Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Głupiś, stokroć głupi, żeby tak życie urządzić! Bywaj zdrów, pójdę ztąd, nie mogę na to patrzéć!
Zerwał się. Otworzył drzwi, wiodące z jadalni na taras ogrodowy, i w ciemności zniknął, zanim się Faustanger obejrzał.
Wyszedł na ganek i zawołał go parę razy napróżno. Odpowiedziały tylko słowiki po gąszczach i świsty sygnałowe nocnych stróżów. Oryż wyrwał się, jak z więzienia, na drogę, odetchnął z ulgą i sporym krokiem ruszył w stronę Buczacza.
Ta noc, cicha, ciepła i jasna, pełna zapachu zroszonych pól i lasów, wydała mu się najpiękniejszą w życiu po téj jadalni przesiąkłéj oparami trunków, wyziewami zbytkownéj kuchni, gorącéj i dusznéj od świec i dymu.
„Brr! — wzdrygnął się. — Nigdy tam nie wrócę, nigdy! Niech ich ten morduje: warci jedno drugiego.“
Szedł, krok wyciągał, zmęczenia nie czuł i coraz jaśniejszą miał twarz. Gdy słońce weszło, był już niedaleko Buczacza. Począł iść wolniéj, opanowany zwykłą nieśmiałością i wątpliwościami.
Wtem turkot się rozległ za nim; z za góry, z bocznéj drogi wpadł na gościniec wózek zielony, zaprzężony w parę chudych szkapiąt. Oryż się na bok usunął i jakby skamieniał, oczom nie wierzył, że go traf sprowadził z nią razem.
Nie witał, stał zapatrzony, pobladły z wrażenia.