już losy kierują, i mam ten święty spokój, że o niczém nie myślę... Popychają mną — idę... aby daléj. Wojsko jak klasztor, człowiek wchodząc traci wolę, a czasem znużonemu lepiéj z tém gdy jéj nie ma... Idź tam, ruszaj tu — rób to... człowiek się czyni machina i dobrze mu z tém...
— Aleś sam powiedział, żeś zatęsknił? spytał stary.
— To prawda, i w moim teraźniéjszym stanie grzech... mówił Zygmunt. Człowiek wojskowy tęsknić nie powinien... nie chcieć... niczego nie pragnąć... aby daléj do końca... Życie idzie nudnie powoli niby z tą jednostajnością jednak tak jakoś lata uchodzą, że się nie postrzega.
Elżusia choć mówiła niby z panią Bartochowską, słuchała jedném uchem.
— Przecież do obucha tak służyć, a w tym chomącie chodzić nie sposób — mówił ciągle Mioduszewski, trzeba będzie kiedyś pomyśleć o czém inném?
— Do czego! rzekł Zygmunt — może też Pan Bóg da wojnę... a wówczas prędzéj się skończy to nudziarstwo...
— Jabym co innego życzył — przerwał sąsiad: jak tylko wam tęskno, to już dowód, że munduru macie dosyć — trzeba myśleć o zmianie. Weź waćpan gdzie koło nas dzierżawę.
Bartochowska wmięszała się w rozmowę...
— A tak! rzekła — mamy kilka wiosek w sąsiedztwie...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/252
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.