Jutro odjeżdżam i nigdy więcéj pani nie zobaczę. Dziękuję za wszystko, co pani zawdzięczam, com z wami przeżył, odczuł i skorzystał. Starczy mi tego na resztę życia. Pani się to wyda bardzo śmiesznem, ale ja ruszam do Włoch i zaciągam się pod sztandar Ś-go Franciszka.
— Szczęśliwy pan. Jak tam cicho i pogodnie!
— Myśli pani, żem wart tego? Ja nie wiem, spróbuję. Jeśli pozostanę — to pani będzie zasługa; jeśli ucieknę — to sam winienem. Daj Boże zostać!
— Pan nigdy przez pół nic nie robi! Proszę dać znać o sobie. Przyjadę tam kiedy freski pana oglądać.
— Żartuje pani, ale jeśli warto będzie, to napiszę. A pani bardzo ciężko teraz? — spytał nieśmiało.