Dzielny rogacz/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernest Thompson Seton
Tytuł Dzielny rogacz
Podtytuł Baran Górski
Pochodzenie Opowiadania z życia zwierząt, serja druga
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Arct-Golczewska
Ilustrator Ernest Thompson Seton
Tytuł orygin. Krag
Podtytuł oryginalny The Kootenay Ram
Pochodzenie oryginalne Lives of the Hunted
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Ernest Seton Thompson

Dzielny Rogacz
OPOWIADANIA Z ŻYCIA ZWIERZĄT
spolszczyła
Marja Arct-Golczewska
SERJA DRUGA
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
1912.  —  DRUKARNIA M. ARCTA
WARSZAWA — ORDYNACKA
3.



I.

Spoglądam na pagórkowate płaskowzgórze, leżące daleko na północy Stanów Zjednoczonych. Szarość i purpurę skał przerywają bogate, ciepłe tony barwne, świeżo zrodzone tony wiosny górskiej, najprawdziwszej wiosny w świecie, gdyż tylko tam, gdzie jest prawdziwa zima, bywa i prawdziwa wiosna.
Ciemność jest miarą światła.
Zdaje się, że natura, odmówiwszy ludziom przez długie sześć miesięcy rozkoszy swych, przyznaje się teraz do winy i chce wynagrodzić ten czas smutku wspaniałemi blaskami wiosennemi.
Półroczne powstrzymanie się od przyjemności opłaca jednym dobrowolnym datkiem, a dzień wypłaty przypada na koniec maja. Wtedy świętuje wiosna wielkie święto — radosny karnawał!
Nawet pustynny szczyt Parany, sterczący ponad północnym stokiem, przybrał weselszy wygląd. Wielką ilością kwiatów, które natura mogłaby wydać przez sześć przebytych miesięcy, ozdabia teraz wszystkie zakątki górskie, przeważa jednak wśród nich tylko jeden gatunek, wszędzie bowiem, gdzie okiem sięgnąć, ścielą się łubiny czerwone, zlewając się w wspólny ton z purpurowemi chmurami.
Ale i w końcu maja podmuchuje często zimny wiatr, a ścięta powierzchnia wód świadczy o nocnych przymrozkach.
Dmie „biały” wiatr... Ciemne chmury wznoszą się i znowu wiruje śnieg ponad szczytami, ponad pasmem gór i pokrywa kwiaty górskie białym całunem ponurym, szaro białym, staje się znowu widno i drobne kwiatki przemalowują się na biało. Tylko łubiny wystają swemi sztywnemi łodygami ponad śnieg. Schylają głowy pod ciężarem śniegu, ale szybko strząsają go, w czem pomaga im niemało ten sam ostry wiatr i dumnie wznoszą głowę jak przystoi ich królewskiej purpurze. Nagle śnieg przestaje padać, rozchylają się zasłony chmur i ukazuje się niebieskie niebo i słońce, oświetlające wspaniale śnieżne szczyty i purpurowe łąki.
Wśród tych plam śnieżnych i purpurowych, wiją się dwa długie ślady.

II.

Śnieg wiosenny oddaje doskonale tropy zwierząt — wiedział o tem dobrze stary myśliwy, Scotty Macdonald, przewiesił więc swą strzelbę przez ramię i poszedł w kierunku śladów stad baranów górskich. Nie o widok mu szło, przeciwnie, nic go nie obchodziły białe śnieżne stoki, poprzerywane łąkami łubinu. Dopiero, gdy zbliżył się do podwójnych śladów baranich na nowym śniegu, spojrzał wokoło siebie uważnie i badawczo. Od pierwszego wejrzenia mógł je odczytać: były to ślady kopyt dwóch dorosłych owiec górskich, które nosami do wiatru zwrócone, przechodziły tędy. Potem zauważył, że owce były niespokojne, ale nie przestraszone i że znajdują się godzinę drogi przed nim.
W wędrówce swej pokładały się one w osłoniętych miejscach na krótką chwilę, ale zaraz się podnosiły i szły naprzód — nie wiedzione głodem napewno, bo przecież miały pożywienia masę wokoło i nie ruszały go nawet.
Ostrożnie szedł Scotty naprzód: mierzył odległość oczami i wcale nie wchodził w ślady owiec. Naraz spostrzegł małe zagłębienie pokryte łubinem, z którego wyskoczyły obydwie owce.
Zdjął strzelbę i byłby może zabił jedną z nich, gdyby bystre jego oko nie dojrzało jeszcze w porę dwuch maleńkich jagniątek, które tylko co urodzone ledwie trzymały się na chwiejnych nogach i zdawały się wahać, czy zbliżyć się do obcego człowieka, czy iść za matkami.

Owce tymczasem ostrzegały swe małe przenikliwym bekiem i powróciły w łukowatych podskokach.
Teraz już nie wzdragały się dłużej jagniątka — czuły, że należą do tych, które podobne były do nich z wyglądu i zapachu i poszły za matkami.
Z pewnością mógłby Scotty zabić owcę jedną albo wszystkie razem, gdyż był oddalony zaledwie o 30 metrów, ale przemogła tu wrodzona człowiekowi chęć „złapać żywe”, i nie myśląc o tem, co z niemi później zrobi, powiesił strzelbę na drzewie i pobiegł za jagniętami.
A przez ten czas przerażone matki udzieliły swego strachu małym, tak że te nie wątpiły już, że muszą strzec się obcego i gdy zbliżył się bardzo, odskoczyły tak szybko, że ich nie schwycił.
Nie miały jeszcze godziny życia, a już uposażone były w instynkt, którym umiały się kierować. I chociaż nie poruszały się tak zwinnie na nogach jak stare, jednakże podążały wciąż za matkami. Te zaś, widząc grożące niebezpieczeństwo, trwożliwemi głosami starały się je zachęcać do szybszego ruchu.
Podniecane beczeniem matek i gwałtownemi ruchami człowieka, jagnięta posuwały się, ale po bujnej łące łubinowej ślizgały się im nogi — dopiero poczuły się na siłach, stanąwszy na nagiej skale, do której wreszcie doprowadziły je owce.
Nagie zręby skał, przedzielone szczelinami — to był żywioł owiec. Małe ich czarne kopytka chwytały się zrębów skały i stały na niej mocno i bezpiecznie, a odpocząwszy chwileczkę znikły wraz z małemi wśród fantastycznych szczytów gór Baranich.
Szczęściem dla nich, że Scotty zostawił strzelbę na drzewie, bo przecież mógłby w jednej chwili położyć trupem wszystkie owce. Wprawdzie pośpieszył po broń, ale zanim wrócił, opuściła się mgła, która ścieląc się po okolicy, zupełnie widok zasłoniła.
Ten sam biały wiatr, który przymroził w zdradzieckim śniegu ślady i uczynił widocznemi tropy zwierząt, czem wystawił je na największe niebezpieczeństwo, zesłał teraz mgłę, która zakryła je przed wzrokiem ludzkim i zabójczą bronią.
Scottemu nie pozostawało teraz nic innego, jak pozostawić rodzinę owczą w bezpiecznych górach.
— A to małe djabliki, szelmy mądre, ani chwycić ich nie mogłem, a przecież nie mają one jeszcze godziny — mruczał, odchodząc.
Resztę dnia spędził na nadaremnem poszukiwaniu i bezskutecznem strzelaniu, wreszcie powrócił do domu i zaspokoił głód wielkim kawałem chleba z szynką.

III.

Poszarpane zręby skalne nie stanowią najlepszej ojczyzny owiec, ale bardzo bezpieczne miejsce schronienia. To też matki, z chwilą kiedy się tu znalazły, nie odczuwały już strachu i następnych dni uważały bardzo, aby przy paszeniu się na łące, nie odsuwać się zbytnio od tych szczelin.
Jagniątka rozwijały się bardzo szybko, tak że po tygodniu mogły już dorównać w chodzie matkom, gdy w razie grożącego niebezpieczeństwa te podążały do bezpiecznych kryjówek.
Wkrótce śnieg zniknął ze szczytów, wszędzie zieleniła się trawa i różnobarwne kwiaty. Wszędzie była więc obfitość pożywienia, ku wielkiej radości jagniątek, które, zadowolone, machając ogonkami, łykały smaczne mleczko.
Jedno z jagniąt miało biały nosek, drugie zaś, nieco większe, odznaczało się spiczastemi rożkami, które pokazały się na zgrabnym jego łebku już w kilka dni po urodzeniu.
Oba wesołe i pełne życia, bawiły się ze sobą, kręcąc się wokoło matek i skacząc przez dzień cały. Gdy jedno pobiegło gdzie, zaraz drugie doganiało je w podskokach i bodło rożkami — i tak podążały razem na pagórek kamienisty, gdzie zaraz rozpoczynały znany wśród owiec „taniec burzowy.” Jedno z jagniąt stawało na szczycie małego pagórka i tutaj, uderzając kopytkami o ziemię i wstrząsając swą okrągłą główką, zdawało się zawiadamiać, że jest w posiadaniu góry i nie obawia się żadnego napadu. Drugie nie dało czekać na siebie. Po chwili obie okrągłe wełniste główki, ze złożonemi ku tyłowi różowemi uszkami, stykały się z sobą, a niewinne ich piwne oczy, poruszały się dziko. Napierały wzajemnie na siebie i przyciskały do ziemi, aż w końcu jedno z nich przysiadło na kolanach, ale wnet podniósłszy się, wierzgnęło w górę kopytkami, jakby chciało powiedzieć:

— Co tam wart jest twój zamek! — Ale w tej chwili skoczyło na drugi kamień lub wzgórek i stanowczem, bystrem spojrzeniem objąwszy go w posiadanie, czekało zaczepki.

Oba wesołe i pełne życia, bawiły się ze sobą, kręcąc się wokoło matek...
I znowu rozpoczynała się walka.

Przy tych zabiegach gimnastycznych zwykle brał górę Białonosek, bo był większy i tęższy, zaś przy wyścigach zwyciężał zwykle Rogaczek. Był on niezmordowany w ruchach; od rana do wieczora w ciągłych podskokach i jeszcze mu było mało.
W nocy spały jagniątka przytulone do mateczek swych, w bezpiecznym kątku, gdzie dosięgały ich i grzały pierwsze promienie słońca porannego. Rogaczek był pierwszy na nogach, Białonosek zaś lubił wygody; leżał więc póty skulony, dopóki matka nie zbudziła go i nie zapędziła do codziennych zajęć.
Miał on oprócz białego noska, białą plamę na szyi; jestto wprawdzie właściwością wszystkich owiec górskich, ale u Białonoska była ona szczególnie duża i znaczna, a dla Rogaczka była tak ponętna, że nie mógł nigdy przejść obok niego, aby go nie chwycić za szyję. Sprawiało mu to specjalną przyjemność, gdy mógł obudzić swego przyjaciela uderzeniem głowy właśnie w tę białą plamę.
Owce górskie żyją przeważnie w stadach — im liczniejsze są stada, tem więcej oczu widzi niebezpieczeństwo. Myśliwi jednak tak skrzętnie uprzątali góry Łubinowe z ich mieszkańców, że zaledwie po kilka lub kilkanaście sztuk pozostawało w stadzie, a największe liczyło najwyżej trzydzieści głów. Najbardziej niezmordowanym w prześladowaniu owiec był Scotty. Dach jego chaty był cały pokryty rogami owiec, a pół izby zajmowały skóry owcze, czekające na kupców.
W połowie czerwca nieraz można go było spotkać ze strzelbą w ręku, czyhającego na jagnięta, gdyż dla niego czas polowania trwał przez cały rok; za każdym razem jednak czujne matki zobaczyły go zdaleka i albo w okamgnieniu uciekły, albo krótkim, gwiżdżącym dźwiękiem dawały swym dzieciom znak, by się nie poruszały.
Wtedy jagniątka stały nieruchome jak kamienie, jakby wiedziały, że każde najlżejsze poruszenie, grozi im niechybną śmiercią. Potem zaś, gdy nieprzyjaciel, niezauważywszy ich, skierował się w inną stronę, uciekały co sił starczyło.
Ale pewnego dnia, gdy przechodziły przez las sosnowy, poczuły jakiś nieznany zapach. Zatrzymały się, żeby się przekonać co to było, gdy nagle zeskoczyło jakieś zwierzę ze skały wprost na matkę Białonoska i przewróciło ją na ziemię.
Przerażony Rogaczek uciekł ze swą matką, a rosomak — gdyż on to był — położył wkrótce koniec życiu swej ofiary, potem skoczył na samego Białonoska, który stał obok jakby skamieniały ze strachu — i jego również położył niemiłosiernie trupem obok matki.

IV.

Matka Rogaczka była średniej wielkości owcą, ale silnie zbudowaną. Rogi jej były dłuższe i ostrzejsze, niż u zwykłych owiec i miały kształt włóczni. Posiadała też zdrowy rozum owczarski — i spostrzegłszy, że okolica, w której żyła, stała się niebezpieczną, postanowiła z niej wywędrować, zwłaszcza po ostatnim tragicznym wypadku.
Czemprędzej więc zbiegła ze stoku Baraniej góry, a za nią pędził Rogaczek; co chwila jednak zatrzymywała się i stawała w nieruchomej postawie, podobna do omszonej skały i badała okolicę. W ten sposób udało jej się nawet raz uratować przed czujnym wzrokiem starego myśliwca.
Ku wieczorowi, gdy zatrzymała się nad wodną granicą, ujrzała na górze jakieś poruszające się postacie. Zaciekawiona przyglądała się im uważnie i przekonała się, że to były owce, szare z białemi plamami z tyłu i z przodu, w paskowanych pończochach. Podeszła więc bliżej, przeciw wiatrowi i skrzyżowała trop nieznajomych. Nie omyliła się: były to ślady dwu wielkich gruborogich owiec. Ślady te powiedziały jej dalej, że były to barany.
Według zwyczaju, owce górskie żyją oddzielnemi stadami — barany same, a owce z jagniętami także osobno. Wolno im poszukiwać się wzajemnie i żyć razem tylko w początkach zimy, wtedy jest czas ich miłości i wesel, pozatem unikają siebie.
Matka Rogaczka, którą nazwiemy Włóczniorożką, była jednak bardzo rada, że dostała się w okolicę owczą i spokojnie przeskoczyła strumyk. W nocy znalazła schronienie w jakiejś jaskini, a następnego dnia powędrowała dalej, pasąc się po drodze. Po chwili poczuła zapach, który ją skłonił do pójścia za nim i wkrótce przekonała się, że była w pobliżu stada matek z jagniętami. Idąc śladami, znalazła się niedługo tak blizko, że mogła nawet im się dobrze przypatrzeć. Było ich wszystkich razem dwanaście. Głowa jej wystawała ponad skalny występ, widziała więc wszystko, nie będąc spostrzeżoną. Ale gdy Rogaczek wychylił swą okrągłą główkę, żeby coś zobaczyć, jedna z czujnych matek w stadzie posłyszała szelest i wydała znaczący gwizd, poczem wszystkie owce zamieniły się w nieruchome słupy, zwrócone oczami w kierunku niebezpieczeństwa. Teraz wystąpiła śmiało Włóczniorożka, wskutek czego całe stado pogalopowało na lewo, podczas gdy ona z Rogaczkiem zwrócili się na prawo.

Zmieniły się więc kierunki ich węszenia i stado poznało przeciwniczkę. Wtedy odłączyła się od stada matka przodownica i stanęła naprzeciw Włócznioróżki. Węszyły się i bacznie przyglądały. Przodownica tupnęła nogą, a Włóczniorożka przyjęła postawę bojowniczą. Posuwały się ku sobie z głowami pochylonemi, z rogami nastawionemi, wreszcie natarły — i Włóczniorożka przebiła swym ostrym rogiem ucho przeciwniczki. Cios ten był decydujący i przodownica wróciła do stada, straciwszy chęć do dalszej walki. Włóczniorożka poszła za nią, a Rogaczek, zdziwiony bardzo tem, co zaszło, szedł tuż niedaleko. Stado zawróciło i wzięło się do ucieczki, ale że nowoprzybyła w żaden sposób nie chciała ustąpić, owce otoczyły ją ściśle i w ten sposob została przyjęta do ich gromady.
Z nią więc ceremonja przyjęcia była załatwiona, ale i Rogaczek musiał przejść także jedną próbę. W stadzie było 7—8 jagniąt, przeważnie starszych i większych od Rogaczka, które na równi ze wszystkiemi zwierzętami czuły sie w obowiązku zwyciężenia przybysza, chocby tylko dlatego, że był obcy. Pierwszy przedsmak przyjęcia otrzymał Rogaczek w postaci niespodziewanego kuksańca w szyję, w to samo miejsce w które sam Białonoskowi podobne robił niespodzianki. Ale teraz to było całkiem co innego, wcale nie wydało mu się śmieszne i skoczył podniecony na przeciwnika, ale gdziekolwiek się zwrócił, wszędzie stało jakieś jagnię gotowe do odporu, tak że wreszcie biedny Rogaczek udał się pod opiekę matki.
Dokuczanie takie małemu przybyszowi trwało i przez resztę dnia, ku wielkiej uciesze stadka. Rogaczek, znalazłszy się pierwszy raz w tak licznej gromadzie, nie wiedział, co z sobą robić, bronił się jak umiał, ale zręczność jego i wszystkie znane mu sposoby nic tu nie znaczyły.
Drugiego dnia chciały jagniątka rozpocząć zabawę na nowo. Największy z nich i najsilniejszy rozpoczął pierwszy. Był to baranek krępy i gruby o małych, pokręconych rogach, wskutek których nazwiemy go Krętorożkiem. Właśnie zbliżył się w chwili, gdy Rogaczek wstał i wierzgnął tylnemi nogami, jak to jest zwyczajem owiec, napadł go więc z całej siły, tak że Rogaczek potoczył się, zaraz jednak powstał i rozwścieczony stanął naprzeciw. Wokamgnieniu dwie wełniste główki natarły na siebie i tak się tłukły jak dwie piłki. Walka szła na serjo. Z początku Rogaczek musiał ustępować; Krętorożek brał górę, ale w końcu pierwszy tak zręcznie trafił przeciwnika z zakręconemi mocnemi rożkami, że ten cofnął się i uciekł. Inne jagnięta, przypatrując się tej walce, uznały przybysza za godnego członka towarzystwa i przyjąwszy go, zakończyły czas próby.

V.

Często wydają się dziwnemi i niewłaściwemi rozmaite prawa jakiemi się ludzka społeczność kieruje i uważa się je za wymysł tyranji. Niektóre jednak z nich są tak stare, że zanim były u ludzi, istniały już u wszystkich dzikich zwierząt, rozwijając się zależnie od ich instynktu.
Gdy się ukaże np. kura lub kogut na podwórzu, w tej chwili szuka sobie miejsca najdogodniejszego, a wybór zależy zwykle od zręczności i siły.
Każde zwierzę ma od dawna wyznaczone stanowisko i żadne nie może przeskoczyć od razu kilku stopni i wywyższyć się ponad inne bez walki i przezwyciężania różnych przeciwności. Ale raz zwyciężywszy, nie da sie usunąć z drogi.
Bez wątpienia decydującemi w tej walce są: siła, zręczność i odwaga, ale w wielu razach ważniejszy jest rozum czyli instynkt.
Jakie zwierzę obejmuje zwykle przewodnictwo w stadzie? Niekoniecznie musi to być najsilniejsze lub najgroźniejsze. Wybór przewodnika nie odbywa się u zwierząt tak jak u ludzi — lecz przez porównywanie zalet jednego, stopniowo się wyróżnia. To zwierzę więc staje się przewodnikiem, które potrafi jaknajszczęśliwiej stado prowadzić, i tego wtedy całe stado studia. Wybór jest jednomyślny, a kto nie chce się stosować, ten ma wolną drogę przed sobą. U wielu zwierząt przewodnikiem jest nie samiec, lecz najstarsza samica. Do tych należą i owce górskie.
Stado owiec, o którem mowa, składało się z sześciu czy siedmiu matek z jagniętami, z których trzy czy cztery były jednoroczne, a jeden dwuletni baranek, wielce obiecujący, bardzo dumny ze swych rogów, które właśnie zaczęły mu wyrastać.
Przewodnictwo objęła tu stara, przebiegła matka, nie ta, która stoczyła walkę z Włóczniorożką, ale całkiem małe zwierzątko o grubych, krótkich rogach, matka znanego nam już Krętorożka.
U owiec przodownica nie jest władczynią, której zawsze słuchać trzeba, ale tylko mądrą przewodniczką, której opiece i ostrożności bezpiecznie i z całym spokojem zaufać można. Możemy więc zupełnie trafnie nazwać ją „Mądrą.“
Włóczniorożka była bardzo żywa, w pełni młodzieńczych sił, zastanawiająca się, przebiegła, bystra, wiecznie czujna i na straży. Przynajmniej przy każdym trzecim kroku podnosiła głowę i śledziła, a gdy tylko spostrzegła co obcego lub podejrzanego, to póty badała, aż poznała, co to jest i dopiero upewniona o bezpieczeństwie zabierała się do paszenia, przedtem zaś przeciągłem sapnięciem dawała znać wszystkim towarzyszkom, by „skamieniały.” Nie robiła coprawda nic innego, jak wszystkie, ale nikt od niej lepiej tego nie umiał.
Jednakże i Mądra nie ustępowała jej w niczem, a nawet w śledzeniu przewyższała, znając doskonale okolicę; wogóle jednak obydwie owce dorównywały sobie, tak że Mądra szybko spostrzegła, że ma we Włóczniorożce niebylejaką rywalkę.
W stadzie nie szło jednak wszystko bez zarzutu. Były tam także i niesforne owce, nie stosujące się do zwyczajów ogólnych. Tak np. pewna młoda owieczka miała przyzwyczajenie paść się klęcząc, co uważane było za złe, gdyż wskutek tego tworzyły się na kolanach zgrubienia i taka panna nie mogła szybko skakać, a przecież w życiu owiec, szybkość w ruchach jest niezbędną, zwłaszcza gdy w razie niebezpieczeństwa trzeba się posiłkować zygzakowatemi skokami.
Druga znowu owieczka była bardzo nieposłuszna i nigdy nie chciała iść za przodownicą, a gdy wydany był rozkaz „skamienienia” ona właśnie poruszała się tu i tam, tak że zdradzała obecność całego stada.

VI.

Minęło kilka tygodni na ciągłych uganianiach się i trwodze. Straże jednak wypełniały swoje obowiązki i wszystko szło dobrze.
Przy zbliżaniu się lata napadł owce gorączkowy niepokój. Stawały przez długie chwile bez ruchu i nawet paść się nie miały ochoty. Po wszystkiem widać było, że cierpiały na żołądek i szukały instynktownie czegoś.
Gdy to samo uczucie opanowało Mądrą, powzięła ona poważne postanowienie i natychmiast wzięła się do dzieła. Poprowadziła całe stado na równinę głęboko położoną w lesie, i jeszcze niżej. Gdzież ona szła? Dla przeważnej ilości owiec droga ta była całkiem obca. Włóczniorożka szła za nią nieufnie, i co chwila przystawała, gdyż żal jej było opuszczać piękne, ulubione miejsce. Przodownica postępowała jednak spokojnie naprzód. Włóczniorożka zaś tak była źle usposobiona, że gdyby tylko więcej owiec okazało niezadowolenie, z pewnością nastąpiłby rozłam. Wszystkie jednak szły bez wahania, tak że spokojnie dotarły do granicy swego okręgu. Tutaj Mądra nastawiła uszy i śledziła, za nią zrobiły to samo inne. Było im wszystkim dziwnie niedobrze, choć nie czuły głodu ani pragnienia. Patrzały w kierunku wskazanym przez przodownicę i spostrzegły pagórek obrzeżony białą wstęgą. Tam zaprowadziła je przodownica i tu nie trzeba było już żadnych objaśnień; wszystkie pochyliły się ku białej ziemi i zaczęły lizać ją z apetytem.
Ach! jakież było pyszne to, czego skosztowały! Nie mogły się dość najeść! A gdy tak lizały i lizały, znikła suchość z gardła, gorączka z oczu i uszu, ból głowy, gorąca ich skóra stała się chłodna, głód powrócił, a spokój zapanował tak miły, jakby się na nowo narodziły.
Zdawało się, że skosztowały balsamu życia — a była to tylko zwyczajna, najzwyczajniejsza sól.
Tego im właśnie brakowało, to poznała odrazu mądra przodownica i wiedziała dobrze, jak temu zaradzić.

VII.

Dla młodego stworzenia niema nic lepszego nad posłuszeństwo. Posłuszeństwo względem matki zapewnia mu wszystkie dobrodziejstwa matczynego doświadczenia i całkowite bezpieczeństwo.
Odwaga, szybkość i siła są dobre, ale wszystko to nie równa się ze zdolnością kierowniczą matki. Rozum znaczy bardzo wiele, ale u jagniąt gruborogich owiec nieme poddanie się rozkazowi przodownicy ma przewagę nad wszelkim sprytem własnym.
Stado rozkoszowało się białą solą parę godzin i Mądra nasyciwszy się do woli, dała znak powrotu w górę. Alę właśnie obok słonego pagórka rozciągała się dolina z bujną roślinnością i owce pokosztowawszy pysznej paszy, nie chciały stąd odejść. Mądra nie mogła jednak pozwolić na pozostanie w tem miejscu, gdzie groziło zewsząd mnóstwo niebezpieczeństw.
Włóczniorożka także dążyła do dawnego spokojnego pastwiska, inne więc choć niechętnie, szły za przodownicami. Ale nagle mały Krętorożek ukłuł się ostem i przystanął, becząc. Matka wołała go, ale nie chciał się ruszyć, tak że musiała zawrócić. Zanim go zachęciła do dalszego pochodu, upłynęło kilka dobrych chwil, a całe stado rade z przypadku pasło się dalej, nie śpiesząc z powrotem, tak że gdy nadeszła noc, owce znajdowały się jeszcze w lesie, gdzie też pokładły się do snu.
W okolicy tej przebywał kuguar (puma). Zwierz ten, podobnie jak lew, chodzi tak cicho, że go zupełnie nie słychać, niktby więc nie poczuł jego zbliżenia się do zarośli, gdyby nie był przypadkiem dotknął kamienia, który stoczył się z pochyłości. Szelest był wprawdzie niewielki, ale nie uszedł czujnego ucha Włóczniorożki. Wydała też natychmiast ostrzegający „suuuf,” przywołała ku sobie Rogaczka i nie bacząc na przodownicę, podążała szybko ku ojczystym skałom. Inne owce również zerwały się, ale kuguar już był między niemi.
Mądra podskoczyła ku swemu malcowi, wzywając go do ucieczki. Ten jednak wciąż się wzdragał, ale gdy matka oddaliła się, poczuwszy się osamotnionym, zabeczał żałośnie, wtedy Mądra w okamgnieniu, nie bacząc na własne niebezpieczeństwo, powróciła i w tejże chwili napadł ją kuguar i powalił trupem. Jeszcze parę owiec stałoby się ofiarą drapieżnego zwierza, ale uratowały się dzięki zręczności i skokom, tylko młoda owieczka z odciskami na kolanach pozostała w jego łapach, nie mogąc dać dobrego skoku. Przerażone owce pędziły bez namysłu za przodownicą, i dopiero, gdy ta zwolniła biegu, spostrzegły, że prowadzi je Włóczniorożka, tylko Mądrej nie ujrzały już nigdy i domyśliły się, jaki ją los musiał spotkać.
Gdy już wszystkie zgromadziły się w bezpiecznem miejscu, posłyszały słaby bek jagnięcia, dochodzący z dołu. Nie jestto mądrze odpowiadać na zasłyszany głos odrazu, bo któż może zaręczyć, czy to nie jest podstęp jakiego wroga, ale gdy bek stawał się coraz żałośniejszy, poznała Włóczniorożka znajomy jej głos i odpowiedziała wzywająco.
Szelest spadających kamyków, drapanie się po skale, jeszcze jeden bek — i wśród oczekujących stanął mały Krętorożek-sierota. Naturalnie nie wiedział on nic o swym losie, ale gdy dzień minął i żołądek jego łaknąć zaczął czegoś lepszego od trawy i wody, poczuł swe sieroctwo i zabeczał żałośniej jeszcze, niż poprzednio. Wieczorem poczuł zimno i głód mu dokuczał, a tu nikt o niego się nie troszczył i nie miał się do kogo przytulić. Ale czujna Włóczniorożka dbałą była o każdego członka swego stada, to też niejednokrotnie odpowiadała czule na smutny głos sieroty i wreszcie, zdaje się przypadkiem, znalazł się Krętorożek u boku jej i grzał się obok swego dawnego nieprzyjaciela — Rogaczka.
Następnego poranku Włóczniorożka zdawała się uznawać Krętorożka za swe drugie dziecko; obtarł się on bowiem kilka razy o swego towarzysza i pachniał jego zapachem. I gdy Rogaczek dobrał się do piersi swej matki i połykał ciepłe jej mleczko, stanął zgłodniały Krętorożek po drugiej stronie i pociągał śmiało za drugą pierś. W ten sposób znaleźli się dawni nieprzyjaciele obok siebie i dzielili między sobą prawa synowskie, a rywalka matki małego sieroty stała się jego matką.

VIII.

Żadna inna owca nie mogła dorównać Włóczniorożce w bystrości umysłu. Znała ona teraz wszystkie zakątki górskie i wkrótce takie zyskała uznanie, że jednogłośnie została uznana za przewodniczkę. Krętorożek pozostał przy niej, ale pomimo macierzyńskiego uczucia, jakiem go otaczała, nie okazywał on wdzięczności swej przybranej matce, a z Rogaczkiem był w ciągłej walce i pomimo, że ten dzielił się z nim matczynym mlekiem, jednak uważał go za swego rywala i coraz to wymyślał nowe sztuczki i figle. Rogaczek jednak był już teraz lepiej przygotowanym i umiał się dobrze bronić, tak, że Krętorożek dostał za swe zabiegi kilka dobrych uderzeń w bok i znowu uregulowały się między niemi stosunki.


W ten sposób znaleźli się dawni nieprzyjaciele obok siebie.

W czasie lata rosły więc oba obok siebie, żywiąc się tym samym pokarmem, ale każdy był inny: Krętorożek krępy, ciężki z rogami wielkiemi, ale grubemi i pokurczonemi; Rogaczek zgrabny, zwinny, o pięknych prostych rogach, tak że go już nie Rogaczkiem, ale Rogaczem nazwać trzeba było i pod tym nawet imieniem z dodatkiem „dzielny” był on znany w całej tej okolicy.
Oba barany nietylko rosły na ciele, ale i stawały się coraz mądrzejsze. Poznały wszystkie prawa życia owczego: wiedziały więc jak wydać ostrzegawczy gwizd, gdy coś spostrzegą, jak sapnąć, żeby dać znać o grożącem niebezpieczeństwie. Znały wszystkie drogi i nawet same umiały zaprowadzić do pagórków solnych.
Zygzakowate skoki w ucieczce przed wrogiem umiały tak dobrze jak i sztywnonogie skoki, które są potrzebne na gładkich, ślizkich skałach. W tem przewyższał Rogacz nawet matkę swoją.
Już oddawna obydwa baranki żywiły się same i pasły się na równi z innemi, nie dbając już o mleko matki, która nawet teraz już przestała karmić, gdyż musiała nabierać ciała i tłuszczu na zimę. Wprawdzie nie sami ustąpili od tego smacznego śniadania, ale zaczynało ono być coraz skąpsze, a rogi ich coraz większe, tak że nie dozwalały im się schylać. Słowem, zanim śnieg pokrył góry, byli obydwaj zdolni do samodzielnego życia.
W stadzie oprócz małych tegorocznych jagniąt, był jeden starszy baranek, który uważał się za bardzo mądrego i nie chciał już słuchać przodownicy, za co wkrótce skóra jego stała się ozdobą chaty Scottego. Nim więc zima nadeszła stado zmniejszyło się o kilka sztuk. Ale już i między pozostałemi wszczął się jakiś niepokój. Jagnięta były już wszystkie odstawione i szukały same pożywienia, a zato matki nabrały tłuszczu i pokryły się miękką żółtawą sierścią, tak że wydawały się młodsze i piękniejsze. Już teraz nie bały się one baranów, przeciwnie szły nawet na wysokie góry, żeby spotkać się z ich stadem.
Na jednej z takich wycieczek spotkały się z dwoma pięknemi młodzieńcami i zamieniwszy ze sobą znaki, oczekiwały zbliżenia. Barany ukazały się w pięknej postawie, dumne ze swych rogów i siły i zobaczywszy stado owiec, podskoczyły ku niemu. Owce cofnęły się jednak onieśmielone i skierowały się w bok, tak jakby chciały uciec. Podnieciło to jeszcze bardziej młodzieńców i zaczęli gonić stado. Dogoniwszy, przystanęli i spojrzeli na siebie złowrogo — dotychczasowi przyjaciele, zabierali się do walki: natarli, potężne ich rogi uderzały o siebie, tak że z nich drzazgi leciały. Po kilku minutach mniejszy baran znalazł się pod spodem, większy odniósł zwycięstwo. Jeszcze chciał gonić tamtego i dołożyć mu na pożegnanie, ale zwyciężony nie czekał i znikł wśród skał, pięknorogi zaś zwycięzca przyłączył się do przyglądającego się stadka owiec, został przyjęty bez oporu i stanął na ich czele.
Na Krętorożka i Rogacza nie zwracano żadnej uwagi. W strachu przed wielkim baranem, który stał się panem gromady, trzymali się jak najdalej, wiedzieli bowiem, ze skóra ich może dobrze ucierpieć w blizkości jego rogów.
Piękny baran zaś odsunął przodownicę i sam zajął jej miejsce, dbając o bezpieczeństwo i dobro stadka, wprawdzie nie bez przymieszki męzkiej samozachowawczości, która go ciągnęła do najlepszego pożywienia i najszybszej ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Za to posiadał on jeszcze wielką znajomość okolicy i doświadczenie, tak że nie brakło im nigdy pożywienia, nawet w czasie najsroższej zimy. I gdy wszystkie doliny osypane były śniegiem, wybierał on grzebieniaste stoki skał, gdzie wiatr oczyszczał ze śniegu przeszłoroczną trawę i żaden wróg nie miał możności dotrzeć.

IX.

Nadeszła znowu wiosna ze swemi podniecającemi dźwiękami i uczuciami.
Pięknorogi baran już dawno odłączył się od stada owiec; wspólne ich życie trwało do połowy zimy i owce coraz mniej okazywały chęci do słuchania go, tak że często błąkał się sam godzinami, aż pewnego dnia nie powrócił, a stado pozostało do końca zimy pod przewodnictwem Włóczniorożki.
Około 1 czerwca przyszły na świat młode jagnięta. Niektóre matki miały po dwa, Włóczniorożka zaś, tak jak poprzednio, tylko jednego i ten tak pochłonął jej uczucia, że Rogaczek został zupełnie odsunięty. Nie mogła ona również wypełnić swych obowiązków przodownicy i pewnego dnia, gdy najspokojniej karmiła swe maleństwo i bawiła się jego ogonkiem, inna owca wydała gwizd ostrzegawczy. Wszystkie owce usłuchały i skamieniały, ale jedna nie chciała i skoczyła ku Włóczniorożce, właśnie w chwili gdy rozległ się strzał: ta padła nieżywa, a obok niej runęła z głośnym jękiem Włóczniorożka. Podniosła się jednak natychmiast i zapomniawszy o bólu, oglądając się dziko za swem jagnięciem, skoczyła w górę za innemi. Znowu rozległ się wystrzał i teraz ujrzała swego prześladowcę: był to ten sam, przed którym w zeszłym roku tak szczęśliwie uszły jagnięta. Był on daleko, ale kula świsnęła jej koło nosa. Skoczyła więc w innym kierunku po przez grzbiety gór, przez co oddzieliła się od stada. Ujrzawszy się osamotnioną, zabeczała żałośnie, tak z bólu, jak i za swem jagnięciem. Stanęła jednak prosto na nogi i po wązkiej, skalnej ścieżce, popędziła w dół, zostawiwszy myśliwego poza skałą. Z góry na dół, z dołu do góry, aż wreszcie znikła zupełnie z oczu Scottego.
Tymczasem ten cieszył się, ujrzawszy plamy krwi na ziemi i szedł za niemi, śmiejąc się zwycięzko.
W krótce jednak ślady znikły i myśliwy musiał zawrócić, wymyślając na swą niezręczność.
Włóczniorożka tymczasem stado dopędziła, a obok niej znowu biegło małe jagnię. Instynkt mówił jej, ze tylko ucieczka w górę może zapewnić bezpieczeństwo. Dążyła więc na Szczyt Barani pomimo piekącej rany, wciąż zakryta szeroką ścianą skalną, aż wreszcie przystanęła wyczerpana i obejrzała się. Nic nie widziała wokoło siebie: ani przyjaciół, ani wrogów. Nie mogła jednak zatrzymywać się długo i znowu podążała, aż dotarła do granicy lasów. Tutaj nie znalazła jednak bezpiecznego schronienia i znowu drapała się w górę, skąd ujrzała biały pas śniegu naniesiony wiatrem w głębokim jarze. Tam ją coś gnało. Ostry ból przeszył ją przez biodra, z obu stron których widać było ciemne, krwiste plamy. Pragnęła ochłody i gdy tylko dotarła do białej plamy, rzuciła się na nią i chłodziła rany w zimnym śniegu.
Przy tak ciężkiej ranie można było oczekiwać tylko jednego... i w dwie godziny potem nadszedł koniec...
A małe jagnię? Stało tam i patrzało na matkę wielkiemi, zdziwionemi oczami. Nie mogło sobie wytłomaczyć tego wszystkiego. Wiedziało tylko, że marznie i że jest głodne, a matka, która dotychczas dawała mu wszystko: pożywienie i ciepło i opiekę, leżała teraz zimna i niema... Nic z tego nie rozumiało i nie wiedziało, co z sobą zrobić. My jednak wiemy, że inaczej stać się nie mogło, że po takim wypadku musiała nastąpić śmierć, wcześniej czy później; wiedziały to dobrze kruki i czekały...


A małe jagnię stało tam i patrzało na matkę wielkiemi zdziwionemi oczami...

Czyż nie lepiej było, nie miłosierniej, gdyby biedną sierotkę dosięgła kula, tak jak trafiła matkę jego?

X.

Rogacz był już teraz pięknym baranem o wspaniałej postawie, z długiemi, zagiętemi rogami. Krętorożek urósł również, ale nie był tak wysoki jak tamten, a rogi jego wyglądały szczególnie, bo były krótkie, grube i pokręcone.
Znowu nadeszła jesień i znowu przyłączył się do stada wielki baran. W Rogaczu również zaszła pewna zmiana: oto zaczął on zbliżać się do niektórych owiec, ale gdy to zauważył wielki przybysz, zabrał się natychmiast do wypędzania młodych baranów. Zanim jednak do tego doszło Rogacz, Krętorożek i inne barany w ich wieku, same opuściły stado, gdyż u baranów zwyczajem znanym wszystkim jest to, że barany doszedłszy do wieku męskości, nie przebywają z matkami i same już zdobywają życie.
W ciągu następnych czterech lat prowadził więc Rogacz z dwunastoma towarzyszami życie swobodne i pełne przygód. On był przodownikiem, gdyż odziedziczył po matce bystrość i nabył od niej wiele doświadczenia i wiedzy. Wędrował też w dalekie okolice, poznawał różne zakątki górskie, nowe drogi i wiodło mu się coraz lepiej. Nie przyłączał się jednak do żadnego stada owiec, nie dlatego, żeby nie chciał, ale tak się jakoś złożyło. Nieobarczony więc rodzinnemi kłopotami, rozwijał swe zdolności i doprowadzał czujność swą do doskonałości, a z każdym rokiem stawał się coraz piękniejszym.
Współzawodnikiem jego zawsze i wszędzie był Krętorożek. Nieraz próbował ten zawadjaka strącić ze skały swego towarzysza, ale nie udawało mu się to i nawet sam musiał na tem ucierpieć. Rogacz bowiem skakał po skałach po mistrzowsku, zdawało się, że nie dotyka nawet rozdzielonemi kopytkami ziemi, a unosi się w powietrzu jak ptak, kpiąc sobie ze wszystkich wrogów, goniących go na swych niedołężnych nogach. A gdy grzbiet jego oświetliły promienie słońca, wydawał się bardziej duchem, niż żywą istotą, duchem niemającym żadnego ciężaru i nieobawiającym się upadku; a jednak ważył on pewnie z trzysta funtów i mógł się pochwalić rogami o pięciorocznych pierścieniach!
A jakież to były rogi! Wszyscy jego towarzysze odznaczali się wspaniałemi rogami, które doskonale licowały z ich usposobieniem i zdolnościami: jedne były półksiężycowato wygięte, inne grube lub cienkie. Rogacza zaś rogi wyginały się falisto w trzy ćwierci koła, a każdy znak roczny opowiadał coś innego o jego życiu, zacząwszy od wierzchołka: pierwszy znak mówił o jego wieku jagnięcym, gdy mu wyrosły dwa włóczniowate wyrostki, które mu takie usługi oddawały w czasie zdobywania pierwszeństwa. W drugim roku wyrósł mu dłuższy i grubszy pierścień, a w dwuch następnych latach narosły jeszcze silniejsze, ale dużo krótsze, ostatni zaś pierścień dowodził świetnego odżywiania, gdyż był dłuższy, szerszy i jaśniejszy niż w latach poprzednich. Pod osłoną wystających podstaw rogów leżały jego piękne oczy: ciemno brunatne w dzieciństwie, żółto brunatne w młodzieńczym wieku, a teraz w chwili jego rozkwitu, błyszczały złolem lub bursztynem o ciemnej, bezdennej głębi, przez które przezierał cały świat boski i odbijał sie w jego mózgu myślącym.
Dla kogoś, kto żyje naprawdę, niema większego szczęścia nad poczucie życia na każdym kroku. Było zatem rozkoszą dla Rogacza mierzyć się teraz z innemi swą siłą, stanąć na kopytkach na wązkim występie skały i zrobić stamtąd skok ponad ziejącą przepaścią na drugi taki sam wierzchołek leżący po drugiej jej stronie, mierząc to wszystko nieomylnym wzrokiem.
Również wielką przyjemność miał w gonitwach z pumą, w których naturalnie odnosił zwycięstwo, albo w wypłaszaniu stada czarnoogoniastych jeleni, które nieprawnie nachodziły jego okręg.
W tych wszystkich zapasach występowała piękność jego w całej pełni, a gdy jeszcze uniesiony został uczuciem miłości, było doprawdy czem się zachwycać.
W nadmiarze siły robił on nieraz skoki wysokie na sześć stóp tam, gdzie wystarczyłaby jedna stopa i pędził, narażając się na różne niebezpieczeństwa.
Czego on szukał, za czem gonił?
Pewnego dnia, pędząc na czele swego młodzieńczego stada, wpadł na ślady drugiego stada i, wiedziony instynktem, szedł dalej tym śladem. W kilka chwil potem można było ujrzeć drugie stado: było to stado owiec, które w okamgnieniu uciekły, ale natrafiwszy na skałę, zamykającą im ucieczkę, przystanęły i po dłuższem parlamentowaniu dopuściły barany do stada.
Gruborożne owce nie żyją w jednożeństwie, lecz najpiękniejszy i najdzielniejszy w stadzie obejmuje panowanie nad całem stadem owiec, a każdy współzawodnik zostaje odparty w śmiertelnym boju.
Dotychczas wszyscy towarzysze żyli ze sobą w wielkiej zgodzie, obecnie nastąpiła jednak zmiana. W okamgnieniu stanął Rogacz w postawie wyzywającej i z dzikiem sapaniem wzywał towarzyszów do walki. Pomimo jednak tak wielkiej ilości dzielnych młodzieńców, żaden nie śmiał mu się opierać i wszyscy ustąpili, pozostawiwszy go zwycięzcą pięknego stada owiec.
Jeśli piękność i bohaterstwo mają znaczenie w świecie zwierzęcym, to Rogacz powinien był być ubóstwianym w swym stadzie. Był on bowiem rzeczywiście bohaterem odważnym i dzielnym, trzymającym pierwszeństwo między baranami, a siła jego, wielkość i wspaniałe rogi czyniły z niego tak piękne zwierzę, iż z łatwością zdobył odrazu pierwszego dnia serca owiec.
Drugiego dnia pojawiły się w okolicy tej niespodzianie dwa barany. Jeden z nich był pięknym, wielkim zwierzem, nie ustępującym w niczem Rogaczowi, chyba tylko mniejszemi rogami, a drugi, był to Krętorożek! Przybysz sapnął wyzywająco i zbliżywszy się, wierzgnął nogami, jakby chciał powiedzieć: „Jestem lepszy od ciebie i musisz mi ustąpić.”
Oczy Rogacza zabłysły ogniami. Potężny jego kark skurczył się, podrzucił brodą do góry i na dół, potrząsnął rogami, położył uszy w tył i skoczył na przeciwnika.
Rozległ się trzask zetkniętych rogów, walka rozpoczęła się: przybysz, stojąc wyżej, miał na razie przewagę, ale po chwili oba barany cofnęły się, zmierzyły rozwścieczonemi oczami odległość i stanąwszy mocno na zrębach skalnych, natarły na siebie gwałtownie, aż posypały się odłamki rogów. Wszakże obaj byli w kwiecie wieku i pełni sił!
Tym razem zwycięstwo przechylało się na stronę Rogacza. Stało się to już pewnem przy drugiem uderzeniu. W chwili bowiem gdy się odwrócił, zaczepił się jego lewy róg o prawy przeciwnika, tak, że pomimo silnego uderzenia w bok, nie stracił równowagi; był to jego rzeczywisty ratunek, gdyż żaden baran nie ma tyle siły odpornej w tylnej części ciała, aby znieść gwałtowną napaść. W ten zaś sposób, Rogacz, zaczepiony rogami, odzyskał szybko przytomność i stanął na nogach właśnie w chwili, gdy wróg jego wstrząśnięty własnym atakiem, stracił równowagę i padł z brzegu skały w przepaść. W kilka chwil potem odgłos spadającego ciała oznajmił, że Krętorożka spotkał los, jaki on sam szykował swemu bratu mlecznemu. Walki baranów muszą być uczciwie prowadzone. Tymczasem Krętorożek, nie czując się na siłach do otwartej walki, usiłował użyć podstępu i sam wpadł we własne sidła.
Owca górska nie może wytrzymać spadku z wysokości 200 stóp i ginie zabita.
Teraz zwrócił się Rogacz z podwójną wściekłością przeciw drugiemu wrogowi i wkrótce ten leżał zraniony na ziemi, podniósł się jednak i popędził tam, skąd przybył. Rogacz gonił go przez chwilę, zmuszając do dalszej ucieczki, i dopiero, gdy ten znikł mu z oczu, powrócił tryumfująco do stada, by żyć z niem dalej spokojnie i szczęśliwie.

XI.

Myśliwy Scotty wyniósł się z tego okręgu, gdyż warunki polowań stały się coraz uciążliwsze. Owiec było coraz mniej, a jednocześnie zasłyszał o nowych kopalniach złota w Kolorado i tam pociągnął, pozostawiwszy swą starą chatę.
Od tej pory przeszło pięć lat szczęśliwych dla owiec, które korzystając z nieobecności wroga, mogły rozmnażać się swobodnie i obficie. Przez te pięć lat Rogacz był panem całej okolicy, zawsze pełen siły i bystrości. Stado swe prowadził w myśl swej matki. Przedewszystkiem unikał wszelkich niżej położonych płaszczyzn i lasów, wszędzie bowiem było pełno kryjówek, gdzie mogli czyhać różni wrogowie, co nie zapewniało bezpieczeństwa; natomiast otwarte, wietrzne szczyty dawały zawsze rękojmię, że tam żadne zwierzę nie mogło ich napaść niepostrzeżenie. Nawet i solne miejsca znajdowały się na górze, tak że owce mogły zaspokajać swe potrzeby bez niebezpiecznych wędrówek. Uczył on swe stado, by nigdy nie wędrowało po grzebieniu szczytowym, lecz trzymało się jednej strony, tak żeby mogło zbiedz niepostrzeżone. Pozatem zrobił on jeszcze jedno ważne odkrycie, mianowicie: ukrywanie się.
Poprzednio wszystkie owce miały zwyczaj ucieczki, w chwili, gdy zauważyły myśliwego, same będąc niespostrzeżone, ale to było dobre w czasie, gdy posiłkowano się łukiem i strzałą.
Obecnie, gdy dalekonośne, wielonabojowe strzelby zapanowały na świecie, było to zupełnie bezowocne. Rogacz nauczył się więc nowego sposobu: oto starał się wtedy zachować cichuteńko, położywszy się na skale, od niego przyjęły ten zwyczaj wszystkie owce. W dziewięciu na dziesięć wypadków udało mu się oszukać myśliwego.
Wiadomo, że dla gromady jest lepiej, jeśli czasem obejmie panowanie nad nią despotyczny ale mądry władca, zapewnia to lepszy rozwój.
To też i ukazanie się Rogacza wśród owiec było chwilą epokową. Odznaczał się on bowiem stanowczo wyższą inteligencją. Potomstwo jego co roku powiększało się i opanowało cały szczyt góry Baraniej, a było ono zdrowsze i mądrzejsze niż poprzednie owce górskie, przybywało ich też z każdym rokiem więcej, dzięki, naturalnie, wywędrowaniu Scottego.
Ten pięcioletni okres pozostawił ślady i na zewnętrznym wyglądzie Rogacza: ciało zaokrągliło mu się, a mięśnie nabrały mocy niebywałej. Głowa jego pozostała zawsze ta sama, z białą plamką na nosie, a szlachetne oczy błyszczały wciąż młodzieńczym zapałem. Ależ jak zmieniły się jego rogi! Przedtem były niezwyczajne, obecnie — jedyne. Potężne łuki, w których zawarta była opowieść całego jego życia, tworzyły teraz całe koło i ćwierć; mówiły one o latach radości i nędzy, a jeden prążkowany skurczony pierścień wspominał o roku strasznej zarazy, od której padały jagnięta i ich matki masami. Nawet on sam wtedy zachorował, tylko dzięki stalowym swym siłom podźwignął się; ale pierścień roczny na jego rogach pozostał pamiątką tego na wieczne czasy, gdyż nie przyrósł zupełnie, i dla tych, którzy to czytać umieli, świadczył, jak pomnik, o nędzy, jaką owce w tym roku przeszły (1889).

XII.

Tymczasem stary myśliwiec powrócił i zamieszkał napowrót w opuszczonej chatce. Zastał ją bardzo zniszczoną, dach pokryty darniną zapadł się, ale Scotty patrzał na to obojętnie i wcale nie zabierał się do naprawy, zajmowała go bowiem tylko myśl, jak przedstawiają się teraz widoki polowań. Wziął więc fuzję i poszedł na dobrze mu znane pasmo górskie. Odrazu spostrzegł dwa wielkie stada gruborożnych owiec i postanowił pozostać. Teraz dopiero zaczął naprawiać swą chatę, co przejęło strachem i trwogą wszystkie zwierzęta.
Scotty przez ten czas postarzał się bardzo: wprawdzie ręka jego była równie silna i pewna, ale oczy straciły dawną bystrość i musiał nieraz posiłkować się lunetą.
Następnych tygodni pooglądał starannie wszystkie ściany górskie i niejednokrotnie oczy jego spoczęły na potężnych kształtach Rogacza. Gdy go ujrzał poraz pierwszy, wykrzyknął: „Nieba! cóż za rogi!” a potem dodał: „będą moje.”
I od tego dnia zabrał się do spełnienia danego sobie słowa. Ale owce, które przed latami Scotty gonił, były bardziej nieostrożne niż obecne i przeszły miesiące za miesiącami, zanim zobaczył z blizka pożądanego barana. Rogacz widział wprawdzie myśliwego nawet z niewielkiej odległości, ale ten o tem nie wiedział.
Niejednokrotnie widział Scotty barana na wysokim zrębie skalnym, ale choć czekał godzinami cierpliwie, nie ujrzał go bliżej, czasem rzeczywiście baran wywędrowywał, ale najczęściej krył się w bezpiecznem miejscu niedaleko myśliwego i sam bezpieczny, obserwował jego ruchy.
Właśnie w tym czasie odwiedził Scottego pewien hodowca bydła, Lee, wielki amator psów i koni. Psy te nadawały się również do polowań i Lee zaproponował staremu myśliwcowi psów tych użyć na polowanie na barany, na co Scotty zgodził się chętnie, żądał tylko, aby poczekać, aż ukaże się gdzie Rogacz.

XIII.

W górach na południe od Szczytu Baraniego, rzeka Yak wypływa z głębokiego jaru, mającego przynajmniej 500 stóp głębokości. Bezpośrednio zaś na południu leży pagórkowata dolina, łącząca się z jarem rzeki Yak i w końcu wznosząca się jako długie wzgórze ponad łożyskiem szumiącej rzeki.
Dolina ta stanowi dobre pastwisko owiec i zdarzyło się, że właśnie na tę polankę trafił Scotty ze swym znajomym Lee i trzema jego psami wilczemi w chwili, gdy Rogacz pasł się na niej spokojnie. Ostrożnie przystanęli i zbadawszy położenie, podążali w ukryciu ku upatrzonemu punktowi. Ale stała się zwykła rzecz: o spodziewanej zdobyczy ani mowy! Wprawdzie widać było ślady barana, ale jego ani widać ani słychać. Byłby znowu Scotty uwierzył, że się dał zwieść łudzącym śladom, gdyby nie psy, które zwęszywszy wszystkie zakątki, podskoczyły naraz naprzód z głośnem ujadaniem, poczem dało się widzieć potężne, szare zwierzę z białą gwiazdą.
Był to Rogacz, cudowny baran górski. Przeskakując nizkie zarośla, skacząc po zrębach skalnych, przechylając się i kołysząc, bujając gibko, pewnie, błyszcząco poruszał swemi wielkimi rogami na głowie tak lekko, jak pani strojna kolczykami, potem wskoczył w ukryte miejsce, gdzie stało jego stado i znikł.
Już kilka kul przeleciało mu około głowy, gdy w tejże chwili wyskoczyły wszystkie trzy psy i wypadkiem zasłoniły sobą uciekającego barana więc zaprzestano strzelać.
Naprzód, wciąż dalej, baran znowu na czele swego stada, a psy za niemi, ponad wyżyną pędziły, jakby płynęły, żeglowały lub fruwały; coraz to na innym szczycie było ich widać.
Już, już chwilami zdawało się, że dosięgną swej ofiary, ale stanowczo owce miały przewagę na poszarpanych skałach. Tymczasem obydwaj myśliwi biegli za niemi, jeden z prawej strony, drugi z lewej.
Rogacz odcięty w ten sposób od szczytu, rzucił się w stronę polany, przylegającej do jaru. Teraz rozpoczęły się prawdziwe wyścigi. Naprzód, naprzód, coraz bardziej ku południowi! Teraz psy zyskały na czasie, mając równy grunt pod nogami i już miały dosięgnąć najbliżej nich będącą owcę, gdy wtem Rogacz przystanął i puściwszy stado naprzód, znalazł się na końcu. Znowu natrafiono na pagórki, i owce, mając tu przewagę nad psami, odsunęły się od nich znacznie. Dwa, cztery, sześć kilometrów dzieliło ich.
W końcu dotarły do brzegu skalnego, tuż nad jarem i stanęły przytulone do siebie pełne strachu, tuż pod niemi widniała głęboka przepaść, za niemi zaś trzy krwiożercze psy i dwu jeszcze bardziej krwiożerczych ludzi.
W kilka sekund potem ukazał się Rogacz. Widząc się otoczonym niebezpieczeństwami ze wszystkich stron, odwrócił się i stanął do walki, gdyż dzikie zwierzę nie poddaje się nigdy.
Znajdował się na takiej odległości od psów, że myśliwi mogli strzelać. Psów nie bał się, ale fuzje oznaczały pewną śmierć. Nie było tedy żadnej możliwości ucieczki. Granitowe ściany skalne były twardsze i bardziej niemiłosierne od ludzkiego wroga. Już tylko tysiąc stóp dzieliło go od psów, pięknych, odważnych stworzeń, żądnych walki i zwycięstwa, i nie mniej tryumfujących już od myśliwych. Tam czekała pewna śmierć, a tu wątpliwe nadzieje.
Nie było chwili czasu do stracenia, Rogacz-przodownik musiał działać. Trzydzieści stóp poniżej, po środku zawrotnej przepaści był jeden jedyny wystający wyrąb skalny, nie większy od nosa, śpiczasty jak igła. Rogacz skoczył na niego, a po chwili nie dłuższej od jednego uderzenia serca, skierował skok swój na drugą stronę przepaści, gdzie bystre jego oko dojrzało znowu podobny zrąb. Silne jego nogi odbiły się i poniosły go, a stąd dalej i dalej, naprzód i w tył, na prawo i lewo, czasem na jaką niewielką nierówność skały, na której jego elastyczne kopyta zatrzymały się tylko po to, aby przeskoczyć na drugie miejsce. I tak dalej, robiąc skoki po piętnaście do dwudziestu stóp, dotarł do wyskoku skalnego gdzie mógł bezpiecznie spocząć.
Za przykładem jego, podniecane gwałtowną ucieczką, leciały za nim wszystkie owce: wielki wodospad owczy. Gdyby Rogacz choć raz chybił, byłyby wszystkie przepadły, dzięki jego zręczności i im udawało się szczęśliwie: jedna za drugą przeskakiwały przepaście, zatrzymując się tak długo, jak ich przewodnik, opanowując najmniejsze wyniosłości swemi mięśniami i kopytami z nadzwyczajną zręcznością i równowagą.
Ale właśnie w chwili, gdy ostatnia owca dotknęła drugiego zrębu skalnego, zakotłowały w powietrzu trzy żółto-białe stworzenia z przeraźliwym krzykiem, i znalazły się w okamgnieniu w przepaści.
Nie cofające się przed niczem, nieustraszone psy, nie wahające się nigdy w pogoni za wrogiem, nie przypuszczały nawet, ze w tym wypadku odwaga ich równać się będzie ich zgubie. Gdy się opamiętały, było już zapóźno.
Rogacz stał bezpieczny u brzegu rzeki, a w nurtach jej ujrzał bezkształtną żółto-białą masę, w górze zaś słychać było gwizdy i nawoływania myśliwych.
Scotty i Lee stali oszołomieni na brzegu przepaści. Owce i psy znikły, jedne i drugie zdawały się stracone bezpowrotnie.
Scotty przeklinał, a Lee’go dusiły straszne uczucia, które ten tylko zrozumieć potrafi, kto wie, co to jest stracenie w tragiczny sposób rasowych psów.

— Brau, Rollo, Ida — wołał rozpaczliwym głosem. — Ale jedyną odpowiedzią był świst i gwizd wschodniego wiatru, unoszącego się z jaru.
XIV.

Lee był człowiekiem młodym, łatwo poddającym się wrażeniom, to też po stracie trzech swych przyjaciół, chodził przygnębiony i przez kilka dni nie chciał nawet słyszeć o polowaniu. Scotty zaś chodził wciąż ze swoją lornetką i badał okolicę, aż pewnego dnia krzyknął:
— Do djabła! czyż to nie jest stary Rogacz! Ja byłem pewny, że on gnije na dnie przepaści, a przecież to są jego potężne rogi!
Z tego niespodziewanego wrażenia aż przysiadł na ziemi.
Lee porwał lornetkę, krew uderzyła mu do głowy, zemsta nim owładnęła:
— Mój biedny stary Brau, dobry Rollo, dobra, wierna Ido, za was teraz zginie i on, musi zginąć napewno!
Rozpoczęły się przygotowania i plany.
Mało które zwierzę dzikie może ujść uplanowanym prześladowaniom i podstępom. Wiedział o tem Scotty, a przytem znał doskonale okolicę i zwyczaje baranów.
— Z pewnością nie poleci on z wiatrem, ani zejdzie ze skał — mawiał — ale pewnie pójdzie na Szczyt Barani. Jeśli mnie ujrzy na zachodzie, nie pójdzie tam, niech więc pan idzie na wschód i tam się ustawi. Zdaje mi się, że on skrzyżuje ślad przy pagórku granicznym.
Lee poszedł na wskazane miejsce. Scotty czekał dwie godziny, potem udał się na jeden z grzbietów górskich i wyciągnął ręce, poruszając niemi kilka razy. Wiedział on, że baran go dostrzegł, chociaż on jego nie widział. Potem stary myśliwiec przeczołgał się w ukryciu ku południowi i zbliżył się ponad miejsce, gdzie baran mógł się znajdować. Nie czekał, żeby mu się ukazał Rogacz, ale chciał żeby ten go zauważył.
Lee na swem stanowisku zobaczył wkrótce potężnego barana, jak z trzema owcami schodził w lekkich podskokach z góry i znikł w dolince otoczonej sosnami. Po chwili jednak w szalonym pędzie, z uszami położonemi, pędził, jakby czemś przestraszony. Nie było jednak słychać za nim wystrzałów lub okrzyków nawołujących Scottego, ale wycie stada wilków.
Na skalistym gruncie nietrudno było owcom wziąć przewagę nad wrogiem, ale tutaj, na płaskiej polance wilki były panami i po chwili ukazało się pięć wielkich, kudłatych zwierząt.
Owce, w śmiertelnym strachu pędziły naprzód w porządku zależnym od szybkości nóg. Najpierw pędził Rogacz, za nim w odległości 10 metrów owce, za niemi zaś o 40 m. odległe wilki, przybliżające się do nich z każdym krokiem. Długoletnie doświadczenie nauczyło owce szukać ucieczki w skałach i tam też kierował się Rogacz. Ale już wilki dopędzały ostatnią z szeregu owcę i ta wydała rozpaczliwy bek. Słysząc to Rogacz, który właśnie dosięgnął grzbietu po nad przepaścią, przystanął i odwróciwszy się na wązkiej ścieżce, przysunął się blizko skały, tak żeby wszystkie owce mogły przejść i ratować się dalszą ucieczką.


Wilki z tryumfującym wyciem zbliżały się pewne zdobyczy.

Wilki z tryumfującem wyciem zbliżały się, pewne zdobyczy: na wązkiej ścieżynie musiały jednak przejść pojedyńczo. Baran stał w pogotowiu. Pierwszy wilk skoczył, ale jego krwiożercze zęby i potężne pazury odbiły się o mocne rogi, a przytem głowa dostała takie uderzenie, że zwierz padł na biegnącego za nim towarzysza i obaj razem znaleźli śmierć w przepaści.
Teraz rzuciły się drugie naprzód. Baran nie miał nawet czasu ruszyć się z miejsca i poprawić się do ataku, działał tylko głową i swemi cudotwórczemi rogami. Tak jak w czasach jagnięctwa swego nastawił szpice: w okamgnieniu nadział na nie wilka, odrzucił go w bok, potem drugiego, i wreszcie mógł się ustawić do pełnego ataku. Gdy zbliżył się ostatni wilk, Rogacz skoczył na niego jak piorun i przygwoździł go do skały, potem podniósł go na rogi jak szmatę i wrzucił w przepaść, gdzie wilk zrobiwszy kilka obrotów w powietrzu, znikł na zawsze.
Dzielny Rogacz uniósł swą promieniejącą głowę, z nozdrzy jego rozległo się przeciągłe sapnięcie, a oczy błyszczące rozglądały się badawczo wokoło. Po chwili zwrócił się w lekkich podskokach w stronę kryjówki owiec, które tak sprytnie obronił.
Młody Lee obserwował całą scenę z ukrycia względnie dość blizkiego. Oczy jego pałały podziwem i zachwytem.
Rogacz znajdował się o 50 m. od niego oddalony: przedstawiał cel, jakiego nawet w najśmielszych snach nie mógł wymarzyć sobie Scotty. Ale Lee był świadkiem takiego czynu, o jakim wyobrażenia nie miał, a jaki pobudzał w nim krew do falującego ruchu. Nie pożądał on teraz życia tego bohaterskiego stworzenia, ale z błyszczącemi oczami siedział wzruszony i szeptał:
— Waleczny bojowniku, nie pytam teraz, co zrobiłeś z memi psami, wiem, że walczyłeś uczciwie w obronie swojej i swego stada. Nigdy nie będę walczyć przeciw tobie, możesz być zupełnie spokojny, że cię przeze mnie nic złego nie spotka.

XV.

Był niegdyś pewien podły człowiek, który, nie mogąc się niczem odznaczyć, chciał wsławić swe imię zburzeniem najpiękniejszych budowli na ziemi. Podobnie jest z zapalonymi myśliwymi. Im szlachetniejsze i piękniejsze jest zwierzę, tem większa przyjemność i przyczyna sławy.
Na wielkiego Rogacza zwrócił uwagę niejeden myśliwy i przez następne lata był on nietylko prześladowany, ale i sławny, tak że sława jego sięgała aż do miast. Handlarze osobliwości przeznaczali olbrzymie sumy za głowę, która nosiła te potężne rogi, stawiali bajeczną cenę za życie, które je stworzyło.
Scotty, wiecznie będąc w nędzy, podniecony był jeszcze bardziej możliwością zdobycia tak wielkiej sumy pieniędzy, wymyślał coraz to nowe sposoby walki przeciw baranowi. Znowu przez kilka dni obszukiwał góry, wziąwszy do pomocy innego myśliwego, ale obydwaj, pomimo starań i wysiłków, barana nie ujrzeli, tak że towarzysz znudzony wrócił do siebie, by w inny bardziej pewny sposób zdobyć pieniądze. Scotty zaś zabrał się do przygotowań na długie, nieprzerwane polowanie. Jego ponure oczy miały w sobie coś tak stanowczego, że można było napewno przypuszczać zwycięstwo. Fuzja, kołdra, fajka, zapałki, tabaka, garnek, kawałek pieczonego mięsa i kilka funtów czekolady — stanowiły cały jego rynsztunek. Następnego dnia udał się z tem wszystkiem na miejsce, gdzie pozostawił ślady Rogacza. Szedł za niemi po śniegu, odszukując skrzętnie z pomiędzy śladów innych owiec. Czasem napotykał miejsca legowiska owiec, ale pomimo że wciąż śledził lornetką, nigdzie nie mógł dojrzeć samych zwierząt.
Przenocował obok śladów barana, na drugi dzień postępował za niemi i po kilkogodzinnem chodzeniu doszedł do miejsca, gdzie napewno Rogacz musiał się zatrzymać, zapewne więc zauważył myśliwego i poznał, że jest prześladowany. Stąd ślady szły daleko, aż do obszernego pastwiska.
Scotty był niezmordowany. Całemi dniami szedł i szedł, a w nocy wchodził w znalezioną dziurę jak dzikie zwierzę, z tą różnicą, że jako człowiek cywilizowany palił fajkę. Czasami zdarzało się, że widział owce podążające ku południowi, aż wreszcie zapędził się za niemi na południowy kraniec wzgórz nad rzeką Yak, prosto przy północnym brzegu jeziora Białorybiego.
Dalej na południe leżała łąka Półksiężycowa, nierówna ze strony wschodniej, od północy zaś groził niestrudzony wróg, Scotty. Owce znalazły się w położeniu rozpaczliwem.
Dzielny Rogacz probował zejść na niższe wzgórza wschodniego stoku; wtem usłyszał wystrzał i coś kłującego trafiło go w róg, a jednocześnie wyrwało trochę włosów z ramienia.
Oszołomiło to Rogacza, wydał więc dźwięk, który przetłomaczony na język ludzki, oznaczałby:
— Ratuj się, kto może!
Stado rozproszyło się na wszystkie strony, niektóre owce uciekały nawet na otwartej przestrzeni. Ale Scotty na owce nie zwracał uwagi, jego myśl skupiała się jedynie około Rogacza. Co obchodziły go inne? Więc gdy Rogacz zwrócił się we wschodnim kierunku, Scotty sapiąc i przeklinając, poszedł jego śladami.
Rzeka płaskobrzeżna znajdowała się niedaleko. Baran skrzyżował lód i cały dzień kręcił się w tej okolicy, o ile możności na nierównym gruncie posuwając się z wiatrem w stronę północno-wschodnią.
Piątego dnia Rogacz i jego prześladowca znaleźli się około jeziora Terry. Okolicę tę znał Scotty doskonale i wiedział, że stąd ucieczka jest trudna, gdyż w stronie wschodniej znajdowało się mnóstwo zastawionych pułapek, a po za tem był zamknięty jar, o jednem tylko wejściu. Myśliwiec pozostawił ślady i zwrócił się na północną ścieżkę, którędy musiał przejść baran, tutaj więc czekał.
Nagle zadął wiatr zachodni, zwany chinook, jedyny wilgotny wiatr w Skalistych górach, sprowadzający śnieg w okolicach pagórkowatych i właśnie teraz wraz z nim zaczęły spadać płatki śniegu, a w pół godziny potem miotała oślepiająca zawiejka śnieżna, tak że nie można było nic widzieć, nawet z odległości kilkunastu metrów.
Burza ta nie trwała długo, po dwóch godzinach ukazało się niebo czyste i wesołe. Scotty czekał jeszcze godzinę, a że barana dojrzeć nie mógł, wstał by znów znaleźć jego ślady. Znalazł je niedaleko, przykryte warstwą świeżego śniegu. Rogacz przeszedł niepostrzeżony i dzięki burzy śnieżnej, umknął przed swym prześladowcą.
O chinook! o ojcze wietrze! Ty, który przynosisz widoki wiosenne i burze zimowe, ty, który pozwalasz rosnąć trawie i pokrywać nią bujnie pagórkowate wyżyny, który wilgocią swą żywisz te trawę, a zatem i te wszystkie zwieizęta, które trawę skubią, ty, który stworzyłeś tę całą wyżynę górską i wszystko co na niej oddycha, czyż ty jesteś tylko podmuchem powietrza, czy też jak nas Grecy i Indjanie uczą, czemś wyższem, bogiem myślącym, który najpierw stwarza, a potem stworzenie swe ochrania i pielęgnuje?
Dlaczego właśnie pojawiłeś się dnia tego i zakryłeś śnieżną zasłoną oczy krwiożerczego człowieka? Czyż nie stało to się w tym celu, aby nie skrzywdził twego wspaniałego tworu?
A czy to nie twoje dzieło było wówczas, w tym dawnym odległym dniu, gdy Rogacz ujrzał światło dzienne i za swą matką uciekał od czyhającego nań myśliwego?

XVI.

Scotty przypuszczał, że baran pod silnym naporem wiatru, udał się we wschodnią stronę doliny na wzgórze nad jeziorem Kintlax, gdzie przedtem często widywał go wędrującego. Prawdopodobnie trzymać się będzie przez cały dzień kierunku zachodniego, dopóki dąć będzie wiatr zachodni, ale w nocy, gdy wiatr się zmieni, pójdzie i on również na wschód. Dlatego też przemyślny myśliwiec nie poszedł za śladami barana, lecz na północ ku jezioru.
Na drugi dzień, gdy lornetował przestrzeń, dzielącą go od jeziora, ujrzał poruszającą się plamę. Bezwątpienia był to Rogacz. Scotty szybko pobiegł naprzód, ukrywając się przed wzrokiem samotnego zwierzęcia, aby go potem podejść znienacka.
Po chwili spojrzał znowu i spostrzegł na wzgórzu odległem o jakie 500 m. swą ofiarę w całej postawie. Przystanął tak, że obydwa mogli się doskonale wzajemnie sobie przyjrzeć.
Myśliwy stał przez chwilę cicho, ale wkrótce wykrzyknął:
— No, mój dzielny Rogaczu, możesz już widzieć trupią głowę i skrzyżowane kości na mojej fuzji. Jestem śmiercią na twej drodze i teraz nie ujdziesz mi cało. Rogi twoje należą już do mnie. A więc do szczęścia!
Podniósł fuzję, wypalił, ale odległość okazała się za wielka. Rogacz stał nieporuszony, dopiero gdy ujrzał obłoczek dymu, skoczył w bok, a kula padła niedaleko jego poprzedniego stanowiska w śnieg.
Rogacz pędził w stronę wschodnią poszarpanego brzegu jeziora, a Scotty wciąż za nim. Wytrwały, zacięty i uparty, nietylko że nie zamierzał ustąpić, ale coraz bardziej zapalał się, postanowił walczyć do upadłego, nie ustąpić, choćby przyszło zginąć! Nic, tylko ten jeden cel miał przed sobą i dążył do niego prawie bezprzytomnie.
Przechodziły dni — jeden za drugim, a Scotty wciąż gonił i gonił, baran zaś wymykał mu się i uciekał. Już czasem zdawały się wysokocenne rogi być tak blizko, że Scotty widział przed sobą sumy obiecane, ale to były złudzenia. Zdawało się, jakby baran wiedział, że odległość 500 m. jest największą przy strzałach z fuzji i pozwalał prześladowcy swemu dosięgnąć tej tylko granicy.
Po jakimś czasie robiło to wrażenie, jakgdyby baran umyślnie wyszukiwał takich miejsc, by módz widzieć swego wroga na otwartem miejscu. Raz dosięgnęła kula granicy, ale chybiła i na szczęście zawiał pomyślny wiatr zachodni, który ostrzegł Rogacza o niebezpieczeństwie i uchronił go przed następnym wystrzałem.
Tak przeszedł miesiąc. Przez cały czas baran był ciągle widoczny.
Dlaczego nie uciekł i nie pozostawił myśliwego po za sobą? Może dlatego, że musiał szukać pożywienia, które w zimie było bardzo skąpe. Człowiek miał mięso suszone, czekoladę i inne zapasy na czas dłuższy, a gdy się te wyczerpały, mógł zabić sobie zająca lub gęś i tem żyć cały dzień. Ale baran musiał godzinami wyszukiwać marnej trawki pod śniegiem.
To bezustanne prześladowanie nie pozostało jednak bez wpływu na wygląd Rogacza: wprawdzie oczy jego błyszczały tak jasno jak dawniej, a zręczne jego nogi chwytały równie po mistrzowsku śpiczaste wierzchołki skalne, ale ciało jego ściągnęło się i głód, ten osłabiający głód, przyłączył się jako nowy wróg do starego.
Pięć tygodni trwała ta walka, a jedyną chwilą odpoczynku był czas, gdy zawieja śnieżna z zachodu zapuściła swą zasłonę.
Potem nastąpiły dwa tygodnie, w których myśliwy i baran nie spuszczali siebie z oczu.
Z rana podniósł się Scotty ze swego mroźnego legowiska i spojrzał na zwierzę pasące się w dalekiej odległości, jakby chciał powiedzieć: „no, już czas rozpocząć”, a baran wierzgnął nogami, podniósł nos w kierunku wiatru i zaczął się poruszać to wolniej, to prędzej, ale zawsze pilnując pięćset metrowego punktu granicznego. Gdy Scotty usiadł, baran zabierał się do paszenia. Schował się myśliwy, on pobiegł na miejsce, gdzie nie mógł być w żaden sposób zaskoczony. Gdy tamten przystanął nieruchomo, przyjrzał mu się baran ostro również w pozycji nieruchomej. Tak wędrowali wokoło, aż przeszło jedenaście tygodni bez przygód nadzwyczajnych. Zdawało się, że Rogacz tak przywykł do swego prześladowcy, że uważał go już jako zło konieczne. Pewnego nawet dnia, gdy Scotty lornetował północną stronę, posłyszał głośne sapnięcie po za sobą, obejrzał się i ujrzał barana niecierpliwie oczekującego. Wiatr zmienił się i z nim zmienił i Rogacz kierunek swych wędrówek. Raz musiał nawet Scotty dwie godziny mordować się, aby przejść rzekę, którą baran przeskoczył jednym susem. A gdy wreszcie dosięgnął drugiego brzegu, posłyszał znowu za sobą sapnięcie i przekonał się, że sprytne zwierzę umyślnie podeszło bliżej, aby sprawdzić, gdzie on się znajduje.

O Rogaczu, dzielny baranie górski! Nie igraj tak długo z twym zaciętym wrogiem! Dlaczego bawisz się śmiercią? Czyż wszystkie znaki ostrzegawcze matki wiatru miałyby być nadaremne? Naprzód, wciąż naprzód! Rób co możesz, żeby się wyratować. Pamiętaj, że śnieg, który cię tyle razy ocalił, może cię teraz zdradzić!
XVII.

W ten sposób obaj przewędrowali przez zimę całe pasmo górskie, ścieżka za ścieżką, aż het w górę do pasa gniazd wronich. Potem zwróciła się niezmordowana para naprzeciw białego wiatru ku zachodowi, a stąd na południo-zachód do pasma Jaltoru. Dzień za dniem szła ta sama zabawa.
Dwa ciemne punkty poruszały się na wielkiej płaszczyźnie śnieżnej. Czasem ślady ich krzyżowały się ze śladam i owiec i innych dzikich zwierząt. Raz spotkał Scotty górników, którzy zaczepili go i namawiali do powrotu, ale ten spojrzał na nich zdumiony i odszedł, nie przemówiwszy słowa.
Polowanie na upartego barana stało się teraz podstawą jego życia. Nic nie mogło go zwrócić z tej drogi, ani powstrzymać w zapędach; teraz nie było żadnych przeszkód, nawet burze śnieżne nie nawiedzały gór, biały wiatr spoczywał i natura sama zachęcała do dalszych zapasów.
Wciąż naprzód i naprzód, w odległości mniej więcej pół kilometrowej! Zdawało się, że na obydwuch czas i śmierć położyły swe dłonie. Obydwaj stawali się coraz bardziej zacięci i coraz bardziej chudzi. Włosy Scottego stały się całkiem białe, a ramiona i głowa Rogacza również posiwiały, tylko oczy jego i rogi pozostały zawsze te same i z równą dumą były noszone, jak w pierwszym dniu walki.
Codzień rano wstawał myśliwiec zziębnięty i zesztywniały, i pierwsze kroki kierował za śladami barana, usiłując trafić go strzałem, ale codzień zwierz zauważył to w porę i poskoczył w górę, zanim go mógł dosięgnąć.
W reszcie doszli znowu do Szczytu Baraniego, miejsca rodzinnego Rogacza. Tutaj pewnego poranku siedli dla wypoczynku naprzeciw siebie o sześćset metrów oddaleni, na dwuch grzebieniach skalnych.
Dwanaście tygodni wodził człowieka baran po rozległych, poszarpanych łańcuchach, na przestrzeni tysiąca kilometrów, aż go doprowadził do miejsca swego urodzenia!
Obydwaj włożyli w te śmiertelne zapasy pół życia, a jednak z jednakową siłą myśleli, jeden o sposobach zniszczenia, drugi o sposobach ratunku.
Siedział teraz myśliwy i palił fajeczkę, a baran korzystał ze swobody i skubał trawę. Nagle człowiek przestał palić fajkę i uśmiechnął się: jakiś zły duch go opanował i poddał mu przebiegły plan. Wstał cichutko, uciął parę gałązek z brzozy rosnącej obok niego, przyniósł kilka kamieni, umocował gałęzie i ubrał je w swą kurtkę, tak żeby tej figurze nadać pozór człowieka. Sam zaś popełzał ostrożnie, ukrywając sie starannie, w stronę pasącego się barana. Po godzinnem uciążliwem pełzaniu dotarł do wzgórza po za Rogaczem.
Tam stał on, majestatyczny Rogacz, ze swemi olbrzymiemi rogami, które wiły się nad jego czołem jak chmury burzowe nad szczytem góry. Stał bez ruchu w patrzony w stojącą figurę, zdziwiony długo nieruchomością swego prześladowcy.
Tymczasem właściwy człowiek znajdował się za nim z tyłu, oddalony nie więcej jak na 300 m. Przestrzeń między niemi była wolna i pusta, tylko dwa bloki kamienne leżały na szerokiej białej płaszczyźnie.
Scotty położył się na ziemi i nakrył się śniegiem. Na odległość 200 m. zaczął znowu pełzać z oczami zwróconemi wciąż na wielką głowę barana, przytem poruszał się tak szybko, jak nigdy dotychczas.
Baran wciąż spoglądał na nieruchomą postać i nawet wierzgał niecierpliwie nogami. Raz obejrzał się szybko i byłby zapewne spostrzegł podkradającego się człowieka, gdyby nie jego własny róg, wielki jego prawy róg, który stanął między jego okiem a wrogiem! W ten sposób ominęła ostatnia nadzieja ratunku.
Bliżej, coraz bliżej podchodził zły człowiek do bloków kamiennych, wreszcie znalazł się o 50 m. tylko oddalony od przedmiotu swych pożądań. Pierwszy raz w życiu ujrzał z tak blizka te sławne rogi. Widział wielkie, szerokie ramiona, pięknie wygiętą szyję, wszystko majestatyczne, chociaż ślady tego trzymiesięcznego szamotania nie zdołały się ukryć. Słyszał nawet oddech i widział drżenie nozdrzy, mógł podziwiać błyszczące życiem oczy bursztynowe...
A jednak podniósł powoli broń.
O ojcze, wietrze zachodni, zadmij przecież! Nie dozwól by się to stało! Czyż twoja cała moc znikła? Czyż nie leży na każdym szczycie górskim masa śniegu, czekająca twego rozkazu? Wystarczyłoby tylko troszkę, jeden raz tylko! Czyż najszlachetniejsze, najdzielniejsze stworzenie, żyjące na tych górach, ma być zniszczone przez najniższe instynkty ludzkie?!
Ale nigdy powietrze nie było tak ciche.
Czasem sroki górskie, przyjaciele owiec, ostrzegają je przed niebezpieczeństwem. Dzisiaj jak daleko i szeroko nie było widać ani jednego ptaka, a Rogacz stoi jak przykuty do miejsca i obserwuje swego nieruchomego wroga tam daleko.
Ku twarzy podnosi myśliwy fuzję, która nigdy nie chybiła. Ale ręka, która nigdy nie zadrżała, choć miała po za sobą dwadzieścia żyć ludzkich, teraz trzęsie się jak w febrze.
Czyż dwie dusze kołatały się w jego piersi?
Ale ręka uspokoiła się, a twarz myśliwca stała się ponura i stanowcza.
Wystrzelił, ale w tej chwili schował głowę, bo wystrzał ten brzmiał całkiem inaczej, niż zawsze.
Posłyszał szelest na poblizkich kamieniach, potem długie przeciągłe sapnięcie!
Nie spojrzał jednak, nie ruszył się nawet.
Po paru minutach wszystko ucichło. Scotty podniósł trwożnie głowę. Czyż jego nie było, czy się co z nim stało?
Tam na śniegu leżała potężna szaro-brunatna postać i z jednego jej końca wystawały dwa bliźniacze rogi, dwa bajeczne twory życia pełnego blasku, które nosiło przez piętnaście lat dzielne, pełne chwały zwierzę, a które na raz stały się nieruchome i bezbronne.
Dzieje piętnastu lat rysowały się na tych olbrzymach. Oto na samym wierzchołku obtarte szpice, które mu jako jagnięciu przyniosły zwycięstwo; później lata młodzieńcze z długiemi, silnemi pierścieniami, a tu pierścień chorobliwy, obok zaś szczerba przypominająca jego pierwszy pojedynek. Szpice zakreślały koło, a na nich wisiało, gdyby można to było zobaczyć, życie wielu wieków, które właśnie na jego życie czyhały. I tak dalej pierścienie były dowodem istnienia, którego wielka wartość była właśnie powodem jego gwałtownego końca.
Powoli szedł Scotty na to miejsce zwycięskie, ale nie spojrzał wcale na rogi, tylko oniemiały patrzał w ciche żółte oczy, które całkiem otwarte jak żywe patrzyły w dal.
Stary myśliwiec stał odrętwiały i nie mógł sam siebie zrozumieć. Nie mógł zdać sobie sprawy, że był to jakby spadek gwałtowny ze stromej skały, na którą piął się przez długi kawał życia. Odszedł i usiadł tyłem do rogów o dwadzieścia metrów oddalony. Spróbował zażyć tabaki, ale usta miał suche i nie mógł nawet splunąć. Co mu się stało? Człowiek ten, którego celem życia były te rogi, nie miał siły przyjrzeć się im zblizka. On, z którego ust płynęły zwykle tylko potoki przekleństw lub ohydnych pożądań, siedział milczący, aż wreszcie wyszeptał:
— Gdybym mógł, oddałbym mu je!
Spojrzał w przestrzeń. Oczy jego padły na rozwieszony surdut, poczuł że mu zimno i poszedł po niego. Potem wrócił do leżącego Rogacza: dzika żądza rozkoszy opanowała go względem ciała swej ofiary, tak jak pantera, która upolowawszy daniela, pieści się z nim, zanim zabierze się do pożarcia.
Przyniósł drew suchych, rozpalił ogień wyjął nóż i zabrał się do obnażenia szyi barana w celu obcięcia głowy. To była zwykła jego czynność, tak że wykonywał ją mechanicznie; urżnął sobie przytem sporo mięsa dla zaspokojenia głodu. Wreszcie, ugiąwszy ramiona pod ciężarem trofei, ciężarem, któregoby nie czuł nawet przed trzema miesiącami, poszedł wolnym krokiem, stary, wynędzniały, osiwiały, wyczerpany człowiek ku chacie, którą opuścił przed dwunastoma tygodniami.

XVIII.

— Nie! na pieniądze nie da się ocenić — mruknął Scotty i milcząc odwrócił się od preparatora, by układom o sprzedaż położyć koniec. Potem puścił się w powrotną 500 kilometrową drogę do swego samotnego domu z preparowaną głową Rogacza na ramieniu.
W domu zdjął zasłonę, okrywającą skarb jego i powiesił w najlepszem miejscu na ścianie, wystawiając na jak najlepsze światło. Preparator zrobił swą robotę doskonale: rogi były niezmienione, a piękne złote oczy patrzyły jak żywe, i gdy światło pokojowe użyczyło im swego blasku, odnowiły się w sercu starego myśliwego wszystkie uczucia, których doznawał wówczas na Szczycie Baranim; szybko więc zapuścił zasłonę na głowę słynnego barana.
Przyjaciele Scottego opowiadali, że ta piękna głowa Rogacza była zawsze zasłonięta i nigdy nie było o niej mowy. Jeden tylko mówił, że widział jak raz Scotty ją odkrył, patrzał na niego „bardzo dziwnie” i szeptał: „tak, to są moje rogi, ale i ze mną będzie kwita!”
Cztery lata upłynęły. Scotty, zwany teraz „zgrzybiałym Scottym”, nie dotknął przez ten czas fuzji. To ostatnie, namiętne, szalone polowanie wyniszczyło go całkowicie. Żył byle czem, o zarobki nie dbał, na ludzi nie patrzał, uważano go za obłąkanego.
Pewnego dnia zimowego odwiedził go stary kolega. Rozmowa nie zawierała więcej jak jedno zdanie na godzinę.
— Słyszałem, — rzekł wreszcie przybysz — żeś zabił Rogacza?
Scotty poruszył głową potakująco.
— Czy mogę go zobaczyć?
— Tam jest — odrzekł stary i wskazał głową wiszący na ścianie przedmiot.
Przybysz zdjął zasłonę i wydał kilka okrzyków zachwytu, których Scotty słuchał niemy i ponury, jednakże odwrócił się i sam spojrzał na cudną głowę.
Właśnie palił się ogień na kominku i rzucał czerwone promienie na szklane oczy barana, udzielając im czerwonego, gniewliwego blasku.
— Zasłoń, gdy będziesz miał dość — rzekł Scotty i odwróciwszy się, dalej palił swoją fajkę.
— Powiedz mi, bracie, dlaczego nie sprzedasz tych rogów, jeśli cię tak gniewają? — rzekł przybysz — ten z New Yorku kazał powiedzieć, że chce dać ci...
Do piekła z waszym New Yorkiem! Ja nigdy go nie sprzedam, ja go się nigdy nie pozbędę. Tak długo byłem u niego, aż koniec był z nim, i on teraz zostanie ze mną tak długo, aż będzie kwita ze mną. Te cztery lata oddał mi. Na tych wzajemnych wyścigach wówczas złamał mnie zupełnie, zrobił ze mnie starca, niedołęgę! Życie mi całkiem wyciągnął. Ale jeszcze nie koniec ze mną. Lecz tutaj jest z niego coś więcej, niż głowa. Mówię ci, gdy stary Chinook dmie w dolinie, słyszę tu głosy, których wicher nie może wydać. To brzmi tak jak wtedy, gdy mu życie nosem uleciało i ja leżałem obok niego twarzą na ziemi. Potem leżałem na nim i tu zaczął się koniec mój.
Nocy tej dął biały wicher, i gwizdał, i syczał naokoło chaty Scottego. Przybysz nie robiłby sobie nic z tego, ale wiatr ten tak dziwnie brzmiał i huczał przeze drzwi, że aż skoble trzeszczały i przez szpary w oknach.dostawał się do izby, podnosząc gwałtownie zasłonę z głowy barana.
Scotty rzucił na kolegę swego dzikie, straszne spojrzenie, nie przemówił ani słowa. Ale tamten pobladł śmiertelnie.
Nad ranem zaczął padać śnieg, i przybysz puścił się w drogę, bo w chacie Scottego nie był w stanie dłużej pozostać.
Przez cały dzień dął biały wiatr, a śnieg pokrywał wciąż ziemię i drzewa. Coraz wyżej i wyżej sięgał, wszystkie niższe wierzchołki pokryły się całkowicie, zaokrąglając się kopulasto, wszystkie dolinki zrównały się z otoczeniem. Cały dzień padały miękkie, białe płatki, nie rozwiewały się na wszystkie strony, lecz gromadziły się masami coraz więcej, coraz pulchniej i coraz ciężej, bez przerwy, bezustanku... A gdy noc nadeszła, dął Chinook jeszcze mocniej i jeszcze głośniej. Ze szczytu na szczyt przeskakiwał gwałtownemi skokami, niby nie podmuch powietrza, ale żywe stworzenie, tak jak pojmowali go Grecy lub Indjanie, duch, który pobudza do życia istoty, kocha je i ochrania. Jak potężny bóg przyszedł, jak anioł złości, z grzmiącym rogiem w ręku, ze straszliwą wieścią od morza zachodniego, z wojennem poselstwem, śpiewający tryumfującą pieśń:

Ojcem jestem, biały wicher!
Śniegi i szczyty gór są memi dziećmi,
Teraz wszystko ugina się pod władzą moją,
Musi mi służyć tej nocy, służyć posłusznie.

Tu i owdzie, jak na rozkaz, działy się dziwne rzeczy na szczytach górskich. Tu powstawały jeziora, tam zostały zniszczone: zostali rozesłani posłowie życia i śmierci. Z Purcelowego szczytu zsunęła się lawina: porobiła w bokach góry głębokie brózdy i rany; druga, którą przysłał biały wiatr, spuściła swe wody na spragnioną ziemię, jako poseł miłosierdzia. Ale ze Szczytu Baraniego toczyła się olbrzymia masa, posłaniec zemsty. Niżej, coraz niżej leciała z głośnym jękiem, spadała z ramion, z brzegu góry, na las zakrywający jej drogę, niszcząc go doszczętnie; teraz trzeszczy, skacze, toczy się, rwie w nieustannym gwałtownym pochodzie. Niżej, niżej, coraz wścieklej, w strasznych skokach i rzutach.

Chata Scottego została zdruzgotana ze wszystkiem, co w niej było i żyło. Stary myśliwiec przeczuł swój los. Opiekun Rogacza — ojciec wicher zachodni nadszedł od morza Zachodniego: długo wahał się, aż wreszcie przyszedł.


∗             ∗

Na skalistych górach świta wiosna. Cichutko zmywa deszcz zachodni masy śnieżne. Powoli ukazują się szczątki chaty Scottego, między niemi widnieje pośrodku nieuszkodzona głowa Rogacza: bursztynowe jego oczy pod osłoną cudownych rogów błyszczą jak za życia, a obok niej leżą połamane kości i pęki siwych włosów ludzkich.
O starym Scottym już dawno zapomniano, ale głowa dzielnego Rogacza jest dotychczas ozdobą ścian pewnego pałacu — klejnot nad klejnotami. A gdy goście podziwiają te cuda natury, snują się opowiadania o czynach bohaterskich sławnego barana ze Szczytu Baraniego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernest Thompson Seton i tłumacza: Maria Arct-Golczewska.