Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Elżusia spojrzała nie bardzo tak gniewnie a smutno.
— Do czego się to wszystko zdało? rzekła — on się nigdy nie poprawi — ja serca dla niego mieć nie będę... wszystko to daremne.
— Królowo moja! dalibóg, nie tak jest! on się zmienił: poprawił do niepoznania, a asindźka go kochasz... to święta prawda...
Porwała się z siedzenia Elżusia, popatrzyła na starego — i rozpłakała się — a trzeba wiedzieć, że choć czasem przez słabość niewieścią łzę jaką miała w oku, płakała bardzo rzadko.
Mioduszewski zrozumiał co to znaczyło.
— Wiesz, moja królowo, co... będziesz się tu nadaremnie męczyła nie bawiła... prawda że ludzie napili, a no ja woźnicę doskonałego dostałem... służący się znajdzie... jeśli wola wasza... wracajcie do domu, cóż już począć!
Pani Piętkowa, jak gdyby jaką zdradę przeczuwała, żywo popatrzała na Mioduszewskiego, w którego oczach czytać chciała; lecz stary taką na ten raz twarz sobie poczciwą, niewinną wyrobił, tak się jéj wydał prostodusznym, że jeśli miała podejrzenie jakie, i to znikło.
Widoczném było że Elżusia i wstydziła się powiedzieć, że mogłaby zostać, i jakoś nie ochotnie do drogi się wybierała, i wydać się z tém niechciała przed Mioduszewskim.