Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wątpię — chyba myślisz, że ci rychło ustąpię. A no, to może być!
— Dajże ty pokój drwinom, oburzył się Borodzicz — żal mi cię — a do tego przecięż postrzelony przezemnie, masz prawo bym ci się wysługiwał.
— To prawda szepnął Zygmunt, jak kto zabije zająca, to go pod sercem do domu niesie. Ale daj ty mnie pokój z namową do podróży. Dla mnie to niezdrowa rzecz.
— A cóż tu będziesz robił? hę? spytał Gracyan, znowu za temi dyablicami się włóczyć? Do kapucynów tu nie wstąpisz, bo ich na lekarstwo w całéj Saksonii niema... do wojska ci też nie pora... z tym nieustannym kaszlem... kto cię tu będzie pielęgnował?
Zygmuś chodził ciągle po izbie i dumał.
— Ale nie — nie! rzekł jakby sam do siebie — na wieś ci tam nie pojadę — zdechłbym, powiadam ci, z samego żalu nad własném głupstwem mojem.
— To jedź zemną do Krakowa...
— Po co, żeby tam zdechnąć!
— A no lepiéj dalipan niż tu — przerwał zniecierpliwiony Borodzicz; przynajmniéj kości oddasz téj ziemi co ci ich dała... Tu na Frydrychsztacie co wiosna słyszę woda po nieboszczyków przychodzi, a choćby ich nie zabierała... w wilgoci takiéj spać niezdrowo.
Piętka począł się śmiać.
— Że ty Gracku, takie mi rzeczy prawisz, zawo-