Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

giemi wąsami, czapka na bakier... konie, bryczka uprząż, ludzie nieznajomi. — Już myślał, że to kto z tych krewnych zdaleka, których miał rozsianych po całym świecie, gdy bryczka się zatoczyła, mężczyzna wysiadł, rzucił mu się na szyję, rozśmiał, widząc, że go nie poznał Gracyan, a dopiero ten postrzegł w nim już prawie zapomnianego Piętkę.
— Zygmuś! jak Boga kocham! a niechże cię uścikam... Dalipan! żyw, zdrów, zkąd? jak? dokąd Pan Bóg prowadzi? Otoż gość nad goście... Popatrzali na siebie ciekawie...
Borodziczowi dużo siwego przybyło włosa, Zygmunt wyglądał niemal tak, jak go by w Krakowie pożegnał pan Gracyan, — zdawało się tylko, że się rozrósł, a cera mu pobladła. Dopiero gdy płaszcz z siebie zrzucił gość, postrzegł gospodarz mundur...
— E! zawołał — cóż to ty do wojskaś się zaciągnął czy co?
— Jak widzisz... porucznikowstwo sobie kupiłem.
— I służysz?
— Cóż miałem robić? w łeb sobie palnąć? rozśmiał się smutnie Piętka — kapucynem rozmyśliwszy się nie mogłem zostać, straszne u nich posty i także ta siermięga bez koszuli... Wolałem już mundur.
Stał i patrzał Borodzicz.
— O mój miły Boże zawołał, — jakżem ja szczęśliwy że ciebie widzę! Ileż to razy tęskniłem do wiadomości o tobie — a ty niewdzięczniku, żeby słowo — żeby paręś puścił...