Herod-baba/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Herod-baba
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Już zmierzchało gdy Borodzicz wyszedł z pod Trębacza. Wyprawiony za drzwi Dziemba, widząc wychodzącego, natychmiast do pana powrócił. Zastał go gorączkowo przerzucającego ubranie w tłomokach...
— Żywo, Dziemba, po cyrulika, żeby mi brodę ogolił! na jednéj nodze! żywo!...
Julek trochę się zatrzymał.
— Ej! panie — rzekł — pan chory... krwią plujesz....
— Co ci do tego czem ja pluję! ofuknął Zygmunt — idź mi po cyrulika — zaraz! — ani słowa!... Słyszysz!
Dziemba wybiegł. Tymczasem Piętka co najlepszy strój wydobył z tłomoka i wszystko do ubrania przygotował...
Balwierz, który na dole miał golarnię, nadbiegł z miedniczką, ręcznikiem i wodą... Zapalono świeczkę, którą Dziembie trzymać przyszło. Zygmunt milczał ponuro... Ledwie uwolniony od balwierza... skoczył się ubierać... Dziemba mu pomagał, wzdychając ciągle.
— Ech! panie! panie mój! rzekł w końcu — mało co ducha w panu zostało... Kaszel coraz się wzmaga, gdzie teraz myśleć o zabawie i figlach. Jeszcze się panu gorzéj serce zakrwawi, a doktór mówił...
— Idźże mi ty precz razem z doktorem! zakrzyczał Piętka gwałtownie, chowając worek Borodzicza do kieszeni. — Jak ty nie będziesz milczał...
Julek ręką machnął tylko...
— Ty jesteś tchórz... pamiętasz, jak mi tam drapnąłeś z pod nóg Borodziczowi, zamiast coś go był powinien chwycić za nogi i obalić.
— Jeszcze znak od jego płazów noszę...
— Aleś tchórz, to i mnie zajęczym tchem chcesz zarazić — dość, milczeć i zamną w trop.
Choć trochę się chwiejąc na nogach, Piętka płaszczyk narzucił, wyszli. Milcząc tak powoli dostali się na stary rynek. Było już ciemnawo i późno, bo ubieranie się przeciągnęło... Piętka zmierzał do domu, który Duparc zajmowała, i dokąd pierwszy raz Dziembę zwabiono... popatrzał w okna, znał doskonale obyczaj domowy, domyślił się, że tancerka musiała być u siebie, nie występując tego dnia w teatrze, i że niewiele osób u niéj, bo tylko w kilku się oknach świeciło.
Z dawnych czasów pozostał mu znak, jakim się do drzwi zamkniętych dobijać było trzeba, aby być wpuszczonym. Tylko wtajemniczeni posiadali tego Sezamu wiadomość. — Trzy razy żywo, czwarty nieco późniéj zastukał do bramy... Po chwili otworzono mu ją...
— Ty, Dziemba, staniesz mi u wrot na straży póki nie wyjdę, szepnął mu... a — nie śpij.
Szybkim krokiem, o ile osłabienie dozwalało, wszedł na wschody Zygmunt, otworzył drzwi sali, w któréj paliło się kilka świec — nikogo w niéj nie było. Głosy dochodziły go z gabinetu, na prawo. Na stukot otwierających się drzwi przelękniona nieco ukazała się blada twarz panny Duparc — wylękła się jeszcze bardziéj i oburącz za drzwi chwyciła postrzegłszy Piętkę, który od choroby i wzruszenia jak trup wyglądał. Oczy mu tylko na białéj twarzy płonęły gorączką...
Duparc niewiedziała co począć... zwróciła się nazad do gabinetu, którego drzwi chciała zatrzasnąć potém wbiegła do pierwszego pokoju, zagniewana i zaperzona.
— Ale któż tak ludzi nachodzi! zawołała... Przeciężeśmy się pożegnali z panem, raz na zawsze!
Zygmunt z wielkim wysiłkiem zdobył się na uśmiech... rękę trzymając w kieszeni brzęknął złotem, które w niéj trzymał.
— Moja droga Duparc! rzekł błagająco — darujże mi! zmieniło się moje położenie... Paktol mi wczoraj wpłynął do kieszeni, a z kimże go dzielić, jeśli nie z tobą... Bez ciebie nie ma zabawy, radości nie ma! życia nie ma....
Niedowierzająco jakoś patrzała nań Francuzka. Brząkał ciągle złotem, i dobywszy garść, na dłoni wyciągnął je przeciw światła...
— E! zapomnijmy o wszystkiém zawołał. — Soyons bons amis comme jadis... Kogoż tam masz w gabinecie? ja nie jestem zazdrosny...
Ruszył ramionami...
— Zupełnie zazdrosny nie jestem! Bylem mógł się wesołego twego szczebiotania nasłuchać... — Któż tam jest w gabinecie?
Duparc zręcznie się udobruchała.
— To... ten młokos natrętny, szepnęła cicho... ten Flemming...
— Cóż on mnie przeszkadza?... Zjemy sobie wieczerzę we trojgu... a wszakże która z twoich przyjść musi... Fanchonette...
Francuzka się wahała... Zygmunt rękę jéj podał.
— Bez gniewu zawołał — myśmy starzy znajomi... przyjaciele...
— Ten młokos! taki zazdrosny, poczęła cicho ruszając ramionami Duparc, i odprowadziła ku drzwiom. Udaj, że wychodzisz... proszę... wiesz drzwi gabinetu.. odpocznij tam... za godzinę będziemy sami, przyjdzie Fifina tylko i Laroche. Wieczerzę zjemy razem... lecz młokosa odprawić muszę...
Zygmunt począł się niby żegnać, a Francuzka odprawiać go głośno i niecierpliwie... Wyszedł wreszcie zamykając drzwi za sobą... i tuż wsunął się do znajomego gabinetu. Jedna lampa w alabastrowém naczyniu oświecała ten kątek cały atłasem wybity i sofami okolony... Zygmunt położył się i wyciągnął bez ceremonii... czując potrzebę spoczynku.
W pół godziny może weszła na palcach Fifina... Była to jedna z tancerek panny Duparc: wdziękami, sztuką i sławą niżéj daleko od niéj stojąca, istota tęskniąca do swéj wioski, wciągnięta w życie, które chwilami upojeniem, chwilami było zgryzotą i męczarnią. Coś litościwego i dobrego kryło się pod niepozorną tą postacią, któréj brakło uroku i zręczności... Zygmunt się zerwał. Fifina przestraszyła... lecz poznała go prędko. Położył palec na ustach.
— Co pan tu robisz? A! ja nieszczęśliwa! jak okropnie wyglądasz...
— Jakże chcesz? — uśmiechnął się Zygmunt — inaczéj wyglądać nie mogą ci, co z grobu wychodzą.
— Duparc ma gościa! ona... was przyjąć nie może.
— O! bądź spokojna... widziałem ją i otrzymałem pozwolenie... oczekiwania na Jéj Królewską Mość.
Fifina spojrzała na bladego, biednego i z trudnością oddychającego przybysza... pokręciła głową.
— Biedny człowiek! szepnęła... Ale po cóż wracasz do tego... piekła?
— Masz słuszność! tak! Fifino... — lecz... lecz musiałem...
Spojrzał na nią: dziewczynie łzy kręciły się w oczach, ocierała je fartuszkiem.
— Prawda — rzekł żywo — litujesz się nademną, lecz gdybyś wiedziała... co mnie tu sprowadza, krwawaby ci łza pociekła.
— A wiedzieć tego nie mogę? z trochą kobiecéj ciekawości siadając przy nim szepnęła Fifina...
— Tyś dobre dziecko — rzekł Zygmunt — pomóż mi, pomóż... a będziesz wiedziała wszystko.
— Lecz czy ja pomódz wam mogę?
— A! pewnie. — Zygmunt wziął ją za rękę — i ścisnął — Fifina zadrżała.
— Coż to jest?
— Tyś dobre dziecko! powtórzył Piętka... ty znasz Duparc... ty wiesz jak trafić do jéj głowy... bo — do serca drogi nie ma, gdzie samego nie ma serca... Fifino pomożesz mi?
— To coś okropnego?
— A! nic! nic... lecz dla mnie idzie o życie lub śmierć... Znasz ten łańcuch z granatów, który jéj dałem przybywszy? Jam go ukradł u żony... muszę go odzyskać, lub gorzéj będę niż złodziejem... Na tym łańcuchu wisi życie moje? Jak go odzyskać? jak? mów!
Fifina patrzała mu w oczy prawie przelękła gwałtownością z jaką to mówił. Piętka przykląkł przed nią:
— Poradź mi! pomóż mi.
Dziewczę oczy sobie zakryło dłońmi... zamyślone.
— Jak go odzyskać? Duparc przywiązuje cenę do niego. Jest starożytny i piękny. Sam król widząc go na niéj pochwalił — nie pozbędzie go tak łatwo!!
— Na coby go zamieniła? mów! pomyśl wołał Zygmunt — czego ona teraz chce? o czém marzy? Duparc ma fantazye ma dziwactwa. Rzuca to dziś za czém wczoraj przepadała...
Fifina wstała i zaczęła się zadumana przechadzać po gabinecie.
— Nic nie wiem! nic mi na myśl nie przychodzi... czekajmy jéj! może się zręczność nadarzy... ja z serca pomogę...
To mówiąc wymknęła się szybko, dając znak Zygmuntowi, aby na miejscu pozostał. Posłyszała ona wprzód od niego, że Flemming żegnał się czule i wychodził...
Przezedrzwi gabinetu dochodziły wyrazy, któremi Duparc tłómaczyła mu się, że potrzebuje wczesnego spoczynku.
— Nie uwierzysz... głowa... straszliwie boli mnie głowa... muszę się położyć... bo jutro całych sił mych teatr wymaga... To pas, które tańcuję tak trudne...
Szept młodego chłopca, śmiech, potém jeszcze słów kilka urwanych, i Flemming zaczął schodzić na dół... Brama otworzyła się i zamknęła za nim... Dopiero gdy był już na ulicy, Duparc zapukała do drzwi gabinetu...
— Wyjdźże nieszczęśliwy więźniu — zawołała ze śmiechem — nous allons souper. W téjże chwili zjawiła się Fifina... a za nią szedł Laroche, domowy przyjaciel panny Duparc, który zwykle za brata jéj uchodził. Do wieczerzy zawczasu było gotowe wszystko... Zygmunt wychodząc z kryjówki, musiał znów udawać wesołość.
Gdy go Laroche przy świetle zobaczył, przeląkł się.
— Cóż to jest! zawołał... tobie nie na wieczerzę iść, ale do łóżka potrzeba!... Musieli ci dobrze krwi utoczyć.
— A, jesteś niegrzeczny jak zwierciadło! przerwał mu Zygmunt. — To właśnie powód, dla którego ja teraz przez cały dzień jeść i pić muszę...
Duparc zaczęła się trzpiotać około niego, przyśpieszając wieczerzę. Niekiedy nań spoglądała ukradkiem i zdawała się przerażona widokiem tego trupa mającego zasiąść do wieczerzy.
Zasiedli wszyscy... rozmowa ożywiać się zaczęła... Piętka choć mu lekarz zakazał trunku, nalał sobie szklankę wina, potrzebował przytomności, dowcipu, siły, któréj nie czuł w sobie... Duparc piła, ażeby się nie lękać współbiesiadnika. Laroche pił bo bardzo wino lubił... Fifina nie tykała inaczéj szklanki jak na pół zmieszawszy z wodą.
Podano bażanta, którego Flemming przysłał z rana.
— Zjemy tego Flemminga! zaśmiała się Fifina, spoglądając znacząco na Duparc...
— Dla czego ty to mówisz w liczbie mnogiéj? — przerwała gospodyni — mnie się zdaje, że ja mu podołam sama.
— A! pieczonemu! może! ale żywemu? któż to wie? Wiesz Duparc... takich młodziuchnych bażantów ty nie umiesz jakoś przyswoić...
— A! czyś ty zręczniejsza odemnie?
— Kto to wie?
Nie zważano wcale na Zygmunta, o którym obie panie wiedziały, że się nie formalizował.
— Żartujesz Fifino — mówiła Duparc popatrzawszy na nią — młodzik za mną szaleje!
— Za tobą! doskonale! i rozśmiała się Fifina — a gdybym ja ośmieliła się utrzymywać toż samo?
— Tobyś kłamała, kochana Fifino...
Dziewczę ramiona białe podniosło...
— A gdybym miała — dowody!
Duparc zerwała się rozpłomieniona, odsuwając krzesło.
— Ty mnie chcesz do passyi przyprowadzić twemi żartami.
— Cicho! cicho... schwyciwszy ją za rękę poczęła Fifina — mówię to przez życzliwość dla ciebie... a zatém cierpliwości, i pomówmy na seryo.
Laroche, który rozmawiał z Piętką, wtrącił się do rozmowy.
— Fifina dziś do poznania się emancypowała...
— Na każdego przychodzi godzina... odparło dziewczę... No, pijmy! jedzmy... a ja wam powiem bajkę o bażancie...
Wszystkich oczy obróciły się na nią.
— Duparc — nie prawdaż? — przysięgłaby, że młody Flemming za nią przepada... a przecięż... ja go jedném palca skinieniem odebrać jéj mogę.
To mówiąc schyliła się do ucha zaczerwienionéj z gniewu i zadziwienia, poczęła coś szeptać śmiejąc się, dobyła z za gorsu karteczkę, przesunęła ją przed jéj oczyma, i klaskając w ręce wróciła na swe miejsce...
Duparc była rozpromieniona... Laroche przysłuchiwał się ciekawie usiłując odgadnąć o co chodziło.. Piętka śledził każdy ruch Fifiny i słowo, przeczuwając, że ona może coś na jego korzyść uczynić.
— A cóż? a cóż? poczęło dziewczę — nie prawdaż, że pani moja w srogiém niebezpieczeństwie? Otóż tak — dodała podpierając się pod boki — jestem wspaniałomyślna — co mi dasz — a zrzekę się go dla ciebie... Oddam ci całego — pieds et poings liés... Co mi dasz?
— Sprzedasz mi go? zapytała Duparc.
— Może — albo przehandluję...
— Co chcesz za niego? zawołała stara tancerka... no? targujmy się?
— Mogłoby to być... doprawdy bardzo drogo! odparła Fifina. — Sama uważaj, taki młody, taki głuptasek, co to z niego wyciągnąć można?
— Nigdym nie sądził — rzekł Laroche dolewając wina sobie i Zygmuntowi — żeby ta Fifina taka była mądra...
— Widzisz! rozśmiało się dziewczę...
— Mów co chcesz? powtórzyła Duparc...
— Powiadam ci mogłabym zażądać bardzo wiele... Naprzykład serwisu porcellanowego, który masz od króla... srébra, które ci młody Brühl darował.
— A! bezwstydna doprawdy!
— Tak, mogłabym nawet żądać obojga... i tegoby nie było za wiele... ty mu piękniejszych piórek uskubiesz, temu bażantowi złotemu! Babka ich dostarczy... ale ja mam fantazye — dam ci go taniéj.
— Za co? za co? spytała Duparc.
— Głośno powiedzieć nie mogę — poczęła Fifina.
— Mów na ucho...
Dziewczę pochyliło się ku niéj, a okiem pobiegło ku Zygmuntowi, jakby mu chciało dać znać, że się jego sprawa toczy. Duparc rozśmiała się i ruszyła ramionami.
— Nie mogę, rzekła; wybierz co innego...
— Ja czego innego nie chcę! — c’est à prendre ou à laisser? Daję ci kwandrans czasu do namysłu...
Tanecznica obejrzała się w koło, wzrok jéj padł na Zygmunta, który szczęściem wesołą rozmową bawił Larocha, szydząc z ostatniego pojedynku. Może jakieś podejrzenie miała — lecz to się rozwiało zaraz, zwróciła się do Fifiny.
— Ale mi oddasz karteczkę?
— W zamian za to... com mówiła i — jutro jadę do Lipska... jeśli chcesz! a po jutrze, będę na drodze do Brukselli...
Jeszcze się namyślała Duparc, gdy Laroche trącił ją ręką i szepnął:
— Trzeba się jéj pozbyć bądź co bądź; zaczyna być nadto przebiegłą...
Obie kobiety spojrzały na siebie i wstały od stołu.
— Przepraszam... wracam w téj chwili — skacząc i podrygując szepnęła Duparc. Jedzcie panowie i pijcie za czworo...
Pozostali jednak Laroche i Zygmunt, ani do jedzenia ani do picia nie mieli ochoty. — Pierwszy z nich zajmując się interesami panny Duparc, podraźniony się czuł tym targiem i wymaganiami, drugi niespokojny czekał — na czém się to skończy. Domyślał się, że Fifina zażądała łańcucha granatów, a nie wiedział co od niego zań wymagać będzie. Nawykły w tém towarzystwie do cynicznego zdzierstwa, liczył już z góry — czy mu starczy na opłatę Fifinie.
Po chwilce kobiety wróciły obie, Fifina miała na szyi ów klejnot, który Zygmunt tak odzyskać pragnął. Duparc szła trochę skłopotana.
— Pan mi tego za złe nie weźmiesz, zawołała do Zygmunta... żem musiała jego podarkiem zaspokoić tę utrapioną Fifinę... prawda? Ja o panu i bez tego pamiętać będę...
— Témbardziéj ci tego za złe nie poczyta, przerwało dziewczę, zdejmując z szyi łańcuch i podając go Zygmuntowi — że ja... powracam mu jego własność!
Duparc pochyliła się na stół z okrzykiem wielkim.
— A toż co?
— Fantazya! uśmiechnęła się Fifina — mam takie dziwactwa.
Z oczu Piętki, który łańcuch pochwycił, błysnęła taka radość, iż Duparc musiała się podstępu domyślić, i groźno spojrzała na oboje.
— Fifino — zawołał Zygmunt, nie mam wyrazów na wypowiedzenie ci mojéj wdzięczności... ale niesłusznie, szkaradnie by było, gdybym przyjął od ciebie tę ofiarę... Mów! oceń! żądaj co chcesz odemnie...
Dziewczęciu rumieniec okrył twarz i oczy się zaiskrzyły.
— Wszakżem ci łańcuch darowała! rzekła... nie wezmę zań złamanego szeląga... Chcę, byś wyniósł ztąd wspomnienie, że... że i tanecznice czasem mają odrobinę serca i litości.
Laroche i Duparc znacząco spojrzeli na siebie.
— Gra rolę wielkiéj pani Fifina! rozśmiał się Francuz.
Zygmunt nie mogąc wytrwać w miejscu, wstał z krzesła i pośpieszył do zarumienionéj dziewczyny; ujął ją za ręce drżący.
— Niemam nic, cobym ci mógł dać w zamian — rzekł wzruszony; — ale jutro — jutro przyniosę ci jaką drobnostkę, abyś twój dobry uczynek, spojrzawszy na nią, mogła pamiętać.
Fifina miała w oczach łzy, wzięła kieliszek ze stołu.
— Za zdrowie wasze! rzekła drżąca — i wypiła.
— Do jutra, droga i poczciwa Fifino! odparł Zygmunt — do jutra, przyjdę ci podziękować.
— Ale to nader dramatyczne i sentymentalne! rozśmiała się Duparc. — Laroche, klaśniéjmy aktorom...
Śmiejąc się sucho, klasnęli w dłonie. Zygmunt czy skutkiem wypitego wina, czy wzruszenia, zakaszlał mocno, pochwycił chustkę, przyłożył ją do ust, i mimo że się starał ukryć, postrzegli wszyscy krew, która mu się rzuciła.
Fifina spojrzała nań z politowaniem.
— Idź do domu — rzekła — idź i spocznij... chory jesteś...
— A! nie! udając wesołość odparł Piętka, to zbytek życia zemnie ucieka...
Wziął jednak kapelusz, bo już tu niemiał co robić.
— Tym razem, rzekł do Duparc — zdaje mi się że pożegnam was ostatecznie... Niech się szczęści jak najdłużéj... dla mnie tu nie zdrowo... a wam ze mną nie raźnie.. A zatem wesela i powodzenia...
Skłonił się wszystkim...
Sans rancune! szepnęła Duparc trochę zmieszana.
Fifina odprowadziła go do drzwi ostatnich... Idź, idź — szepnęła — jestem szczęśliwa żem cię przekonać mogła, że nie wszyscy płosi ludzie są złemi. Są między niemi i tacy biedni jak ja, co noszę nieużyteczne serce... a łzy w śmiechu połykać muszę.
— Z tobą do zobaczenia, Fifino — dodał Zygmunt — czuję, że los ci za mnie odpłaci.
Domawiając tych słów, poczuł znowu Piętka smak krwi w ustach i pożegnawszy ściśnieniem ręki stojącą w progu, zszedł powoli do Dziemby, który pod bramą stojąc posłuszny, śnił i drzemał...
Wróciwszy pod Trębacza Zygmunt obejrzał swą zdobycz i tchnął swobodniéj... zawinął ją w czystą chustkę, obwiązał, opieczętował i siadł pisać — niechcąc sam żonie odnosić łańcucha.
Godzina jeszcze zbiegła nim nienawykły do pióra... krótki list po myśli swéj potrafił ułożyć. Brzmiał on jak następuje:
Mnie wielce miłościwa pani a dobrodziejko!
Z grzechów moich ani się tłómaczyć ni uniewinniać nie będę — krewkość ludzka, ułomność — jedyną obroną. Na poprawę bodaj czy już czasu stanie, a no dopókim żyw, co będę mógł uczynię, bym winy które w części zmazane być mogą — wynagrodził. Na spowiedzi nakazuje się kradzionych rzeczy restytucja — ja sam przed sobą spowiadając nakazałem też zwrot pamiątki, którą w chwili odurzenia pochwyciłem. Odsyłam łańcuch, a dołączam prośbę, aby mi przebaczonem było, że się po świecie błąkał jak ja, z tą różnicą, iż on z téj podróży wyszedł cały, ja zaś poszczerbionym i t. d.
Nazajutrz rano Dziemba z listem i łańcuchem wyprawiony został do jejmości. Zastał, że się tam pakowano powoli do drogi... Elżusia odczytała pismo — i przyjęła posyłkę nie mówiąc z razu słowa... a że Dziemba uparcie się choćby pokwitowania dopominał, przywołała stryja Eligiego i prosiła go, ażeby za nią kilka słów poświadczających odbiór napisał... Stryj siadł do téj pracy, którą w wielce urzędowéj formie, nie mało się namozoliwszy zredagował: „Dnia — miesiąca roku... niżéj na podpisie wyrażony przez JM. Panią Elżbietę z Okoniów Pienkowskich Piętkowę, ku temu upoważniony, w imieniu jéj, a w jej prezencyi, niniejszém poświadczam, jako w dniu dzisiejszym odebrała do rąk swych staroświecki łańcuch z granatów, czasowo w posiadaniu pana Zygmunta Piętki Oczkowicza będący, i przez niego za pośrednictwem JM. Pana Juliana Dziemby zwrócony. Co własnoręcznym podpisem stwierdzam. Datum supra — w mieście stołeczném Saksonii Dreźnie. Eligi Okoń Pieńkowski, m. p.
Dobywał już sygnetu by pieczęć przyłożyć pan Eligi, gdy niedostatek laku i nieświadomość gdzieby go w tém mieście poszukiwać należało i co zań dać aby nie przepłacić — ostatnią tę formalność zaniechać zniewoliła. — Dziemba dostawszy kartkę, a od pani Piętkowéj talara, którego ofiarę za niepotrzebną uważał p. Eligi — ukłonił się i wrócił do gospody... Zastał tu Borodzicza.
Zygmuś rzucił się na kartkę, coś na niéj więcéj nad prosty kwit znaleźć się spodziewając, a przynajmniéj rękę żony — zobaczywszy pana Eligiego pokwitowanie rzucił je w kąt za łóżko. Borodzicz który każdy ruch jego śledził, postrzegł zmianę w twarzy i po śmiertelnéj bladości, wytryskujący rumieniec, mowy jednak o niczem nie było.
— Tandem, spoglądając mu w oczy kończył przerwaną rozmowę gość — czem wam służyć mogę?
— Niczém inném na teraz — odparł Zygmunt, tylko sprzedażą wioski jak najprędszą. — Ja tam nie mam co robić... ani poco jechać... Zostanę tu i... będę sobie kaszlał.
— Na kaszel to ja sam niewiem czy lepiéj tu czy u nas — odezwał się Gracyan, ale dla świętego spokoju życzyłbym ci samemu do domu zjechać...
— Mnie ztąd niepuszczą nawet mówił Piętka — a gdyby, jakim cudem — otworzyli rogatkę, mówiłem ci że tam ani być ani żyć już niepotrafię. Dajcie mi tedy święty spokój... a długi.
— Przecież ich tam milionów niema? dołożył Gracyan — tysiąc, dwa tysiące talarów...
— Pewnie więcéj — rzekł Piętka.
— No, to trzy...
— Powiadam ci że niewiem... trzeba by kogo wziąć do liku i daléj, a potem szukać drugiego coby za mnie płacił, a trzeciego coby mnie strawne dał i na drogę... a czwartego coby w kark dawszy popchnął.
— Ja bym może starczył za tych wszystkich czterech — rzekł Borodzicz, z tém, że zamiast w kark dać, wziąłbym cię pod rękę.
— Ale zkąd że ci to taka czułość dla mnie się wzięła? zaśmiał się Piętka — że moją ex-żonę kochałeś to wiem, a żeby to miało ku mnie miłość obudzić, wątpię — chyba myślisz, że ci rychło ustąpię. A no, to może być!
— Dajże ty pokój drwinom, oburzył się Borodzicz — żal mi cię — a do tego przecięż postrzelony przezemnie, masz prawo bym ci się wysługiwał.
— To prawda szepnął Zygmunt, jak kto zabije zająca, to go pod sercem do domu niesie. Ale daj ty mnie pokój z namową do podróży. Dla mnie to niezdrowa rzecz.
— A cóż tu będziesz robił? hę? spytał Gracyan, znowu za temi dyablicami się włóczyć? Do kapucynów tu nie wstąpisz, bo ich na lekarstwo w całéj Saksonii niema... do wojska ci też nie pora... z tym nieustannym kaszlem... kto cię tu będzie pielęgnował?
Zygmuś chodził ciągle po izbie i dumał.
— Ale nie — nie! rzekł jakby sam do siebie — na wieś ci tam nie pojadę — zdechłbym, powiadam ci, z samego żalu nad własném głupstwem mojem.
— To jedź zemną do Krakowa...
— Po co, żeby tam zdechnąć!
— A no lepiéj dalipan niż tu — przerwał zniecierpliwiony Borodzicz; przynajmniéj kości oddasz téj ziemi co ci ich dała... Tu na Frydrychsztacie co wiosna słyszę woda po nieboszczyków przychodzi, a choćby ich nie zabierała... w wilgoci takiéj spać niezdrowo.
Piętka począł się śmiać.
— Że ty Gracku, takie mi rzeczy prawisz, zawołał — to już koniec świata. A to też prawda że tubym leżeć sobie nie życzył, przyjdzie na sąd ostateczny wstawać, nie będzie kogo spytać o drogę na Józefatową dolinę i same niemcy... nie rozmówię się z niemi i mogę wprost pójść do piekła... żeby się z wilgoci osuszyć!
Śmieli się już oba... — At! dodał Borodzicz jedź ze mną i powszystkiemu, wioskę sprzedasz jeśli zechcesz — i co daléj będzie obmyślemy.
— A no, długi? których poczet długi — zawołał Zygmunt, mnie oni niewypuszczą ztąd...
— To moja rzecz — ja trochę grosza mam, bąknął przyjaciel cicho — jakoś się to połata. Jedziesz?
— Wieź mnie kiedy chcesz... Cóż z tobą robić — ale nie do domu! nie do Krakowa... wino węgierskie dobre... napijemy się do ostatniéj z wiurów poduszki...
W ten sposób Borodzicz wyrobił nareszcie na nim obietnicę wyjazdu po spłaceniu długów, których obrachunkiem natychmiast zająć się było potrzeba. Nie było to łatwo, gdyż Piętka dawał kwitki nie zawsze czytając co podpisuje, a lichwiarze z tego korzystali. — Gdy do rachunków przyszło... okazały się należności znaczne... ale wziąwszy sobie niemca do pomocy, Borodzicz zręczny przedstawił wierzycielom, że Piętka krwią pluł, a gdyby zmarł, nierychłoby do swego przyszli, że majątek był odłużony, daleko, a bez procesu kosztownego się nie obejdzie. Ponieważ i gospodarz z pod Trębacza świadczył o chorobie, a twarz o niéj najlepiéj powiedziała — zmiękli wierzyciele i przystąpili do układów. Borodzicz zapaśne pieniądze miał: płacił talarami i obrączkowém złotem. Gotówka ta wymownie do serc przemawiała.. Zygmuś do niczego się nie mięszał, patrzał sobie zdaleka i drwił z niemiuszków... Drugiego dnia Dziemba oznajmić przyszedł, że w gospodzie już jejmości nie było, gdyż ze stryjem Eligim summo mane wyruszyła, o czém nawet Borodzicz nie wiedział, pociągnął za nią i Wojewoda z karłami...
Wierzyciele jednak nie mogli być tak rychło pozaspokajani, a kłopotu było z niemi podostatkiem, musiano parę dni posiedzieć jeszcze... Zygmunt kupiwszy nie brzydki wcale naszyjnik także z granatów, zawiózł go Fifinie i pożegnał ją jak dobrą siostrę... widząc jak nad nim płakała... i jego kaszlem się trwożyła... Resztę czasu leżał lub chodził po izdebce, do niczego wielkiéj nieokazując ochoty. Milczący był, a jeśli usta otworzył, nielitościwie szyderski.. Dziembie takie nauki dawał, że byłoby się chłopcu żyć całkiem odechciało, gdyby je brał na seryo... Naostatek Borodzicz niemało się napociwszy, i spisawszy ogromną cedułę summ, które popłacił... w któréj ze czterdzieści razy, ytem... stało, za najosobliwsze kupna i sprawunki... odetchnął oznajmując że wszystko zregulowane było, i że jechać mogą.
— Wieźże mnie, jak wola i łaska, rzekł Piętka — tylko pozwól, ażebym na wyjezdném jeszcze jeden święty dług oddał...
— Komu? czyż jeszcze? strwożony zawołał Borodzicz.
— E! to nic! ja go sam i to pięścią zapłacę, dodał Zygmunt — należy się bowiem gospodarzowi z pod Trębacza pamiątka, karmił mnie w czasie przednowku śmierdzącą świniną, bestya... tego mu darować nie mogę...
Ostatnią tę należność na wyjezdném sumiennie oddawszy kłaniającemu się Niemcowi, Piętka siadł z Borodziczem na wóz i pożegnał niefortunne miasto, w którmé pono życie całe w kilku miesiącach wyszafował... Byli na moście, gdy spotkali jakby naumyślnie w téjże godzinie wyruszającą tamże całą kompanią francuzkich skoczków na jarmark do Lipska. Duparc po dniu wyglądała na harpię, a Fifina na poczciwą dziewkę folwarczną... Laroche i jego towarzysze na komedyantów Scarron’a... Postrzegłszy Piętkę, Duparc pokazała mu koniec języka... Fifina pozdrowiła go od ust, Francuzi przypatrywali się niezwykłym zaprzęgom i strojom towarzyszów Zygmunta... Jakiś czas jechali obok, potém drogi rozeszły się jedna w prawo, druga w lewo... Piętka już się nawet nie odwrócił... Jechał chmurny a milczący, co mu się trafiało rzadko, pokaszliwał tylko i niekiedy czuł w ustach smak krwi, która za najmniejszém wzruszeniem i znużeniem na nowo się pokazywała. Borodzicz miał dosyć kłopotu z przewiezieniem go do Krakowa, kilka razy w drodze stawać z nim będąc zmuszony, bo sam widział, że Piętce podróż nie służyła i spoczynku potrzebował. Przeciągnęło się to dosyć długo, i pierwszych dni jesieni dopiero stanęli w cichéj, dawnéj stolicy, dosyć pustéj i wyludnionéj. — Na Zygmunta już sam widok tych miejsc, ktore mu przypominały jego wyjazd i dawne życie, przykre widocznie czynił wrażenie. Zaledwie przybywszy położyć się musiał — a że Borodzicz do domu śpieszył, pozostał tu sam z Dziembą, w stanie zdrowia o wiele gorszym niż był wyjechał. Lekarz, którego przywołano, radził spoczynek i przepisał gorzki napój jakiś, którego Piętka pokosztowawszy używać nie chciał. — Znaleźli się starzy znajomi, mógł się więc cokolwiek rozerwać, ale od wszystkich unikał. Całe dni siedział na stołku w oknie i na przechodzących poglądał... albo na Dziembę gderał. Tak zmienionego do niepoznania — porzucił Borodzicz z żalem, śpiesząc do swojego gospodarstwa i wioząc pełnomocnictwo do sprzedaży... Szczęśliwie stanąwszy w miejscu, chciał zaraz wywiedziawszy się o użątku i stratach, jakie poniósł, jechać do Mioduszewskiego, gdy ten, napytawszy od ludzi że powrócił — sam konno do niego przybiegł.
Uściskali się w progu.
— Ot toście tam piwa nawarzyli? zawołał Mioduszewski...
— Czyż ja? odparł Gracyan... Com zrobił, tom musiał. — Gdzież jejmość, czy w domu?
— Jako żywo! pojechała wprost do rodziców, nie chcąc progu przestąpić nawet, zawołał Mioduszewski.
— Piętka też nie myśli wracać — a wieś na sprzedaż...
— Kto ją teraz kupi!
Jęli tedy rozmawiać długo, bo było o czém, a Mioduszewski wzdychał tylko nad losem nieszczęśliwego domu.
— Myślicie, że się nie pogodzą? spytał w końcu.
— Bardzo wątpię, żeby do tego przyszło... a przynajmniéj się nie zanosi — rzekł prędko Borodzicz. Koło Zygmunta źle...
Namyśliwszy się niedługo ruszył Gracyan do jejmości do państwa Okoniów, kędy ją miał zastać. W istocie w ganku zapytawszy o nią, dowiedział się, że była od dni kilku... Stryj Eligi przybywszy, zwolniony od ciężkich obowiązków opiekuna przy synowicy, wylegiwał się w swém mieszkaniu, opowiadając kto się mu nadarzył, o wypadkach nieszczęśliwéj podróży. Materyału do gawędy starczyło mu na całe życie. Wpadłszy do mieszkania, Borodzicz zastał tylko starego Okonia, który się przechadzał po izbie, ciągając wąsy.
— Cóż mi tam asindziéj przynosisz? zapytał.
— Nowego nic! westchnął gość chmurny; wszak pani Piętkowa tu?
Ojciec ramionami ruszył.
— A tu! wróciła i — powiem asindziejowi, nierozumiem téj całéj sprawy! Nie chce do domu! Gdzież Piętka?
— W Krakowie, bo też do domu nie chce... Na te słowa, czarno ubrana weszła Elżusia, piękna zawsze, ale wielce zmieniona i bledsza a mizerniejsza niż kiedy... P. Gracyan przywitał ją uniżenie.
— Właśnie pytałam jegomości o Zygmunta; co się z nim stało?... Jest w Krakowie?
— Tak, przywiozłem go gwałtem, odpowiedział Gracyan — ale bardzo chorego... krew mu się w podróży rzucała często... Smutny i zbiedzony do niepoznania. Do domu go namówić na żaden żywy sposób nie mogłem... został w Krakowie, a wioskę za cobądź sprzedać mi kazał.
Okoń ręce załamał i starą głowę spuścił na piersi.
— Któż to tam kupi?
— A no, kupujcie wy, albo raczéj pomóżcie jejmości do kupna... Zygmunt ceny wysokiéj nie zakłada, pani ma posag, ja mojéj należności zaczekam.. trochę trzeba pieniędzy dla Piętki, a inne interesa pozostaną przy gruncie.
Nie było na to odpowiedzi, bo ojciec Elżusi nie zwykł był interesów robić pośpiesznie — namyślał się i ważył — Elżusia nie odzywała się. — Zaproszono tylko Borodzicza, ażeby pozostał dla narady.
Cały dzień zeszedł na gawędzie ze starym, który długo rozprawiać lubił o każdéj rzeczy — do czego się Elżusia nie mięszała. Zaczęto rachować na papierze ile wioska była warta, za ile ją kupiono, ileby potrzeba gotówki... Zeszedł dzień na tych projektach. Wieczorem Borodzicz znalazł się na chwilę z Elżusią sam na sam w pokoju.
— Pani moja, rzekł — czy też się już nie dasz ubłagać temu biedakowi? Żebyś go zobaczyła! żal się obcym robi, taki sponiewierany i nieszczęśliwy, życie mu obmierzło... a dalipan szkoda jego i — szkoda was...
— Słuchaj panie Gracyanie, rzekła Elżusia: nie myślcie, że ja serca nie mam, żal mi go, — ale z życia łatanego nic nie będzie. Padnie mi do nóg, przeprosi — myślicie, że się poprawi? Pozdrowieje, odejdzie i do dawnego wróci... Jam się z mojem szczęściem pożegnała, a człowiekowi co mi życie zatruł całe — ciężko, wierz mi, bardzo ciężko przebaczyć!
Rzuciła ręką...
— Jemu źle, panie Gracyanie — ale i dla mnie nie ma szczęścia na tym świecie. Jam go kochała, ja drugiego kochać niepotrafię... ja także jestem zabita...
— A! pani, szepnął Borodzicz — skruszonym i pokutującym sam Pan Bóg przebacza...
— Bo to Pan Bóg — odpowiedziała żywo Elżusia — a jam kobieta słaba, biedna i śmiertelna...
Cóż tu było rzec? Borodzicz zmilczał, ale nie ustąpił.
— Nie będę ja go tłumaczył ani uniewinniał, ozwał się — a no to jejmości dobrodziejce powiem, że w nim serce lepsze niż głowa. Do niego zastukawszy zawsze się coś odezwie; panibyś z niego mogła uczynić człowieka. Naukę wziął dobrą, zbrzydło mu bałamuctwo, statkować będzie...
— Wyście zacnym i poczciwym człowiekiem, odparła Elżusia — ale — dajcie już temu pokój, panie Gracyanie. Zlitowaćbym się może mogła, kochaćbym nie potrafiła... a on żałować może — a poprawić się nie zdoła! Lepiéj się rozdzielić i iść każdy w swoją stronę...
— A no dokąd? spytał Gracyan.
— Mnie to już dziś obojętne — mówiła Elżusia — żyję i żyć będę, bo muszę; niewiele mnie to obchodzi... Będę siedzieć przy rodzicach — albo tam na wiosce... będę patrzeć z rana rychło li wieczór nadejdzie... na wiosnę myśleć prędko li zima i tak... zestarzeję... serce się ściśnie, zaschnie... pamięć przytępi... świat zobojętnieje... życie skończy...
Powtórnie Borodzicz zamilkł... Co miał znowu powiedzieć? nastawać nie śmiał.
Rano Okoń się namyślił dla Elżusi wioskę kupić; posłano po regenta aby punkta przedugodne do transakcyi spisał — znowu dzień zszedł na różnych drobnostkach, bo stary nudziarz był. Nadszedł zaspany stryj Eligi i synowicy winszował... a po cichu z podełba na nią spoglądając, powtarzał swoje: — Herod-Baba.
Wymęczywszy się dobrze, zajrzawszy jeszcze do domu, bo żyto sprzedać było potrzeba dla grosza, którego brakło, Borodzicz dopiero we dwa tygodnie pojechał do Krakowa. Dziembie przykazał był, ażeby jeśli Zygmunta gorzéj zobaczy na zdrowiu, dawał mu znać, choćby umyślnym, lecz posłańca ani listu nie było. — Nie bez „aprehensyi“, jak powiedział sam, dojeżdżał do Krakowa Borodzicz — i cicho pod mieszkanie Piętki bryczce zachodzić kazał. Na palcach przeszedł sieni, po malutku otworzył drzwi... wszedł.. cisza grobowa... Nigdzie nikogo... Obracając się na wsze strony, spostrzegł w mroku nareszcie obwiniętego w płaszcz Dziembę, który na troszcze siana na tapczanie chrapał. Drzwi od drugiego pokoju były zamknięte, począł go tedy budzić z wolna, by nie narobić hałasu, godzina była ledwie po zachodzie słońca, lecz sądził, że się oni z kurami spać kładą... Dziemba przetarłszy oczy, zerwał się na równe nogi, a że sen miał okrutnie twardy, musiał się dobrze wysapać, nim oprzytomniał i poznał z kim ma do czynienia.
— Gdzie Piętka? jak się ma? spytał Borodzicz.
— Hę? pan Zygmunt... a no, cóż? ma się dobrze.
— Jakto dobrze? lepiéj? co? gdzież? śpi? spytał Gracyan.
— Jako żywo!
— A gdzież jest?
— Pojechali z panem Szembekiem na polowanie...
— Jakto na polowanie? a krwiąż pluł, a chory był!
— Kiedy to co było! zawołał trąc oczy Julek.. wszystko to przeszło. Tu, proszę pana, jakiegoś sobie owczarza jegomość sprowadził, ten mu dał jakąś tłustość pić i smarować się nią kazał... a śmierdziało paskudztwo, jak kiedy skóry wykręcają. To proszę pana taki cudowny owczarz, że przez sen gada co komu robić, a chyba kto już jedną nogą na tamtym świecie, to go nie wyciągnie na powrót! Jak zaczęli pana smarować, smarować i poić... tak zaraz począł do siebie przychodzić, i wszystko ustało — zdrów jak ryba... a je — proszę pana — że dalipan trzeba ino stać i patrzeć, i dziwować się.
Słuchając téj relacyi Borodzicz prawie uszom nie wierzył — ale nim ją na żywym mógł sprawdzić, widział tylko, że Zygmunta w domu nie było, co już starczyło za dobry znak.
Kazawszy tedy konie wyprządz, czekał na powrót, który nie rychło nastąpił. Spał już pan Gracyan posławszy sobie na tapczanie Dziemby, który się przeniósł na podłogę, gdy zaczęto do drzwi bić — i Piętka wszedł... Już po bryczce stojącéj w dziedzińcu poznał, że Borodzicz przybył, i przyszedł go oburącz witać...
Przy świecy wyglądał wcale dobrze... Nie był to Zygmuś dawnych czasów z epoki poprzedzającéj owo historyczne głupstwo... ale komu innemu i tak wyglądać byłoby dosyć. Na twarzy dawnéj wesołości nie znalazł Borodzicz, ani téj rzeźkiéj ochoty do życia i użycia, poważniejszy mu się wydał, ironiczny, ale dzięki Bogu, silny i znowu zdrów.
— Tom szczęśliwy, że cię takim widzę! rzekł oglądając go na wszystkie strony Gracyan, który burkę zarzucił na plecy i wstał — nigdym się nawet przyznaję ci się, nie spodziewał, że tak prędko odejdziesz...
— Bo to się kochanie moje cud stał... Jakaś babina poradziła mi, widząc moją twarz, a słysząc kaszel, owczarza z pod Ojcowa.. Uparli się go sprowadzić... ten jak mnie wziął jakiemś paskudztwem smarować... a poić, a w cieple trzymać — no cóż powiesz? po niewoli musiałem ozdrowieć. A co mi potém! westchnął Piętka.
— Co ty człowiecze pleciesz? ofuknął Borodzicz — powinieneś na mszę świętą dać i Panu Bogu dziękować. Innegoby pewnie dyabli, z pozwoleniem wzięli, tak szkaradnie krwią plułeś... A no, teraz się szanuj i po polowaniach nie lataj!
Piętka ręką machnął i zaczął świstać piosnkę o zającu.
— Co ty mi tam kazania prawisz? odezwał się. Co ma być to będzie... Mów, cożeś z wioską zrobił? Sprzedałeś?
— Jeżeli wola twa niezmienna, bo cofnąć się każdego czasu możesz — to sprzedana...
— Komu?
Borodzicz się zająknął: — Jejmość? wasza kupiła.
— A! a! rzekł Piętka — to i lepiéj. — Gadajże coś się zgodził? coś wziął?..
— To na jutro... papiery z tłomoka dobędę i rozpowiem wszystko... Stary Okoń wąsy targał, za boki się szarpał, węzełki wyciągał, a wreszcie — kupił i zapłacił.
Stał Piętka po środku izby, nawet torby nie zrzuciwszy, milczący i zapatrzony w mówiącego.
— To i dobrze rzekł — a no, lepiéj być nie mogło! A po pauzie długiéj spytał: — Cóż mi się tam zostało?
— Jutro ci rachunki złożę — rzekł Gracyan: rozpatrzysz się w nich. Trzeba było krom ruchomości twoich, remanenta gospodarskie sprzedać, oceniliśmy to po ludzku... Czarno na białem spisałem wszystko...
— Ale co mi się zostało? powtórzył Piętka.
— Wiozę ci dwa tysiące dukatów z okładem, odpowiedział Borodzicz — nie wiele to jest, ale pono więcéj być nie mogło...
— Tego mi dosyć — rzekł Zygmunt; a no, powiem ci, żem się więcéj tysiąca nie spodziewał... Bóg wam zapłać!
— Cóż ty myślisz? spytał Gracyan....
— Albo ja wiem? żyć jużci muszę, kiedy mi ten owczarz kazał, ochoty wielkiéj nie mam...
Wziął pod rękę Borodzicza i wyprowadził go do drugiéj izby.
— Widziałeś ją? mówiłeś z nią? cóż ona?
— Ona! rzekł zafrasowany Gracyan — ona? a no — ona... tego... ona — no tak, niezawsze jednakowo...
— Jak myślisz? można tam się zgłosić? iść przepraszać?
Ramionami tylko ruszył Borodzicz.
— Dalipan nie wiem, odparł — chyba — chyba poczekawszy. Mówiłem z jéjmością razy kilka, odprawiła mnie z kwitem...
Zygmunt usta zacisnął, głowę spuścił i niepowiedział nic, uścisnął Borodzicza.
— Idź spać, rzekł — reszta jutro...
To rzekłszy odprawił go na tapczan, zamknął drzwi i pozostał sam. Pan Gracyan długo zasnąć potém nie mogąc, słyszał go chodzącego niemal do białego dnia po pokoju... Zdrzemał się wreszcie, — a gdy się przebudził, słońce już było wysoko. Piętka ubrany czekał na niego. Po dniu wydał mu się nie tak bardzo pięknym jak wczora, ale twarz miała wyraz jakiego dawniéj na niéj nie bywało — posępny i zamyślony, poważniejszy i bardziéj męzki, postarzał widocznie. Rzadko choroba niedługa taka zmianę na człowieku wywrze. Przyczyniły się pewnie wewnętrzne zgryzoty do tego. Zasiedli z Borodziczem do śniadania, potém do rozpatrywania papierów, rachunków i interesów. Tych jak dawniéj Piętka znać nie chciał, tak i teraz roztargniony słuchał relacyi, na wszystko się godząc i przystając.
Tranzakcyi projekt podpisał bez westchnienia, i po izbie znowu rozpoczął wiekuistą swą przechadzkę.
Przez dni kilka bawiąc w Krakowie pan Gracyan, nic z Piętki dobyć nie mógł, co myśli z sobą czynić daléj. Odpowiadał mu: Albo ja wiem? zobaczymy... byle się żyło...
Kilka razy o żonę zapytał... niewiele się dowiedzieć mógł i milczał znowu. Borodziczowi wreszcie trzeba było powracać — poszli razem pod Szczupaka na śniadanie. Piętka przyjmował — ale nie po staremu: ani ochoty, ani humoru w nim dawnego nie było... plótł, śmiał się, żartował, potém nagle jakby kto nań czar rzucił, bladł, milknął, wzdychał i posępny siadał w kącie. Dobywał z siebie gwałtem wesołości, a gdy się tylko zapomniał, wracał do zadumy i czarnych myśli.
— Asindziéj wracasz, panie Gracyanie, rzekł przy śniadaniu: w dawniejsze moje, nasze strony — pokłońże się tam nietylko ludziom odemnie, ale i starym drzewom... Ja ich pono nie zobaczę — a dalipan ledwie mi ich nie gorzéj żal niż ludzi.
— Gdzież ty zamieszkasz? czy wędrować myślisz?.. spytał Gracyan — toż choćby ja wiedzieć muszę, na wypadek interesu.
Piętka ruszył ramionami: — Albo ja sam wiem!... Zgłoszę się do waszeci, gdy będzie potrzeba — jeszcze żadnego planu nie mam.
A po przerwie milczącéj spytał:
— Nie mówiła wam jejmość czy rozwodu żąda?
— Nie było o tém mowy.
— Więc to tak sobie zostanie, dopóki Panu Bogu się nie podoba jedno z nas od drugiego uwolnić — bo już o zgodzie mowy nie ma. I coby to była za zgoda? Wiesz waćpan przysłowie... wilk chowany, przyjaciel jednany... wszystko to licha warto?
Zapili sprawę.
— Powiedz bo mnie przecię przynajmniéj co z sobą myślisz, jeśli już nie chcesz powiedzieć gdzie się osiedlisz — rzekł Gracyan.
— Nie mogę ci powiedzieć o czém sam nie wiem — powtórzył Piętka. — Jak mi co do głowy przyjdzie... zobaczę... albo się do wojska zaciągnę... albo dzierżawy sobie poszukam... albo.. wiesz com ci sam mówił: kapucynem zostanę.
Rozśmiał się.
— Kapucynem nie możesz przecięż być, boś żonaty.
— No, to nas rozwiodą, starszy Pan Bóg, niż pan Rymsza!!!
— I przyznam ci się, że na kapucyna nawet dziś w tobie kwalifikacyi nie widzę...
Choć śniadanie było pożegnalne, ostatnie, które się zwykło oblewać między przyjacioły, pili niewiele — ochoty nie było... Borodzicz cedził, Zygmunt o szklance zapominał... a mimo to, do wieczora niemal przestękali tak, nie mogąc się rozstać. Piętka przeprowadził pieszo Gracyana, aż za Wesołą wyściskał go, łzy miał w oczach... tamten na dobre płakał... Rozjechali się, długo ku sobie rękami i chustami powiewając z daleka... Nazajutrz Piętki w Krakowie nie było, wyjechał znajomym się nieopowiedziawszy dokąd?....
Borodzicz powrócił do domu... a cokolwiek się rozpatrzywszy pojechał do Okonia.
Jejmości jeszcze w nowo nabytéj wiosce nie było. Ojciec go przyjął, pytając o tranzakcyę naprzód... Obejrzał podpis, oblatę osobistą dokumentu, formalności wszystkie... pochował papiery — o Zygmuncie ani słowa.
Weszła i Elżusia. — Po obiedzie przystąpiła do gościa, jakby go pytać o co chciała a nie śmiała — on też raczéj się obawiał pytania niż wyglądał go, nie mając co powiedzieć.
— Jak się panu jeździło?
— Dosyć dobrze...
— Pana Piętkę, rzekł Borodzicz — zastałem nad wszelkie spodziewanie lepiéj. Jakiś owczarz go wyleczył, bo gdym z nim przybył do Krakowa, krwią tak pluł, żem myślał, szczerze powiedziawszy, iż mu się nie wiele należy. Zastałem go zupełnie zdrowym, choć bardzo zmienionym... bardzo ponury jest i smutny...
Elżusia słuchała ciekawie, nie odpowiedziała nic.
— Zgodził się na wszystko, mówił daléj Borodzicz... Nie wiem tylko co z sobą teraz pocznie, napróżno się go dopytywałem, powiedzieć mi nic nie chciał, ani nawet dokąd się uda.
Ukradkiem w oczy spojrzawszy Elżusi — Borodzicz posępną twarz, ale chłodną zobaczył. — Słuchała ciekawie, tak jednak, jakby o kimś obcym, o cudzym chciała się dowiedzieć.
— Pani prędko wrócisz do domu?
— Ja? zawołała jakby budząca się Elżusia — ja! — a pojadę zapewne w tych dniach — nie pilno mi — nie pilno. — Słyszałeś pewnie pan, że siostra moja Katarzyna przed miesiącem zmarła — została po niéj sierota, córeczka... wzięłam ją do siebie, nie będę sama...
Odwróciła się do okna... popatrzała w ogród, i wysunęła się z pokoju.
W istocie w kilka dni potém oboje państwo Okoniowie i stryj Eligi, przeprowadzali Elżusię na jéj dawne, a dziś nowe dla niéj gospodarstwo. Mioduszewskiego opieka nad niém tak była skuteczna, że tam wszystko znaleźli w jak najlepszym stanie. U niego samego pogniły kopy w polu, ale u Elżusi suchuteńko zebrano, zorano i posiano w porę. Okoń stary obszedł całe gospodarstwo i wrócił bardzo zadowolony z niego, z wioski, a nawet, jak się zdawało i z tego, że zięcia tu nie było.
Rozpoczęło się potém wdowie życie pani Elżbiety, bo ją powszechnie w sąsiedztwie słomianą wdówką zwano, życie osobliwsze, pracowite, surowe, jednostajne, niezmiernie czynne i bardzo smutne. W domu rzadko kto teraz bywał, gdyż jejmość niebardzo kogo chętnie, oprócz familii, przyjmowała... Cała była zajęta sierotką i jéj wychowaniem, gospodarstwem i ogrodem. O panu Zygmuncie jakby zmarł, nie wolno było rzec słowa, ani go wspomnieć. Ojciec nawet i matka unikali wzmianki o nim...
Tak upłynęły trzy lata...
Trzy lata! krótki to na pozór przeciąg czasu, ale dla wielu wydają się one wiekiem, a gdy niemi się przeszłość zasunie i pokryje, — czasem śladu jej już nie ma... Coś innego na tém nasypisku urosło...
Trzy lata upłynęło jak o panu Zygmuncie Piętce ani słychu nie było. Historya jego z wieloma dodatkami pięknemi obiegała już z ust do ust dla nauki przyszłych pokoleń; niewiasty mężów nim straszyły... opowiadano o nim przygody tak dziwne zaprawdę, iżby ich na dwa życia szaławiłów stało... na rachunek nieszczęśliwego, składano wszelkie lekkomyślne figle, jakie inni płatali od stu lat może. Borodzicz może jeden zajmował się jego losem i pilno starał się o nim wiadomości zasięgnąć... napróżno. Jeździł parę razy do Krakowa, dopytując czy tam go nie widziano lub nie słyszano o nim; języka jednak nie udało mu się dostać... Przybyłych z daleka badał czy gdzie Piętki nie spotkali — Piętków innych wielu napytał, ale swojego nie.
— Jak w wodę wpadł! powtarzał Borodzicz — dalipan szkoda człowieka.
Trzeci tak rok dobiegał, gdy jednego wieczoru powróciwszy z pola i w ganku kazawszy sobie dać kwaśnego mleka ze śmietaną, zasiadł pan Gracyan nad misą, dobrawszy do niéj kawał pięknego razowego chleba. Dzień cały był pogodny, zachód słońca prześliczny, cisza wieczorna urocza... Prosta poczciwa dusza wieśniacza pana Gracyana czuła, że się cała natura modliła przed snem nocnym. Przysłuchiwał się téj pieśni niezrozumiałych słów, a tak jasnego i wyrazistego dlań znaczenia, a oczy mu łzą zachodziły.
— Nie był w życiu szczęśliwym... dobijał się już do drugiéj jego połowy sam jeden bez towarzyszki bez rodziny, bo ta była rozproszona i daleka... a mimo to — dziękował Bogu i za ten żywota kawał przebyty w spokoju, bez niedostatku i troski... Jakoś mu było na sercu błogo... i w duszy jeśli nie wesoło — to pogodnie. Lipa szumiała cicho w dziedzińcu, ptaszki świergotały, a w niedalekim stawku kumkały żaby na dobranoc... Ludzie z pola wracający mimo bramy dworskiéj, śpiewali... Niektórzy witali Borodzicza: Niech będzie pochwalony! on im się kłaniał i pozdrawiał...
Aż tu, gdy nad mlekiem pracuje z ubielonemi wąsami... na gościńcu zatętniało. Borodzicz miał takie ucho wprawne, iż każdego z sąsiadów i przejeżdżających po dźwięku bryczki i koni chodzie się domyślił. Tym razem aż łyżkę położył, tak coś dziwnie brzęczało... a że do dworu ktoś jechał nie ulegało wątpliwości, bo tamtędy daléj drogi nie było. Wstał więc od mleka, stanął, rękę przyłożył jedną, potém obie do czoła i patrzał... Z za krzaków i płotu ukazała się bryczka, cztery tęgie konie, chłopak i woźnica na kozłach, na siedzeniu jakiś jegomość z długiemi wąsami, czapka na bakier... konie, bryczka, uprząż, ludzie nieznajomi. — Już myślał, że to kto z tych krewnych zdaleka, których miał rozsianych po całym świecie, gdy bryczka się zatoczyła, mężczyzna wysiadł, rzucił mu się na szyję, rozśmiał, widząc, że go nie poznał Gracyan, a dopiero ten postrzegł w nim już prawie zapomnianego Piętkę.
— Zygmuś! jak Boga kocham! a niechże cię uściskam... Dalipan! żyw, zdrów, zkąd? jak? dokąd Pan Bóg prowadzi? Otoż gość nad goście... Popatrzali na siebie ciekawie...
Borodziczowi dużo siwego przybyło włosa, Zygmunt wyglądał niemal tak, jak go by w Krakowie pożegnał pan Gracyan, — zdawało się tylko, że się rozrósł, a cera mu pobladła. Dopiero gdy płaszcz z siebie zrzucił gość, postrzegł gospodarz mundur...
— E! zawołał — cóż to ty do wojskaś się zaciągnął czy co?
— Jak widzisz... porucznikowstwo sobie kupiłem.
— I służysz?
— Cóż miałem robić? w łeb sobie palnąć? rozśmiał się smutnie Piętka — kapucynem rozmyśliwszy się nie mogłem zostać, straszne u nich posty i także ta siermięga bez koszuli... Wolałem już mundur.
Stał i patrzał Borodzicz.
— O mój miły Boże zawołał, — jakżem ja szczęśliwy że ciebie widzę! Ileż to razy tęskniłem do wiadomości o tobie — a ty niewdzięczniku, żeby słowo — żeby paręś puścił...
— Mój drogi, chciałem, żebyście wy o mnie zapomnieli; myślałem, że ja o was zapomnę... Wy — prócz ciebie — pewnieście Zygmunta pogrzebali — a ja was, i tych czasów tu przebytych, i mojego dawnego szczęścia — nie mogłem zabyć! Ciągnęło mnie, ciągnęło — opierałem się jak mogłem — w końcu mnie tu jak na sznurku tęsknota przygnała...
Siedli tedy w ganku, a Borodzicz około wieczerzy i butelki wina zakrzątnął się gościnnie.
— Mów, opowiadaj! zlituj się — co się z tobą działo? jak przebyłeś te trzy lata?... a zdrowie? mówił gospodarz.
— Zdrowie, nie to co dawniéj bywało, przecięż niezgorsze — o tych latach mówić nie wiele można... Stawiali nas z regimentem to tu, to tam... musztra, parady... obóz... nudy... czasem hulanka, na którą się już człowiek z politowaniem patrzał — bo czy to tak u nas bywało — ot, i po wszystkiém. A no, ty mi co powiesz? ty?
Westchnął Piętka i spojrzał ku niemu.
— Słuchaj Gracyanie — rzekł — zgadniesz to może i sam co mnie tu przywiodło. Wierzysz ty temu? Jam do téj pory téj kobiety nielitościwéj zapomnieć nie mógł. Kochałem ją i kocham, widzieć jéj nie będę — chciałem przynajmniéj posłyszeć, dowiedzieć się, i wyjechawszy u ciebie na Suchawę, z góry spojrzeć ku mojemu dawniéj domowi — choćby serce pękło!... Powiedz ty mi co o niéj? co się tam dzieje? ty tam częstym gościem?
— Ja? uśmiechnął się Borodzicz — mylisz się, bardzo rzadkim, bo jejmość nierada kogo oprócz rodziców i krewnych przyjmuje. Nie bywa tam prawie nikt. Sama siedzi, a siostrzeniczkę po zmarłéj Katarzynie przybrawszy, wychowuje ją i gospodarzy jak w klasztorze zamknięta.
— Aleś ją widział?
— Przeszłéj niedzieli w kościele.
— A! zawołał Zygmunt — cóż dziś? piątek! Jak mi Bóg miły, w niedzielę pojadę z tobą, juściż mi na nią choć spojrzeć z daleka wolno. Jak wygląda?
— Nie zmieniła się nic — zobaczysz — rzekł Borodzicz... piękna, dalibóg, chyba wypiękniała jeszcze... smutna, to prawda, ale jéj i z tém do twarzy.
— Któż tam bywa? kto? nie może być, żeby ludzi nie przyjmowała?
— Ale to klasztor, mówię ci — kończył gospodarz — nikt nie bywa krom familii, parę razy do roku ja, a czasami stary Mioduszewski. Stryj Eligi się do niéj przeniósł, siedzi na folwarku, Zdrowaśki odmawia... stęka i nazywa ją jak zawsze — Herod-baba.
Zygmunt się uśmiechnął i westchnął.
— Dziwna to rzecz — rzekł — chciałbym ją zapomnieć, radbym znienawidzieć, mam za co gniewać się na nią — a jestem zakochany jak za dobrych czasów... gdym po raz pierwszy smaląc do niéj cholewki, piękną rączką dostał w ucho.
I jakby chcąc się wspomnieniem otrząsnąć, wstał Piętka i chodzić zaczął.
— Jak we wsi? gospodarka?
— Idzie dobrze, rodzi jak należy, zbierają w czas... dobytek we dworze... Prawdę powiedziawszy, mówił Borodzicz — niewidać na niéj by z tego wszystkiego szczęśliwą była, — lecz się żyje.
Długo w noc przeciągały się przyjaciół rozmowy... Zygmunt dorwał się z rana konia, dosiadł i na Suchawę poleciał, zkąd całą wioskę sąsiednią i dwór widać było. Stał tam z pół godziny. Bóg jednak wie co myślał; powrócił nazad posępny. Znowu tedy chodzili a bzdurzyli o tém i owém, wyciągając stare wspomnienia, pocieszając się i trując niemi... Po obiedzie poszli na ganek... Gracyan popatrzał na ścieżynę idącą przez pole.
— A wiesz ty kto to tam idzie z kijem? odparł Zygmunt.
— Ani chybi stryj Eligi na maryasza. Gdy mu się bardzo znudzi, a skorci go starego miodu pociągnąć, często się do mnie przywleka... Nic-że się nie odzywaj, siedź w kącie spokojnie... zobaczymy co za minę zrobi, gdy cię zobaczy.
Był to w istocie stryjaszek, wcale nie domyślający się jaka go tu niespodzianka czekała... Przydreptał do ganku, kij postawił, wszedł, z Borodziczem się zaczął witać, i nierychło dopiero oczy zwróciwszy w drugą stronę, postrzegł kogoś siedzącego, nie poznał go i skłonił się. — Ale ciekawość wzięła starego przypatrzeć się gościowi lepiéj: podniósł głowę... przymrużył powieki... zapatrzył się oczom nie wierząc zmieszał się, cofnął i zawołał:
— To nie może być?
— Co nie może być, panie Eligi? zapytał Borodzicz.
— Hm! ale ktoż to jest... w mundurze?..
— Zygmunt Piętka...
Stryj Eligi stracił zupełnie przytomność.
— Zkad? zkad?
Wtém Piętka do niego przystąpił.
— Cożeś to mnie pan nie poznał?
— A zkądżeś się tu wziął?
— Przybyłem w gościnę do pana Gracyana...
Ruszając ramionami i mrucząc coś niewyraźnie pod nosem — stryj stał nie wiedząc czy uciekać, czy siąść, czy mówić, czy się boczyć... co począć z sobą? — Gracyan go na ławę zapraszał; siadł...
— Zagramy w maryasika? zaproponował.
— E! nie — nie! nie mogę... wracam zaraz, rzekł przepłoszony stryjaszek. Wyszedłem tylko tak, spacerkiem, dla konkokcyi — wracam zaraz... wracam...
Nie nalegano. Zdawało się, że stryj upioraby się więcéj nie nastraszył... Wyrazy mu na ustach zamierały, patrzał jak w tęczę na Piętkę, na jego mundur, buty i ostrogi... w twarzy widać było pomieszanie, trwogę... i wielkie pragnienie powrotu do domu. Jakoż wysiedziawszy pół godziny... porwał się żegnać, za kij schwycił i drapnął takim krokiem pośpiesznym, jakby go kto gonił. Całą drogę powtarzał tylko sam do siebie:
— Gadać? nie gadać? powiedzieć? czy milczeć?
Zmiarkował wreszcie, że kto inny tę tajemnicę wyśpiewać może; czemuż on nie miał zawczasu uprzedzić? Spieszniéj niż zwykle krocząc przez miedze i polami, stryj Eligi dobił się do domu tak zmęczony, jak już od dawna nie był. Nie poszedł już do swojego mieszkania na folwarku, ale prosto do dworu. Wieczór był prawie tak piękny jak wczora. Elżusia siedziała z siostrzenicą w ganku i opowiadała coś szczebioczącéj dziecinie, gdy Eligi wpadł tak żywo, że się z ruchu jego domyślić już było można, iż coś przynosił bardzo ważnego. Ale przyszedłszy tu... zmieszał się, nie wiedząc jak do rzeczy przystąpić; zdało mu się to tak trudném, iż zwątpił, czy wiadomość ta przez gardło mu się przeciśnie.
— Gdzież to stryj bywał? spytała pani domu.
— A — u Borodzicza!
— I tak prędko z powrotem — czy nie było go w domu?
— Był... był... a jeszcze i gość...
Zaczął już tylko ręką trząść, nie mogąc daléj mówić.
— Gość! gość! powtarzał...
— Któż to taki?
Eligi wstał aż z ławy, ręce tragicznie załamał: — Gość... a no kto? kto? jak ja to mam powiedzieć?
— Któż taki u Boga śmiejąc się zawołała Elżusia.
— No, Zygmunt! Zygmuś Piętka! na rany Pańskie! on sam!
Elżusia pobladła i uśmiech zszedł z jéj ust prędko, rękę przesunęła po czole... nie odpowiedziała nic, ani spytała więcéj.
— A tak! a tak! mówił szybko Eligi — on sam... taki jak był... tylko w mundurze wojskowym... z ostrogami... wąsy ogromne — bledszy...
Niewyraźnym głosem po chwili dopiero Elżbieta się odezwała:
— Cóż tak dziwnego! mógł mieć interes do Borodzicza... albo się z nim chciał widzieć.
— A jak, broń Boże — tu przyjedzie? zawołał stryj Eligi — to co? to co?
— On tu przyjechać nie może — odpowiedziała uspakajając się Elżunia — stryj wiesz dobrze, iż to nie może być.
— Hm! albo ja wiem co u niego może a co nie może być, jak skoro mu szpary odeszły... Waćpani tego nie wiesz, że on zawsze i wszędzie do żony ma prawo... a rozwodu ani separacyi nie było.
— On tu nie będzie śmiał przyjechać! powtórzyła Elżusia stanowczo marszcząc brwi czarne... Stryj napróżno się lękasz...
— Niech będzie tak — niech będzie tak! niech nie śmie! — rzekł Eligi. Ja, prawdę powiedziawszy leciałem tak dla tego przez pola, przez miedze... bez drogi, aby prędzéj dać znać, żeby się na ostrożności mieć... bo — kto wie?
— Ale dajże pokój stryju Eligi, z gniewem prawie poczęła kobieta... widzisz, że ja się nie lękam...
— No, to dobrze! to dobrze!... szepnął Eligi — a jabym zawsze do Wólki posłańca pchnął — bezpieczniéjby było, żeby brat przyjechał, i bratowa i służba... i więcéj ludzi.
— Cóż myślisz, że on mnie będzie wykradał? rozśmiała się Elżusia — wie dobrze, iż nie należę do tych co się wykradać dają. Dość tego — dodała — dość tego.
— I gniewna odwróciła twarz, a biedny stryjaszek zamilkł... Nie ośmielił się już nawet wspomnieć o tém przy wieczerzy, z pod oka spoglądając na synowicę bojaźliwie, a w duchu zawsze mówiąc, swoje: — Herod-baba!
Elżusia pomimo największego starania, ażeby się wydać spokojną i wcale wiadomością nie poruszoną, tego wieczoru i następnego dnia nie swoja była, bardziéj jeszcze niż kiedykolwiek milcząca, smutna, podraźniona. Stryj Eligi byłby przysiągł, że oczy miała czerwone...
Dzień przeszedł bez żadnego wypadku, bez żadnéj wiadomości; następowała niedziela, a zwykle Elżbieta z siostrzeniczką bywała tego dnia na nabożeństwie w parafialnym kościele. Z rana było nieco pochmurno, zdawała się wahać, jechać czy nie, potém pomyślała może, iż ją posądzą o tchórzowstwo, konie zaszły, stryj Eligi się przystawił — pojechali. Mówiło coś, jakiś głos potajemny Elżusi, iż ona go tam zobaczy... Któż wie, może to nie było jéj obojętne? może zobaczyć go pragnęła?...
Gdy konie zatrzymały się przed drewnianym kościołkiem... u drzwi znalazła wysiadając Borodzicza, który rękę jéj podał i wprowadził — Zygmunta tu nie było... Mowy o nim w kilku słowach żadnéj... Gdy wziąwszy święconéj wody ze staréj granitowéj kropielnicy, oczy podniosła w prawo, pod chorągwią uderzył ją mundur i postawa... Nie widząc twarzy poznała Zygmunta. Stał właśnie przy téj ławce, kollatorskiéj oparty w któréj ona siadać była zwykła... Zawahała się, lecz zmienić miejsce byłoby okazać obawę... zwrócić oczy... Musiała więc iść do téj ławki, przejść obok niego... siąść tuż. Mimowolnie podniosła wzrok i spotkała wejrzenie Zygmunta, który na nie czatował. Piętka jakby obcy a ledwie znajomy człowiek, nie okazując wzruszenia, cofnął się przez grzeczność o krok czyniąc jéj miejsce i ukłonił się. Pani Elżbieta nie wiedziała już sama czy mu ten ukłon oddała, drżąca wsunęła się do ławki z małą Kasią, klękła, złożyła ręce, spuściła głowę i zaczęła się modlić. Nie śmiała ani oczu podnieść, ani głowy obrócić, żeby znów z nim się nie spotkać. Całą mszę przeklęczała nieruchoma prawie, nie wiedząc co się w koło działo... modliła się nierozumiejąc słów modlitwy... dreszcz ją przebiegał. Napróżno usiłowała się uspokoić, pohamować pomięszanie, które ją ogarnęło, mimo władzy jaką miała nad sobą — było to dla niéj niepodobieństwem.
Zygmunt stał prawie tak samo wzruszony i niepewien siebie, obawiając się zdradzić... Niekiedy ukradkiem spoglądał na żonę — znajdował ją jak skamieniałą, nieruchomą w jednéj postawie... Myślał, że choć przez ciekawość spojrzy nań jeszcze — nie zwróciła się już ku niemu. Widocznie umyślna była ta nieruchomość, ta straż nad wzrokiem. Miarkując że uparte stanie przy ławce będzie natrętném domaganiem się przymusowego spotkania przy wychodzeniu z kościoła — Piętka gdy suplikacye zaczynano, odsunął się od ławy i przeszedł ku ścianie, przy któréj stał konfessyonał. Ukryty zań mógł ją widzieć wychodzącą nie zmuszając do spojrzenia na siebie — przychodziło mu na myśl wyjść przed kościół i tam czatować na siadającą do powozu... potém się wyrzekł téj pokusy.

Suplikacye się skończyły, modlitwy, wszystko, zakrystyan gasił światło, parafianie wychodzili, kościołek na pół był pusty, gdy żywo wstała Elżusia z miejsca, wzięła książki, szepnęła słowo małéj Kasi i poważnym krokiem skierowała się ku wyjściu... Nie zobaczyła Zygmunta, z czego zdawała się być rada... i nie oglądając się już pośpieszyła do stojącego powozu. Borodzicz zawsze jéj rękę podawał i Kasię podsadzał, uczynił to milcząc, wedle zwyczaju, skłonił się, nie powiedział słowa i odstąpił. Stryj Eligi dopiero na gościńcu odetchnął i za cmentarzem się odezwał:
— Stał koło ławki! Czy Elżunia go nie widziała? Jak Boga kocham, stał koło ławki!
— Owszem, widziałam go i — ukłonił mi się — odpowiedziała synowica.
— Ukłonił się! ukłonił się! zawołał stryj — śmiał się ukłonić.
W milczeniu pojechali do domu...
Nazajutrz Eligi wyprosił sobie wózek i parę koni ze wsi, piekło go strasznie, żeby bratu o tém donieść co się tu działo, gdyż w Wólce wcale o niczém nie wiedziano.
Od dawna żaden wypadek tak poczciwego stryjaszka żywo nie obszedł, jak teraz przybycie Piętki — roiły mu się po głowie najosobliwsze, najstraszliwsze następstwa... drżał... truchlał. Chwilami był tego przekonania, iż wypadało zawezwać siłę zbrojną w pomoc przeciwko napastnikowi, przypisywał mu złowrogie zamiary, dziwił się że nikt tego co on nie przewidywał, i że Borodzicz mógł dawać schronienie tak niebezpiecznemu człowiekowi.
Poleciał więc do państwa Okoniów i ledwie z wózka wpadł do brata.
— A co? nie mówiłem? zawołał nie witając się nawet. — On tu jest! u Borodzicza siedzi. Był w kościele, na moje oczy go widziałem... Wstąpił do wojska.
— Ale któż? któż? spytał brat przestraszony.
— Kto? któż ma być? on! on! w mundurze!
— Kto na miłość Boga?
— Piętka, ten szaleniec... Zygmunt! Jakże się brat nie domyślasz?
— A zkądże się mam domyślać? Zkądże się wziął? jak? mów!
— Nikt nie wie! jak z pod ziemi! Borodzicz go trzyma... jest oczywiście w spisku.
— A Elżusia?
— E! e! Herod-baba! Ta nic! ona się i dyabła nie zlęknie! Co jéj!
— To czegóż my się mamy lękać? spytał stary Okoń.
Stryj ruszył ramionami.
— Ja wam powiadam, że będzie nieszczęście. To szalona pałka, wiadomo! Z oczu mu patrzy, że on się jeszcze w niéj kocha... gotów się jeszcze dopuścić nie wiem jakiéj ostateczności..
— Et? bredzisz Eligi! dałbyś pokój! opowiedz-że mi lepiéj co wiesz o nim... Trzy lata go nie było...
— Tyle tylko wiem, że w mundurze, a więc służy gdzieś w wojsku... a że on tu nie darmo przyjechał, to pewna...
Nadeszła pani Okoniowa, podzielająca zupełnie obawy Eligiego, rozmowa wszczęła się gorąca, zaczęto radzić, i ostatecznie wypadło by Okoń z panem Eligim na odsiecz słomianéj wdowie śpieszyli. Stryj tak naglił, że tylko na prędce bigosu trochę zjadłszy, nie czekając obiadu, wyruszyli oba... nie żałując ani siebie, ani koni po niegodziwéj drodze.
Tymczasem żadne w istocie nie zdawało się grozić niebezpieczeństwo. Po powrocie z kościoła, Zygmunt spokojniejszy a nawet weselszy, na wniosek Borodzicza, zgodził się pojechać do Mioduszewskiego.
Mioduszewski dawniéj Zygmusia nie bardzo lubił; potém za tę swoją, jak ją nazywał „Królowę“ miał do niego okrutny żal; na ostatek — a z kośćmi dobry był człowiek — ulitował się nad losem biedaka, i widząc położenie wdowie kobiety, ciągle wzdychał do tego żeby małżeństwo pogodzić, i żeby po bożemu żyć mogli.
— Bo co to, mospanie, mówił często jeszcze przed przyjazdem Zygmusia — bo co to za życie téj kobiety! Śliczności osoba! młoda poczciwa, zacna i ma tak nadaremnie więdnąć, cudze dzieci niańcząc... Szkoda jéj i szkoda jego... przecięż się to musiało wyszumieć i dosyćby było pokuty!
To było przekonanie Mioduszewskiego, który się z niém nie krył wcale.
— Jedno z dwojga, albo niech się zwiodą albo rozwiodą, a takie życie ni w pięć ni w dziewięć, jedno do Sasa drugie do lasa — to obraza Pana Boga! I szkoda, mosanie, takiéj pięknéj kobiety, żeby się tak marnowała.
Mioduszewski wielki wielbiciel saméj pani, wedle swego przekonania, działał w jéj raczéj interesie niż Piętki, który mu był obojętnym. Wolałby był dla jejmości kogo innego, to pewna, ale kiedy już tego pan Bóg dał — a! no trzeba było akomodować się woli bożéj.
Widział on Zygmunta w kościele i zaraz Borodzicza wziął na bok.
— Na rany Pańskie, szepnął mu: kiedy on tu już raz jest, postarajmyż się żeby ich z sobą zładzić. Co było a nie jest to nie pisać w regestr... Dołóżmy pracy i starania, a zbliżmy ich.
W téj myśli Gracyan zawiózł teraz Piętkę do miłego sąsiada, który, po staremu, gąsiorki z winem nagotował na przyjęcie. Wyściskali się w ganku... Piętka jednak nie miał dawnego humoru i ochoty, koło szkła nawet nie chodził tak często jak to dawniéj bywało... Mioduszewski już w myśl swoją uknuł był cały w istocie spisek. Daleka jego krewna panna Cewkówna wychodziła za mąż za niejakiego Borzyszewskiego... Wesele u Cewków o mil tęgich trzy odbywać się miało, Mioduszewski naprzód pojechał na nie prosić na klęczkach panią Zygmuntową żeby przytomnością swą zaszczycić raczyła i pannie młodéj, która matki nie miała, chciała za matkę służyć.
Obruszyła się na to Elżusia z razu.
— Co waćpanu w głowie, panie Mioduszewski? ja nigdy nigdzie na weselach i tańcach nie bywam! nie pojadę za nic! Widok takiéj jak ja kobiety, ani mężatki, ani wdowy, byłby nawet dla wielu przesądnych złą wróżbą. Zresztą wiesz, że nigdzie nie jeżdżę! nie mogę.
— Dobrodziejko, królowo, tym razem, dla biednéj sieroty musisz służyć za matkę. Takich funkcyj nikt nie odmawia, nie godzi się....
— Czarno chodzę, sukni nie mam... muzyki weselnéj i widoku ludzi podweselonych znieść nie mogę... daj mi pokój.
— Królowo moja! nie dam pokoju... będę u stóp twych leżał, a na wesele pojedziesz. — Przez litość przez miłosierdzie, przez przyjaźń dla mnie tego mi nie odmówisz...
— Ale waćpan bo jesteś uparty! zawołała Elżbieta.
— W istocie uparty jestem i będę — nazywaj mnie pani, jeszcze gorzéj — nie zlęknę się... musisz mi tę łaskę uczynić...
— Powiadam ci, że nie mogę!
— Królowo moja, możesz i uczynisz.
Elżusia z razu się trochę nadąsała na natręta, potém zaczęła się śmiać z niego, ale: i nie — i nie! Mioduszewski nie ustępował. Jak zaczął męczyć, po rękach całować, zaklinać, a nad sierotą się użalać, a honoru tego dopraszać... a dręczyć i nudzić... koniec końców Elżusia zgodziła się służyć do kościoła, do obiadu, a po nim miała odjechać do domu.
Stary zgodził się na to, będąc pewien, że na miejscu, gdyby koło zdejmować przyszło, nie puści tak rychło pani Zygmuntowéj. Ukląkł do podziękowania, ręce wycmoktał, poprzysiągł wdzięczność dozgonną i odjechał.
Myślą jego było sprowadzić Piętków oboje na to wesele tak, ażeby o sobie nic nie wiedzieli, i pracować nad zbliżeniem ich wszelkiemi sposoby.
— Reszty Pan Bóg dokona, mówił sobie — jeżeli jest wolą Jego, ażeby się to na nowo skleiło.
Gdy Piętka przybył do Mioduszewskiego, szło mu teraz o to, aby podpoiwszy i rozweseliwszy wyciągnął go na słowo, że do Cewków pojedzie na wesele...
— Kochany pan Zygmunt — odezwał się po kilku lampeczkach — po tak długiéj niebytności w naszych stronach, spodziewam się, że dłużéj u nas zabawi?
— Nie wiem sam...
— Ale zabawisz... narzucił mu Mioduszewski — nie puścimy cię. Rozerwać się powinieneś, a przyznasz, że nigdzie tak poczciwie, przyjacielsko, serdecznie się nie bawią, jak u nas... Ja naprzód pana konfiskuję na wesele mojéj Ignasi Cewkówny.
— Dajże pokój z weselem — przerwał Piętka — to nie dla mnie?
— Dla czego? będzie ludu szlacheckiego siła, zdrowe węgierskie czyste winko, com go sam sprowadzał... skrzypki dobre, a i ładnych twarzyczek nie zabraknie. Spędzimy chwile ochoczo...
— Kochany Mioduszewski — rzekł Piętka — temu lat cztery byłbym biegł za okazyjką podobną... uśmiechała mi się pohulanka tego rodzaju... ale teraz!
— Trzeba sobie dawne czasy przypomnieć.
— Nie mam ochoty!
— A ja od tego nie odstąpię! Jedziesz zemną lub z Borodziczem — a jechać musisz...
— To mi dobry! rozśmiał się Piętka...
— Przyjacielowi staremu, który prosi, aby krewnéj jego, sierocie uczynić ten honor i domek szlachecki zaszczycić... nie odmawia się.
— Ale ja tam po co? zapytał Piętka — do kieliszka już nie jestem jakim byłem, do kobiet niemam smaku... a choćbym go miał, tom się im na nic nie zdał, ni kawaler, ni wdowiec... nietoperz taki do tańca nie pójdę, gadać nie umiem, starzy znajomi zapomnieli o mnie... nowych stosunków robić nie myślę...
— Mów sobie co chcesz... a jechać musisz...
Jął go tedy ściskać, modlić, namawiać.
— A Borodzicz jedzie? spytał Piętka.
— Jeśli ty, to i ja! — odezwał się zagadnięty.
Rzecz była jak ułożona — wesele odbyć się miało za dni kilka, tymczasem zabierano się polować... a Piętka chodził i poglądał na swój dwór z daleka, niemal codzień spędzając tak godzin parę.
Stryjaszek Eligi, zawsze niespokojny, dowiadywał się różnemi sposobami, czy sobie Zygmunt już nie pojechał — radby się go był pozbył co rychléj. Chłopaki, których pod różnemi pozorami posyłał do dworu, przynosili mu tę niefortunną zawsze wieść, iż o wyjeździe p. Piętki ani słychać nie było.
— Jednak on tu nie darmo pod bok nam wlazł, i siadł i siedzi? rzekł Eligi — w tém coś jest! Coś jest!... a najlepsi przyjaciele i sąsiedzi, Mioduszewski i Borodzicz, z nim żyją, piją, bratają się i — spiskują. Bo że spiskują, to dam sobie uciąć głowę...
Oburzało go to, że Elżusia jego rozpraw w tym przedmiocie słuchać i obawy podzielać nie chciała. Państwo Okoniowie radzi byli, że córka raz przecię znowu z domu wyjedzie i trochę się rozerwie na weselu Cewkówny.
Dom pana wojskiego Cewki był starą fazą szlachecki, niemal takim jakim wyszedł z XVII wieku: — żaden nowy obyczaj cudzoziemski, nic nowomodnego nie wcisnęło się doń oddawna. Dwór był ogromny, stary, drewniany, z dala wyglądający jak szopa, ale w środku wygodny bardzo. Sień przestronna mogła sama dworzan i czeladzi do stu przeszło pomieścić, w jednéj sali tyleż biesiadników posadzić nie nowiną było. Inne izby bez zbytniéj okrasy, białe, chędogie, świeże, ale ze sprzętami domowéj roboty. Stół zawiesisty, dostatni, tłusty a korzenny, prosty był i zawsze bodaj dla najdostojniejszych gości, jednaki; wino węgierskie, czyste, zdrowe a niedrogie, beczkami się sprowadzało i spijało beczkami. Wykwintu nie było w niczém, fałszu żadnego, serce na dłoni, a czem chata bogata tém rada. Stary Cewka straciwszy żonę, oddał się cały kochanéj Ignasi, którą teraz wydając za mąż, postanowił upamiętnić wesele jedynaczki. — Wielkie się tam czyniły przygotowania ku temu, bo szlachty znajomych, przyjaciół i krewnych, zjechać miało osób jak rachowano ze dwieście... Czego w domu nie było, to się kupowało lub pożyczało, aby było już i dostatnio co się zowie. Wojski rachował, że go to weselisko kilkanaście tysięcy samo kosztować będzie... Wino umyślnie kupiono i sprowadzono tyle, by na żaden sposób przy największéj pijatyce nie zabrakło. Ruch był niezmierny bo na kilka dni wprzód niektórzy dalsi goście zjeżdżać się zaczęli i stół w jadalnéj sali chwili nawet nie próżnował, a gąsiorki z winem w pogotowiu stały po wszystkich kątach.
Dzień się wybrał śliczny, jakby na szczęście państwu młodym... Już od rana ciągnęła szlachta bez przestanku... Dawszy słowo, za które wojski Cewka sam przyjechał Elżusi podziękować, jejmość musiała się wybrać, rada nie rada. Kurdybanowe buty stryja Eligiego przydały się tu, gdyż kazano mu towarzyszyć. Taki był natłok po pokojach, gwar i ścisk, że wielu o sobie nie wiedziało i spotkać się nawet nie mogło. Część gości wyniosła się na ganek, inni obozowali przy stołach w dziedzińcu, reszta w ogrodzie. Ślub musiał być, z powodu oddalonego kościoła, w domowéj kapliczce przystrojonéj umyślnie do tego obrzędu. Odedworu do niéj drogę dla państwa młodych pąsowém suknem wysłano... Nie obeszło się bez mów solennych i odpowiedzi, co ceremonię niezmiernie przedłużyło.
Przed nią jeszcze zawczasu przybyła pani Piętkowa ze stryjem Eiigim, choć nie zbyt wykwintnie ubrana, lecz tak piękna, że się tłumy ciągnęły, ażeby jéj pańską twarz zobaczyć. Los też jéj i znane przygody, wielkie budziły zajęcie. Wedle zakreślonego programu odbywało się wszystko z kolei bardzo szczęśliwie, i Elżusia w orszaku panny Ignasi postępowała ku domowi z kaplicy gdy idąc drogą około któréj szpalerem stali mężczyzni, radzi się kobietom przypatrzyć, postrzegła niedaleko... w pięknym mundurze kawaleryi wspartego na szabli, pod drzewami Zygmunta którego oczy skierowane ku niéj były!.. Mimowoli zarumieniła się piękna pani; niewiedziała ona że go tu spotkać może, nie śmiała myśli téj nawet poddawać stryjowi, aby późniéj nie budzić obawy, była jednak niemal pewna iż się Piętka jakimś sposobem na drodze jéj znajdzie. Spuściła zaraz oczy, podniosła je wnet, żeby nie myślano, iż się strwożyła, i poszła daléj. Zygmunt pozostał w miejscu z kilku znajomymi.
— Co mi to szkodzi, że on tu jest? powiedziała sobie w duchu... Nie może się zbliżyć do mnie, a po obiedzie ja natychmiast wyjadę.
Nie wiedziała szanowna pani, iż woźnica jéj już był upojony tak, że ani ręką ani nogą ruszyć nie mógł, a u kolebki koła brakło, które na lamus zaniesiono i na klucz zamknięto.
Mioduszewski przytém jako krewny i na wpół gospodarz, nie mogąc inaczéj zbliżyć z razu małżeństwa, wyprosił po cichu u tych, co przy stole rozsadzali, aby Piętkę naprzeciw żony usadowiono. Urządzono to tak doskonale, iż jejmość postrzegła się dopiero gdy już miejsce zajęła. Uchodzić nie było sposobu, postanowiła tylko oczy odwracać. Zygmunt nie był też winien niespodziance, która dlań wielce stała się przyjemną. Mógł bez przeszkody przypatrzyć się Elżusi! a tak jéj dawno z bliska nie oglądał! Obok pani Zygmuntowéj siedział z jednéj strony stryj Eligi, z drugiéj w spisku będąca krewna Mioduszewskiego, pani Bartochowska. Mioduszewski sam siadł przy Zygmuncie, a Borodziczowi dał znak, aby miejsce zajął z drugiéj strony. Rachowali na to, że nie może nie mówić z nimi, gdy ją będą zapytywali... a mówiąc niepodobna, by choć nie spojrzała na Piętkę... Pani Bartochowska miała go zagadywać i w rozmowę wciągnąć.
Z początku muzyka grała, i hałas był taki, że o rozmowie, mimo bardzo wązkiego stołu, myśleć nie było można. Elżusia zobaczyła męża, przy nim Mioduszewskiego i Borodzicza, — domyśliła się od razu, iż nie przypadek to zrządził. Odwróciła tedy oczy i postanowiła manewrować niemi tak, aby na przekór napastnikom wzroku Piętki nie spostrzedz i nie widzieć go w ciągu całego obiadu. Była to jednak rzecz łatwiejsza do postanowienia niż do wykonania. Gniewała się mocno Elżusia, zarumieniła, oczy w górę podniosła, minkę zrobiła dumną i nieprzystępną. Mioduszewski poznał zaraz, że źle się święci. Stryj Eligi struchlał, zaczął gałki z chleba kręcić nieprzytomny i ku synowicy spoglądał, jakby ją do odwrotu namawiał. Gdy goście posiadali a muzyka ucichła nieco, rozmowę powoli rozpocząć było można, i szmer cichy napełnił izbę jadalną. Pani Bartochowska pierwsza zagadnęła Piętkę śmiało: — czy też wiele osób znajomych znalazł i jak mu się ich proste szlacheckie wesele podobało?
— Ja też do innego życia nie nawykłem, rzekł Zygmunt; a choć wojskowe prowadzić muszę — tęsknię do dawnego.
— Trzeba do niego powrócić! śmiejąc się rzekła Bartochowska.
— O! gdyby można! zawołał Zygmunt: z duszy i serca... ale nie ma do czego i kogo.
Zygmuntowa nie słuchała, choć słyszała pewnie, spuszczoną miała głowę, podniosła ją niespodzianie i o cudo! — stryj Eligi przeraził się bardziéj jeszcze: — prościuteńko na Zygmunta spojrzała oko w oko.
Co ją do tego skłoniło, że tak rychło postanowienie unikania wejrzenia i rozmowy zmieniła, jeden Pan Bóg mógł wiedzieć. Piętka zadrżał. W téj chwili na szyi żony zobaczył dopiero ów łańcuch z granatów — jakby godło przebaczenia... Był to zapewne przypadek, iż go na ten dzień włożyła — dla niego wszakże miał on wielkie znaczenie — otucha wstąpiła w serce, oko mu się rozjaśniło.
— Ciężkiem bo to życie wojskowe czasu pokoju, dodał Piętka. Co innego gdy wojna. Człowiek naówczas o wszystkiém zapomni, zapali się, zdziczeje... obchodzi go to jakby partya warcabów lub szachów.. goni nieprzyjaciela, uchodzi, zabiega; każdy dzień mu coś nowego przynosi... nie ma czasu tęsknić i nudzić się... Czasu pokoju na leżach, w obozie, po miasteczkach, gdy musztra skończona, hasła podawane, porozstawiane straże — co robić?
Pani Piętkowa zdawała się słuchać z zajęciem uśmiechnęła się jakoś, i stryj Eligi o mało pod stół się nie skrył z aprehensyi, — odezwała się.
— Przecięż po takich miasteczkach gdzie kawalerya stoi, znajdzie się zawsze towarzystwo wesołe? jest sąsiedztwo... o zabawę nietrudno kto jéj szuka...
Piętka się nie spodziewał wcale głos ten słyszeć; z razu zamilkł zdziwiony niezmiernie, lecz taką go to napełniło radością, iż rychło przytomność odzyskał.
— Nie każdy zabawy szuka — rzekł cicho. — Młodzież chciwa jéj — zapewne, starszym ona nie w smak...
— A kto nawykł do niéj... spytała Elżusia.
— Ten się nią przesyci i odwyknie, gdy na samą zabawę czczą jest skazany, rzekł Piętka... Dobra ona jako przekąska, ale pokarmu nie zastąpi.
Przytomni równie byli tym początkiem rozmowy i zbliżenia zachwyceni jak Piętka, któremu twarz się w chwilę zmieniła i rozjaśniła. Mioduszewski patrzał znacząco na Borodzicza, ten na niego, Eligi zupę jadł choć jéj już dawno na talerzu nie było. Pani Bartochowska widząc że się jéj tak nad wszelkie spodziewanie udało; pospieszyła z dalszą zaczepką znowu do Piętki wystosowaną.
— Czy pański regiment stoi niedaleko? odezwała się obracając ku niému.
— W Wielkiéj Polsce — rzekł Zygmunt — ale mnie choć z takiéj odległości tęsknota do stron rodzinnych przygnała. Walczyłem z nią lat trzy, a choć żołnierz dałem się jéj zwyciężyć... Wziąłem urlop, aby choć kilka dni tu przebyć i z zapasem świeżych wspomnień na dawne życie powrócić.
— Ja znowu powtarzam, dodała Bartochowska: — a po cóż powracać?
Elżusia podniosła oczy na niego... Piętka tak się w nie wpatrzył, iż Bartochowskiéj odpowiedzi nie dał, dopiero gdy jejmość oczy spuściła, spytał przepraszając o co go pytała....
Śmiać się poczęła pani Bartochowska, Elżusia oczy spuściła i zarumieniła się... Początek był nadzwyczaj szczęśliwy, poczciwy Mioduszewski rozochocony omal półmiska z bigosem nie wywrócił. Zaczęto się śmiać... i — pani Piętkowa rozśmiała się także — czego od dawna nie bywało.
— Obiad się przeciągnie, półgłosem rzekł Mioduszewski — a kto miał niegodny zamiar uciekania do domu po nim, będzie ukarany... bo noc ciemna, ludzie pijani pewniusieńko — i chyba pieszo.
— Pijesz pan coś do mnie pewno — odpowiedziała Elżusia z nienacka... ale my z temi drogami, choćby i po nocy, jesteśmy oswojeni, to nas nie straszy...
— Chyba konie same pójdą! rozśmiał się stary: bo o furmanie wątpię, by dziś kogo innego prócz Morfeusza woził...
— A cóż państwu z tego, gdyby się kto z nas nieużytecznych widzów pozostał? — dodała pani Piętkowa: tak z nami jak bez nas... Do tańca nie pójdziemy, a bez smutnéj twarzy, wesołym będzie lżéj.
— Dziś bo smutnéj twarzy tu nosić się nie godzi — przerwał Mioduszewski...
— Zkądże wziąć wesołą? odparła Elżusia...
W czasie téj rozmowy, która się tak jakoś wiązała szczęśliwie, Eligi zadumany opuścił sztukęmięsa, zaniedbał bigos, i wydawał się zupełnie bezprzytomnym. Po ostatnich słowach Elżusia zwróciła nań uwagę.
— Czemu stryj nie je? spytała go.
— Zapomniałem! naiwnie rzekł Eligi...
Borodzicz, koło którego półmisek właśnie przechodził, wziął talerz nieszczęśliwego i nałożył mu sporo bigosu około którego wprawdzie na pozór krzątać się począł stary, ale co chwila zapominał się i na Zygmunta to na jejmość spoglądał.
— Patrzą na siebie jakby nigdy nic! mówił w duchu. Elżusia się śmieje! temu się oczy iskrzą! Co to jest?
W istocie nie było nic, tylko pani Zygmuntowa znajdowała nieprzyzwoitém milczeć i kwaśną okazywać minę, choćby człowiekowi, z którym się rozstała, a Zygmunt nie pochlebiając sobie, ażeby to jakie następstwa mieć mogło, korzystał z pogodnéj chwili. Rozmowa stała się ogólniejszą, zagadywano i odpowiadano ze stron różnych.
— Prawdziwie to szczególny traf że nas tu tak dobrze około pani naszéj, królowo moja, posadzono! zawołał korzystając ze szmeru Mioduszewski.
— Szczerze, panie sąsiedzie — odezwała się na to Elżusia marszcząc brew i spoglądając nań ostro — czy to tylko traf? Czy nie było w tém jakiéj bardzo omylić mogącéj rachuby?
— A któżby, królowo moja — wdawał się tu dziś w rachunki! ramionami ruszywszy odparł stary; — jeden Pan Bóg tylko robi i odrabia co wola Jego — ludzie najczęściéj się mylą, i dla tego ich rachmistrzowstwa nic po tém! Ktoby tam rachował. Elżusia niewidocznie pogroziła mu — Mioduszewski ogromną pięścią uderzył w piersi jakby chciał powiedzieć: — Przysięgam asindźce, żem temu nie winien.
Mimo groźby mógł wszakże uważać, iż tak bardzo się nie gniewała. Kiedy niekiedy spoglądała na Zygmunta, który ani zbytnią wesołością, ani wymuszonym smutkiem nie przesadzał. Siedział poważnie, a mówił swobodnie...
Jął go tedy umyślnie pytać ten zdrajca Mioduszewski o różne rzeczy, tak, aby odpowiedzi uszu jejmości dochodziły.
— I cóż pan, panie Zygmuncie, daléj myślisz? czy już tego regimentu dożywotnie się trzymać.
Ja? ja bo nic nie myślę — rzekł Piętka: wpakowałem się w mundur, wpisałem w regestr, a teraz mną już losy kierują, i mam ten święty spokój, że o niczém nie myślę... Popychają mną — idę... aby daléj. Wojsko jak klasztor, człowiek wchodząc traci wolę, a czasem znużonemu lepiéj z tém gdy jéj nie ma... Idź tam, ruszaj tu — rób to... człowiek się czyni machina i dobrze mu z tém...
— Aleś sam powiedział, żeś zatęsknił? spytał stary.
— To prawda, i w moim teraźniéjszym stanie grzech... mówił Zygmunt. Człowiek wojskowy tęsknić nie powinien... nie chcieć... niczego nie pragnąć... aby daléj do końca... Życie idzie nudnie powoli niby z tą jednostajnością jednak tak jakoś lata uchodzą, że się nie postrzega.
Elżusia choć mówiła niby z panią Bartochowską, słuchała jedném uchem.
— Przecież do obucha tak służyć, a w tym chomącie chodzić nie sposób — mówił ciągle Mioduszewski, trzeba będzie kiedyś pomyśleć o czém inném?
— Do czego! rzekł Zygmunt — może też Pan Bóg da wojnę... a wówczas prędzéj się skończy to nudziarstwo...
— Jabym co innego życzył — przerwał sąsiad: jak tylko wam tęskno, to już dowód, że munduru macie dosyć — trzeba myśleć o zmianie. Weź waćpan gdzie koło nas dzierżawę.
Bartochowska wmięszała się w rozmowę...
— A tak! rzekła — mamy kilka wiosek w sąsiedztwie...
— Ze mnie to tam niewielki gospodarz — mówił Zygmunt — a przyznam się państwu, ani dla kogo, ani dla czego pracować nie mam — po co!
— Przecięż, cicho wtrąciła Elżusia: praca to taka rzecz, co sama przez się życie słodzi... najlepsze lekarstwo.
— To prawda! odparł Zygmunt; ale i do niéj sił potrzeba, a człowiek jest czasem jak zegarek, w którym sprężyna pęknie i iść nie ma czém.
To mówiąc westchnął, i byłaby może rozmowa tak pięknie poczęta szczęśliwszy obrót wzięła, gdyby w téj chwili jak na złość, podniosłszy się ktoś z honoracyorów, nie okrzyknął wymownie zdrowia państwa młodych... Palnął tedy i moździerz pod oknem z hałasem takim, że jedna szyba przestraszona pękła, kilka pań krzyknęło, a cały stół zawtórował wiwatowi, jużby i trąby sądu ostatecznego słychać nie było, gdyby w téj chwili zagrzmiała.
Podnieśli się wszyscy... Mioduszewski okrutnie, zły... Zdrowie państwa młodych! Zdrowie!
Od tego kielicha poczęły się inne, boć zaraz pana wojskiego pito, potém podkomorzego, który pierwszy toast wnosił, potém koleją do nieskończoności biesiadujących pań i panów... A wszystkim tym „przezdrowiom“ towarzyszyły przemówienia, okrzyki, śmiechy i wrzawa taka, że o rozmowie myśleć nikt nie mógł. Co kto miał pilniejszego, kładł sąsiadowi wprost do ucha. Czas ten jednak nie został stracony, Zygmunt kilka razy spojrzał na Elżusię, która wcale wzroku jego nie unikała — trafiło się nawet, iż ona z pewną ciekawością popatrzała nań parę razy. Toasty jeszcze w ściśniętém kółku trwały, gdy panie i młodzież zaczęły się ruszać od stołu... Została Elżusia ale nie odchodząc mrugnęła na Mioduszewskiego, przechyliła się do niego przez stół zawołała:
— A moje konie?
— Dalipan, pani dobrodziejko — królowo! nie wymagaj rzeczy niepodobnych! Chybaby cię kto z nas powiózł, a i o tém wątpię, żeby się powiodło, bom sam na moje oczy widział, jak po jedném kole od każdéj kolebki pobrano i na lamus niesiono.
Elżusia uderzyła w ręce...
— Zlituj się, królowo moja — przecięż nie będzie ani grzechu, ani zbytniéj nudy, gdy posiedzisz i popatrzysz na tańczących, a że polskiego musisz pójść z wojskim, to nic nie pomoże...
Pani Zygmuntowa ruszyła ramionami z niecierpliwością wielką — i odeszła — nie było rady...
Wkrótce też zaczęto co najprędzéj stoły uprzątać, miejsce robić, podłogi umiatać, aby tańcującym pole przygotować, bo już skrzypki na podniesieniu zieloną choiną ostawioném strojono. Służba nawykła była do pośpiechu, duchem więc gotowo stanęło... wszystko. Szczególniéj do tego pierwszego poważnego polskiego tańca, pokoje, ile ich było, w koło musiano na drodze oswobodzić od sprzętów, bo zwyczajem było cały niemal dom obejść kręcąc się i zawracając, tak, że nieraz w przeciwnych kierunkach para ostatnia z pierwszą się rozmijać musiała...
Na dany znak muzyka poczęła od ucha... państwo młodzi w pierwszéj parze... ruszono... Zygmunt dostał jakąś panią mało znajomą, i ani wiedział gdzie i jak stanął. Z panną młodą niemal każdy tańcował z gości dostojniejszych, poszło więc odbijanego, z wielką po toastach i winie wesołością i okrzykami. Ani się opatrzył Piętka, jak mu ktoś jego parę odjął, a on do następnéj przeszedł... Był to dzień zaprawdę szczęśliwy dla niego, a może też przyjaciele poczciwi trochę temu szczęściu dopomogli... Ledwie rozmowę począł Zygmunt z ową panią, już znowu go odbito, posunął się do następnéj, a była to pani Bartochowska, w dobrym humorze i nad podziw wesoła.
— Patrzaj pan, o dwie pary za nami, jejmość idzie, byle jeszcze odbito, będziesz musiał ją wziąć. Spodziewam się, że ci się nie żachnie, a jak ręki jéj dostaniesz, poradzimy na to, ażebyście z sobą chodzili jak najdłużéj. Masz pan dobrych przyjaciół.
Ledwie wyrazów tych dokończyć mogła, gdy Zygmunt już poszedł od niéj odsądzony... i postrzegł, iż za nim w parze była z Mioduszewskim jego żona. Serce mu zakołatało mocno. Co też to będzie? co to będzie?
Niemało oczu patrzało także z ciekawością na to widowisko, bo było nie lada i różni różnie wróżyli, po marsowém wejrzeniu Elżuni, która też przewidzieć mogła co ją czekało. Jednakże nie zdawała się bynajmniéj tém zmięszaną. Szła w majestacie piękności swéj, nieporuszona, poważna, pełna uroku, tak, że co koło niéj i za nią było młodych a cale nieszpetnych kobiet, gasiła...
Gdy poprzedzający Zygmunta mężczyzna przyszedł mu jego parę wziąć, a on ustąpił by następującego odprawić od pani Zygmuntowéj, trochę mu się w oczach zaćmiło. Śmiały żołnierz stracił odwagę... a nuż jejmość wyjdzie z rzędu i ręki odmówi? Płomieniem oblała się twarz, wyciągnął drżącą dłoń... ręka Elżusi spoczęła na niej równie drżąca... Czuł w niéj bicie jéj serca... Śmielszy nieco, podniósł ku niéj wejrzenie pokorne...
— A! pani — rzekł nieśmiało — jakże już dawno, jak dawno nie spoczęła ta rączka na mojéj! Nie wierzę mojemu szczęściu... boję się go za rychło utracić... a drugi raz w życiu taki taniec mi się nie nadarzy...
Elżusia surowo nań spojrzała...
— Te ręce, — panie Zygmuncie, niegdyś kapłan związał u ołtarza... a twoja wola ten łańcuch stargała... Tyś chciał.
— Byłem obłąkany — byłem grzeszny, odparł Zygmunt który szedł nie wiedząc już co się w koło niego działo i gdzie był; — lecz Pan Bóg mnie srodze pokarał za to. Cierpię też — a nie mówię, bym niezasłużenie bolał...
— A nie sam pan cierpisz, spuszczając głowę odpowiedziała Elżusia — myślisz, że moja dola szczęśliwsza? złamane życie...
— I nigdy mi nie przebaczysz? spytał ośmielając się Piętka. Na Boga! na Boga!... a też i zbójcom odpuszczają winy... i najstraszniejsze zbrodnie zmazuje pokuta?
Elżusia zwróciła ku niemu twarz spokojną... popatrzała nań długo, zdawało mu się, że się coś szkliło w źrenicy, że drżały wargi jakąś odpowiedzią — a ta odpowiedź nie przyszła — milczała... nie zaprzeczyła — nie przyrzekła... szła daléj... milcząca ciągle.
— Więc gdy mnie traf szczęśliwy zbliżył do was, odezwał się po długiém próżnego oczekiwania przestanku Zygmunt — a widzę, że dłużéj tu zostając tylkobym sobie boleści bez nadziei przysporzył — pozwól mi pani, prosić o przebaczenie za przeszłość raz jeszcze... i pożegnać cię na zawsze. Pojadę jutro — miałem trochę nadziei przybywając w te strony... straciłem ją — po cóż męczyć się dłużéj?...
— Jakąż pan mogłeś mieć nadzieję? zimno spytała kobieta...
— Żeś pani zapomniała i przebaczyła! że... ale po cóż to powtarzać raz jeszcze.
— Ja nie widzę w czémby krótka nasza rozmowa położenie i uczucia pańskie zmienić mogła? Wszakże nie powiedziałam nic? Nie chciałam panu uczynić najmniejszéj przykrości?...
— Więc pozwalasz mi pani?...
— Ja nic nie pozwalam i niczego panu niebronię! żywo przerwała Elżusia... Tyle oczu na nas patrzy! dodała... przerwijmy rozmowę przykrą dla nas obojga... Taniec się kończy...
— Ale po tańcu — czy mi się choć zbliżyć wolno?
— Mówiłam panu, nic nie pozwalam — niczego nie bronię... praw żadnych nie mam...
— Masz je pani, bom ja od trzech lat je złożył w twe ręce całe... wyłamywać się nie myślę. Miałaś pani tego dowody...
Elżusia głową potrzęsła milcząca.
Taniec przedłużał się jeszcze, oczy niemal całego zgromadzenia na nich były zwrócone... Elżusi twarz pałała... Zygmunt bledniał, czerwienił się, mieszał, z dala stojący stryj Eligi mówił już trzecią zdrowaśkę... a Mioduszewski poglądał niespokojny. Tymczasem szereg tańcujących w którym był Zygmunt z Elżusią wszedł do pokoju gdzie właśnie starszyzna około beczki z kielichami gospodarowała — tu wrzawa panowała taka, iż niewiem czy blizko siebie idący usłyszeć się mogli... przerwać więc musiano rozmowę, a że młodzież domagała się czegoś skoczniejszego, poloneza wreszcie dokończono i każdy z ichmościów panią swą na miejsce odprowadził. Zygmunt też podał rękę Elżusi, a że siedzenie było daleko dosyć, całą tak salę z nią przejść musiał. Scisnęli się wszyscy na to patrzeć... szmer podziwienia i śmieszki dały się słyszeć do koła.
W chwili gdy do krzesła ją odprowadził Zygmunt i zawahał się czy ma przy niém stanąć — Elżusia żywo się odezwała:
— Proszę choć na chwilę dać mi ochłonąć i odejść.. proszę... proszę.
Piętka natychmiast posłuszny wysunął się, dobrze to sobie w pamięci zapisawszy, iż — „choć na chwilę“ powiedziała Elżusia. Wytłómaczył to sobie w sposób bardzo prosty, iż po chwili téj nie będzie mu wzbroniono powrócić.
Tyle szczęścia tego dnia się nie spodziewał, to też do drugiéj izby wszedłszy, Mioduszewskiego widząc w progu, pochwycił go w ramiona i z wdzięczności a radości o mało nie udusił....
— Wszystko to dobrze — zawołał Mioduszewski... ale nic z tego nie będzie jeszcze, jeśli żelaza nie ubijemy dopóki gorące... Spowiadaj mi się asindziéj jak tam było...
Zygmunt nigdy w życiu tak uległym nie był nikomu jak teraz staremu przyjacielowi: opowiedział mu więc wprawdzie niedokładnie, przerywając sobie wielu wykrzyknikami, całą rozmowę... a naostatek zakończenie...
Wypili po kielichu, bo Wojski się tego domagał — daj Boże szczęście!..
— Nie zaniedbujże asindziéj, a jak tylko chwila upłynie, idź i stań za krzesłem i dokuczaj... Powiadam ci żelazo trzeba bić dopóki gorące... Jeśli się tu dziś nie zdecyduje na zgodę, jutro Okonie zaczną odradzać, stryj Eligi płakać, przyjdą przypomnienia, obawy, refleksye... nie będzie z tego nic, lub jeszcze trzy lata i kobieta się (taka śliczna) wymęczy i wy będziecie pokutowali!.. Tu nie ma co myśleć, trzeba attakować! Wypatruj chwili i nie opuszczaj...
Gdy Zygmunt tak podbudzony wrócił do sali w któréj żonę posadził i gdzie się ją znaleść spodziewał, już jéj tam nie było... Napróżno oczyma szukał, chodził, posunął się daléj, obszedł kąty wszystkie — nigdzie Elżusi ani śladu... Ubodło go to strasznie stanął przy uszaku i zadumał się...
— Co tu począć?
Wtém patrzy, z drugiego końca daje mu znaki pani Bartochowska.
— Pani łaskawa — nie ma jéj! zawołał Zygmunt.
— A no nic, nic — nie obawiaj się — powróci zaraz, szepnęła poczciwa kobiecina: potrzebowała trochę ochłonąć, bo była niezmiernie wzruszona. Siedzi w pokoju panny młodéj... daliśmy jéj wodę pić i wódkąśmy lewandową otarli... Bardzo wzruszona była — ale bądź dobréj myśli... wszystko się ułoży... kiedy popłakała... to upór w niéj złamany...
Po krótkiéj téj rozmowie, Piętka już stał i czekał.
W drugim pokoju Mioduszewski się kręcił z Borodziczem.
— Trzeba tę kobietę znać, mówił cicho do niego — ona go kocha, onaby może i rada, aby się to wszystko skończyło i zapomniało — ale dumy i troszkę uporu złamać w sobie nie może.
— Ja myślę...
— Cóż waćpan myślisz? spytał Borodzicz.
— Może ja głupstwo myślę — dodał pierwszy, ale dalipan z dobrego serca dla obojga.
— Ale cóż?
— Ba! oto mospanie noc... ona chce koniecznie jechać... dać jej konie... Zygmunt niech na kozieł siada za furmana... waćpan za służącego... wieźcie ją do domu... Gdy on tam raz będzie, a padnie jéj do nóg — chybam nie szlachcic, żeby się nareszcie nie rozczuliła i nie przebaczyła, a nie pozwoliła mu zostać... Niech, mospanie, własną żonę wykradnie... innéj rady nie ma...
Borodzicz się zaśmiał tylko.
— Trochęś sobie w czubek nalał! rzekł do Mioduszewskiego... to się na nic nie zdało.
— Według mnie jedyna rada dodał upierając się stary... Jeżeli to nie pomoże, to nic w świecie.
— A cóż zrobicie ze stryjem Eligim?
— To sęk! zawołał Mioduszewski — jabym go spoił, tak żeby zostać musiał...
— A ona sama nie pojedzie!
— Dla czego? przerwał stary — myślisz, że się czegokolwiek w świecie boi? Ona? ha! ha! Byle dobrze rzecz się ukartowała.
— A no, i Zygmunt nie wiem czy się na to ważyć będzie...
— Ja przy mojém stoję — a no, pierwsza rzecz — co będzie to będzie, na wszelki przypadek, chodź asindziéj zemną, żeby Eligiego upoić... Ten zieleniaczek, który oni tu leją nam w gardła, zdrowy i dobry, lecz bodaj za słaby... Spodziewam się, że w tak wielkiéj i ważnéj potrzebie wojski mi kilka butelek starego miodu nie odmówi...
Stryj Eligi stał sobie skromnie w kątku z lampką tego zieleniaczka, gdy Mioduszewski do niego przystąpił, ujął go w pół i szepnął mu na ucho:
— Co ty będziesz pił tę lurę? wyléj precz za okno; ja ci coś takiego dam — palce oblizywać powiadam ci! Ale to dla uprzywilejowanych tylko dają. Chodź...
Stał już w pomoc Borodzicz... Poszli razem w kątek... Eligi się uśmiechał, choć zafrasowany.
— Panie Mioduszewski, zawołał na ucho mu szepcąc, a był już odrobinkę cięty: co to z tego będzie? Wszak on do Elżusi gadał, ona jemu odpowiadała! I w tańcu z nią szedł!
— No, to cóż? odparł stary — to co? Nic — kobieta stateczna nie chce awantur żadnych robić... Przy tylu oczach!... Jakże inaczéj miało być, dla tego, że się z sobą rozstali, to już mówić do siebie nie mają? hę!
— A to prawda! rzekł Eligi — cmokając nalany miód — przedziwny!
Mioduszewski zagadał stryja, począł co innego, opowiadał dykteryjki... rozśmieszył go... rozruszał, nie zapominając dolewać. Wypili tak jedną, wypili drugą... przy téj Eligi choć się jeszcze uśmiechał, ale już drzemać zaczynał. Zdrajca stary budził go, wmawiał mu, że nie pije, zaklinał, zmuszał i około połowy trzeciéj butelczyny dokazał tego, iż stryj już przebudzić się nie dawał wcale.. Posadzono go w kątku tak aby sobie spokojnie mógł chrapać — a niezmordowany Mioduszewski poszedł najprzód o koniach radzić, będąc pewien, że Piętka się zgodzi na to porwanie... Borodziczowi się to niepodobało, wszakże nie opierał się.
Z końmi było dosyć trudno, o wydanie koła z lamusa musiał chodzić aż do wojskiego i całą mu rzecz sub rosa tłómaczyć, że szło o tak wielką sprawę jak o pogodzenie małżeństwa. Zapalono latarkę, dostano kluczów, dobrano jakoś koło, ludzie jejmości byli w istocie pijani tak, że z nimi jechać ani myśleć....Gdy wszystko przygotował, stary wrócił do dworu i począł Zygmunta szukać. Ten jeszcze stał na straży, gdyż jejmość dotąd nie wyszła z pokoju panny młodéj, choć tam pani Bartochowska około tego pracowała by na pokoje wróciła.
— No — posłuchaj Zygmuncie, rzekł Mioduszewski: — chcesz ryzykuj się, albo starosta, albo kapucyn... rady nie ma! Ona siebie i ciebie rok jeszcze będzie tak ciągnęła daremnie... nie mogąc się zdecydować... Waż się na śmiały krok... jeśli chcesz.
— Na jakiż? zapytał Piętka.
Mioduszewski począł mu szeptać na ucho... W Zygmuncie stary niedogasły szaławiła się odezwał — uśmiechnął się — lecz zawahał w prędce...
— A jak się pogniewa? jak mnie wypędzi? Nie wolęż ja rok jeszcze czekać, niż na wieki zostać odegnanym i pogniewać ją znowu?
— No — ja tam nie wiem, rób jak chcesz — odparł Mioduszewski trąc łysinę — wola twoja — mnie się zdaje, że ona temu gwałtowi będzie rada! Rozmyśl się — niechcę brać na sumienie nic... konie gotowe...
Zygmunt chciał i wahał się.
— A stryj Eligi?
— Nie ma go sposobu wziąć, leży jak kłoda, daliśmy mu starego miodu, ani ręką ani nogą...
— Probuj pan — westchnął Piętka — ja na koźle w opończy siądę... wola boża...
Stary jak skoro posłyszał, że się godzi, pobiegł szukać Bartochowskiéj, — ale przed tą ani przed nikim zwierzać się nie myślał.
— Prowadź no mnie asindźka do pani Piętkowéj, mam na sumieniu, że tak cierpi, może ja co na to poradzić potrafię.
Przeprowadzony przez Bartochowskę, Mioduszewski wszedł do pokoju w którym pani Piętkowa z głową opartą na ręku siedziała.
— Królowo moja — co asindzce jest? zapytał prawie przyklękając.
— Trochę jestem zmęczona — wstydząc się i rumieniąc odrzekła Piętkowa; odwykłam od takich hucznych zgromadzeń i...
— Czy się pani na niego bardzo gniewasz? On tam sobie łba nie rozbije z rozpaczy... a ja też!
Elżusia spojrzała nie bardzo tak gniewnie a smutno.
— Do czego się to wszystko zdało? rzekła — on się nigdy nie poprawi — ja serca dla niego mieć nie będę... wszystko to daremne.
— Królowo moja! dalibóg, nie tak jest! on się zmienił: poprawił do niepoznania, a asindźka go kochasz... to święta prawda...
Porwała się z siedzenia Elżusia, popatrzyła na starego — i rozpłakała się — a trzeba wiedzieć, że choć czasem przez słabość niewieścią łzę jaką miała w oku, płakała bardzo rzadko.
Mioduszewski zrozumiał co to znaczyło.
— Wiesz, moja królowo, co... będziesz się tu nadaremnie męczyła nie bawiła... prawda że ludzie napili, a no ja woźnicę doskonałego dostałem... służący się znajdzie... jeśli wola wasza... wracajcie do domu, cóż już począć!
Pani Piętkowa, jak gdyby jaką zdradę przeczuwała, żywo popatrzała na Mioduszewskiego, w którego oczach czytać chciała; lecz stary taką na ten raz twarz sobie poczciwą, niewinną wyrobił, tak się jéj wydał prostodusznym, że jeśli miała podejrzenie jakie, i to znikło.
Widoczném było że Elżusia i wstydziła się powiedzieć, że mogłaby zostać, i jakoś nie ochotnie do drogi się wybierała, i wydać się z tém niechciała przed Mioduszewskim.
— Konie będą, za ludzi ja ręczę... jeśli wola wasza...
— A stryj Eligi?
— No — tego wypadnie do jutra zostawić, chyba ja go odwiozę, bo śpi, i to takim snem twardym...
— Cóż to jest?
— Nic, rzecz bardzo zwyczajna... trochę się starego miodu napił... To mu nie zaszkodzi. W tym stanie jednak, w jakim się znajduje, czterech ludziby trzeba, aby go do powozu wsadzić, a dwóch może, coby trzymali potém w drodze.
— Więc ja mam jechać sama?
— Dwóch ludzi pewnych, za których ja gardłem ręczę...
Spojrzała mu w oczy niedowierzająco.
— Czym kiedy zdradził?
— Dla czegoż mnie teraz wyprawiacie, gdyście wprzódy radzili sami, ażebym została?
— Bom sądził, królowo moja, że to się wszystko inaczéj złoży, że asindźka dasz się skruszyć... przebłagać... a jeśli masz popłakiwać w kątku, do czegóż się to zdało?
Elżusia myślała... wahała się, przeszła się po pokoiku i sama do siebie jakby wykrzyknęła:
— Nie — nie! do domu! do domu!
— Czekajże, królowo moja, aż przyjdę dać znać, że wszystko gotowo... Nie zabawię! zawołał Mioduszewski...
Słychać było w cichym tym pokoiku pełnym jeszcze przyborów, które Ignasi służyły do ślubnego ubrania, muzykę dochodzącą z sali, śmiechy wesołe starszyzny przy kieliszkach i śpiewy do tańca. Elżusia ze łzawemi oczyma chodziła jakby pasując się z sobą. To zwieszała głowę na piersi... to do góry ją podnosząc — powtarzała znowu; Nie! nie! Nikt jéj nie widział; łamała ręce... stawała.. Myśl snadź przechodziła wszystkie następstwa przebaczenia i rozstania... przyszłość wdową i we dwoje... Gdy Mioduszewski ukazał się na progu, gorączkowo uciekając od domu tego, do którego coś ją zdawało się ciągnąć... rzuciła się ku niemu i w milczeniu dobiegła do kolebki... Borodzicza, który rękę jéj podał do wsiadania, nie poznała... padła w głąb powozu.
Konie ruszyły... Dwór oświecony rzęsisto, w którym kipiało weselem, został wkrótce daleko... bo konie ujęte silną i wprawną ręką biegły coraz przyśpieszając kłusa... Była może godzina pierwsza z północy... trzy mile dzieliły wioskę Piętków od majętności wojskiego... Zwykle trzeba było na przebycie tej drogi półtrzeciéj godziny... teraz, mimo nocy, któréj gwiazdy przyświecały... mimo nie zupełnie dobrych dróg, starczyło dwóch godzin na przebieżenie jéj. Zaczynało się zbierać na dzień, gdy wioska, do któréj jechali, ukazała się z dala w mroku... Elżusia niespokojnie wyglądająca co chwila, mogła dostrzedz dwór... w którym światła nie było nigdzie... wieś spała... Na wschodzie jakby łuna zielonawego światła przecięta chmurami szaremi rozszerzała się powoli, gwiazdy bladły i znikały. Wjechali do wsi... Cisza i sen w niéj królowały jeszcze, koguty piały tylko po chatach... i rżały konie gdzieś w stajenkach obudzone. Bramy do dworu nie było komu otworzyć... Borodzicz, który udawał sługę, zlazł z kozłów. — Elżusia wychyliła się pytając:
— Jakto? jużeśmy w domu?
— Tak, pani dobrodziejko...
Poznała go po głosie.
— A! to pan!
— Tak jest... chciałem być pewien, że bezpiecznie woźnica ją odwiezie...
— O mój Boże! to pan? powtórzyła powtórnie Elżusia...
Borodzicz tymczasem wrota otwierał, i pośpieszył na kozieł, bo tu rola nieszczęśliwego woźnicy, rola niebezpieczna rozpocząć się miała...
Ledwie się konie zatrzymały w ganku, Zygmunt drżący spuścił się z kozłów oddając léjce przyjacielowi; przyszedł do drzwiczek... dzień był szary... lecz mimo tego mroku, Elżusia spojrzawszy nań poznała natychmiast.
Zygmuś przykląkł — na stopień wyciągniętą nóżkę całował.
— Elżusiu! albo mi przebaczysz i przyjmiesz, lub idę i topię się w stawie! Nie chcę dłużéj żyć bez ciebie...
To mówiąc nie opierającą się mu i powolną wziął na ręce... i z tym drogim ciężarem wszedł na ganek.. Borodzicz słyszał tylko szept cichy, potém do drzwi stukanie... potém otwierające się podwoje i kaszel zaspanego sługi... i nic więcéj. Musiał bowiem sam do stajni odjechać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.