Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tandem, spoglądając mu w oczy kończył przerwaną rozmowę gość — czem wam służyć mogę?
— Niczém inném na teraz — odparł Zygmunt, tylko sprzedażą wioski jak najprędszą. — Ja tam nie mam co robić... ani poco jechać... Zostanę tu i... będę sobie kaszlał.
— Na kaszel to ja sam niewiem czy lepiéj tu czy u nas — odezwał się Gracyan, ale dla świętego spokoju życzyłbym ci samemu do domu zjechać...
— Mnie ztąd niepuszczą nawet mówił Piętka — a gdyby, jakim cudem — otworzyli rogatkę, mówiłem ci że tam ani być ani żyć już niepotrafię. Dajcie mi tedy święty spokój... a długi.
— Przecież ich tam milionów niema? dołożył Gracyan — tysiąc, dwa tysiące talarów...
— Pewnie więcéj rzekł — Piętka.
— No, to trzy...
— Powiadam ci że niewiem... trzeba by kogo wziąć do liku i daléj, a potem szukać drugiego coby za mnie płacił, a trzeciego coby mnie strawne dał i na drogę... a czwartego coby w kark dawszy popchnął.
— Ja bym może starczył za tych wszystkich czterech — rzekł Borodzicz, z tém, że zamiast w kark dać, wziąłbym cię pod rękę.
— Ale zkąd że ci to taka czułość dla mnie się wzięła? zaśmiał się Piętka — że moją ex-żonę kochałeś to wiem, a żeby to miało ku mnie miłość obudzić,