Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zabity? Przez kogo? — wzdrygnął się Oryż.
— Sam się zabił!
Jakto? Niespodzianie? Nie było żadnéj sceny? — pytał malarz zdziwiony.
— Nic nie wiem! — odparł Faustanger. — Usłyszałem przypadkiem strzał, wyszedłem, znalazłem go we krwi na ziemi, porwałem konia i przyleciałem do ciebie.
— Dlaczegóż do mnie? Jedź do urzędu i melduj! Ja mnie żandarm, ani karawaniarz!
— Zlituj się, jedź! Tymczasem jeden Stefan tylko wié. Zostawiłem go tam na straży. Ty musisz jechać! Zrobić trzeba co można, by uniknąć skandalu. Proszę cię, Oryż, ratuj mnie!
Malarz bez protestu już wsiadł; Faustanger zgarnął lejce i popędził jak szalony.
Milczeli; oddech barona zdradzał jakąś straszną mękę i trwogę. Oryż, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, począł nad wypadkiem się zastanawiać; wiele rzeczy wydało mu się dziwnemi.
— Zkądże on się tam wziął? Czego chciał? Gdzież to się stało? Daleko od pałacu? — zagadnął.
Faustanger sekundę się zawahał, jakby myśli zbierał; wreszcie odsapnął i rzekł:
— To było tak. Rozeszliśmy się wcześnie na spoczynek, a że sen mnie nie brał, wyszedłem na spacer...
— A toć mówiłeś, że wyszedłeś, słysząc strzał?