Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pojechał do Krakowa. Dziembie przykazał był, ażeby jeśli Zygmunta gorzéj zobaczy na zdrowiu, dawał mu znać, choćby umyślnym, lecz posłańca ani listu nie było. — Nie bez „aprehensyi“, jak powiedział sam, dojeżdżał do Krakowa Borodzicz — i cicho pod mieszkanie Piętki bryczce zachodzić kazał. Na palcach przeszedł sieni, po malutku otworzył drzwi... wszedł.. cisza grobowa... Nigdzie nikogo... Obracając się na wsze strony, spostrzegł w mroku nareszcie obwiniętego w płaszcz Dziembę, który na troszcze siana na tapczanie chrapał. Drzwi od drugiego pokoju były zamknięte, począł go tedy budzić z wolna, by nie narobić hałasu, godzina była ledwie po zachodzie słońca, lecz sądził, że się oni z kurami spać kładą... Dziemba przetarłszy oczy, zerwał się na równe nogi, a że sen miał okrutnie twardy, musiał się dobrze wysapać, nim oprzytomniał i poznał z kim ma do czynienia.
— Gdzie Piętka? jak się ma? spytał Borodzicz.
— Hę? pan Zygmnnt... a no, cóż? ma się dobrze.
— Jakto dobrze? lepiéj? co? gdzież? śpi? spytał Gracyan.
— Jako żywo!
— A gdzież jest?
— Pojechali z panem Szembekiem na polowanie...
— Jakto na polowanie? a krwiąż pluł, a chory był!
— Kiedy to co było! zawołał trąc oczy Julek..