Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale dajże pokój stryju Eligi, z gniewem prawie poczęła kobieta... widzisz, że ja się nie lękam...
— No, to dobrze! to dobrze!... szepnął Eligi — a jabym zawsze do Wólki posłańca pchnął — bezpieczniéjby było, żeby brat przyjechał, i bratowa i służba... i więcéj ludzi.
— Cóż myślisz, że on mnie będzie wykradał? rośmiała się Elżusia — wie dobrze, iż nie należę do tych co się wykradać dają. Dość tego — dodała — dość tego.
— I gniewna odwróciła twarz, a biedny stryjaszek zamilkł... Nie ośmielił się już nawet wspomnieć o tém przy wieczerzy, z pod oka spoglądając na synowicę bojaźliwie, a w duchu zawsze mówiąc, swoje: — Herod-baba!
Elżusia pomimo największego starania, ażeby się wydać spokojną i wcale wiadomością nie poruszoną, tego wieczoru i następnego dnia nie swoja była, bardziéj jeszcze niż kiedykolwiek milcząca, smutna, podraźniona. Stryj Eligi byłby przysiągł, że oczy miała czerwone...
Dzień przeszedł bez żadnego wypadku, bez żadnéj wiadomości; następowała niedziela, a zwykle Elżbieta z siostrzeniczką bywała tego dnia na nabożeństwie w parafialnym kościele. Z rana było nieco pochmurno, zdawała się wahać, jechać czy nie, potém pomyślała może, iż ją posądzą o tchórzowstwo, konie zaszły, stryj Eligi się przystawił — pojechali. Mówiło coś, jakiś głos potajemny Elżusi, iż ona go