Przejdź do zawartości

Bracia Karamazow/Rozdział ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ ÓSMY.

Brat Iwan.

Dwa miesiące upłynęło od chwili uwięzienia Dymitra i proces jego był w pełnym rozwoju.
W chłodny dzień listopadowy Alosza udał się do mieszkania Gruszy, która zawezwała go do siebie dziś jeszcze zrana.
Otwierając drzwi, Fenia oznajmiła Aloszy, że pani jej jest czemś bardzo zatrwożona i to jeszcze od wczoraj.
W trzy dni po zaaresztowaniu Dymitra, Grusza zachorowała ciężko.
Choroba jej trwała pięć tygodni, a kilka dni leżała nawet bezprzytomna. Obecnie była już zupełnie zdrowa, ale zmieniła się bardzo i schudła.
Mimo to, zdaniem Aloszy przynajmniej, piękność jej nic na tem nie straciła, owszem, twarz jej wydelikatniała i nabrała wyrazu.
W niej także odbyło się widocznie duchowe przemienienie. Dawna lekkomyślność zniknęła gdzieś bez śladu, a miejsce jej zajęła jakaś siła wewnętrzna, świadcząca o stanowczem postanowieniu rozpoczęcia na nowo życia. Na czole jej ukazała się pierwsza zmarszczka, rysująca się pionowo między brwiami, co nadawało chwilami pięknej jej twarzy wyraz prawie surowy. Mimo to wszystko, i mimo nieroztrzygniętego jeszcze procesu Miti, nie straciła Grusza tej swojej młodzieńczej radości życia, która i pierwej stanowiła w niej tak wielki powab. Przycichła tylko trochę, oczy jej złagodniały, chociaż i teraz błyskał w nich niekiedy złowieszczy ogień, przypominający dawne płomienie. Działo się to wtedy, gdy kto wspomniał przy niej imię Katarzyny Iwanownej. Zazdrosna była strasznie o Katię, bredziła o niej nawet w gorączce. Nie było do tego przecież żadnej przyczyny, bo Katarzyna trzymała się z daleka i nie odwiedziła ani razu Miti w więzieniu, mimo, że miała do tego sposobność. Aloszy zato okazywała Gruszeńka zupełne zaufanie i co chwila zasięgała jego rady.
Wszedłszy do niej, Alosza zastał u niej Maksymowa, który od przyjazdu z Mokroje, zagościł już na stałe w jej domu. Starowina leżał na wpół na ceratowej kanapie, obok niego na stole rozrzucone były karty, widocznie zabawiali się oboje z Gruszą grą w durnia.
Bezdomny starowina nie miał w istocie kątka, gdzieby się mógł przytulić. Przyznał się do tego Gruszy, dodając, że dotychczasowy jego dobroczyńca Kałganow, powiedział mu otwarcie, że dłużej go u siebie trzymać nie będzie i dał na pożegnanie pięć rubli.
— No! to Bóg z tobą, zostań u mnie, — powiedziała mu Grusza, a po tem zapomniała prawie o nim. Mimo to, sługi pamiętały o Maksymowie, nawet w czasie choroby Gruszy, podawały mu jedzenie i słały pościel na tej samej ceratowej kanapie, która była stałą jego rezydencyą. Powróciwszy do zdrowia, Gruszeńka zaczęła codzień odwiedzać Mitię w jego więzieniu, powróciwszy zaś słuchała paplaniny Maksymowa, ot tak, żeby smutek zabić. Przekonała się, że stary ma duży zapas ciekawych, a zwłaszcza zabawnych historyjek, i z czasem tak przywykła do niego, że stał się jej prawie niezbędny. Prócz niego i Aloszy nie przyjmowała nikogo. Stary jej kupiec, Samsonow, zachorował poważnie, a czując blizki swój koniec otoczył się rodziną i zakazał nawet Gruszy przychodzić do siebie. Kazał powiedzieć, że życzy jej długiego i wesołego życia, i żeby o nim całkiem zapomniała. Mimo to, Grusza posyłała co dnia dowiadywać się o jego zdrowie.
Obaczywszy wchodzącego Aloszę, rzuciła karty i skoczyła na jego spotkanie.
— Ach jak to dobrze, że wreszcie przyszedłeś.
Alosza miły, a Maksymuszka straszył mnie wciąż, że już dziś wcale nie przyjdziesz, siadajże, proszę, może się kawy napijesz?
— I owszem, bom się porządnie wygłodził.
— Fenia! słyszysz, kawy podawaj prędzej i pierożki, tylko, żeby były gorące.
Wiesz Alosza, co było z tymi pierożkami? Upiekłam dziś i zaniosłam mu do więzienia, a czy uwierzysz, przyjąć nie chciał i do ust nie wziął, jeden na podłogę rzucił i nogą podeptał.
Zostawiłam dozorcy, żeby mu wieczorem podał i powiedziałam, że jeśli ich dziś nie zje, to znaczy, że mu nic nie potrzeba, bo się tylko złością swoją i jadem żywi. Takem i odeszła.
— Czy uwierzysz, że ile razy przyjdę, to się zawsze pokłócimy.
— O cóż wam dziś poszło?
— Wyobraź sobie zazdrosny jest i o kogo? o mego pierwszego. „Ty jego — powiada — znowu trzymasz” ciągle, ciągle, robi mi sceny. Nawet o Samsonowa.
— Przecież wiedział o wszystkiem.
— Ależ wiedział, naturalnie, a dziś raptem łajać mnie zaczął. Wstyd powtarzać, co gadał. Dureń! Rakitka tam u niego siedzi, może on go buntuje.
— Kocha cię bardzo i dlatego zazdrosny, a teraz jeszcze rozdrażniony.
— Jak niema być rozdrażniony, kiedy jutro sąd.
— Dlatego też poszłam do niego, chciałam mu jakie słowo jeszcze od siebie powiedzieć. Mnie samej strasznie pomyśleć, co jutro będzie. A on zamiast o tem, sceny mi robi o tamtego. O jednego Maksymuszkę nie jest zazdrosny.
— Moja żona była o mnie bardzo zazdrosna, — ujął się za sobą Maksymow.
— Także gadanie! Ktoby tam o ciebie był zazdrosny.
— Ależ tak, bardzo była zazdrosna o każdą pokojówkę.
— Cicho bądź, Maksymuszka! głupstwa nie pleć, nie do śmiechu mnie teraz. A na pierożki mi oczu nie wytrzeszczaj, boś chory i zaszkodziłyby ci znów.
Szpital z mojego domu robi! jeszcze jego doglądaj! — rozśmiała się do Aloszy.
— Ja wiem, że niewart jestem waszej dobroci, lepiejbyście opiekowali się kimś potrzebniejszym odemnie, — chlipał żałośnie Maksymow.
— E! Zkąd tam można wiedzieć, kto potrzebniejszy? A czy wiesz? — dodała, zwracając się do Aloszy, — że i ten mój dawny siedzi tu w mieście i rozchorował się, więc poszłam go raz odwiedzić i przyznałam się do tego Miti. O to się tak rozgniewał. Ot i w tej chwili przyszła służąca od tamtego prosić o pieniądze, wciąż odemnie pożycza, ale, bo rzeczywiście bieda u niego, więc daję.
A Mitia o to zazdrosny. „Ty, mówi, umyślnie tak robisz”. Zabiegłam tam raz po drodze, idąc do Miti, — a tamten zaczął mi na gitarze grać i piosnki śpiewać, myśląc, że znowu się rozczulę.
Opowiedziałam to Miti dla śmiechu, a on jak łajać zacznie. Kiedy tak, to umyślnie pierożków poślę memu pierwszemu.
Fenia, daj służącej trzy ruble i dziesięć pierożków w papier zawiń dla tego pana. A ty Alosza opowiedz Miti, że posłałam tamtemu pierożki.
— Za nic w świecie mu tego nie powiem — uśmiechnął się Alosza.
— Ech! ty myślisz, że on naprawdę o mnie taki zazdrosny, gdzie tam, jemu to wszystko jedno — mówiła Grusza z goryczą. — Umyślnie udaje.
— Jak to umyślnie? — zdziwił się Alosza.
— E! głupi ty Alosza, nic nie rozumiesz.
Myślisz, że gniewałabym się na niego o to, że jestem taka? Ale on to wszystko udaje, bo sam jest winien. Przecież ślepa nie jestem i widzę.
Przychodzę dziś do niego, a on mi o Kati gada. Że taka i taka. Że mu doktora z Moskwy wypisała i adwokata najlepszego, żeby go niby bronić. W oczy mi ją chwalił, bezwstydnik!
A teraz na mnie chce zwalić winę, żeby sobie mógł z Katią pozwolić. Ot co! umyślnie zazdrosnego udaje, umyślnie mówię... tylko, że ja...
Nieskończyła i rozpłakała się głośno.
— On nie kocha Katarzyny Iwanówny, — zaprzeczył stanowczo Alosza.
— No, już sama osądzę kocha, czy nie kocha, — zagroziła Grusza. I Alosza aż zdziwił się, widząc, jak w jednej chwili zmieniła się jej twarz, wyrazem głuchej złości, która zupełnie skaziła jej urodę.
— Ale dość już tych głupstw! — rzekła po chwili.
Nie po to cię wezwałam. Jutro sąd. Co będzie, co? Przecież to lokaj zabił, Smerdiakow.
A nikt się o to nie troszczy, nikt nie zapytał.
Pójdź sam do adwokata Alosza — opowiedz mu.
— Smerdiakowa badali i to bardzo ściśle! doszli jednak do przekonania, że to nie on. — On zresztą chory teraz — naprawdę chory.
— Poszedłbyś sam do tego adwokata — sprowadziła go podobno Katia, za trzy tysiące rubli.
— Złożyliśmy się na to we trójkę, brat Iwan, Katarzyna Iwanówna i ja. Adwokat nie przyjąłby tak małej kwoty, tylko, że sprawa nabrała rozgłosu na całą Rosyę, więc zgodził się dla sławy. Byłem u niego wczoraj.
— No i cóż? co mówił? — pytała niecierpliwie Grusza.
— Wysłuchał tego, com mu powiedział, a sam nic nie powiedział. Twierdzi, że wyrobił już sobie własne zdanie o całej sprawie.
— A pocóż sprowadzaliście doktora?
— Jako eksperta — sprowadziła go swoim kosztem Katarzyna. Chciano dowieść, że brat mój ma umysł nienormalny i zabił ojca w przystępie szału.
— To jednak byłaby prawda, bo on rzeczywiście był wtedy szalony. O, to ja, podła, doprowadziłam go do tego. Tylko on nie zabił. A tu wszyscy przeciw niemu, całe miasto. Nawet Fenia tak przed sądem świadczyła, że wypadło, jakgdyby zabił. I w sklepie gdzie kupował zapasy to samo — i ten urzędnik Perchotin, co się z nim przyjaźnił.
— To prawda, że bardzo wielu świadczy przeciw niemu — zauważył smutnie Alosza.
— Chociaż, co do tego pomieszania, to, rzeczywiście, Mitia mówi czasem takie rzeczy, że go zrozumieć nie można — zauważyła na raz Grusza. — Pięknie mówi, co prawda, tak, że myślałam sobie nieraz, że może tylko ja jestem głupia i nie rozumiem, ale wczoraj, jak mi zaczął mówić o jakiemś niebożątku, które płacze i że on za to na Sybir musi iść, choć on ojca nie zabił, to w końcu rozpłakaliśmy się oboje, on wtedy pocałował mnie i przeżegnał.
Jak myślisz, Alosza, co to może być to niebożątko?
— Rakitin odwiedza go często, — zauważył z zamyśleniem Alosza. — Chociaż to nie może pochodzić od Rakitina.
— Nie, to nie Rakitin, to Iwan, brat wasz Iwan, chodzi do niego i mąci mu duszę. — Tu Grusza urwała nagle i poczerwieniała.
Alosza spojrzał na nią zdziwiony.
— Jakto, Iwan go odwiedza? wczoraj jeszcze mówił mi Dymitr, że Iwan nie był u niego ani razu.
— Ot i wygadałam się, — zawołała zmieszana Grusza. — Poczekaj, Alosza, to ci już wszystko powiem, tylko mnie nie wydawaj. Iwan odwiedza Mitię potajemnie i przykazał mu, żeby nikomu o tem nie wspominał. Mitia powiedział mi to pod wielkim sekretem.
Alosza zamyślił się. Wiadomość o Iwanie zastanowiła go bardzo.
— Z bratem Iwanem widuję się teraz bardzo rzadko, — rzekł powoli. — O sprawie Miti nic ze mną mówić nie chce — a ile razy przyjdę do niego, przyjmuje mnie tak niechętnie, że w końcu przestałem go odwiedzać. Ale jeśli on chodzi do Dymitra, to istotnie musi mieć wpływ na niego, bo Mitia zmienił się bardzo w ostatnich czasach.
— Ot, zmienił się, zmienił, — podchwyciła żywo Grusza, — mają jakiś ważny sekret, taki, że się Mitia uspokoić nie może, a pierwej taki był wesół. A teraz, jak zacznie chodzić po pokoju, a włosy palcami rozgarniać, to już wiem, że coś ma na sercu.
— I naprawdę nie kazał mi mówić, że Iwan do niego chodzi? — pytał Alosza.
— Ależ naprawdę, ciebie najbardziej boi się i przed tobą największy sekret. Niech się już raz nieszczęsna dowiem, co mi sądzono.
— Więc myślisz, że sekret ten ciebie dotyczy?
— Nie wiem, ale kto wie, może i mnie. Porzucić mnie pewnie chce, a powiedzieć nie śmie. Zmówili się wszystko troje na mnie, on, Iwan Fedorowicz i Katia. Wciąż mówi o Kati, że ona taka i taka, znaczy, że to ja gorsza jestem, i pozbyć się mnie chce. Mówił mi raz, że Iwan kocha Katarzynę, wiem, że często do niej chodzi. Powiedz mi, Alosza, czy to prawda? Czy naprawdę kocha się w niej.
— Kłamać ci nie będę, — odparł Alosza. — Iwan, zdaniem mojem, nie kocha Katarzyny.
— A co! nie mówiłam. Kłamie przedemną, bezwstydny! Zazdrosnego udaje, aby się mnie tylko pozbyć. „Ty, — powiada, — także wierzysz, że ojca zabiłem”. Takie rzeczy mnie mówi. Bóg z nim. Ale niechno poczeka. Posłyszy odemnie ta jego Katieńka słóweczko jedno. W sądzie powiem jutro, na głos. Wszystko powiem. — I znowu rozpłakała się.
— Powiem ci jedno! Gruszeńka, — rzekł Alosza, wstając z miejsca. — Dymitr kocha tylko ciebie, kocha nad wszystko na świecie, już ja go znam i możesz wierzyć memu słowu. O sekret jego badać go nie będę, a jeśli mi sam powie, to uprzedzę go odrazu, że obiecałem go tobie powtórzyć, a jestem pewien, że Katarzyna Iwanówna niema z tem nic wspólnego. — Pożegnał ją uściskiem dłoni, ale czuł, że słowa jego nie pocieszyły jej bynajmniej, płakała wciąż, nie dowierzając jego zapewnieniom.
Alosza udał się teraz do mieszkania pani Chachłakow dla zobaczenia się z Lizą, ale już w przedpokoju usłyszała głos jego sama pani i zawezwała go do siebie. Pani Chachłakow chorowała od jakiegoś czasu na nogę, nie kładła się do łóżka, tylko w eleganckim negliżu przebywała stale na kanapie w buduarze, w pozycyi pół-leżącej. Mimo cierpienia swego, była bardzo ożywiona, a przedewszystkiem zawsze ślicznie ubrana. Do negliżu swego wprowadzała różne udoskonalenia, nosiła przytem rozmaite błyskotki, jako to, bransoletki, zapinki, przepaski — tak dalece, że zwrócił uwagę na nie nawet Alosza, chociaż odganiał od siebie myśl o tem, jako próżną i błahą! Między stałymi gośćmi ukazywał się teraz codziennie prawie młody urzędnik, Perchotin. Aloszę przyjęła pani Chachłakow z okrzykami zachwytu.
— Wieki! wieki! jakem już pana nie widziała, cały tydzień, chociaż prawda, że byłeś we środę u Lizy. Pewna jestem, że chciałeś teraz przemknąć się na palcach prosto do niej; ach, kochany, mój drogi panie, jak ta dziewczyna mnie niepokoi. Tobie, coprawda, ufam zupełnie, wiem, że wyperswadowałeś jej te dziecinne fantazye chorego dziecka, że niby ciebie kocha. Nie gniewaj się pan na mnie, że nazywam cię poprostu Alosza, mnie starej wszystko wolno — mówiła, uśmiechając się z kokieteryą.
— Ale po śmierci starca Zosimy, świeć panie duszy jego (tu przeżegnała się nabożnie) uważam pana za jego następcę. Chociaż tymczasem ogromnie panu do twarzy w kostiumie świeckim. Gdzie pan sobie kupił ten garnitur? sukno w prześlicznym gatunku. Ale nie o tem chciałam mówić, wszystko mi się teraz miesza w głowie. Co to będzie jutro z tym sądem? umieram z ciekawości. Widzę, że pan masz ochotę wymknąć się odemnie do Lizy. Ale kawy się wpierw napijesz. Julia! Grafio! Kawy podać!
Alosza podziękował za kawę, — tłómacząc się że pił ją już gdzieindzej.
— U kogoż to?
— U Agrafii Aleksandrownej.
— Co! u tej kobiety, która tylu ludzi zgubiła? Chociaż podobno teraz zrobiła się z niej święta, prawdziwa mniszka. Trochę zapóźno, co prawda, wybrała się ze swoją świętością, trzeba było pierwej o tem pamiętać. Cóż teraz komu po jej świętości?
Więc jutro ten okropny proces?
Pojadę koniecznie, chociażby mieli mnie wnieść na krześle do sali sądowej. Wezwana jestem jako świadek. Co ja im powiem? co powiem, to doprawdy sama jeszcze nie wiem.
— Nie wiem, czy pani będzie mogła wogóle pojechać przy swojem cierpieniu.
— Ależ owszem, ja mogę siedzieć. Taki ciekawy proces. Z jednej strony, dziki występek i Sybir, z drugiej miłość, i to tak szybko jedno po drugiem, a w końcu cóż z tego zostanie? starość i mogiła. Boże mój, jak to dziwnie bywa na świecie. Ta Katia, naprzykład, takie urocze stworzenie, ale jaki mi zawód zrobiła. Koniecznie się wybiera na Sybir za Dymitrem, ażeby nad nim czuwać, a brat wasz, Iwan, pojedzie tam także za nimi i dalej się tam dręczyć będą. W głowie mi się już miesza od tego wszystkiego. A jeszcze te gazety, piszą wszystko i o mnie nawet był artykuł. Nazywają mnie tam jedną z kochanek przestępcy, patrz pan, przeczytaj.
Mówiąc to, wyjęła z pod poduszki gazetę i podała ją Aloszy.
— „Pogłoski”, moja ulubiona gazeta, którą zaprenumerowałam od Nowego Roku.
Istotnie, cała prasa stołeczna zajmowała się bardzo żywo sprawą Karamazowych; czego już nie napisano o niej przez te dwa miesiące? Zajmowano się nietylko samym Dymitrem, ale i całą jego rodziną. Alosza np. wyczytał o sobie dwie zupełnie sprzeczne wiadomości. W jednej z nich donoszono, że pod wrażeniem przestępstwa brata przywdział habit zakonny. W drugiej, że i on także jest zbrodniarzem, który okradł kasę klasztorną i uciekł ze zrabowanymi pieniędzmi. Korespondencya, która tak zaalarmowała panią Chachłakow, brzmiała jak następuje: „Morderca, którego sprawa roztrząsana będzie w tych dniach w naszem mieście, spędzał życie, jak się pokazuje, na rozmaitego rodzaju miłostkach i miał ogromne powodzenie u płci pięknej. Wywierał on, zwłaszcza, jakiś szczególniejszy urok na pewien typ tęskniących w samotności kobiet. Jedna z takich samotnych, bardzo już dojrzała wdowa i matka dorosłej córki, była nim do tego stopnia oczarowana, że proponowała mu na dwie godziny przed spełnieniem zbrodni wspólną ucieczkę do kopalni złota na Sybirze. Zbrodniarz jednak uważał widocznie, że dogodniej mu będzie zamordować i ograbić własnego ojca, niż puszczać się w towarzystwie czterdziestoletniej piękności na niepewny eksperyment zdobywania złota na Syberyi.”
Alosza przeczytał uważnie przytoczony wyżej ustęp, poczem złożył gazetę i zwrócił ją pani Chachłakow.
— A co! — zaszczebiotała — widzi pan, czterdziestoletnia piękność, to napewno ja. A wie pan, kto to napisał? (Niech mu Pan Bóg wybaczy, jak ja mu wybaczam tę czterdziestoletnią piękność). Nikt inny, tylko pański przyjaciel, Rakitin.
— Nie jest moim przyjacielem, ale nie słyszałem, żeby to on pisał.
— Ależ on! on, napewno, wymówiłam mu dom, nie wiem, czy pan słyszał tę historyę.
— Wiem, że nie bywa u pani, ale nie słyszałem, z jakiej przyczyny, wogóle rzadko się z nim teraz spotykam.
— Co prawda, że nie mogę nawet mieć za złe jego postępku, gniewam się na niego troszkę, ale nie bardzo. Wyobraź pan sobie, że w ostatnich czasach bywał u mnie często, i biedak zadurzył się we mnie po uszy. A jak pan wie, bywa tu u mnie także młody tutejszy urzędnik, Perchotin, co to za rozumny i porządny człowiek, a przytem prześlicznie wychowany, miły, wykształcony, maniery ma doskonałe, głowa poprostu ministeryalna, przyszła znakomitość niezawodnie. Ubrany zawsze bez zarzutu, a przyjaciel pański, Rakitin, przychodził nieraz w zabłoconych butach i wyciera je o dywan.
Otóż, prawdę powiedziawszy, oni dwaj nie lubią się wzajemnie i przy spotkaniu zawsze jeden drugiemu dogryzie. Kiedyś Rakitin był bardzo sentymentalny i czuły, a odchodząc, ściskał moją rękę bardzo długo i mocno. I tak się jakoś zdarzyło, że tego samego dnia, kiedy mnie tak mocno uścisnął, rozbolała mnie noga i musiałam się położyć. Dowiedziawszy się o tem, przyjaciel pański, Rakitin, napisał wiersze do moich nóżek, wcale zgrabne, i przyniósł mi je, ot, leżą pod poduszką.
Przyszedł tego dnia i Perchotin, więc pokazałam mu wiersze, a on jak zacznie krytykować. Powiedział, „że to marne wierszydła, że napisał je z pewnością jakiś popowicz, że przytem temat zbyt ryzykowny.” Rakitin wysłuchał tego wszystkiego i okropnie się obraził. „To ja pisałem te wiersze, — powiedział — pisałem je na żart, ale wiersze są zupełnie dobre. Puszkin napisał także wiersz do kobiecych nóżek, za co mu teraz pomniki stawiają.” A Perchotin na to z drwiącą miną: „Bardzo przepraszam, nie wiedziałem, że to pan, nie byłbym powiedział mego zdania, wiem, że poeci są tacy draźliwi.” A wiedział doskonale, że to Rakitin. Wówczas pański przyjaciel podniósł głos i zaczął krzyczeć na Perchotina: „Pan ma pojęcia zacofane, nie rozumie pan nowych prądów, ani humanitarnych idei, nie ma pan wyobrażenia o postępie, a jako urzędnik, bierze pan z pewnością łapówki.” Wówczas zamknęłam oczy i myślę: „Wymówić mu dom, czy nie wymówić? jak śmie krzyczeć na moich gości i to jeszcze przy mnie.” No, i ostatecznie wymówiłam. Ale wie pan, nie dlatego nawet, żebym była obrażona, tylko zdawało mi się, że to bardzo pięknie wypadnie, taka niby scena, jak z dramatu. „Dom wymawiam dawnemu przyjacielowi.” A on obraził się i naprawdę nie przychodzi, a teraz ze złości napisał na mnie ten artykuł.
— Przepraszam panią, — próbował wymknąć się Alosza — ale muszę już odejść, bo mi bardzo pilno do brata.
— Ależ naturalnie, rozumiem, że panu pilno, ale poczekaj pan, jeszcze tylko jedno powiem. Czy pan wie, co to afekt?
— Jakto afekt?
— Taki sądowy afekt, za który najsurowszy sąd wszystko przebacza. Choćbyś pan niewiem co zrobił, wszystko panu darują.
— Właściwie, dlaczego pani o tem mówi?
— Jakto dlaczego? To ten doktór, który przyjechał; musisz pan wiedzieć, że Katia sprowadziła doktora, który umie rozpoznawać waryatów, choćby kto nim nie był. Albo ta Katia! Taka się teraz zrobiła skryta, takie tony ze mną przybiera, że już wcale nie mogę odgadnąć, w kim się kocha. Otóż, widzi pan, siedzi sobie, naprzykład, człowiek zupełnie zdrów, wcale nie obłąkany, tylko jest w afekcie, i przytomny jest, i wie doskonale, co robi, ale robi w afekcie. Wtedy, podobno, niema żadnej winy i wszystko sąd przebacza. To właśnie najnowsze odkrycie i dobroczynny wpływ nauki na rozwój sądownictwa. Otóż ten doktór był u mnie i pytał, czy Dymitr, wasz brat, był w afekcie owego wieczora, kiedy radziłam mu jechać do kopalni złota; oczywiście, że w afekcie, krzyczał przecież, tupał nogami, o pieniądze wołał, jednak mówił, że nie zabije, a przecież poleciał i zabił.
— Ależ on nie zabił... — zaprzeczył niecierpliwie Alosza.
— Ach, prawda! wiem już, wiem, zabił go ten Grigor.
— Zkądże znowu Grigor?... — dziwił się Alosza.
— Bardzo być może, że Grigor. Gdy go pański brat uderzył po głowie, leżał on jakiś czas nieprzytomny, a potem wstał, dostał afektu, i w afekcie zabił waszego ojca. Przecież to zupełnie prawdopodobne. Chociaż nie — lepiej, daleko lepiej, że Dymitr Fedorowicz zabił. Nie dlatego, że syn ojca, tego nie chwalę, przeciwnie, ale jeżeli go zabił w afekcie, to niema się czego martwić, bo i winy żadnej niema. Wszyscy doktorowie to potwierdzą. Jakby to przecież dobrze było, żeby go uwolnili, tak po ludzku, humanitarnie. Wie pan co, jeżeli go uniewinnią, to ja tegoż samego dnia wydam dla niego obiad proszony i mnóstwo osób zaproszę. Ja myślę, że on nie popełni już żadnego gwałtownego czynu, gdyby jednak chciał, to łatwo go będzie wyprowadzić. A potem pojechać może do innego miasta i zostać tam, naprzykład, sędzią pokoju. Najlepiej, aby został sędzią, bo tacy, którzy sami wiele przecierpieli, umieją potem sprawiedliwie sądzić innych. Koniecznie trzeba wprowadzić do naszego sądownictwa to prawo o afektach. Moja Liza także często wpada w afekt; czy pan wie, co ona dziś zrobiła? Ale pan pewno chce pójść do niej?
— Tak jest — powiedział Alosza i powstał z miejsca, chcąc już stanowczo opuścić panią Chachłakow.
— Ależ poczekaj pan! nie powiedziałam jeszcze tego, co najważniejsze. Mam do pana zupełne zaufanie i powierzam panu Lizę bez żadnej obawy. Ale nie mogę tego samego powiedzieć o pańskim bracie, Iwanie. Chociaż to bardzo inteligentny młody człowiek, nie powierzyłabym mu córki, tymczasem, niech pan sobie wyobrazi, on także zaczyna odwiedzać Lizę i to w sekrecie przedemną.
— Co? Iwan był u Lizy? — zawołał Alosza, tym razem naprawdę zdziwiony.
— Ależ tak, był u niej, a ja dowiedziałam się o tem dopiero w trzy dni potem, od Julii. Pytam Lizy, czego chciał, ale nic mi nie powiedziała, tylko raz, gdy przyszłam do niej, zaczęła wołać: „Ja nienawidzę Iwana Fedorowicza, niech mu mama dom wymówi.” A ja na to: Jakże ja mogę, moje dziecko, wymawiać dom człowiekowi tak dystyngowanemu, a jeszcze w takiem nieszczęściu, bo nie można powiedzieć, żeby to było szczęście ten wypadek z waszym ojcem i z Dymitrem. Ale otóż i Piotr Iwan Perchotin — zawołała nagle, promieniejąc cała. — Witam kochanego pana, a czemu się pan tak spóźnił? Gdzie to pan idzie, Aleksy Fedorowiczu?
— Ja do Lizy — odrzekł Alosza, rejterując szybko.
— Tylko nie zapomnij pan odwiedzić mnie znów.
Wszedłszy do Lizy, Alosza znalazł ją w bardzo złem usposobieniu. Była widocznie ogromnie rozdraźniona i zdenerwowana, schudła przytem, a pożółkła jej twarzyczka wyglądała chorobliwie.
— Wiem, że śpieszysz do brata, a mama zatrzymała cię całe dwie godziny i opowiadała niestworzone rzeczy.
— Zkądże wiesz o tem?
— Podsłuchiwałam pod drzwiami; cóż patrzysz na mnie tak surowo, podsłuchiwałam i wcale się tego nie wstydzę i zawsze tak będę robiła, bo nie ma w tem nic złego.
— Widzę, że jesteś bardzo rozdraźniona.
— Przeciwnie, jestem w doskonałym humorze i bardzo się cieszę, że ci odmówiłam i żoną twoją nie będę.
— Czy po to mnie wezwałaś?
— Po to. Chciałam ci powiedzieć jedno moje pragnienie. Okropnie chcę, żeby się ze mną ktoś ożenił, a potem porzucił, zdradził, odjechał. Ja nie chcę być szczęśliwa.
— Podoba ci się życie nieporządne?
— Tak! chcę prowadzić życie nieporządne. Lubię to! Takbym chciała, naprzykład, podpalić dom — i to tak: podkraść się pocichutku, żeby nikt nie widział i podpalić, a potem patrzeć, jak drudzy nie wiedzą, że pożar się zaczyna, a ja jedna wiem.
— Zkąd takie myśli? To bogactwo tak cię psuje, zbytek, w którym żyjesz.
— A tobie się zdaje, że lepiej żyć ubogim?
— Lepiej, stokroć lepiej.
— Wcale nie lepiej; wolę daleko, że jestem bogata i będę jadła konfitury ze śmietanką i nikomu nie dam. Tylko mi nie zaprzeczaj, nic nie mów, sto razy już słyszałam twoje wszystkie morały. Alosza! czy ty wierzysz, że jabym podpaliła?
— Dlaczegóźby nie? bywają dzieci, które podpalają, ale to choroba.
Patrzył na nią uważnie. Zdziwiła go niezwykła surowość, jakby starość, w tej nawpół jeszcze dziecinnej twarzy, ani śladu dawnej pustoty, widocznie jakiś ciężki proces wewnętrzny odbywał się w jej młodej duszy.
— Ty mną pogardzasz, Alosza, a mimo to powiem ci, że ja nie lubię robić dobrze, lubię robić źle. To tak przyjemnie zrobić coś złego pokryjomu, a potem wszyscy się dowiedzą i palcami wskazują, wszyscy patrzą i to jest przyjemnie. Powiedz mi, Alosza, dlaczego to jest przyjemnie?
— Bierzesz złe za dobre i nie zdajesz sobie z tego sprawy.
— Kiedy ja wiem, że ludzie lubią występek, kochają się w zbrodni.
— Widzę, że czytujesz złe książki.
— A naturalnie, że czytuję. Mama chowa pod poduszkę, a ja wykradam i czytam.
— I pocóż ci takie wiadomości?
— Bo to prawda. Oto, naprzykład, wszyscy niby oburzają się, że wasz brat zabił ojca, a przecież wszyscy tak się tem zajmują, jakby się cieszyli, jakby się coś najlepszego stało.
— Jest trochę prawdy w tem, co mówisz, Lizo, tylko, że Dymitr nie jest zabójcą.
— Słuchaj, Alosza! dlaczego ja się ciebie nie wstydzę i wszystko, wszystko ci mogę powiedzieć. Wiesz, że napisałam do brata twego, Iwana, i on był u mnie.
— Powiedz prawdę, Lizo. Więc rzeczywiście pisałaś do niego?
— Ależ tak, chciałam go o jedno zapytać, ale nie śmiałam, on posiedział pięć minut, pożegnał mnie i poszedł.
— Postąpił uczciwie — szepnął Alosza.
— Ale on mną pogardza.
— Lizo, to człowiek chory, tak, jak i ty. On nie pogardza, tylko nikomu nie wierzy. Chociaż nie wierzyć, jest prawie to samo, co pogardzać.
— Słuchaj, Alosza, jabym tak chciała... — tu rzuciła się nagle ku niemu i objęła go rękami. — Ratuj mnie, Alosza, ratuj! Mnie tak źle, tak strasznie źle, ja żyć nie chcę i nienawidzę wszystkich, czy słyszysz? wszystkich, prócz ciebie.
Alosza uspokajał ją, jak mógł, ale pilno mu już było, bo lada chwila mogli mu wzbronić wstępu do więzienia, który zamykano o dziewiątej. Gdy odchodził, Liza wsunęła mu do ręki zapieczętowany liścik.
— Oddaj to, oddaj koniecznie — krzyknęła za nim.
Alosza spojrzał na list — zaadresowany był do Iwana.
Gdy odszedł, Liza pobiegła do drzwi, a włożywszy palec w szczelinę, przycisnęła go sobie umyślnie aż do krwi. „Podła jestem, podła!” powtarzała cicho.
Późno już było, gdy Alosza przyszedł do więzienia, mimo to, wpuszczono go odrazu. Wszyscy go tam lubili, począwszy od dozorcy, aż do ostatniego stróża. Prócz niego, częstymi gośćmi w więzieniu byli także Grusza i Rakitin. Ten ostatni wychodził właśnie w chwili wejścia Aloszy. Rakitin nie lubił spotykać się z Aloszą, i teraz udał, że go nie widzi, zapinając niby palto i szukając parasola.
— Bylebym nie zapomniał tu co swojego — powiedział tak, aby coś powiedzieć.
— A zwłaszcza coś cudzego — zaśmiał się Mitia.
— Ostrzegaj przed tem swoich Karamazowych — odciął się Rakitin, nie ukrywając gniewu.
— A ty czego? Powiedziałem to tylko dla żartu, i o cóż się tu do dyabła obrażać? Oni wszyscy tacy — dodał, zwracając się do Aloszy — śmiał się przed chwilą i był w najlepszym humorze, a teraz się obraził.
— Czemu on tak często tu przychodzi, czyście się zaprzyjaźnili? — zapytał brata Alosza.
— Nie, nie to. Rakitin jest świnia, a mnie uważa za zbrodniarza, przytem nie zna się na żartach, oschła dusza. Ale rozum ma. No cóż, ze mną już koniec, drogi Alosza.
— Jutro sąd? Czy naprawdę nie masz żadnej nadziei?
— Sąd — fraszka, nie o nim myślę, mówiąc, że wszystko przepadło, a o tem, co miałem w głowie.
— Cóż to było?
— Ideje, bracie, ideje! Etyka. Wiesz ty co to etyka?
— Etyka? — zdziwił się Alosza.
— No tak, taka nauka.
— Wiem, że to nauka, ale nie potrafiłbym ci jej bliżej określić.
— A Rakitin potrafi. Rakitin wszystko wie. Ten nie pójdzie na mnicha. Do Petersburga się wybiera karyerę zrobić i zrobi niezawodnie; on do tego majster. Dla mnie zaś wszystko już przepadło, tak, Alosza miły, człowieku Boży, którego kocham nad wszystko. Serce mi drży do ciebie. Powiedz mi, kto to był Karol Bernard?
— Jakto, Karol Bernard?
— To jest chciałem powiedzieć Claude Bernard, Klaudjusz Bernard. Co to takiego? Chemik, zdaje się.
— Przyznam ci się, że nie wiem dokładnie — odparł Alosza.
— Czort bierz, i ja nie wiem — odparł Mitia — łajdak z pewnością jakiś, wszyscy oni tacy, te Bernardy, dużo się ich teraz namnożyło.
— Co ci jest, bracie? — pytał niespokojnie Alosza.
— Nic. Wiesz, Rakitin pisze studyum o moim procesie, biorąc za motto słowa: „Musiał zostać mordercą, dzięki środowisku”. Ma w tem być i źdźbło socyalizmu, tak mi mówił przynajmniej. Pracą tą rozpocząć chce swoją literacką karyerę. Brata Iwana nienawidzi, ciebie także nie miłuje. Ja go znoszę, bo co mi tam! bądź co bądź, mądry człowiek. Tylko mówię mu czasem tak: „Karamazowy to nie zbrodniarze, a filozofy, bo każdy prawdziwy Rosyanin jest filozofem, a ty, żebyś się nie wiem jak uczył, nie będziesz filozofem, a śmierdziuchem.” On śmieje się, niby, a zły — a ja mu na to: de gustibus non est disputandum. Widzisz, jaki się ze mnie zrobił łacinnik.
— Powiedz mi lepiej, dlaczego ci się zdaje, że wszystko przepadło? — pytał Alosza.
— No tak, bo przepadło, tylko Boga mi żal, ot co.
— Jakto! Boga żal?
— Wyobraź sobie, że właściwie są tylko nerwy, tak mnie Rakitin objaśnił. Patrzę naprzykład na coś oczami, wnet rozpoczyna się drganie niteczek nerwowych, przenosi się do mózgu, nie zaraz, a po sekundzie, i tworzy się obraz, nie obraz a przedmiot, nie przedmiot a myśl, czyli raczej zdarzenie. Mądra nauka! prawda? Wspaniała nauka. Rozumiem teraz, że powstanie z tego zupełnie nowy człowiek, nowy typ, ale zawsze wiary mi żal, dawnej wiary mojej.
— I to już dobrze — szepnął Alosza.
— Że mi żal? A Rakitin powiada, że teraz będzie tylko chemia. Uf! jak Rakitin nienawidzi wiary. On i jemu podobni. To ich drażliwy punkt, to ich bolączka, mimo, że kłamią i wypierają się tego. „Więc w takim razie — mówię mu — człowiekowi wszystko jest dozwolone, niema dla niego żadnego hamulca.” „A oczywiście — powiada — rozumnemu człowiekowi wszystko jest dozwolone, nie takiemu, jak ty. Tyś zabił i za głupie trzy tysiące gnijesz w więzieniu.” Świnia! pozwala sobie mówić mi takie rzeczy. Dawniej wyrzuciłbym takiego za drzwi, a dziś słucham, co gada. Bo trzeba przyznać, że jest mądry. Przeczytał mi raz jedną swoją broszurę, wypisałem sobie z niej jedno zdanie — posłuchaj, przeczytam ci:
„Chcąc rozstrzygnąć stanowczo jakąś kwestyę, należy przedewszystkiem przeciwstawić swojej indywidualności własną istotę wewnętrzną.”
— Czy zrozumiałeś co z tego?
— Ani słowa.
— Ja także nie. On powiada, że wszyscy teraz tak piszą. Najnowsza metoda. A słyszałeś o wierszach, które napisał do Chachłakowowej?
— Nie słyszałem.
— To ci opowiem, bo to cała historya. Przychodził do mnie i ciągle mi się zwierzał, a ze mnie szydził. „Ty — powiada — wdepnąłeś za marne trzy tysiące, a ja bez żadnego niebezpieczeństwa dostanę pół miliona. Ożenię się z wdową Chachłakowową, za jej pieniądze kamienicę wystawię w Petersburgu i dziennik wydawać zacznę.” I aż mu ślina do ust idzie, oczywiście, nie do Chachłakowowej, a do jej pół miliona. I umizgać się do niej zaczął. A tu, na szczęście, pojawił się Perchotin i, zdaje mi się, ubiegł go. Zuch chłopak! Czy wiesz, Chachłakowowa nigdy rozumu nie miała, a nie nabrała go i teraz, a przecież sambym tę idyotkę wycałował, za to tylko, że Rakitinowi dom wymówiła.
A jak się łotr obraził, że mu dom wymówili, aż zębami zgrzytał z gniewu.
— Już się zemścił — odparł Alosza — napisał korespondencyę o Chachłakowowej.
— Ach te korespondencye — westchnął Mitia — ile już kłamstw podłych wypisano o nas wszystkich, a zwłaszcza o Gruszy i o Kati.
— Bracie! — rzekł Alosza — nie wolno mi bawić tu długo, a jutro taki ważny dzień, a sąd Boży nad tobą, aż mi dziwno, że możesz myśleć o takich błahostkach.
— Nie dziw się — odparł Mitia — pocóż mam zaprzątać sobie głowę morderstwem, które popełnił Smerdiakow. On zabił, teraz jestem o tem najsilniej przekonany i Bóg sam ukaże go, zobaczysz.
Podszedł do Aloszy i pocałował go, a oczy jego gorzały dziwnym blaskiem.
— Posłuchaj, Alosza, Rakitin nie pojmie takich rzeczy, ale ty zrozumiesz. Bracie, ja w tych ostatnich miesiącach odkryłem w sobie nowego człowieka! Człowiek ten był we mnie zawsze, ale nigdyby się na jaw nie wydobył, gdyby nie ten straszny cios. Myślę, że w najlepszym wypadku skazany będę na dwadzieścia lat, rozbijać będę młotkiem twardą grudę. Nie przestrasza mnie to wcale, byleby ten nowy człowiek nie odszedł odemnie. Nie zabiłem ojca, a mimo to, zniosę karę, bo widać tak potrzeba. Nie darmo w takiej godzinie przyśnił mi się taki sen o tem biednem dziecku. Tak, trzeba, żeby ktoś cierpiał za innych, za biedne dzieci. Wszystko to przyszło mi na myśl wśród tych szarych, wypłowiałych ścian mojego więzienia. Pod ziemią, między katorżnikami, można także znaleźć ludzi i wskrzesić w niejednym zamarłe serce, odrodzić je tak, że z podziemnych min powróci na świat aniołem lub bohaterem. I tam nawet, pod ziemią, w kajdanach, wśród wielkiej nędzy naszej, zmartwychwstać możemy dla radości, bez której człowiek żyć nie może. Bo radość daje Bóg, to już jego wielki, boski przywilej. I jeśli tacy, jak Rakitin, wygnają Boga z powierzchni ziemi, to my, ludzie podziemni, przyjmiemy go do siebie i z piersi naszej popłynie wielki, tragiczny hymn, na cześć Jego i świętej radości życia.
Mitia mówił to wszystko z głębokiem przejęciem, usta mu drgały, a z oczu płynęły wielkie, kropliste łzy.
— Tak, życie i pełne życie odnaleźć można i pod ziemią. Ty nie uwierzysz, Alosza, jak ja teraz pragnę żyć, jak pożądam życia, istnienia i pełnej jego świadomości. Taki Rakitin nigdy tego nie zrozumie. On, byle miał dom w Petersburgu i lokatorów, którzy mu będą płacili, więcej nie potrzebuje. Na ciebie też czekałem, aby ci to wszystko powiedzieć. Nie boję się cierpienia i zniosę je, żeby było niewiem jak wielkie, bylebym tylko wiedział, bylebym mógł w każdej chwili powiedzieć sobie, że „jestem”. Cierpię, ale jestem, mąk tysiące znoszę, ale jestem i wiem o tem, i słońce widzę, a jeżeli nie widzę, to wiem, że świeci, a wiedzieć, że jest słońce, to już życie. Alosza! cherubinie ty mój! Ci ludzie zabijają mnie swemi filozofiami: Rakitin i brat Iwan. Iwan — to sfinks, milczy zawsze i tai w sobie swoją ideę. Ja dawniej nie miałem tych wszystkich wątpliwości, a teraz dręczę się niemi. Bo jeśli to, co mówi Rakitin, jest prawdą, to jakim sposobem człowiek może być cnotliwy? co będzie kochał? co czcił? Rakitin twierdzi, że i tak kochać można ludzkość, a ty, powiada, staraj się, żeby ceny mięsa nie podnosiły się, a więcej tem dobra wyświadczysz ludzkości, niż całą twoją filozofią. A ja mu na to: A ty z twoją filozofią pierwszy cenę mięsa podniesiesz i rubel do rubla na tem odkładać będziesz. Rakitin, powiada, że cnota to rzecz względna. Inną ma np. Chińczyk, inną ja. w takim razie co jest cnotą? Iwana pytam, ale on milczy; ze źródła jego duszy zaczerpnąć chciałem, ale on zawsze zbywa mnie niczem. Raz tylko powiedział słówko.
— Cóż takiego? — pytał niespokojnie Alosza.
— Ja mu mówię: Więc w takim razie człowiekowi wszystko jest dozwolone? A on mi na to: Nasz ojciec, Fedor Pawłowicz, to było zwierzę, ale umiał myśleć prawidłowo. Co z tego odgadniesz?
— To prawda — odrzekł z goryczą Alosza — a kiedyż Iwan był u ciebie?
— O tem potem. Iwan doradza mi jedną rzecz, ale to się rozstrzygnie dopiero wtedy, gdy na mnie wyrok wydadzą.
— A czy mówiłeś z adwokatem?
— Co tam adwokat? Opowiedziałem mu wszystko, ale on nie wierzy mi ani na obwinięcie palca, myśli, że ja zabiłem. „Pocóż w takim razie podjąłeś się pan obrony?” spytałem go. Pluję na nich wszystkich. Doktora wypisali, chcąc mnie waryatem zrobić; nigdy się na to nie zgodzę. Katarzyna opiekę nademną roztacza, obowiązek chce spełnić do końca. Babski upór. Wie wszystko, co powiedziałem o niej w śledztwie, powtórzyli jej. Dowody przeciw mnie mnożą się, jak piasek w morzu. Grigor wrogiem mi jest; coprawda, wolę mieć w niektórych wrogów, niż przyjaciół. (Mówię to nie o Grigorze, ale o Katarzynie Iwanównie.) Gotowa opowiedzieć publicznie pierwsze swoje ze mną przejście z tymi czterema tysiącami. Nie potrzebuję jej poświęceń, nie chcę, żeby o tem mówiła; wstyd zrobi sobie i mnie. Jej nie żałuję, sama chce. Ale Grusza, Grusza, za co tak cierpi? Myśl o niej zabija mnie. Była dziś u mnie.
— Wiem — odparł Alosza — wyszła bardzo na ciebie rozżalona.
— Uniósł mnie mój przeklęty temperament i zrobiłem jej scenę zazdrości. Płakała, pocałowałem ją na pożegnanie, ale jej nie przeprosiłem.
— Dlaczego, bracie? — pytał ze zdziwieniem Alosza.
— Niech cię Bóg strzeże, drogi chłopcze, abyś miał kiedy przepraszać kobietę, a zwłaszcza kobietę, którą kochasz. Nigdy, nigdy, choćbyś nie wiem jak przed nią zawinił. Bo widzisz, bracie, kobieta... Bóg jeden wie, co tam w nich siedzi, a ja przecież znam je trochę. Spróbuj tylko uznać się przed nią winnym, powiedzieć: zawiniłem, ale mi przebacz, daruj. Spadnie ci zaraz na głowę cały grad wyrzutów. Nigdy nie potrafi przebaczyć uczciwie, po prostu, zaraz cię poniży, sponiewiera, wyciągnie nawet takie rzeczy, których wcale nie było, niczego nie opuści, o niczem nie zapomni, swoje jeszcze doda — i wtedy dopiero daruje ci winę. I to jeszcze zrobi tak tylko dobra, zupełnie dobra kobieta. Taka w nich tkwi drapieżność, we wszystkich, co do jednej, w tych aniołach, bez których żyć nie możemy.
— Słuchaj bracie! Każdy, mniej więcej porządny mężczyzna, musi być pod pantoflem kobiety, tej, czy innej, takie jest przynajmniej moje przekonanie. Nie poniża to bynajmniej mężczyzny, nie poniży nawet bohatera, Cezara samego nie zmniejszy... Ale przepraszać? — nigdy w świecie. Miej to sobie za prawidło — nigdy. Poleca ci to twój brat, Mitia, którego kobiety zgubiły. Nie, już ja i bez przeproszenia czemś ułagodzę Gruszę. Kocham ją i czczę, ale ona tego nie widzi, nie chce widzieć, zawsze jej za mało. I zaprawia mi cierpieniem tę miłość naszą. Pierwej dręczyła mię tylko jej chwiejność, ale dziś duszę jej całą wziąłem w moją i przez to stałem się człowiekiem. Czy też pozwolą nam wziąć ślub? Inaczej umrę z zazdrości. Co ona ci mówiła?
Alosza powtórzył mu słowa Gruszy.
— Więc nie gniewa się o to, żem zazdrosny? Sama ma takież serce, i lubi to. I ja także lubię takie usposobienie, chociaż nienawidzę, gdy kto o mnie jest zazdrosny. Będziemy się z Gruszą strasznie szarpali, ale też i kochać się będziemy. Czy tylko wolno mi będzie wziąć ją za żonę? Katorżnikom podobno nie pozwalają się żenić, — a bez niej żyć nie potrafię.
Słuchaj Alosza — mówił dalej — ja ci powiem jedną tajemnicę, powiem i prosić cię będę, abyś wydał sąd, bo tobie jednemu wierzę. Tylko nie mów nic dzisiaj, dziś nie rozstrzygaj, a dopiero po procesie, gdy wyrok na mnie wydadzą. Wtedy powiesz, a zrobię co postanowisz. Oto widzisz, Iwan, odkąd przyjechał, namawia mnie do ucieczki, wszystko już obmyślił, przygotował i prosi bardzo, nastaje, nie prosi nawet, a każe. On mówi, że skazanym do kopalni nie wolno się żenić. Radzi mi uciekać do Ameryki z Gruszą. Widzisz, Alosza, innemu nie powiedziałbym, ale ty zrozumiesz. Czy wolno mi uchylać się od cierpienia? Czy wolno uciekać? A cóż będzie z moim hymnem podziemnym na cześć Boga i życia? Co będzie z pokutą, której sam pragnąłem? Ameryka kraj obcy i łajdactwa, ja myślę, sporo być musi w tej Ameryce — odrodzić się tam trudno. Mówiłem to Iwanowi, on rozumie moje skrupuły, ale nie wierzy w nie, nie wierzy w mój hymn podziemny. Iwan chce mnie ratować, a przecież uważa mnie za mordercę.
— Mówił ci to?
— Nie, ale ja to widzę, z oczu jego widzę. —
— A teraz, Alosza miły, pożegnajmy się do jutra, pamiętaj o mnie i módl się za mnie, módl się o jutro moje.
Uściskali się po wiele razy. Alosza przeżegnał brata.
— Poczekaj, — zawołał nagle za odchodzącym Mitia, — stań przedemną i patrz mi prosto w oczy. Powiedz, czy wierzysz? czy wierzysz, że nie ja zabiłem?
— Ani przez jedną minutę nie miałem cię za mordercę, — odpowiedział stanowczo Alosza.
— Dzięki ci, bracie! dzięki. Tobie nawet nie śmiałem zadawać tego pytania. A teraz bądź zdrów i kochaj Iwana.
Alosza wyszedł. Ostatnie słowa Miti zastanowiły go. Brat Iwan niepokoił go w ostatnich czasach, bardziej jeszcze, niż Mitia, postanowił więc udać się do niego.
Idąc do Iwana, musiał Alosza przechodzić obok mieszkania Katarzyny Iwanówny. Obaczywszy światło w jej oknach zaszedł i do niej, spodziewając się zastać tam Iwana. Istotnie, spotkał go na schodach, widocznie już odchodził.
— Ach to tylko ty, — rzekł Iwan sucho, zobaczywszy go. — Ty do niej?
— Tak.
— Nie radziłbym dziś, ona nie w humorze, a ty rozdrażnisz ją jeszcze bardziej.
— Nie, nie! — dał się słyszeć głos z górnego piętra, — proszę, niech pan wejdzie, Aleksy Fedorowiczu, pan wracasz od niego?
— Tak, byłem u Miti.
— Czy kazał mi co powiedzieć? Chodźcież tu obaj — słyszycie! — Ostatnie słowa wymówiła tak rozkazująco, że Iwan po krótkiem wahaniu, zdecydował się powrócić razem z Aloszą.
— Podsłuchiwała, — szepnął gniewnie sam do siebie, — ale tak, że go Alosza usłyszał.
— Pozwól mi zostać w paltocie, — rzekł Iwan, wszedłszy na górę, — zabawię tu najwyżej minutę.
— Siadaj pan, Aleksy Fedorowiczu, — prosiła Katarzyna.
Nie wiele się zmieniła przez ten czas, tylko czarne jej oczy gorzały ponurym blaskiem, wydała się Aloszy przedziwnie piękna.
— Cóż mi kazał powiedzieć?
— To tylko, — odparł Alosza, patrząc jej prosto w oczy — żeby pani nie wspominała w sądzie o okolicznościach, jakie zaszły przy pierwszej z nim znajomości.
— O tym pokłonie do ziemi, za pieniądze — podchwyciła, śmiejąc się szyderczo. — Czy boi się tego dla mnie, czy dla siebie?
— Dla pani i dla siebie — odparł Alosza.
— Tego się właśnie spodziewałam — odcięła szorstko, poczerwieniawszy z gniewu. — Pan mnie jeszcze nie znasz, Aleksy Fedorowiczu, — rzuciła groźnie, — może jeszcze przeklinać mnie będziecie jutro wszyscy za moje zeznania.
— Bylebyś pani mówiła szczerze i uczciwie to już wystarczy — szepnął Alosza.
— Szczerość! Uczciwość! to nie koniecznie kobiece zalety — syknęła gniewnie. — Zresztą ja sama nie wiem. Godzinę temu jeszcze zdawało mi się, że taki mam wstręt do tego potwora, jak do gadu obrzydłego, a teraz czuję, że jednak uważam go jeszcze za człowieka, że obchodzi mnie jeszcze los jego. Powiedzcież mi raz! zabił czy nie zabił? — krzyczała histerycznie. Alosza zrozumiał teraz, że pytaniem tem musi nieustannie dręczyć Iwana.
— To ty! to ty! wmówiłeś we mnie, że Dymitr jest ojcobójcą, — wołała do Iwana.
Alosza osłupiał na to „ty”, nie przypuszczał tak poufałego stosunku między nimi.
Iwan uśmiechnął się z przymusem i odwrócił się ku drzwiom.
— Idę już — rzekł — powrócę jutro.
Zaledwie wyszedł, Katarzyna rzuciła się do Aloszy i nalegała gwałtownie, chwytając go za ręce.
— Idź pan! idź za nim, nie odstępuj go ani na krok, on chory, ma uderzenia do mózgu, doktór mi mówił.
Alosza rzucił się za odchodzącym Iwanem i dogonił go wkrótce.
— Czego chcesz? — spytał szorstko tamten odwracając się. — Kazała ci biedz za mną, wmawiając, że jestem chory i warjat, z góry już wiem.
Iwan szedł dalej, nie zważając na niego, Alosza dotrzymywał mu kroku.
— A wiesz ty, Aleksy Fedorowiczu, jakie się ma uczucie, wpadając w obłąkanie? — spytał nagle Iwan zupełnie już innym głosom, w którym brzmiała jakby tylko ciekawość.
— Nie, niewiem. Przypuszczam, że muszą istnieć rozmaite rodzaje obłędu.
— A czy można kontrolować samego siebie?
— Myślę, że nie można dokładnie — odparł zdziwiony Alosza.
Iwan na chwilę umilkł.
— Jeśli chcesz rozmawiać ze mną dalej, to przedewszystkiem zmień temat — dodał po namyśle.
— Mam list do ciebie — rzekł nieśmiało Alosza — i wsunął mu do ręki kartkę Lizy. Dochodzili właśnie do latarni i Iwan poznał natychmiast pismo.
— To od tego dyablątka — zauważył, śmiejąc się niedobrym śmiechem i, nie otwierając koperty podarł list na drobne strzępki.
— Szesnastu lat nie doszła, a już się puszcza — rzekł z pogardą.
— Jakto, puszcza się? — zawołał Alosza.
— Wiadomo jak — jak każda rozpustnica.
— Iwanie, co ty mówisz? To dziecko, chore dziecko, przechodzi ciężkie przesilenie. Myślałem, że usłyszę od ciebie coś, co mi pomoże ją ratować.
— Nic odemnie nie usłyszysz, jeżeli ona jest dzieckiem, to ja nie jej piastunką. Nie mów już nic Aleksy, nie zaprzątaj mi głowy takiemi rzeczami. Zapomniałem już o niej.
Milczeli obaj czas jakiś.
— Gotowa modlić się całą noc, żeby wiedzieć, jak się ma jutro zaprezentować w sądzie — odezwał się Iwan.
— Ty mówisz o Katarzynie?
— Tak. Sama jeszcze nie wie, czy odegrać ma rolę zbawczyni Dymitra, czy też zgubić. Z tego powodu modli się teraz, wzywając rady niebios. Ta także chciałaby zrobić ze mnie niańkę, bym ją do snu kołysał.
— Katarzyna Iwanowna kocha cię, bracie — rzekł poważnie Alosza.
— Ale ja na nią nie amator.
— Ona cierpi. Pocóż więc mówisz jej niekiedy słowa, które podtrzymują w niej nadzieję. Przebacz mi, że ci to mówię — dodał nieśmiało.
— Nie mogę zrywać z nią teraz, bo przez zemstę zgubiłaby tego mordercę. Wiedząc zaś, jak mi zależy na jego ocaleniu, oszczędzać go będzie. Tu wszystko jest kłamstwem. Kłamstwo na kłamstwie, mówię ci.
Wyraz „morderca”, którego Iwan użył o Miti, dotknął boleśnie Aloszę.
— Czemże Katarzyna zgubić może naszego brata — pytał, zastanawiając się nad słowami Iwana — jaki ma dowód przeciw niemu?
— Ma w ręku dowód niezbity i przekonywający, z całą pewnością, że Dymitr jest ojcobójcą.
— To być nie może! — zaprzeczył żywo Alosza.
— Jakto nie może? Sam przecie czytałem.
— Taki dokument nie może istnieć, bo Dymitr nie jest zabójcą. On nie zabił ojca, stanowczo nie on.
Iwan Fedorowicz zatrzymał się nagle.
— Któż zatem jest mordercą według was? — spytał z mrożącym chłodem, a w tonie jego czuć było jakby obrażoną dumę.
— Ty sam wiesz kto — odrzekł cicho i dobitnie Alosza.
— Co? Znowu ta bajka o zidyociałym epileptyku, Smerdiakowie.
— Ty sam wiesz — powtórzył bezsilnie Alosza, drżał przytem cały z wytężenia i wysiłku.
— Jakto? skąd? — krzyknął Iwan — a całe jego panowanie nad sobą znikło gdzieś w jednej chwili.
— Ja tylko jedno wiem — szepnął Alosza, — że to nie ty, że nie ty zabiłeś.
— Co to znaczy? „Nie ty” — pytał osłupiały Iwan.
— Nie ty, tak, nie ty jesteś mordercą.
Milczeli obaj z pół minuty.
— Ja sam wiem, że nie ja, cóż to za brednie — pytał Iwan, blady jak ściana. Wpił się wzrokiem w twarz Aloszy, stali właśnie pod latarnią.
— Iwanie, boś ty powtarzał sobie nie wiem ile razy, żeś jest zabójcą.
— Kiedy? jak? byłem wtedy przecie w Moskwie — zupełnie już nieprzytomnie pytał Iwan.
— Powtarzałeś to sobie po tysiąc razy przez te straszne dwa miesiące i robiłeś sobie wyrzuty — mówił Alosza prawie bezwiednie i jakby ulegając obcej jakiejś sile, która zmuszała go do wypowiedzenia tych słów. — Obwiniałeś siebie i zdawało ci się, że nie kto inny, tylko ty jesteś mordercą, a przecież omyliłeś się — bo to nie ty, nie ty. Bóg sam posłał mnie, abym ci to powiedział.
Stali naprzeciw siebie obaj bladzi, patrząc sobie w oczy; blask latarni oświecał jasno ich rysy. Nagle Iwan zadrżał i chwycił Aloszę za ramiona.
— Więc ty byłeś u mnie? — syknął, — więc ty byłeś u mnie w nocy, kiedy „on” przychodzi, tyś widział go, widział?
— Kogo? Czy Mitię? — pytał, nierozumiejąc Alosza.
— Nie, daj mi pokój z tamtym. Jakeś ty się mógł dowiedzieć, że „on” przychodzi.
— Jaki on? Nie wiem o kim mówisz, bracie — wyjąkał przestraszony Alosza.
— Nie, ty musisz wiedzieć. Inaczej, skądżebyś mógł?...
Naraz jakby się opamiętał, zamilkł na chwilę. Na ustach jego ukazał się dziwny uśmiech.
— Bracie — mówił dalej Alosza — powiedziałem ci to, bo wiem, że słowom moim uwierzysz, i to na życie, na całe życie. I sam Bóg posłał mnie i kazał mi powiedzieć ci: „nie ty” choćbyś miał mnie od tego czasu znienawidzić..
Ale Iwan zdążył już całkiem nad sobą zapanować.
— Aleksy Fedorowiczu — przemówił z chłodnym uśmiechem. — Nienawidzę proroków i epileptyków, a zwłaszcza improwizowanych wysłańców niebieskich, musisz chyba o tem wiedzieć. Od tej chwili wszystko między nami zerwane i to, jak się zdaje, na zawsze. Radziłbym ci też, abyś mnie nie nachodził w mojem mieszkaniu, a zwłaszcza dziś, dziś, nie waż się przychodzić, słyszysz?
Odwrócił się i oddalił się pewnym krokiem, nie odwracając się.
— Bracie! — krzyknął za nim Alosza. — Jeśli ci się dzisiaj coś przytrafi, pomyśl o mnie, proszę cię, pomyśl.
Ale Iwan nic nie odpowiedział. Alosza stał jeszcze czas jakiś pod latarnią, na zbiegu dwóch ulic i patrzył za bratem, dopóki mu ten z oczu nie zniknął. Potem udał się do swego mieszkania. Mieszkali teraz w zupełnie przeciwnych sobie końcach miasta, Iwan zajmował wygodny i wykwintny apartamencik, ale żył zupełnie odosobniony. Usługiwała mu głucha, zreumatyzmowana staruszka, która kładła się spać o szóstej wieczorem. Ona jedna miała wstęp do jego mieszkania, po za tem żył zupełnie sam i nikogo nie przyjmował. Niekiedy nie wpuszczał nawet owej staruszki i sam uprzątał swój pokój sypialny. Teraz, przyszedłszy do swej bramy i trzymając już rękę na dzwonku, namyślił się nagle inaczej, splunął, zaklął siarczyście i poszedł do mieszkania Smerdiakowa.
Zaraz po przyjeździe z Moskwy, Iwan chciał widzieć Smerdiakowa, ale ten leżał wtedy chory w miejskim szpitalu i doktorzy upewnili Iwana, że stan jego jest jeszcze groźny, a osłabienie tak wielkie, że nie mógłby mu z pewnością udzielić żądanych wyjaśnień.
Twierdzili także stanowczo, że atak epileptyczny, w jakim znaleziono go w dzień śmierci Fedora Pawłowicza, nie był wcale udany, owszem, wyjątkowo niebezpieczny i cud prawdziwy, że chory wyszedł z niego żywym.
Iwan poszedł więc wpierw do więzienia, dla zobaczenia się z bratem. Zachowanie się Dymitra utwierdziło go w przekonaniu, że on to popełnił morderstwo. Dymitr był wtedy ogromnie rozdrażniony, nie starał się wcale usprawiedliwiać, owszem, twierdził z pewną zawziętością, że nie może go obwiniać ten, kto sam utrzymywał, że człowiekowi wszystko jest dozwolone, a jednak Alosza, wbrew mniemaniu całego miasta, obstawał przy twierdzeniu, jakoby Smerdiakow był zabójcą. Postanowił Iwan zobaczyć się z nim, bądź co bądź i zaszedł raz jeszcze do szpitala, gdzie go tym razem wpuszczono.
Należy przytem nadmienić, że, składając zeznania w sądzie, Iwan nie wspomniał ani słowem o rozmowie swojej ze Smerdiakowem, która mogła rzucić na niego pewne podejrzenia.
Nie miał bynajmniej zamiaru taić się z tem, tylko chciał wpierw widzieć się sam ze Smerdiakowem, aby wyrobić sobie własne zdanie w tej sprawie.
Smerdiakow umieszczony był w szpitalu w seperatce na dwóch, a oprócz niego, znajdował się tam jeszcze jakiś człowiek, chory na wodną puchlinę.
Ujrzawszy Iwana, Smerdiakow, zmieszał się cokolwiek, tak się przynajmniej Iwanowi zdawało, po chwili jednak odzyskał spokój, a usiadłszy na łóżku, patrzył obojętnie na gościa.
— Kiedy pan raczył przyjechać? — spytał słabym głosem.
— Wczoraj. Musiałem tu przybyć, aby naprawiać, coście tu nawarzyli.
Smerdiakow westchnął.
— I czego wzdychasz? Wiedziałeś przecież z góry, co będzie.
— Trudno było nie wiedzieć — odparł spokojnie Smerdiakow, — tylko nie wiadomo było, jak się uda.
— Co to znaczy? jak się uda. Ty mi się nie wykręcaj. Dlaczego przepowiadałeś już naprzód, że dostaniesz ataku tego właśnie dnia i o tej godzinie, a mianowicie w piwnicy. Dowiadywałam się od doktorów i wiem, że ataku epileptycznego nie można z góry przewiedzieć, nie można wiedzieć kiedy i o której godzinie nadejdzie.
— Czy pan to już zeznał w śledztwie? — pytał spokojnie Smerdiakow.
— Nie zeznałem jeszcze — krzyknął Iwan, tracąc cierpliwość — ale na pewno zeznam, nie myśl, żebym pozwolił robić ze siebie zabawkę.
— Jakżebym śmiał robić sobie z pana zabawkę, skoro po Bogu panu jednemu ufam.
— Dlaczego więc zapowiadałeś swoją chorobę?
— Nie zapowiadałem, tylko miałem przeczucie.
— Oznaczałeś dzień i godzinę.
— Spytaj się pan doktorów, którzy mnie znaleźli, czy stan mój był udany. Opowiedziałem im wszystko, co zaszło przedtem, i pan doktór Warwiński, asystent doktora Hercenszube wytłomaczył wszystkim, że to właśnie to ciągłe myślenie o chorobie, ta ustawiczna obawa sprowadziła mi atak. Zapisali to w sądzie i potwierdzili.
Wypowiedziawszy, to Smerdiakow umilkł jakby znużony.
— A czy opowiedziałeś w sądzie rozmowę, którą miałeś ze mną w wilię mego wyjazdu?
— Tak jest, opowiedziałem.
— Co do słowa?
— Co do słowa nie.
— Czy mówiłeś, że chwaliłeś się przedemną, jakobyś miał udawać chorobę?
— Nic o tem nie wspomniałem.
— Dlaczego mnie namawiałeś do wyjazdu?
— Przez przyjaźń i oddanie, bo po sobie najbardziej troszczyłem się o pana. Sądziłem, że się pan domyśla, że tu się gotuje coś złego i będzie pan wolał wyjechać na ten czas ze strachu.
— Czy masz wszystkich za takich tchórzów, jak sam jesteś?
— Wybacz pan, myślałem wtedy, że pan jest taki, jak ja. Zresztą, namawiałem pana na wyjazd do Czeremaszni, nigdy do Moskwy.
— Dlaczego?
— Bo Czeremasznia bliżej, łatwiejby więc panu było powrócić.
— A dlaczegóż powiedziałeś mi na pożegnanie: „Miło mi jest pomówić z rozumnym człowiekiem”.
— Myślałem, że mnie pan zrozumiał i jedziesz do Czeremaszni, aby wkrótce powrócić.
— A czy wiesz, że brat ciebie obwinia o zabójstwo?
— Cóż mu innego pozostaje? Musi tak mówić, aby się ratować. Gdybym miał złe zamiary i myślał o zabiciu waszego ojca, to przecież nie byłbym tak głupi, aby na dzień przedtem dawać na siebie takie poszlaki i to rodzonemu synowi. Spytaj pan sędziów, czy zrobił tak kiedy jaki zbrodniarz.
Iwan, przekonany logicznością tych wywodów, powstał i gotował się do odejścia.
— Widzę, żeś jeszcze słaby — rzekł do Smerdiakowa. — Czy nie trzeba ci czego?
— Dziękuję pokornie, Marta Ignatiewna przychodzi do mnie codzień i zaopatruje we wszystko.
— Słuchaj — rzucił jeszcze, odchodząc, Iwan, — nie mów w śledztwie, że umiesz udawać chorobę, a i ja tego nie powiem, aby ci nie zaszkodzić.
— Jeżeli tak, to i ja nie powtórzę wszystkiego, co pan ze mną mówił przed swoim wyjazdem, — odrzekł Smerdiakow.
Dopiero, wyszedłszy na korytarz, zrozumiał Iwan, jak ubliżające znaczenie miały wyrazy Smerdiakowa. W pierwszej chwili chciał zawrócić i dać mu należytą odprawę, ale potem machnął ręką i wyszedł, mówiąc sobie w myśli.
„Wszystko to głupstwo”.
W gruncie czuł się uspokojony, a nawet pocieszony faktem, że nie Smerdiakow, a Dymitr był zabójcą. Nie zdawał sobie sprawy dlaczego cieszyło go to, a właściwie nie miał najmniejszej ochoty do grzebania się we właściwych uczuciach, i chciał za wszelką cenę zapomnieć o wszystkiem.
Dodać tu należy, że w kilka dni po przyjeździe z Moskwy, Iwan poddał się bez oporu szalonej i bezpamiętnej miłości do Katarzyny Iwanowej i mówiąc przed chwilą Aloszy, „że nie jest jej amatorem”, kłamał haniebnie własnym uczuciom. To prawda, że chwilami nienawidził jej do tego stopnia, że pragnął ją zamordować, ale na to składało się wiele przyczyn. Katarzyna, dotknięta do żywego jawnem lekceważeniem Dymitra, rzuciła się do powracającego Iwana, jak do swego zbawcy, wiedziała doskonale, jak gwałtowną namiętność budziła w tym człowieku, którego umysł i serce stawiała wyżej nad wszystko, mimo to, dumna dziewczyna nie chciała się poddać i dręczyła się nieustannie skrupułami, jakoby to ona zdradziła Dymitra. To właśnie nazywał w niej Iwan kłamstwem na kłamstwie.
Pasując się tak wciąż z własną namiętnością, mógłby Iwan naprawdę zapomnieć o morderstwie ojca i zawiłych wątpliwościach, związanych z tym faktem, gdyby nie pewna okoliczność. Oto Alosza obstawał stanowczo przy twierdzeniu, że zabójcą jest Smerdiakow, Iwan, nie zdając sobie z tego sprawy, cenił wysoko zdanie młodszego swego brata i to jedno mogło go zachwiać w powziętem mniemaniu. W parę tygodni po odwiedzeniu Smerdiakowa w szpitalu, miał on rozmowę z Aloszą, która wstrząsnęła nim znów do głębi.
— Czy pamiętasz, bracie? — spytał go — jak raz Dymitr targnął się kiedyś na ojca, po obiedzie, i pobił go ciężko.
— Tak jest — odparł Alosza.
— A czy pamiętasz? jakem powiedział wówczas: „Niech się źrą gady”, mając na myśli spór ojca z Dymitrem. Czy przypuszczałeś, że pragnąłem, aby Dymitr zabił ojca i to jaknajprędzej.
Alosza zbladł i, milcząc, patrzył bratu w oczy.
— Prawdę mów! słyszysz! prawdę! — krzyknął Iwan, — ja muszę wiedzieć koniecznie, bez żadnej osłony.
— Bracie! przebacz, ja w istocie myślałem to — wyszeptał Alosza.
— Bóg ci zapłać! — odparł gorzko Iwan i odwrócił się od niego. Od tego czasu unikał brata, ale natychmiast po tej rozmowie poszedł znów do Smerdiakowa.
Smerdiakow wyszedł już był ze szpitala, i zamieszkał u starej swej przyjaciółki, Maryi Ignatiewnej, w charakterze narzeczonego jej córki. Obie kobiety bardzo go poważały, mając go za człowieka położonego wyżej od nich towarzysko. Iwan odnalazł bez trudności jego mieszkanie. Mieściło się ono w małym, wykoszlawionym domku podmiejskim i składało się z dwóch izb, przedzielonych od siebie niewielką sienią. Marya Ignatiewna, wyszedłszy na spotkanie Iwana, wskazała na drzwi Smerdiakowa. Wszedłszy, rozglądał się po izbie. Sprzęty były bardzo nędzne, parę ławek pod ścianami, stół, dwa krzesła, pokrzywiony samowarek, przy nim taca z dwoma szklankami. Stół przykryty był serwetą w kwiaty, a na obu oknach stały doniczki z geranium. Piec był widocznie bardzo rozpalony, a w pokoju panowała wysoka temperatura.
Smerdiakow wyglądał o wiele lepiej, niż wtedy w szpitalu. Przytył nieco i nabrał cery. Ubrany był w stary watowany szlafrok, a na nosie miał okulary. Ten ostatni szczegół uraził Iwana, nie wiadomo czemu.
— „Takie induwiduum będzie jeszcze okulary nosiło” — pomyślał.
Zobaczywszy wchodzącego, Smerdiakow podniósł głowę i spojrzał na niego przez okulary, potem podniósł się zwolna, bez śladu uniżoności, zachowując tylko ściśle niezbędną grzeczność. Iwan spostrzegł w jego ręku zeszyt, w którym coś zapisywał. Przypomniał sobie wówczas, że doktór Hercenszube wspominał mu jeszcze w szpitalu, że Smierdiakow, uczy się gorliwie po francusku, uważał to za dowód zboczenia umysłowego.
— Gorąco u ciebie — rzekł Iwan, wchodząc.
— Niech pan zdejmie palto, — przyzwolił łaskawie Smerdiakow.
Iwan zdjął palto i rzucił je na ławkę, potem drżącemi rękami przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw eks-kucharza.
— Słuchaj! — zaczął. — Co znaczyły twoje słowa, któreś mi powiedział na pożegnanie w szpitalu, że jeżeli ja nie wspomnę o twoich udawanych atakach, to i ty przemilczysz moją z tobą rozmowę? Co miałeś w niej przemilczeć? gadaj mi zaraz.
Na pytanie to, wypowiedziane tonem umyślnie wyzywającym, oczy Smerdiakowa zamigotały złośliwie, przymrużył przytem znacznie jedno z nich, jakby mówiąc: — „Chcesz wypowiedzieć wszystko na czysto, niech będzie”.
— Chciałem nie mówić sędziom, że, pan domyślając się, jakie niebezpieczeństwo grozi ojcu, zostawiłeś go samego, mimo, że wiedziałeś pan o zamierzonem morderstwie. — Słowa te wypowiedział, jak zwykle, pomału i z namysłem, ale w głosie jego brzmiała jakaś zdecydowana na wszystko zuchwała zawziętość.
— Cóż to? czyś rozum stracił? — krzyknął Iwan.
— Mam rozum zupełnie zdrowy.
— Czyż ja wiedziałem o zamierzonem morderstwie? — krzyknął Iwan, uderzając pięścią w stół. — Jak śmiesz to mówić! co to znaczy? mów, łajdaku!
Smierdiakow milczał, obrzucając Iwana dziwnym jakimś wzrokiem.
— Mów, przeklęty! co to ma znaczyć?
— A to, że i pan także pragnąłeś śmierci ojca.
Iwan zerwał się bez przytomności prawie i skoczył do Smerdiakowa, uderzając go tak silnie pięścią, że ten zatoczył się o ścianę.
Uderzony, zalał się łzami, mówiąc płaczliwym tonem.
— Jak panu nie wstyd krzywdzić tak i bić chorego człowieka.
Zaczął chlipać głośno, trwało to jaką minutę.
— Dość tego! przestań, — krzyknął niecierpliwie Iwan, siadając znów — a na przyszłość nie wyprowadzaj mnie z cierpliwości.
Smerdiakow odjął od oczu swoją błękitną kraciastą chustkę, a każdy rys zmiętej jego twarzy wyrażał najgłębszą urazę.
— Więc ty nikczemniku myślałeś wtedy, że ja chcę, żeby Dymitr zabił ojca?
— Myśli pańskich nie znałem pierwej, dla tego właśnie, zatrzymałem pana przy bramie, aby się spytać.
— O co spytać? ty...
— A o to, czy pan chce, aby morderstwo nastąpiło prędzej.
— Słuchaj łotrze! to ty! ty zabiłeś — zawołał nagle Iwan.
Smerdiakow uśmiechnął się pogardliwie.
— Pan doskonale wie, że nie ja.
— Zkąd w takim razie to podłe podejrzenie na mnie.
— Ze strachu najpierw, a potem i z innych przyczyn.
— Z jakich? z jakich?
— Zabić sam nie potrafiłbyś pan, a może i nie chciał, ale żeby kto inny zabił, to by panu bardzo dogodziło.
— I tak spokojnie śmiesz to mówić? Dlaczego by mi to dogodziło, po co? na co?
— A choćby dla sukcesyi — podchwycił mściwie Smerdiakow. — Przecież po śmierci ojca przypadało na każdego z panów po 40 tysięcy, a nawet i więcej. A gdyby był Fedor Pawłowicz ożenił się z Agrafią Aleksandrówną, to nie dostałoby się wam ani grosza, bo to nie głupia kobieta, zaraz by cały kapitał na siebie przeniosła. A dużo to wtedy brakowało do ślubu? gdyby tylko ona palcem kiwnęła, to wasz ojciec poleciałby za nią z wywieszonym językiem i do cerkwi by ją zaprowadził.
Iwan hamował się z trudnością.
— Dobrze, — rzekł wreszcie — widzisz, że słucham cierpliwie i nie zabiłem cię, nie uderzyłem nawet. Mów zatem dalej, dla czego to, według ciebie, miałem chcieć, aby Dymitr został mordercą?
— Przecież to był dla pana czysty ratunek. — Jako zabójca, tracił prawo do swojej części spadku.
Gdyby zatem pan Dymitr został zesłany na Syberyę, na pana i na Aleksego Fedorowicza przypadłoby już nie po czterdzieści, ale po sześćdziesiąt tysięcy rubli.
— Słuchaj, łotrze! Gdyby mi nawet podobne myśli przychodziły do głowy, to rachowałbym nie na Dymitra, ale na ciebie. Tak, teraz przypominam sobie, że przeczuwałem jakieś łajdactwo z twojej strony, miałem to wrażenie.
— Ja też pomyślałem przez chwilkę, że pan i na mnie rachuje, — odrzekł Smerdiakow — bo w samej rzeczy, jeśli pan coś złego przeczuwał, a przecież wyjechał, to jakby mi pan mówił na pożegnanie: a owszem, zabij, nie będę przeszkadzał.
— Jakto! podły, toś ty to tak zrozumiał?
— Gdyby było inaczej, to panu należało przedewszystkiem oddać mnie w ręce policyi, jako podejrzanego.
Iwan siedział chmurny, oparłszy ręce na kolanach.
— Nie mogłem cię oddawać w ręce policyi, bo materyalnego dowodu przeciw tobie nie było, ale jednego mi tylko żal, żem wtedy tej podłej twojej facyaty na miazgę nie pogruchotał. Dziś prawo zakazuje bić, a przecież tego mi tylko żal.
— Prawo zabrania dziś bić w zwyczajnych wypadkach życia, — odparł sentencyonalnie Smerdiakow — ale w nadzwyczajnych biją i dziś jeszcze, nawet w tak cywilizowanych krajach, jak francuska Rzeczpospolita, i bić będą do końca świata. Jeżeli więc pan mnie wtedy nie uderzył, to tylko dlatego, że pan nie śmiał.
— Uczysz się po francusku? — spytał nagle Iwan, patrząc na jego zeszyt.
— A czemużby nie? Może i ja dostanę się kiedyś do tych oświeconych europejskich krajów.
— Słuchaj, gałganie! — krzyknął jeszcze Iwan, drżąc cały z gniewu — pamiętaj to sobie, że nie boję się ani trochę tych twoich podłych oskarżeń, i jeżeli cię teraz na śmierć nie zbiłem, to tylko dlatego, że pociągnę cię do odpowiedzialności sądowej i wszystko odkryję.
— A jabym panu nie radził zaczynać — odparł z flegmą Smerdiakow, — bo w takim razie musiałbym się bronić i powiedziałbym wszystko o panu, a choćby sąd nie uznał, to zawsze dojdzie to do publicznej wiadomości i opinię pan straci, i będzie panu wstyd.
Iwan nic już na to nie odpowiedział, tylko wziął palto i w najwyższem wzburzeniu poszedł do mieszkania Katarzyny Iwanownej. Opowiedział jej natychmiast całą swoją rozmowę ze Smerdiakowem, a chodząc wielkimi krokami po pokoju, powtarzał prawie nieprzytomnie: „jeżeli on zabił, to ja jestem wspólnikiem.”
Katarzyna uspokajała go, jak mogła, a widząc, że nic nie skutkuje, wyjęła ze swego biurka jakiś papier i podsunęła go przed oczy Iwana.
Był to ów dokument, o którym Iwan wspominał Aloszy, dowodzący, jak się zdawało, z matematyczną ścisłością, że nie kto inny, tylko Dymitr jest zabójcą.
Dokumentem tym był list, pisany przez Dymitra do Katarzyny w nocy, na parę dni przed morderstwem. List ten napisał Dymitr po pijanemu w restauracyi „Stołeczny gród” i ztamtąd go wysłał.
List ten pisany był w takim tonie, w jakim np. pijak, powróciwszy w nocy do domu, opowiada jakieś zajście swoje z urojonym przeciwnikiem, dowodząc, jaki tamten jest niegodziwy, a on jaki dobry, i jak się zemści, i mówi o tem wszystkiem długo i bez związku, roniąc pijackie łzy i tłukąc pięściami po stole.
Papier, którego mu widocznie dostarczono w restauracyi, był brzydki, ordynarny, w złym gatunku, z jakimś marnym wierszykiem, wydrukowanym na odwrotnej stronie.
List brzmiał, jak następuje:

„Fatalna Katiu!

Jutro dostanę pieniądze i oddam Ci Twoje trzy tysiące, a wtedy żegnaj mi, Ty ogromnego gniewu niewiasto, i pożegnaj się z miłością moją. Z nami już koniec. Jutro starać się będę o te pieniądze, a jeżeli mi ich nikt nie da, to daję Ci najświętsze słowo honoru, że pójdę do ojca, głowę mu rozwalę i pieniądze mu wyjmę z pod poduszki, byleby Iwan odjechał. Do ciężkich robót pójdę, a pieniądze Ci oddam. Żegnaj Ty mi! Pokłon Ci do ziemi oddaję, bo wobec Ciebie jestem podły. Przebacz mi! Chociaż nie, lepiej nie przebaczaj, lżej będzie Tobie i mnie. Milsze mi wygnanie i katorga, niż miłość Twoja, kocham inną, sama już wiesz o tem, więc jakżebyś mi mogła przebaczyć? Zabiję grabieżcę mego i ucieknę od was wszystkich. I tamtej także, bo Ty jej nie zazdrość. Ona także cierpi. Bądź zdrowa.
P. S. Przekleństwo Ci ślę, a przecież poważam Cię, czuję to w tajnem drżeniu jakiejś struny, która mi jeszcze w sercu została, ale i tę wydrę.
Zabiję się, ale wpierw zabiję tego psa, który mnie ograbił i pieniądze Ci rzucę pod nogi. Podłym mnie możesz nazwać, ale nigdy złodziejem. Czekaj odemnie trzech tysięcy, są one tam, u tego psa pod poduszką. To nie będzie kradzież, bo zabiorę tylko to, co moje. I nie waż się patrzeć na mnie z pogardą, bom nie złodziej, tylko morderca. Mordercą zostanę, aby nie znosić dłużej pogardy Twej i miłości.
Całuję Twoje nogi, bądź zdrowa.
P. S. Katia, módl się za mnie, abym pieniądze te dostał, inaczej krew popłynie. Zabij mnie.

Niewolnik Twój i wróg
D. Karamazow.”

Przeczytawszy ten dokument, Iwan był zupełnie przekonany, że brat jego, Dymitr, dokonał mordu. w takim razie zabójcą nie mógł być Smerdiakow, a jeżeli nie Smerdiakow, więc i nie on, więc i na nim nie cięży żadna odpowiedzialność, ani współwina. Wobec tego zapomniał prawie o podejrzeniach swoich, a wkrótce sam się począł dziwić, jak mógł dręczyć się do tego stopnia tak nieuchwytnemi poszlakami. O Smerdiakowa wcale się nie dowiadywał, raz tylko usłyszał o nim, że jest coraz słabszy, a młody doktór, Warwiński, utrzymywał, że niezawodnie skończy na obłąkaniu. Tymczasem sam Iwan uczuł się niedobrze. Na usilne naleganie Katarzyny zasięgnął porady lekarskiej znakomitego doktora, sprowadzonego z Moskwy dla procesu Dymitra.
W tymże czasie stosunek jego z Katarzyną stał się do najwyższego stopnia zaostrzony. Odnosili się do siebie, jak dwoje wrogów, śmiertelnie się nienawidzących, a jednocześnie śmiertelnie w sobie zakochanych. Katarzyna miewała niekiedy krótkie, ale bardzo silne powroty miłości do Dymitra, co również doprowadzało Iwana prawie do szału.
Nienawidził wówczas Dymitra, mimo to, odwiedzał go w więzieniu i nakłaniał do ucieczki. Ucieczkę tę sam obmyślił i przygotował i miał zamiar ponieść sam wszelkie jej koszta. Jak ostra drzazga wpiła mu się w pamięć wzmianka Smerdiakowa, że dla niego korzystnie byłoby widzieć w Dymitrze mordercę, ponieważ wtedy spadek jego po ojcu zwiększyłby się o dwadzieścia tysięcy rubli. Dlatego to właśnie gotów był wydać własne pieniądze na ułatwienie tej ucieczki.
Katarzyna, która sama podtrzymywała w nim zawsze przekonanie o zbrodni Dymitra, rzuciła mu naraz w oczy zarzut, że on to zwrócił podejrzenie na brata.
Był to najzupełniejszy fałsz, wypowiedziany w rozdrażnieniu, mimo to, Iwan uczuł się nim do żywego dotknięty. Gdy jeszcze dowiedział się, że i Katarzyna chodziła do Smerdiakowa i miała z nim jakąś rozmowę, postanowił udać się raz jeszcze do tego człowieka, aby wybadać go poraz ostatni. „Zabiję go chyba tym razem” — myślał po drodze.
Gdy przyszedł, Marya Kondratiewna wybiegła na jego spotkanie, prosząc go, aby nie męczył chorego zbyt długą rozmową.
— Taki już słaby, że nawet herbaty nie chciał pić, — mówiła z żalem — przytem ma gorączkę.
— Czy bredzi? — spytał Iwan.
— Ależ nie, przeciwnie, cichy jest, cichuteńki i słowa do nikogo nie powie — upewniała Marya Kondratiewna.
Iwan otworzył drzwi i wszedł do izby. W izbie było znów bardzo gorąco, przytem zaszły małe zmiany w umeblowaniu. Miejsce jednej z ławek zajęła duża, skórzana sofa, na której zasłana była dość czysta pościel. Przed kanapą ustawiono stół, przez co w izbie zrobiło się bardzo ciasno. Smerdiakow siedział oparty o poduszki; zmienił się bardzo, schudł i pożółkł. Oczy mu wpadły, dolne powieki były całkiem sine. Wchodzącego Iwana spotkał spojrzeniem zupełnie obojętnem, i nie zdziwił się ani trochę jego przybyciem.
— Widzę, żeś naprawdę chory — rzekł Iwan, siadając — nie będę cię długo zatrzymywał, odpowiedz mi tylko na jedno. Była tu u ciebie Katarzyna Iwanowna?
Smerdiakow milczał długo, w końcu odrzekł z nieopisaną pogardą:
— A! była, ale już dawno o niej zapomniałem.
Mówiąc to, spojrzał na Iwana z bezprzytomną prawie nienawiścią.
— Słuchaj, — rzekł Iwan — pamiętaj, że nie odejdę ztąd, póki mi nie odpowiesz.
— Z pańskiem zdrowiem, widzę, także niedobrze, — mówił Smerdiakow, jakby nie słyszał słów Iwana — czemu to pan tak schudł? a oczy panu pożółkły, białka ma pan zupełnie żółte.
— Zostaw, u dyabła, w spokoju moje zdrowie i odpowiadaj na pytania.
— Nie mam tu nic do odpowiadania.
— Zobaczysz, że cię do tego zmuszę.
— I czego się pan tak lęka? — pytał Smerdiakow, już nie z pogardą, a ze wstrętem prawie patrząc na swego gościa. — Jutro sąd, ale panu nic się nie stanie, idź pan do domu i śpij spokojnie.
— Nie rozumiem, czegobym się miał lękać — odrzekł Iwan, a jednocześnie uczuł, że na duszę jego powiał dziwny chłód.
— Mówię panu, że niema się pan czego lękać, przecież to nie pan zabił.
Iwan drgnął, słysząc te słowa, przypomniał mu się Alosza. Skoczył z miejsca i chwycił Smerdiakowa za ramiona.
— Mów wszystko, wężu ty! mów wszystko!
Smerdiakow nie zląkł się ani trochę.
— A jeżeli tak, to widać, że pan zabił — rzekł spokojnie.
Iwan puścił go i opadł na krzesło.
— Cóż to? czy zmysły straciłeś?
— Czy panu jeszcze nie dokuczyło grać taką komedyę? Siedzimy tu przecież we cztery oczy i możemy sobie prawdę powiedzieć. Pan jest główny zabójca, pan obmyślił, przygotował, a ja tylko spełniłem.
— Spełniłeś! jakto, więc tyś zabił? — wyjąkał Iwan, stygnąc prawie. Miał uczucie jakby mu się coś rozpadło w mózgu, i zadrżał cały chłodnym jakimś dreszczem. Smerdiakow szczerze się zdziwił strachem Iwana, był dotąd pewien, że tamten udaje tylko, aby na niego całą winę zwalić.
— Więc pan naprawdę nie wiedział? — pytał z niedowierzaniem.
Iwan patrzył na niego zmartwiałą źrenicą.
— Słuchaj! — rzekł zcicha. — Boję się ciebie, boś ty może nie człowiek, a sen lub zmora.
— Niema tu żadnej zmory, prócz nas dwóch, a i kogoś jeszcze trzeciego, który znajduje się tu z pewnością w tej chwili.
— Któż to? kto? — pytał Iwan nieprzytomnie, oglądając się na wszystkie kąty izby.
— To Bóg, którego oko patrzy tu na nas teraz. Tylko go pan próżno nie szukaj, bo go nie obaczysz.
— Tyś skłamał — zawołał nagle Iwan. — Nie zabiłeś, a tylko mówisz tak umyślnie, aby mnie draźnić.
— Poczekaj pan — rzekł Smerdiakow i wysunął naprzód lewą nogę i zaczął powoli odwijać nogawicę spodni. Okazało się, że ma na nodze długą, białą pończochę, bardzo przylegającą; odpiął podwiązkę, a zapuściwszy rękę za pończochę począł jakby coś szukać palcami. Iwan patrzył na to i nagle przyszło mu na myśl, że może Smerdiakow oszalał.
— Waryat! — krzyknął z przestrachem i skoczył tak gwałtownie, że się oparł plecami o ścianę, do której przywarł.
Smerdiakow, nie zważając na to, wydobył wreszcie z poza pończochy pakiet jakiś, zawinięty w papier, i położył go na stole.
— Patrz pan — rzekł zcicha.
— Co takiego? — pytał Iwan z trwogą.
— Niech pan raczy obejrzeć.
Iwan przystąpił machinalnie do stołu i zaczął rozwijać papier, ale cofnął się znów, jakby za dotknięciem oślizgłej skóry obrzydłego płazu.
— Ręce panu drżą — zauważył Smerdiakow i rozwinął papier sam, a wtedy wypadły z niego trzy paczki banknotów.
— Policz pan, tu jest trzy tysiące, nic nie brakuje. Weź pan je sobie.
Iwan patrzył na pieniądze, blady jak płótno.
— Więc pan naprawdę nie wiedział? — spytał jeszcze raz Smerdiakow.
— Nie, nie wiedziałem, myślałem, że to Dymitr, brat. — Tu chwycił się obu rękami za głowę. — Słuchaj! Czyś ty sam zabił, czy z nim, z bratem moim?
— Z nikim, tylko z panem, z panem tylko, a Dymitr Fedorowicz jest bez winy.
— Dobrze, dobrze! O mnie potem, jak mi ręce drżą, słowa nie mogę wymówić.
— A przedtem taki pan był odważny, a wszystko, mówiłeś, dozwolone jest człowiekowi.
— Mów, mów teraz wszystko!
Iwan umilkł, czując, że Smerdiakow powie teraz całą prawdę.
— Gdyś pan wyjechał, upadłem w piwnicy.
— Dostałeś naprawdę ataku, czy udawałeś?
— Naturalnie, że udawałem, zeszedłem najspokojniej po schodach, a potem ułożyłem się na podłodze i zacząłem jęczeć i rzucać się, dopóki mnie nie zabrali i nie wynieśli.
— Jakto? i cały czas udawałeś?
— A nie, na drugi dzień rano dostałem naprawdę ataku i to tak silnego, jakiego dawno nie miałem, i leżałem dwa dni bez pamięci.
— Przynieśli mnie do mieszkania Grigora, a Marta ułożyła mnie za przegródką, jak to zawsze robiła, gdy byłem chory. Ona była dla mnie od małości bardzo dobra. Leżałem tam, jęcząc zcicha, a wciąż czekałem na Dymitra Fedorowicza.
— A gdyby nie był przyszedł?
— Toby się nic nie stało. Bez niego nie odważyłbym się.
— Dobrze, dobrze. Mów tylko wyraźnie, bo nie zupełnie cię rozumiem.
— Byłem pewien, że Dymitr Fedorowicz przyjdzie, tak go już usposobiłem. Wiedząc o znakach, mógł się łatwo przedostać do wnętrza domu i zabić Fedora Pawłowicza.
— Czekaj! — przerwał Iwan.
— Gdyby go zabił, toby i pieniądze zabrał. To ja wmówiłem w niego, że Fedor Pawłowicz trzyma je pod poduszką, a to nie było prawdą. Przecież byłoby to bardzo głupio trzymać pieniądze pod poduszką, każde dziecko to pojmie, a mimo to, wszyscy uwierzyli, i sąd, i adwokaci. Głupie ludzkie sądy. Pieniądze trzymał Fedor Pawłowicz w szkatułce pod kluczem, a potem ja sam mu doradziłem, aby je ukrył w kącie, za obrazami, bo ich tam nikt szukać nie będzie. Gdyby więc Dymitr Fedorowicz zabił, to najpewniej uciekłby z pośpiechem, jak robi każdy morderca, albo też zaaresztowanoby go. A zawsze jabym zabrał pieniądze, tej samej nocy jeszcze, albo na drugi dzień.
— A dalej co? Mów.
— Leżałem, nasłuchując. Ktoś krzyknął tak, że Grigor zbudził się i poszedł patrzyć. Nasłuchiwałem jeszcze i znowu krzyk, a potem cicho — to Grigor jęczał, a i pan krzyczał, stojąc w oknie. Wtedy już wstałem i podszedłem pod okno, pytając co to? A pan mi na to: „Był — mówił — był, a teraz uciekł. Grigora zabił, on tam leży pod płotem.” O Dymitrze Fedorowiczu to wszystko mówił. Poszedłem szukać Grigora i znalazłem go. Leżał bez ducha i wcale się nie odzywał. Wtedy to taka zdjęła mnie chęć, taka chęć, że i oprzeć się nie mogłem, chciałem zaraz w tej chwili skończyć, dopóki Grigor leży bez czucia i nic widzieć nie może. Wróciłem wtedy do pana i mówię: „A ona tu jest, Agrafia Aleksandrówna, przyszła, prosi, byście wyszli”. Uwierzył zaraz i ucieszył się, jak dziecko. „Gdzie? — pyta — gdzie?” „Tam — mówię — stoi w ogrodzie, niech pan drzwi otworzy.” Patrzy przez okno i wierzy, to nie wierzy, a boi się otworzyć drzwi. Ee! myślę, to już źle, kiedy on i przedemną strach czuje; aż się nogi podemną ugięły ze strachu, że nie otworzy mi drzwi i nie wpuści do pokoju, a wtedy wszystkoby przepadło. Wtedy przyszło mi na myśl wystukać umówione znaki i, dziwno, na słowa mi nie wierzył, a gdy tylko znaki wystukałem, zaraz drzwi otworzył. Wszedłem, ale on stoi, zagradza mi drogę, abym nie szedł dalej. „Przyprowadź ją tutaj”, mówi. A ja mu na to: „A kiedy boi się wejść, krzyku się zlękła i schowała się w krzaki. Niech ją pan sam zawoła, przed okno.” A on, jakby coś czuł, nie chce odemnie odejść; ja pierwszy podszedłem do okna, wychyliłem się i zacząłem wołać. „Ona tu jest, śmieje się do pana.” Jak tylko to posłyszał, że się to w niej bezrozumnie kochał, skoczył do okna i cały się wysunął, wypatrując. Wtedy to wziąłem ze stołu żelazny przycisk, ten, pan wie, co tam zawsze leży, przeszło trzy funty waży i, rozmachnąwszy z całej siły, uderzyłem go w ciemię. Osunął się odrazu bez jęku, a ja poprawiłem drugi i trzeci raz. Wtedy dopiero zwalił się na ziemię, na wznak, cały we krwi. Otarłem przycisk, opatrzyłem swoje ubranie; żadnej na mnie plamki nie było, nigdzie krew nie bryznęła. Poszedłem w kąt, wyjąłem pieniądze z za obrazu, rzuciłem kopertę na ziemię i różową wstążeczkę. Poszedłem do ogrodu, trzęsąc się, jak w febrze, poszedłem do tej jabłoni z dziuplą, pan wie. Dawno już sobie to miejsce upatrzyłem. Zawinąłem pieniądze w papier, potem w przygotowaną umyślnie szmatkę, i zasunąłem je głęboko w wydrążony pień. Leżały tam dwa tygodnie; zabrałem je potem, gdy mnie już ze szpitala wypuszczono.
— Poczekaj! — pochwycił znowu Iwan — a drzwi! Jeśli ty je otworzyłeś, to nie mógł ich widzieć Grigor, który leżał wtedy nieprzytomny. A on przecież uparcie dowodzi, że widział je otwarte i to największa poszlaka przeciw Dymitrowi.
— Grzegorzowi wydało się, a to uparty człowiek, jak raz coś sobie wyobrazi, to już nie odstąpi, ja go znam.
To już tak na pana szczęście wypadło, bo przez te drzwi z pewnością jutro sędziowie pana Dymitra skażą.
— Słuchaj! — mówił Iwan — chciałem cię jeszcze o wiele rzeczy zapytać, ale nie wiem, nie pamiętam, gubię się w tem. Powiedz mi przynajmniej jedno: dlaczego rzuciłeś na podłogę kopertę i wstążeczkę, jakby umyślnie zostawiając taki dowód?
— Była do tego przyczyna — odparł Smerdiakow. — Gdyby pieniądze ukradł człowiek znajomy, swój, który widział je może na własne oczy, jak ja np., to z pewnością wsunąłby je do kieszeni, nie otwierając. Zupełnie co innego taki, jak Dymitr Fedorowicz, który o pieniądzach tylko słyszał, ale ich nigdy nie widział. Ten musiał się przedewszystkiem przekonać czy są i przeliczyć. Przytem Dymitr Fedorowicz nie był złodziejem, chwalił się już wpierw na całe miasto, że odbierze od ojca pieniądze, niby swoją własność. Dymitr Fedorowicz nie zwyczajny kraść, dlatego, rozerwawszy kopertę, nie podjąłby jej z ziemi, jak zwykły złodziej i z pewnością zostawiłby dowód na siebie, nie zauważywszy tego nawet.
To samo powiedziałem prokuratorowi przy śledztwie, nie otwarcie, ale tak niby nieumyślnie, jak człowiek ciemny, a on to wziął zaraz na język, jakby sam wynalazł, aż mu ślina do ust szła.
— Jakto? Toś ty to wszystko z góry obmyślił? — spytał Iwan, patrząc ze zdumieniem na Smerdiakowa. — Toś ty nie głupi, daleko, daleko jesteś inteligentniejszy, niż myślałem.
Wstał z zamiarem przejścia się po izbie, ale była tak zastawiona, że, postąpiwszy parę kroków, usiadł znów na krześle, jeszcze bardziej rozdraźniony.
— Słuchaj ty! nieszczęsny, ty nędzny człowieku, czy ty rozumiesz, że jeżeli cię w tej chwili nie zabiłem, to tylko dlatego, że potrzebny mi jesteś na jutro, abyś złożył swoje zeznanie sędziom. Co do mnie, być może, że jestem także winny, być może, że gdzieś w głębi duszy taiło się we mnie skryte życzenie, aby ojciec mój umarł, ale w każdym razie nigdy tobie takich myśli nie podsuwałem, nigdy cię nie namawiałem, nigdy, nigdy. Mimo to, pójdę jutro do sądu i świadczyć będę przeciw sobie, i ty ze mną pójść musisz, razem złożymy zeznanie, razem.
— Pan jest bardzo chory — zauważył Smerdiakow, bez cienia już szyderstwa, raczej ze współczuciem — białka masz pan zupełnie żółte.
— Razem pójdziemy, razem — powtórzył Iwan.
— Nie zrobi pan tego — zaprzeczył stanowczo Smerdiakow. — Przedewszystkiem będzie panu wstyd tak się obwiniać, a potem będzie to zupełnie bezskuteczne, bo ja wszystkiemu zaprzeczę i powiem, że pan to wszystko mówi z gorączki, z przywidzenia, albo z wielkiej miłości do brata, za którego pan chcesz się poświęcić. Któż panu uwierzy, kiedy nie masz pan żadnych dowodów?
— Pieniądze pokażę — rzekł Iwan.
— A! pieniądze. Weź je pan sobie, całkiem mi są już teraz niepotrzebne — odparł Smerdiakow drżącym głosem, podsuwając Iwanowi banknoty. — Miałem ja wpierw myśl, że za pieniądze te pojadę do Moskwy, albo zagranicę, że to niby, jak pan mówił, wszystko człowiekowi dozwolone, i cnoty niema, i wiara niepotrzebna. Wszystkiego tego pan mnie nauczył.
— Własnym rozumem doszedłeś — uśmiechnął się gorzko Iwan.
— Nie, to za waszem przewodnictwem.
— A cóż teraz? Uwierzyłeś w cnotę, skoro pieniądze oddajesz.
— Nie, nie uwierzyłem — wyszeptał Smerdiakow.
— Więc dlaczegóż oddajesz?
— Bo, widzi pan... Pierwej toś pan był taki odważny i mówiłeś, że wszystko wolno, a dlaczego teraz taki pan jesteś zastraszony i sam przeciw sobie chcesz świadczyć; tylko, że pan tego nie zrobi.
— Zobaczymy — rzekł Iwan.
— Nie zrobi pan, nigdy! Pan jest człowiek uczony i pieniądze pan bardzo lubi, ja to wiem. I poważanie ludzkie pan chce mieć, bo pan jest bardzo dumny i kobiecą urodę lubi pan nad miarę, a przedewszystkiem chciałbyś pan żyć w spokoju i wygodzie, i żeby się nikomu nie kłaniać, to najbardziej! Nie zechcesz pan sobie tak życia marnować, boś pan ze wszystkich synów najbardziej podobny do Fedora Pawłowicza, taką samą masz duszę.
— Tyś wcale nie głupi — powtórzył jeszcze raz Iwan. — Pierwej miałem cię za głupiego, widzę, że się myliłem.
— Z pychy swojej miałeś mnie pan za głupiego. Proszę, niech pan weźmie pieniądze.
Iwan wziął banknoty i wsunął je do kieszeni, potem wstał z miejsca, powtarzając jeszcze raz:
— Pamiętaj, że jeżeli cię nie zabiłem, to jedynie dlatego, że potrzebny mi jesteś na jutro.
— A zabij mnie pan, i owszem, zabij, choćby zaraz — mówił Smerdiakow, patrząc dziwnie na Iwana. — Ale gdzietam, pan się nie odważy na nic, na nic się pan teraz nie odważy, a pierwej był pan taki śmiały.
— Do jutra! — krzyknął Iwan.
— Niech mi pan jeszcze raz pokaże te pieniądze — prosił Smerdiakow.
Iwan zatrzymał się, wyjął banknoty z kieszeni; Smerdiakow patrzył na nie jakie dziesięć sekund.
— No, już teraz może pan iść.
Ale gdy Iwan odszedł, krzyknął jeszcze raz:
— Iwanie Fedorowiczu!
— Czego chcesz?
— Bywaj pan zdrów, Iwanie Fedorowiczu!
Iwan wyszedł z izby. Na dworze smagała go w oczy mroźna zamieć — uczuł się dziwnie słabym. „To czysto fizyczne uczucie” — pomyślał z radością. Czuł w duszy ogromne zadowolenie. Koniec już wahaniom, niepokojom, postanowienie powziął niezmienne. Uszedłszy kilka kroków, potknął się o coś. Pochylił się i przekonał, że to leży pijany chłop, do połowy już zasypany śniegiem. Iwan zajął się ratowaniem go. Zastukał do sąsiedniego domku, gdzie było w oknie światło, wywołał rzemieślnika, który tam mieszkał i z jego pomocą przeniósł śpiącego do najbliższego posterunku policyjnego. Tam polecił go opiece strażników, i dał im za to trzy ruble, kazał sprowadzić doktora, słowem, zajął się bardzo gorliwie tym obcym sobie przechodniem, co mu zajęło przeszło godzinę. Pomyślał też sobie, że gdyby go był spotkał w innej chwili swego życia, to splunąłby obojętnie i przeszedł mimo. „Oni mają mnie za waryata, a ja kontrolować mogę własne czynności” — pomyślał z radością. Gdy jednak przyszedł do swego mieszkania, znikł gdzieś naraz cały jego spokój i zadowolenie. Do serca jego wcisnęło się coś wstrętnego i bolesnego, myśl o czemś zewnętrznem, nienawistnem i dręczącem, co znajdować się musiało w tym pokoju. Usiadł znużony na kanapie i uczuł zawrót głowy. Chory się czuł i bezsilny. Drzemał jakiś czas, ale jakimś niezdrowym, gorączkowym snem. Obudziwszy się, wstał i przeszedł się po pokoju, chcąc odegnać senność. Zdawało mu się, że bredzi, ale nie interesował się swoją chorobą, a raczej oglądał się niespokojnie po wszystkich kątach pokoju, jakby czegoś szukając. Powtórzyło się to kilka razy. Wreszcie wzrok jego zatrzymał się na jednym punkcie. Iwan uśmiechnął się, a jednocześnie rumieniec gniewu wystąpił mu na twarz. Siedział długo w jednem miejscu, z głową opartą na rękach, a oczy jego biegły co chwila ukosem w pewnym kierunku. Tam, naprzeciw, w rogu kanapy, zauważył coś, co go draźniło, a jednocześnie przyciągało jego uwagę.

KONIEC CZĘŚCI PIĄTEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.