Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ten, kto za obelgę policzkować nie może lub nie śmie! — odparł ostro.
— O! może tylko nie raczy lub daje inny odwet! — syknęła.
— A może nie ma prawa? — rzucił już bezwzględnie, rozdrażniony jéj pewnością siebie.
— Co wy tam szepcecie! — zawołał Faustanger coraz bardziéj podchmielony.
Lokaj podawał kawę i likiery. Baronowa zwróciła się do niego.
— Możesz odejść. Zadzwonię, gdy będziesz potrzebny.
Faustanger się żachnął.
— Odsyłasz służbę z mojéj racyi? To dobrze, skorzystam z tego, żeśmy sami, i powiem ci nowinę, którą mi przywiózł Oryż! Ten twój ostatni amant zjawi się tu lada dzień, aby cię zabić!
— Boże! — wrzasnęła radczyni, odsuwając się od stołu jakby do ucieczki.
Żaden nerw nie drgnął na twarzy baronowéj, nie raczyła odpowiedzieć.
— To być nie może! Gdzie on? — biadała radczyni, zwracając się do Oryża.
— Tego nie wiem, ale radzę mieć się na baczności. Człowiek, który się zgrał, nie rachuje ani się waha. Jest szalony!
— Albercie, okiennicę trzeba wziąć na sztaby.