Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Piętka, ten szaleniec... Zygmunt! Jakże się brat nie domyślasz?
— A zkądże się mam domyślać? Zkądże się wziął? jak? mów!
— Nikt nie wie! jak z pod ziemi! Borodzicz go trzyma... jest oczywiście w spisku.
— A Elżusia?
— E! e! Herod-baba! Ta nic! ona się i dyabła nie zlęknie! Co jéj!
— To czegóż my się mamy lękać? spytał stary Okoń.
Stryj ruszył ramionami.
— Ja wam powiadam, że będzie nieszczęście. To szalona pałka, wiadomo! Z oczu mu patrzy, że on się jeszcze w niéj kocha... gotów się jeszcze dopuścić nie wiem jakiéj ostateczności..
— Et? bredzisz Eligi! dałbyś pokój! opowiedz-że mi lepiéj co wiesz o nim... Trzy lata go nie było...
— Tyle tylko wiem, że w mundurze, a więc służy gdzieś w wojsku... a że on tu nie darmo przyjechał, to pewna...
Nadeszła pani Okoniowa, podzielająca zupełnie obawy Eligiego, rozmowa wszczęła się gorąca, zaczęto radzić, i ostatecznie wypadło by Okoń z panem Eligim na odsiecz słomianéj wdowie śpieszyli. Stryj tak naglił, że tylko na prędce bigosu trochę zjadłszy, nie czekając obiadu, wyruszyli oba... nie żałując ani siebie, ani koni po niegodziwéj drodze.