Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwilami upojeniem, chwilami było zgryzotą i męczarnią. Coś litościwego i dobrego kryło się pod niepozorną tą postacią, któréj brakło uroku i zręczności... Zygmunt się zerwał. Fifina przestraszyła... lecz poznała go prędko. Położył palec na ustach.
— Co pan tu robisz? A! ja nieszczęśliwa! jak okropnie wyglądasz...
— Jakże chcesz? — uśmiechnął się Zygmunt — inaczéj wyglądać nie mogą ci, co z grobu wychodzą.
— Duparc ma gościa! ona... was przyjąć nie może.
— O! bądź spokojna... widziałem ją i otrzymałem pozwolenie... oczekiwania na Jéj Królewską Mość.
Fifina spojrzała na bladego, biednego i z trudnością oddychającego przybysza... pokręciła głową.
— Biedny człowiek! szepnęła... Ale po cóż wracasz do tego... piekła?
— Masz słuszność! tak! Fifino... — lecz... lecz musiałem...
Spojrzał na nią: dziewczynie łzy kręciły się w oczach, ocierała je fartuszkiem.
— Prawda — rzekł żywo — litujesz się nademną, lecz gdybyś wiedziała... co mnie tu sprowadza, krwawaby ci łza pociekła.
— A wiedzieć tego nie mogą? z trochą kobiecéj ciekawości siadając przy nim szepnęła Fifina...
— Tyś dobre dziecko — rzekł Zygmunt — pomóż mi, pomóż... a będziesz wiedziała wszystko.