Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A nie sam pan cierpisz, spuszczając głowę odpowiedziała Elżusia — myślisz, że moja dola szczęśliwsza? złamane życie...
— I nigdy mi nie przebaczysz? spytał ośmielając się Piętka. Na Boga! na Boga!... a też i zbójcom odpuszczają winy... i najstraszniejsze zbrodnie zmazuje pokuta?
Elżusia zwróciła ku niemu twarz spokojną... popatrzała nań długo, zdawało mu się, że się coś szkliło w źrenicy, że drżały wargi jakąś odpowiedzią — a ta odpowiedź nie przyszła — milczała... nie zaprzeczyła — nie przyrzekła... szła daléj... milcząca ciągle.
— Więc gdy mnie traf szczęśliwy zbliżył do was, odezwał się po długiém próżnego oczekiwania przestanku Zygmunt — a widzę, że dłużéj tu zostając tylkobym sobie boleści bez nadziei przysporzył — pozwól mi pani, prosić o przebaczenie za przeszłość raz jeszcze... i pożegnać cię na zawsze. Pojadę jutro — miałem trochę nadziei przybywając w te strony... straciłem ją — po cóż męczyć się dłużéj?...
— Jakąż pan mogłeś mieć nadzieję? zimno spytała kobieta...
— Żeś pani zapomniała i przebaczyła! że... ale po cóż to powtarzać raz jeszcze.
— Ja nie widzę w czémby krótka nasza rozmowa położenie i uczucia pańskie zmienić mogła? Wszakże nie powiedziałam nic? Nie chciałam panu uczynić najmniejszéj przykrości?...