Bracia Karamazow/Rozdział dziewiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ SZÓSTA.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Szatan. — Halucynacye Iwana.

Tu wypada nam zastanowić się chwilę nad ówczesnym stanem Iwana. Był on już poważnie chory, u progu silnej gorączki nerwowej, która rozwijała się w nim od pewnego czasu. Dotąd nie poddawał się jeszcze, odwlekając chorobę wysiłkiem woli tylko.
Iwan wiedział, że jest chory, ale nie chciał w żaden sposób poddać się, nie chciał uledz w tej stanowczej chwili życia, w której powinien był wystąpić śmiało i odważnie wobec wszystkich, a także oczyścić się niejako sam przed sobą...
Sprowadzony z Moskwy przez Katarzynę doktór, do którego zwrócił się po radę, znalazł w nim silny rozstrój nerwowy i nie zdziwił się bynajmniej, gdy Iwan przyznał mu się, z wielką wszelako niechęcią, że miewa niekiedy halucynacye.
— To bardzo naturalne w pańskim stanie; trzeba się poważnie leczyć, inaczej może być z panem źle.
Ale Iwan nie usłuchał tej rozsądnej rady i nie myślał o leczeniu.
— Chodzę jeszcze, — myślał — siły mam, więc czas jakiś wytrzymam, a gdy mnie już całkiem z nóg zwali, niech mnie wówczas leczy, kto chce.
I tak siedział w tej chwili, zdając sobie dokładnie sprawę, że jest w gorączce i wpatrywał się upornie w jakiś punkt na przeciwległej ścianie.
Tam, na kanapie, ukazał mu się jakiś nieznajomy, który wszedł tu niewiadomo jak i kiedy, bo Iwan pamiętał doskonale, że nie było go w pokoju w chwili, gdy powrócił od Smerdiakowa.
Był to typowy rosyjski dżentelmen, niezbyt młody, z długimi ciemnymi włosami, dobrze już przypruszonymi siwizną, i takąż bródką, strzyżoną w klin. Ubrany był w brązowy tużurek, pochodzący widocznie od najlepszego krawca, ale dobrze już przenoszony i cokolwiek wyszły z mody. Miał u koszuli biały gors i długi jedwabny krawat, związany pod szyją bardzo szykownie, ale po bliższem rozpatrzeniu białość koszuli nie była bez zarzutu, a krawat był także zniszczony. Kraciaste spodnie leżały doskonale, ale były trochę za jasne i za wązkie, jakich dziś już nie noszą, w ręku trzymał biały miękki kapelusz, także niezupełnie świeży i nieodpowiedni do sezonu. Słowem, wygląd gościa był przyzwoity, zdradzający jednak bardzo szczupłe środki pieniężne. Zdawał się być jednym z posiadaczów ziemskich, przywykły widocznie do obracania się w najlepszych towarzystwach; zachował i teraz stosunki światowe, tylko, że zeszedł do roli eleganckiego pieczeniarza, którego sadza się wprawdzie przy stole, nawet przy gościach, nie na pierwszem jednak miejscu. Uprzejmy i giętki, umiejący dobrze opowiadać, siada chętnie do kart, gdzie brakuje partnera, ale niechętnie podejmuje się poważniejszych obowiązków, jeśli mu je kto próbuje narzucić. Taki pan bywa samotnikiem, bez rodziny, jeżeli jest wdowcem i ma dzieci, to dzieci te chowają się u jakichś zagadkowych ciotek, o których prawie nie wspomina w lepszem towarzystwie, jakby się wstydząc takiego pokrewieństwa. Odwyka też od nich z czasem prawie zupełnie, przypominając sobie ich istnienie zaledwie raz do roku, w dzień swoich imienin, na które przychodzą zwykle od nich powinszowania.
Fizyonomia gościa wyrażała już nie dobroduszność, ale jakąś, na wszystko gotową, uprzejmość; nie miał przy sobie zegarka, ale natomiast zaopatrzony był w lornetkę, przewieszoną na czarnej wstążce. Na średnim palcu prawej jego ręki błyszczał gruby złoty pierścień, z tanim opalem.
Iwan Fedorowicz patrzył gniewnie na tę dziwną figurę i milczał, nie chcąc zaczynać z nim rozmowy. Gość milczał także, zachowując się jak domowy wiejski rezydent, którego tylko co zaproszono na herbatę, dla dotrzymania towarzystwa panu domu, który jednak milczy, nie chcąc przeszkadzać swemu chlebodawcy.
— Słuchaj — rzekł wreszcie gość do Iwana. — Idąc do Smerdiakowa, chciałeś się dowiedzieć, co robi Katarzyna Iwanowna, tymczasem wcale się o to nie zapytałeś.
— Ach, prawda — wyrwało się mimowoli Iwanowi, i twarz jego spochmurniała. — Prawda, zapomniałem. — Teraz, zresztą, wszystko jedno — szepnął jakby sam do siebie — jutro się wszystko rozstrzygnie. O, ty sobie nie wyobrażaj — dodał z nagłym gniewem, zwracając się do gościa, — że ci uwierzę, żeś to ty mi przypomniał, przypomniałbym sobie sam.
— To nie wierz — uśmiechnął się pobłażliwie dżentelmen, — wiara nie znosi przymusu. Przytem niema dla niej żadnych dowodów materyalnych. Apostoł Tomasz uwierzył nietylko dlatego, że ujrzał Chrystusa, ale dlatego, że pragnął uwierzyć, jeszcze zanim go ujrzał. A spirytyści, naprzykład (ogromnie ich lubię) wyobrażają sobie, że przynoszą ogromny pożytek dla wiary, ponieważ czart pokazuje im różki z tamtego świata. Och ludzie! ludzie! tamten świat i materyalny dowód, che! che! oni jeszcze nie rozumieją, że materyalny dowód to na istnienie piekła, nie zaś nieba. Stanowczo zapisuję się do towarzystwa zwolenników idealizmu i będę im robił opozycyę. Realista jestem, ale nie materyalista, che, che, che!
— Słuchaj! — rzekł nagle Iwan, wstając z za stołu — mam w tej chwili malignę, czuję, że bredzę w gorączce. Kłam, ile chcesz, ale nie wyobrażaj sobie, że doprowadzisz mnie do takiego stanu, jak ostatnim razem. Czasem nie widzę cię i nie słyszę twego głosu, ale zawsze odgaduję, co masz powiedzieć, bo ty, to ja, ja sam, i to ja mówię, a nie ty. Nie pamiętam już, czy widziałem cię zeszłym razem na jawie, czy we śnie, ale teraz ochłodzę sobie głowę chustką i znikniesz natychmiast.
Iwan wstał i, jak zapowiedział, umoczył chustkę w wodzie i obwiązał nią sobie głowę.
— Bardzo mnie to cieszy, że mówisz mi poprostu ty — zaczął znowu gość.
— Głupcze! — zaśmiał się Iwan — czy myślisz, że będę się z tobą bawił w ceremonie, tytułując cię panem. Wesół jestem dziś, tylko mnie głowa boli, i dlatego proszę cię, nie mędrkuj. Jeśli nie możesz wynieść się ztąd, to przynajmniej kłam z talentem, wesoło. Pieczeniarzem jesteś przecie, więc umiesz wymyślać ciekawe historyjki. Ależ to uparta z ciebie mara. Nie boję się ciebie jednak, przemogę cię i nie zawiozą mnie do domu waryatów.
— Pieczeniarzem mnie nazywasz, wyborne określenie, czemże innem jestem tu, na ziemi. Ale czy wiesz, że, słuchając cię, widzę z radością, że zaczynasz uważać mnie za coś istniejącego realnie, nie za twór własnej wyobraźni, jak zeszłym razem jeszcze.
— Ani przez jedną chwilę nie miałem cię za istotę rzeczywistą — krzyknął z wściekłością Iwan. — Tyś kłamstwo! mara! przywidzenie! Tyś choroba moja. Tylko, że nie wiem, czem ciebie unicestwić i muszę przez czas jakiś jeszcze znosić twoją obecność. Ty jesteś halucynacyą, emanacyą ze mnie, uosobieniem najgłupszych i najpodlejszych moich uczuć i myśli. Z tego punktu widzenia byłbyś może nawet dla mnie ciekawy, gdyby nie to, że nie mam teraz czasu zajmować się tobą.
— Przyznaj jednak, — odparł gość — że niedawno jeszcze, rozmawiając z Aloszą, uważałeś mnie za zjawisko realne. Pytałeś przecie: „Zkąd wiesz to wszystko, widocznie od niego.” Od niego — znaczyło odemnie, wierzyłeś więc wówczas w moje istnienie.
— To była chwilowa słabość, ale naprawdę, nie mogłem przecież w ciebie wierzyć, nie wiem zresztą, czy widziałem cię wtedy we śnie, czy na jawie.
— A dlaczego obszedłeś się tak ostro z Aloszą? przecież on taki sympatyczny, ja sam czuję się wobec niego winny, z powodu starca Zosimy.
— Milcz, lokajska duszo, i nie wspominaj Aloszy; jak śmiesz wymawiać jego imię — mówił Iwan ze śmiechem.
— Gniewasz się niby, a śmiejesz się, to dobry znak; wogóle rozmawiasz dziś ze mną daleko uprzejmiej, niż ostatnim razem. Wiem już, zkąd pochodzi ta zmiana — to owo szlachetne postanowienie.
— Nie wspominaj mi o tem — krzyknął Iwan gwałtownie.
— Rozumiem, rozumiem. C’est noble, c’est charmant, idziesz jutro bronić brata i oddajesz się w ofierze. Prawdziwie po rycersku.
— Milcz, bo rózgami cię oćwiczę!
— I owszem, bij, ucieszy mnie to nawet, jako materyalny dowód mego istnienia; widma nie można przecież ćwiczyć rózgami. Chociaż żart na stronę, wolałbym, żebyś postępował ze mną trochę delikatniej, a ty ciągle: „głupcze! lokajska duszo!” Co za wyrażenia!
— Łając ciebie, łaję przecież samego siebie — zaśmiał się znowu Iwan. — Bo ty, to ja, tylko z inną mordą. Mówisz poprostu to tylko, co ja myślę, i nie możesz mi powiedzieć nic nowego.
— Jeśli wpadam na jedne z tobą myśli, to przynosi mi to tylko honor i zaszczyt — przemówił gość z dystynkcyą.
— Tylko, że wybierasz najwstrętniejsze i najgłupsze z moich myśli, zwłaszcza najgłupsze. Głupi jesteś i podły. Nie zniosę dłużej twego widoku. Co robić? co robić? — zgrzytnął zębami Iwan.
— Przyjacielu, jestem dżentelmenem i chcę być odpowiednio traktowany — rzekł gość tonem pojednawczym i dobrodusznym. — Ubogi jestem, no i nie powiem, żeby bardzo uczciwy, w świecie uważają mnie ogólnie za upadłego anioła. Dalibóg, nie mogę sobie wyobrazić, jakim sposobem mogłem kiedykolwiek być aniołem. Jeżeli byłem nim, to w każdym razie tak dawno, że mogłem już o tem zapomnieć. Obecnie chodzi mi tylko o moją reputacyę przyzwoitego człowieka i staram się być przyjemnym. Tu, na ziemi, oczerniono mnie pod wielu względami. Za bardzo ludzi kocham. Gdy przychodzę tu was odwiedzić, to życie moje nabiera niejako realnych kształtów i to robi mi wielką przyjemność. Wszelka obstrukcyjność przykrą mi jest, podobnie jak i tobie, a przytem lubię wasz ziemski realizm. Tu, u was, wszystko jest jasno określone — geometrya, formuła, a u nas same jakieś niewiadome zrównania. Chodzę tu sobie i marzę (ja bardzo lubię marzyć), nawet staję się przesądny, nie śmieję się, to bardzo przyjemnie być przesądnym. Nabieram tu wszystkich waszych przyzwyczajeń. Do łaźni miejskiej chodzę. Pasyami lubię parzyć się z waszymi popami i kupcami. Ideałem moim jest wcielić się choć raz w jaką grubą siedmiopudową przekupkę i wierzyć w to, w co ona wierzy. Pójść do cerkwi i świecę postawić przed obrazem, jak ona to robi, wtedy dopiero przeszłyby moje cierpienia. A i leczyć się u was bardzo lubię. Na wiosnę, kiedy tu panowała ospa, poszedłem do magistratu i kazałem ją sobie szczepić, wprawiło mnie to w tak doskonały humor, aż ofiarowałem dziesięć rubli na braci Słowian. Ale ty coś nie słuchasz, nie w humorze dziś jesteś. Ja wiem — chodziłeś wczoraj do doktora. I cóż ci powiedział? jakże tam z twojem zdrowiem?
— Głupi jesteś.
— Za to ty rozumny. Ja wcale nie przez współczucie się pytam. Nie chcesz, to nie odpowiadaj. Ot i znów reumatyzm powraca.
— Głupi jesteś — powtórzył Iwan.
— A ty wciąż jedno. Przeszłego roku nabawiłem się takiego reumatyzmu, że do tej pory pozbyć się go nie mogę.
— Dyabeł z reumatyzmem.
— A czemużby nie? Skoro raz wezmę na siebie postać ludzką, tem samem przyjmuję wszelkie następstwa. Satane sum et nihil humanum, a me aljenum puto.
— Czekaj-no, czekaj, to wcale nie głupie. Satane sum et nihil humanum.
— Przecie ci się coś podobało.
— A wiesz, że to nie odemnie wziąłeś — zastanowił się nagle Iwan. — Dziwna rzecz, nic podobnego nie przyszło mi jeszcze do głowy.
— Wreszcie coś nowego. C’est du nouveau, n’est ce pas. Na ten raz będę uczciwym i wytłómaczę ci całą rzecz. Słuchaj, nieraz się zdarza, że w snach, a zwłaszcza w marzeniach sennych, wywołanych rozstrojem żołądka, czy innemi jakiemi czysto fizycznemi przyczynami, widuje człowiek obrazy tak plastyczne, zdarzenia tak skomplikowane, a jednocześnie tak realne, sytuacye związane z sobą tak logicznie, a jednocześnie tak ciekawe, że przysięgam ci — sam nawet Lew Tołstoj nie stworzyłby podobnych. A sny takie miewają przeważnie ludzie całkiem pospolici — czynownicy, felietoniści, popi. Mnie samemu opowiadał pewien minister, że najlepsze pomysły przychodzą mu w czasie snu. Tak i ja, mimo, że jestem twoją halucynacyą, mówię ci rzeczy, które ci dotąd do głowy nie przychodziły, a przecież jestem tylko twojem sennem widzeniem.
— Kłamiesz! Postanowiłeś wzbudzić we mnie wiarę, że jesteś sobą, a nie mojem sennem widzeniem, a teraz raptem utrzymujesz znów, że jesteś tylko halucynacyą.
— Przyjacielu, postanowiłem trzymać się dziś nowej metody, potem ci to wytłómaczę. Widzisz, ja się wtedy zaziębiłem, ale nie tu u was, tylko jeszcze tam.
— Jakto tam! to znaczy gdzie? A długo tu będziesz siedział, czy nie mógłbyś się raz wynieść? — zawołał Iwan prawie z rozpaczą. Przestał chodzić i usiadł znów, oparłszy głowę na ręku. Zerwał z czoła mokrą serwetę i cisnął ją z gniewem na ziemię; widocznie zimny okład nie skutkował.
— Nerwy masz dziś rozstrojone — zaczął niedbale gość, zachowując jednak ton przyjacielski. — Gniewasz się na mnie za to, że się tam zaziębiłem, a przecież tak było istotnie. Śpieszyłem właśnie na obiad dyplomatyczny do jednej petersburskiej damy, która robi ministrów. Miałem na sobie frak, biały krawat, rękawiczki, a byłem jeszcze bardzo daleko od ziemi; aby się do was dostać, musiałem jeszcze przelecieć sporo przestrzeni. Przelatuję ją migiem, ale zawsze trzeba na to trochę czasu, bo i światło od słońca idzie tu osiem minut, a tu, jak już ci mówiłem, miałem na sobie tylko frak, z otwartą kamizelką. Duchy wprawdzie nie marzną, no, ale kiedy się już raz obleką w ciało, to... Słowem, postąpiłem sobie jak lekkoduch, puszczając się tak w drogę. A tam, wśród przestworów, w eterze, w wodzie, panuje mróz, uf! właściwie już nawet nie mróz, bo nazwy niema na ten chłód. Słyszałeś zapewne, jaką zabawkę robią sobie dzieciaki wiejskie z rozmaitych gapiów, doradzając im przyłożyć język do siekiery w czasie trzydziesto stopniowego mrozu, poczem takiemu biedakowi skóra przylega do żelaza i zdziera się do krwi. Tak bywa przy trzydziestu stopniach, a cóż dopiero przy stu pięćdziesięciu, tam, w eterze; gdyby tylko palcem tknąć siekiery, byłoby już po wszystkiem, o ile, oczywiście, siekiera może się tam znajdować.
— To tam może się znajdować siekiera? — pytał z roztargnieniem Iwan. Próbował napróżno myśli skupić, aby się nie poddawać gorączce i nie wpaść w ostateczny obłęd.
— Siekiera? — zdziwił się gość.
— No tak, coby się tam stało z siekierą? — pytał z jakimś uporem Iwan, drżąc jednocześnie z gniewu.
— Co się stanie z siekierą? Dziwne pytanie. Jeżeli znajdować się będzie w stosownej odległości od ziemi, kręcić się pocznie około niej, sama nie wiedząc, po co. Astronomowie obliczą jej drogę, obserwować będą wschody i zachody, a wydawcy kalendarzy zanotują te spostrzeżenia.
— Głupi jesteś, najzupełniej głupi, zdaje ci się, że pokonasz mnie swoim trzeźwym realizmem tak, że w końcu uwierzę, że tu jesteś, a ja nie chcę uwierzyć i nie uwierzę. Masz kłamać, to kłam jakoś rozumniej.
— Ja nie kłamię, to wszystko prawda. Na nieszczęście, prawda nie bywa nigdy zbyt dowcipna. Jak widzę, spodziewasz się po mnie czegoś nadzwyczajnego, a może przepięknego, a ja, niestety, daję ci tylko to, co moje.
— Nie filozofuj, ośle!
— Jaka tam filozofia. Nie do filozofii mi teraz, kiedy mi cały bok odjęło od tego reumatyzmu i tak mnie boli, że ledwie zipię. Byłem już u wszystkich doktorów i po klinikach, ale cóż, chorobę każdy rozpozna, ale leczyć nie umieją. Student jeden, medyk, powiedział mi z zachwytem: „Choćbyś pan umarł, to przynajmniej będziesz pan wiedział na jaką chorobę, zawsze to przyjemniej.” Albo ta ich dzisiejsza moda odsyłania do specyalistów. Zupełnie już zanika typ doktora, leczącego cały organizm; dziś sami tylko specyaliści, a wciąż się w gazetach ogłaszają. Zaboli cię np. nos, posyłają cię do Paryża. Tam, mówią, specyalista do nosa, europejska znakomitość. Jedziesz do Paryża, tam ci powiada doktór: „Ja, panie, leczę tylko prawe nozdrza, do lewego jest inny specyalista, w Wiedniu.” Co miałem robić, z rozpaczy uciekłem się do środków domowych. Jeden Niemiec poradził mi wykąpać się, natarłszy się wpierw słonym miodem. Posłuchałem, ale, oczywiście, nic nie pomogło. Z desperacyi zwróciłem się do hrabiego Matei w Medyolanie, prosząc o pigułki homeopatyczne. Przesłał mi je.
A wiesz, co mnie ostatecznie uleczyło? — mówił dalej gość — poprostu ekstrakt Hofa. Rozpuściłem w wodzie, wypiłem półtorej szklanki i tak mi ulżyło, że choćby w tany iść. Uszczęśliwiony, postanowiłem ogłosić podziękowanie w gazetach, ale cóż, w żadnej redakcyi nie przyjęli mego podpisu. „Dyabelski podpis”, powiadają, to niemożliwe, to zacofanie, obskurantyzm, dyabeł przecie nie istnieje. I proponują mi anonimowe ogłoszenie. Nie zgodziłem się, oczywiście, bo cóżby to była za wdzięczność, podziękowanie bezimienne. To okropne w mojem położeniu, że wszelkie szlachetne uczucia są mi najformalniej wzbronione, jako niezgodne z mojem społecznem stanowiskiem.
— Znowu zaczynasz filozofować! — zgrzytnął z nienawiścią Iwan.
— Broń Boże! Ale czyż mi nie wolno poskarżyć się na los. Stanowczo spotwarzono mnie tu, u was. Ty np. coś na mnie nie wygadywał! „Głupi” i t. p. Jak to zaraz znać, żeś młody; bierzesz mnie za błazna, w guście Chlestakowa[1], gdy tymczasem rola moja na świecie daleko jest poważniejsza. Przez jakąś niewytłomaczoną dla mnie omyłkę, skazany jestem na wiekuiste przeczenie, gdy tymczasem mam naturę dobrą i zupełnie nie jestem skłonny do zajmowania stanowiska negacyjnego. „Musisz być koniecznie duchem przeczenia — mówią mi — bo bez tego nie byłoby krytyki, a co warta gazeta, nieposiadająca działu krytycznego.” Bez krytyki zostałoby tylko na świecie samo „hosanna!” a to za mało. Takie „hosanna” musi koniecznie przejść wpierw przez probierz wątpliwości i t. d. i t. d. Wszystko to dzieje się wbrew mojej woli, i odpowiedzialność nie może na mnie spadać. Wybrano mnie na kozła ofiarnego i polecono prowadzić na tym świecie dział krytyki; istna komedya. Pragnąłbym dla siebie nicości, a tu każą mi żyć. „Żyj”, mówią, bo gdyby na świecie wszystko się działo dobrze, to, właściwie, nicby się nie działo, a trzeba przecie, żeby się coś działo. Ot, i służę tak, z musu, pobudzam do złego wbrew własnej woli, a z tego powstaje ruch i życie.
Komedya, którą ludzie biorą na seryo i w tem właśnie tkwi tragizm. Cierpią, oczywiście, z tego powodu, ale zato żyją, żyją realnie, nie w wyobraźni tylko, bo cierpieć, to żyć.
I cóżby to było za życie, gdyby nie było cierpienia. Ogólne zadowolenie przerodziłoby się wkrótce w jakiś nieustanny, obrzędowy hymn. Święte to, ale nudne. Ja tylko jeden nie żyję, mimo, że cierpię. Jestem widmem życia, które postradało już świadomość początku swego i końca, i nie zna nawet własnego imienia. Śmiejesz się? nie, nie śmiejesz się, a gniewasz, ty się wiecznie dąsasz i pożądasz wciąż rozumu, ja zaś oddałbym chętnie całe to nadgwiezdne życie i wszystkie jego zaszczyty i honory, bylebym mógł choć raz wcielić się w postać siedmiopudowej przekupki i wierzyć w to, w co ona wierzy.
— Więc tak bardzo potrzebujesz wiary? — zaśmiał się Iwan.
— Pytasz mię o to seryo?
— Mówże! mów! wierzyć? czy nie wierzyć?
— Dalibóg, nie wiem, gołąbku, to jedno mogę ci szczerze powiedzieć.
— Nie wiesz, nawet ty nie wiesz! To nieprawda, chyba, że nie jesteś sobą, a mną. Och, ty łotrze! Fantazyo moja!
— Jeśli chcesz, mam w istocie jednaką z tobą filozofię, to będzie słuszne dla mnie określenie. Myślę, więc jestem, to wiem napewno. Zresztą, wszystko co jest poza mną, Bóg, a nawet szatan, to dla mnie tajemnica, i nie wiem, czy istnieje to wszystko samo przez się, czy jest tylko emanacyą mego ducha, dalszym następczym rozwojem mojego ja, bytującego czasowo i indywidualnie. No, ale nie powiem już nic więcej, bo widzę, że się chcesz na mnie rzucić.
— Lepiejbyś opowiedział jaką anegdotę — uśmiechnął się boleśnie Iwan.
— Mam właśnie gotową na ten sam temat. Jest to właściwie nie anegdota, a raczej legenda, jakby odpowiedź na zarzuty, jakie mi robisz. Uważasz, przyjacielu, u nas tam nie ja jeden jestem sceptykiem, wielu innych także utraciło wiarę, a to wszystko przez wasze nauki. Póki jeszcze mówiło się o atomach, pięciu zmysłach, czterech żywiołach, to się jeszcze jakoś kleiło. Atomy znane już były w starożytności. Ale gdyście odkryli molekułę chemiczną, protoplazmę i dyabeł wie co tam jeszcze, to i u nas wszyscy pospuszczali ogony. Zaczął się chaos, plotki; plotek u nas dużo, więcej jeszcze, niż u was.
Mamy także i donosy i policyę, osobny oddział dla przyjmowania tajnych doniesień. Otóż opowiadają tam u nas jedną starą legendę średniowieczną, bardzo starą, pochodzącą jeszcze z naszych średnich wieków, nie z waszych, bo mamy u siebie wszystko to, co i wy, zatem i średnie wieki.
Legendzie tej i u nas nikt nie daje wiary, z wyjątkiem może siedmiopudowych przekupek, bo i my mamy u siebie siedmiopudowe przekupki, wogóle mamy wszystko, co wy tutaj, odkrywam ci to po przyjacielsku, pod pieczęcią tajemnicy.
Otóż legenda ta opisuje, co następuje:
— Żył przed laty u was, na ziemi, myśliciel jeden, czy filozof, który odrzucał wszystko, sumienie, wiarę, przykazania, a przedewszystkiem przyszłe życie. Umierając, myślał, że idzie w mrok i wiekuistą śmierć, a tu raptem staje przed nim przyszłe życie. Zdumiał się bardzo i rozgniewał. „Ja nie chcę — powiada — to się sprzeciwia moim przekonaniom.” Za to skazali go na karę. (Nie dziw się, proszę, to tylko legenda.) Otóż kazano mu za karę maszerować w ciemności kwadrylion kilometrów. (U nas także teraz wprowadzono kilometry.) Dopiero po ukończeniu tego kwadryliona, miano mu otworzyć wrota do raju i darować wszystko.
— A jakie macie tam jeszcze męki, oprócz kwadrylionów? — spytał Iwan z nagłem ożywieniem.
— Jakie męki? Lepiej nie pytaj. Dawniej było to i owo, a dziś wprowadzili nowy system cierpień moralnych — wyrzuty sumienia. Ta moda przyszła także od was, skutkiem niby złagodzenia obyczajów. I któż na tem wygrał? Oczywiście, ludzie bez sumienia, bo i cóż im mogą zaszkodzić wyrzuty, skoro oni i tak sumienia nie mają. Natomiast ucierpieli najgorzej ludzie porządni, którym zostało jeszcze sumienie i honor. Widzisz, co to znaczy wprowadzać reformy na grunt nieprzygotowany, i to jeszcze reformy wzięte od obcych, czyste szaleństwo... Już lepsze były dawne płomienie.
Otóż ten skazany na kwadrylion postał chwilę, popatrzył, a potem położył się w poprzek gościńca, wołając: „Nie chcę, nie pójdę, z zasady nie pójdę.” Wyobraź sobie duszę oświeconego rosyjskiego ateusza, zmieszaną z duszą proroka Jonasza, pokutującego trzy dni i trzy noce w żołądku wieloryba, a będziesz miał pojęcie o charakterze leżącego na gościńcu myśliciela.
— Na czemże on leżał?
— Jakto na czem? Już tam musiało być coś, na czem można było leżeć.
— A to zuch! — krzyknął Iwan z nagłem ożywieniem. — I cóż? czy jeszcze tam leży?
— Właśnie, że nie. Poleżał tysiąc lat, a potem wstał i zaczął iść.
— Osioł! — krzyknął Iwan, śmiejąc się nerwowo. A potem zaczął się namyślać nad czemś z pewnym wysiłkiem. — Czyż to nie wszystko jedno leżeć, czy też iść tyle kilometrów. Przecież toby musiało trwać bilion lat.
— Obliczasz według teraźniejszych ziemskich pojęć, a przecież wasza teraźniejsza ziemia zmieniła się już może jakie bilion razy. Zamierała i znowu odżywała, zamarzała, pękała, rozpadała się, rozkładała na pierwiastki i znów skupiała się, pokrywała się wodami, stawała się kometą, słońcem i znów ziemią, a zawsze według tych samych praw, słowem, wiecznie to samo, a z tego wszystkiego wypływa tylko wiekuista, najnieprzyzwoitsza w świecie nuda.
— No, a cóż z tamtym się stało, gdy doszedł?
— Zaledwie wstąpił do raju, nie przebywszy tam nawet dwóch sekund, podług swego ziemskiego zegarka, który przechował w kieszeni. Nikt mu nie chciał z początku ręki podawać. Tak odrazu, czysto po rosyjsku, przeskoczył w jednej chwili od ateizmu do bezwzględnego wstecznictwa.
Prawdziwa rosyjska natura.
To wszystko, widzisz, jest legenda, podaję ci ją tak, jak mi ją powtarzano. Poweźmiesz ztąd wyobrażenie o pojęciach, jakie panują u nas pod tym względem.
— Już wiem! — zawołał nagle Iwan z dziecinną radością, jakby sobie naraz coś przypomniał. — Ja sam wymyśliłem tę anegdotę o kwadrylionie kilometrów. Byłem wtedy jeszcze w gimnazyum i miałem lat siedemnaście, opowiedziałem ją jednemu memu koledze, nazwiskiem Korowkin. Było to w Moskwie. Bardzo charakterystyczna anegdota. Zapomniałem o niej zupełnie, ale teraz przypomniałem sobie, to znaczy, że nie ty mi ją opowiedziałeś.
A zatem nie istniejesz, niema cię całkiem, jesteś tylko moim snem.
— Gwałtowność, z jaką mnie odrzucasz, dowodzi tylko, że, bądź co bądź, wierzysz we mnie — rzekł dżentelmen ze śmiechem.
— Ani odrobiny, ani na setną część ułamka nie wierzę w ciebie.
— To może wierzysz przynajmniej na jedną tysiączną, homeopatyczne dawki są zwykle najskuteczniejsze.
Przyznaj się, że wierzysz we mnie choć na dziesięciotysięczną cząstkę ułamka.
— Ani minuty, — zaprzeczył gwałtownie Iwan. — Chociaż właściwie, pragnąłbym w ciebie uwierzyć — dodał z dziwnym uśmiechem.
— Che! che! — To zakrawa na wyznanie. Na szczęście, mam dobre serce i sam ci dopomogę. — Słuchaj to ty się złapałeś, a nie ja. — Umyślnie opowiadałem ci twoją własną anegdotę, aby zachwiać wiarę twoją we mnie.
— Łżesz! Celem twoim właśnie jest wzbudzić we mnie wiarę, że istniejesz.
— Niezawodnie. Ale wahania, ale niepokój, ale walka wewnętrzna wiary z niewiarą, to taka męka dla człowieka uświadomionego, jakim ty jesteś, że nieraz wolałby się powiesić. — Wiem doskonale, że ty odrobinę wierzysz we mnie, dlatego też umyślnie zaszczepiłem ci znów w duszę trochę niewiary, opowiadając tę anegdotę. Mam swój cel, trzymając cię w ustawicznem wahaniu, to moja nowa metoda. — Wiem, że im mniej uwierzysz we mnie, tem goręcej upewniać mnie będziesz, że nie jestem snem, lecz naojoczywistszą rzeczywistością. Ja już ciebie znam. W każdym razie, cel mój jest szlachetny. — Zasiałem ci w duszę drobne, malutkie ziarno, ale z posiewu tego wyrość może dąb tak rozłożysty, że w cieniu jego zapragniesz być pustelnikiem i ascetą, i żywić się zechcesz korzonkami leśnymi, bo wiem, że w skrytości serca pożądasz świętej samotności i gotów jesteś powlec się na pustynię, aby tam szukać zbawienia.
— Jakto, łotrze! Więc to niby dla mego zbawienia robisz to wszystko?
— Trzeba raz w życiu spełnić dobry uczynek. Ale ty, jak widzę, wciąż jesteś zły na mnie.
— Błaźnie! A kusiłeś ty kiedy takich, co żywią się korzonkami i lata całe modlą się na pustyni, aż ciało ich mchem porośnie?
— Ależ gołąbku. Tem się właśnie głównie trudniłem. O całym świecie zapomnieć można dla jednego z takich. Taka dusza to brylant bezcenny, przedstawiający dla nas tysiąc razy większą wartość od całych konstelacyi gwiezdnych. A wiesz, wśród ludzi takich spotykałem umysły, nie ustępujące ci ani odrobinę pod względem rozwoju (choć temu nie uwierzysz). Nie masz wyobrażenia, jaka bezdeń wiary i niewiary mieścić się może jednocześnie w duszy takiego człowieka. Nieraz o włos prawie tylko znajdują się od najgłębszego upadku na same, zda się, dno.
— Ale mimo, to nie upadają, a ty odchodzisz z nosem.
— Lepiej z nosem, niż wcale bez nosa, jak mówił pewien markiz, którego choroba pozbawiła nosa — zauważył sentencyonalnie gość.
— Głupi żart! — ofuknął go Iwan.
— Przyjacielu, niema się o co gniewać, chciałem cię tylko rozśmieszyć. Ów nieszczęsny markiz zastrzelił się z rozpaczy, a ja byłem przy nim do ostatniej chwili i miałem z tego duży kłopot. Ale, bo widzisz, wszystko zależy od zapatrywania. — Pewna n. p. dzieweczka, Normandka, blondyna cudnej krasy, czy wiesz, co odpowiedziała, gdy robiono jej uwagę, że zbyt często przywodzi ludzi na pokuszenie. — „Ca leur fait tant de plaisir, et à moi si peu de peine”. — Wspaniały krzyk natury, a raczej niewinności. — Nieprawdaż! — Ale widzę znów kręcisz nosem, znów się gniewasz.
— Precz! precz! Odejdź już raz, — jęknął boleśnie Iwan. — Utkwiłeś mi w mózgu, jak nieznośna zmora, a przytem nudzisz mnie tak szalenie, o! gdybym cię mógł raz unicestwić.
— Raz jeszcze proszę cię, staraj się ograniczyć twoje wymagania i nie żądaj odemnie rzeczy wielkich i pięknych, a obaczysz, jak prędko się porozumiemy.
Masz do mnie żal, że nie objawiałem ci się w purpurowym blasku, wśród grzmotów i błyskawic, ze skrzydłami na wpół opalonemi wiekuistym ogniem.
Obrażony jesteś w uczuciach estetycznych i dumie swojej tem, że do tak wielkiego jak ty człowieka, ośmielił się przystąpić taki prosty, ordynarny dyabeł. — Miałem zamiar poprzednio przedstawić ci się pod postacią dymisyonowanego radcy, z orderami lwa i słońca w butonierce, ale cóż, byłem pewien, że rzucisz się na mnie i wybijesz jedynie za to, żem sobie nie przypiął chociażby gwiazdy porannej i Syryusza. A i teraz wciąż nazywasz mnie głupcem. Mój Boże! nie mam wcale pretensyi równać się z tobą rozumem. Mefistofeles zapowiada Faustowi, że robić będzie zło, a robi dobro, to już jego rzecz, ja znowu przeciwnie. — Niema chyba na świecie człowieka, któryby tak gorąco i szczerze kochał prawdę. Byłem przecie świadkiem chwili, gdy Słowo ukrzyżowane wzniosło się w Niebiosa, unosząc na piersiach zbawioną duszę dobrego łotra.
Słyszałem radosne śpiewy cherubinów i hymny pochwalne serafinów, hymny pełne zachwytu, od których zadrżało niebo i wszechświat cały i klnę się na wszystko, że i ja także chciałem się wówczas złączyć z ogólnym chórem i śpiewać z nim razem hosanna! — Już, już, hymn pochwalny wyrywał mi się z piersi, gdy, na nieszczęście, powstrzymał mnie zdrowy rozsądek, najistotniejsza z moich właściwości. — I chwila przeszła. — Bo widzisz, pomyślałem sobie wówczas, co by się stało ze światem, gdybym i ja złączył się z duchami wybranymi. — Wszystko by zgasło, zmartwiało i nie byłoby żadnej akcyi, żadnych ciekawych zawikłań.
— I tak, jedynie obowiązek służby i powinność społeczna zmusiły mnie do stłumienia w sobie lepszych porywów i pozostania w obrzydliwościach grzechu. — Na innych spada blask cnoty i zasługi, mnie zaś jednemu przypadło w udziale poniżenie występku... Nie zazdroszczę wprawdzie nikomu tych sztucznych blasków i nie jestem wcale próżny, dlaczego jednak przeklęty jestem i znienawidzony przez wszystkich? Tego doprawdy nie rozumiem. — Musi w tem być jakaś tajemnica, której mi nie chcą wyjawić.
Bo gdyby mi ją raz odkryto, ryknąłbym wraz z innymi: hosanna! a wtedy koniec wszystkiemu. — Na świecie nie byłoby żadnych stron ujemnych, a skutkiem tego znikłoby wszystko, nawet gazety i dzienniki, bo któżby je wtedy prenumerował.
Wiem, że ostatecznie i ja pogodzę się z koniecznością, odbędę swój kwadrylion i tajemnicę odkryję. Zanim to jednak nastąpi dąsać się muszę i spełniać moje przeznaczenie, gubiąc tysiące, dla zbawienia jednego. — Ile n. p. trzeba było zgubić dusz, splamić uczciwych reputacyi, aby otrzymać jednego sprawiedliwego Joba, z powodu którego oszukano mnie tak haniebnie przed laty.
Słowem, póki się wszystko nie wyjaśni muszą być na świecie dwie prawdy, jedna jakaś ich, zupełnie mi nieznana, druga moja własna, — a niewiadomo jeszcze która lepsza. — Ty śpisz?
— Jeszcze by też! — zgrzytnął Iwan.
Pozbierałeś wszystko, co było we mnie najgłupszego, co odrzuciłem już dawno, jako przeżyte, niepotrzebne i podajesz mi to teraz jako nowość.
— Cóż to? jeszcze ci nie dogodziłem? myślałem, że cię przynajmniej wezmę na literaturę, bo przecież niektóre zwroty udały mi się znakomicie, a tu widzę i to ci nie do smaku. — Zkąd że ten sarkastyczny ton á la Heine? — Czyż nie miałem słuszności?
— Nie, nie miewałem nigdy takich lokajskich myśli; jakim sposobem dusza moja zrodzić mogła takiego, jak ty, fagasa?
— Przyjacielu, znam przecież pełnego nadziei młodzieńca, myśliciela i wielkiego miłośnika sztuk pięknych, który jest autorem cudnego poematu „Wielki Inkwizytor”. Jego tylko miałem na myśli.
— Nie wspominaj mi o wielkim inkwizytorze, — zawołał Iwan, rumieniąc się ze wstydu.
— No! a „Przewrót geologiczny”, to także jego utwór.
— Milcz! bo cię zamorduję.
— Mnie zamordujesz? stary przyjacielu, ale mimo to nie odmówię sobie przyjemności powtórzenia ci tego poemaciku. Szalenie lubię zuchwałe porywy i śmiałe marzenia młodych moich przyjaciół, trawionych żądzą życia. „Tam” myślałeś zeszłej jeszcze wiosny, „tam, gdzieś, gromadzą się ludzie, mówiłeś, którzy chcą wszystko zniszczyć, aby zacząć życie na nowo, prawie od ludożerstwa. Głupcy! czemu mnie nie spytają o radę? Nie potrzeba nic niszczyć, a tylko zniweczyć w człowieku wiarę, a wówczas wszystko rozpadnie się samo przez się. Okres niewiary przyjść musi na ludzi, podobnie, jak przychodzą po sobie coraz to nowe okresy geologiczne. A gdy się to stanie, padnie cały dawny ustrój społeczny i rozpocznie się nowe życie. Ludzie zjednoczą się dla zdobycia tu na ziemi wszelkiego szczęścia, jakie ono dać może, szczęścia, oczywiście, doczesnego. Opanowawszy wolą i nauką wszystkie siły przyrody, dozna człowiek tak dziwnych i rozkosznych uczuć, że wynagrodzą mu one wszystkie dawne marzenia o szczęściu zaziemskiem. Śmierć samą przyjmuje spokojnie, bo życie da mu tyle zdwojonych wrażeń i płomiennych rozkoszy, że nie będzie mógł nawet pamiętać o tem, że trwa ono tak krótko, zaledwie jedno mgnienie”. Tak coś było w tym rodzaju, pamiętasz? Ślicznie pomyślane. — Iwan zamknął oczy obu rękami i patrzył w ziemię, drżąc na całem ciele. Głos mówił dalej.
— To tylko pytanie, myślał mój młody filozof, czy taki okres wogóle kiedykolwiek nastąpi? Jeżeli tak, to rzecz skończona. Ludzkość stworzy sobie sama nowe prawa. Jeżeli jednak ze względu na zakorzenioną głupotę człowieka cała sprawa przewlecze się na jakie tysiąc lat jeszcze, to w takim razie ten, który już dziś poznał prawdę, ma przecie prawo urządzić sobie życie, jak mu się podoba i takiemu „wszystko jest dozwolone”. Nie dość na tem, jeżeli, co bardzo być może, okres taki nigdy nie nadejdzie, to i tak nowy człowiek może się uważać za pana swoich czynności, z których przed nikim nie potrzebuje zdawać sprawy i powinien usunąć z drogi swojej wszelkie przegrody i przeszkody, jakie mu stawiają przyjęte prawa, bo on przecie sam dla siebie prawa ustanowił. Wszystko to bardzo ładnie, ale jeśli człowiek taki zacznie robić łajdactwa, to pocóż mu na to sankcya prawdy, ale taki jest wasz rosyjski współczesny człowiek, że się i na łajdactwo nawet nie zdecyduje, dopóki nie uzyska na nie sankcyi jakiejś zasady.
Gość mówił z coraz to większem krasomówstwem, podnosząc głos coraz bardziej i patrząc urągliwie na Iwana. Ten jednak, dostrzegłszy to, porwał ze stołu szklankę i rzucił ją w głowę mówcy.
— Ach! mais c’est bète enfin! — krzyknął gość, zeskakując z kanapy i strzepując palcami krople herbaty z obryzganego tużurka. — Przypomniałeś sobie widocznie kałamarz Lutra. Czysto kobiecy pomysł. Ja też odrazu poznałem, że udajesz tylko przedemną, żeś sobie uszy zatkał, a naprawdę wszystko słyszysz.
W tej chwili dało się słyszeć stukanie do okna uporczywe i nagłe. Iwan zerwał się, nadsłuchując.
— Idź, otwórz! — doradzał mu gość. — To brat twój, Alosza, przynosi ci ważną i niespodzianą wiadomość. Już ja ci ręczę, że zaszło coś ciekawego.
— Milcz, oszuście! Ja sam wiem, że to Alosza i że nie przychodzi tu bez przyczyny. Z pewnością przynosi jakąś ważną wiadomość.
— Otwórz więc! otwórz mu prędzej, na dworze taka zamieć, a to przecież twój brat. Monsieur sait-il-le temps qi’il fait? C’est a ne pas mettre un chien dehors.
Stukanie trwało wciąż. Iwan chciał biedz do okna, ale czuł się jak spętany. Natężał się ze wszystkich sił, aby zerwać pęta, ale nie mógł tego dokonać. W końcu ostatnim wysiłkiem uwolnił się z więzów i zerwał się, patrząc dziko dokoła. W tej chwili oprzytomniał zupełnie. Ujrzał na stole dwie dogasające świece; szklanka, którą przed chwilą rzucił na swego gościa, stała spokojnie przed nim. Na kanapie, naprzeciw, nie było nikogo. Słychać było tylko wciąż stukanie w okno, nie tak jednak głośne i natarczywe, jak przed chwilą, przeciwnie, ciche i dyskretne.
— To nie był sen, przysięgam, że to nie był sen — powtarzał Iwan, rzucając się ku oknu i otwierając je.
— Alosza, to ty! Mówiłem ci przecie, żebyś dziś nie przychodził. Jeżeli masz co do mnie, to w dwóch słowach powiedz, w dwóch słowach, słyszysz?
— Przed godziną Smerdiakow się powiesił — odpowiedział z za okna Alosza.
— Wejdź na ganek, a otworzę ci zaraz drzwi — zawołał Iwan i pośpieszył na spotkanie brata.
Alosza wszedł i opowiedział Iwanowi, że przed godziną przybiegła do niego Marya Kondratiewna, donosząc o śmierci Smerdiakowa. Opowiadała, że, wszedłszy do jego pokoju, aby sprzątnąć samowar, znalazła go wiszącego na haku. Nie mówiła jeszcze o tem nikomu, a przybiegła prosto do Aloszy, bez tchu prawie i drżąca jak liść.
Alosza zawiadomił natychmiast sprawnika, a gdy weszli z nim razem do mieszkania samobójcy, znaleźli jeszcze wiszącego trupa. Na stole leżała kartka: „Odbieram sobie życie z własnej woli i ochoty, proszę nikogo nie winić”.
Opowiadając to wszystko, Alosza nie spuszczał wzroku z brata, uderzony dziwnym wyrazem jego twarzy.
— Bracie! — zawołał nagle — ty musisz być bardzo chory, patrzysz na mnie, a udajesz, że nie rozumiesz tego, co mówię.
— To dobrze, żeś przyszedł — rzekł głucho Iwan, jakby nie słysząc jego pytania — a wiesz, że ja już wiedziałem, że się on powiesił.
— Od kogo się mogłeś dowiedzieć?
— Nie wiem, t. j. wiem, wiem, od niego. On tu był przed chwilą i mówił ze mną.
Iwan stał pośrodku pokoju, zamyślony, i patrzył w ziemię.
— Jaki on? — pytał Alosza, rozglądając się po pokoju.
— Drapnął już — odparł Iwan, podnosząc głowę i uśmiechając się cicho. — On się ciebie, bracie, boi, tyś duch czysty, cherubin, jak ciebie Dymitr nazywa. A wiesz ty, co to serafiny? Cała konstytucya może. A może cały Wszechświat jest tylko molekułą chemiczną.
— Bracie! — mówił wystraszony Alosza — usiądź, na miłość Boga, uspokój się, tyś chory, masz gorączkę, chcesz, przyłożę ci zimny okład na głowę. Może ci pomoże.
— Daj mokry ręcznik, musi tu gdzieś leżeć, rzuciłem go niedawno.
— Niema go tu, ale znajdę, wiem, gdzie jest — uspokajał go Alosza i przeszedłszy na drugi koniec pokoju wziął z umywalni czysty, zupełnie suchy ręcznik, który tam leżał.
Iwan patrzył na to zdumiony, pamięć zaczęła mu powracać.
— Słuchaj! — rzekł, wstając. — Przed godziną zmoczyłem ten ręcznik wodą i przyłożyłem do głowy, a potem rzuciłem na podłogę. Jakim sposobem jest obecnie suchy? — nie było tam drugiego.
— Przykładałeś sobie ręcznik do głowy? — pytał Alosza.
— Ależ tak, przed godziną.
Po chwili dodał:
— Dlaczego świece wypalone? Czy to już późno?
— Północ już — odparł Alosza.
— Nie! nie! — zawołał nagle Iwan — to nie był sen. On tu był, siedział tu, na tej kanapie. W chwili, gdyś stukał do okna, rzuciłem w niego szklanką.
Przychodził i pierwej, ale wtedy spałem. To jest nie spałem, ale widzisz, ja teraz miewam takie sny, jakby nie sny, a widzenia na jawie. Ale dziś on tu był, siedział tu, na tem miejscu. On jest głupi, o, strasznie głupi — zaśmiał się znów Iwan i chodzić zaczął po pokoju.
— Kto głupi? O kim ty mówisz, bracie? — pytał niespokojnie Alosza.
— Dyabeł! Znęcił się do mnie i chodzi, był już dwa, czy trzy razy. Śmiał się dziś ze mnie, że mnie to gniewa, że odwiedza mnie w postaci prostego dyabła, nie jako szatan ze skrzydłami, opalonemi w płomieniach, ukazujący się wśród gromów i błyskawic. Ale bo też z niego, w istocie, prostacki, podły dyabeł, całkiem licha figura. Samozwaniec. Z pewnością musi mieć pod suknią długi, bury ogon.
Ale słuchaj, Alosza, tyś pewnie zziębnięty, na dworze taka zamieć. C’est a ne pas mettre un chien dehors.
Alosza prędko pobiegł do umywalni, umoczył ręcznik w zimnej wodzie, zmusił Iwana, aby się położył i dał mu zimny okład na głowę.
— Słuchaj! — mówił dalej Iwan, który stał się raptem bardzo rozmowny — co ja ci mówiłem o Lizie? Coś złego, zdaje mi się, ale to nieprawda. Liza mi się podoba. Kati się boję, ona jutro rzuci mnie i podepcze. Ona myśli, że zazdrosny jestem o Dymitra i gubię go umyślnie, ale przekona się, że to nieprawda.
Jutro sąd, krzyż biorę na siebie. Ale czy wiesz, że nie odbiorę sobie życia? Nie byłbym do tego zdolny. Nie dlatego, ażebym się bał, tchórzem nie jestem, ale z powodu żądzy życia.
Skąd ja wiedziałem, że Smerdiakow się powiesił? Ach! to on mi powiedział.
— To ty naprawdę wierzysz, że tu ktoś był? — pytał Alosza.
— Tu, na tej kanapie, ty go spłoszyłeś, Alosza, on się ciebie boi i znikł, skoroś tylko tu wszedł.
Lubię patrzeć na ciebie, Alosza, lubię twoją twarz, czy wiedziałeś o tem? A wiesz, a wiesz? On, to właściwie ja sam, t. j. wszystko to, co we mnie najgłupsze, najniższe, najpodlejsze.
Nazwał mnie romantykiem, chociaż to blaga. Głupi jest bardzo, ale tem właśnie bierze, a chytry przytem, wiedział na co mnie brać, dokuczał mi wciąż, że waham się, niewiedząc czy to sen, czy prawda, i tem zmusił mnie do słuchania swojej paplaniny.
Przytem jednak powiedział mi o mnie kilka prawd, na które sambym się nigdy nie zdobył.
Czy wiesz, Alosza? — mówił dalej Iwan całkiem seryo i jakby poufnie. — Bardzobym chciał, żeby to był naprawdę on, a nie ja.
— Zmęczył cię bardzo — zauważył ze współczuciem Alosza.
— Dokuczał mi bardzo. „Sumienie, cóż to sumienie? — mówił — samiśmy je wymyślili, to stare nawyknienie ludzkości, od siedmiu tysięcy lat, pozbędziemy się go, a będziemy wolni.” To on tak mówił, wszystko on.
— On, ale nie ty! — zawołał z zapałem Alosza. — Zapomnij o nim, bracie, niech przepada, a z nim wszystko, co dręczy cię i co przeklinasz.
— Zły jest przytem, szydził ze mnie z taką zuchwałością — mówił Iwan z obrazą w głosie. — Spotwarzał mnie w oczy. „Ty — mówił — pójdziesz jutro ogłosić światu, że sługa na twój rozkaz zamordował ojca.”
— To nieprawda! — przerwał mu żywo Alosza.
— Ale on tak twierdzi, a on wie, co mówi. Zarzucał mi, że chcę spełnić jutro akt cnoty, a w cnotę nie wierzę. Takie mi rzeczy mówił.
— Słuchaj, bracie, to sen — uspokajał go Alosza. — Chory jesteś, zmęczony, masz gorączkę.
— Ale nie, on, on mówił o mnie.
„Pójdziesz — mówił — przed Dumę i powiesz, żeś ty zabił, choć w duszy czujesz strach. Chcesz, żeby cię chwalili i podziwiali, mówiąc: morderca wprawdzie, ale jaki szlachetny, wspaniałomyślny, brata chciał ocalić i przyznał się.
Ale to fałsz! — zawołał nagle Iwan, błyskając oczami.
Skłamał to wszystko. Nie chcę pochwały motłochu, nie dbam o nią. Za to kłamstwo rozgniewałem się tak, że rzuciłem na niego szklanką, która roztłukła się o jego mordę.
— Bracie, uspokój się, przestań — błagał Alosza.
— Umie on dręczyć, — mówił dalej Iwan. — Wiem już teraz, poco przychodzi. „Idziesz z dumy, mówił mi, z pychy się chcesz oskarżyć, aby cię chwalono, ale na dnie duszy masz nadzieję, że Smerdiakowa skażą na ciężkie roboty, ciebie zaś potępią tylko moralnie, (tak ze mnie szydził). Ale teraz, gdy się Smerdiakow powiesił, będziesz musiał iść sam i pójdziesz, a dlaczego pójdziesz?” To straszna rzecz Alosza, takie pytania, nie znoszę, żeby mi je zadawano.
— Bracie! — przerwał Alosza, który pomimo przerażenia, miał jeszcze wciąż nadzieję, że uda mu się przywrócić Iwana do przytomności. — Jakim sposobem on ci mógł mówić, że się Smerdiakow powiesił, skoro oprócz mnie nikt o tem jeszcze nie wiedział?
— Ale on wiedział, — odparł stanowczo Iwan — i przyszedł mi to oznajmić. — Idziesz, mówił mi, choć nie wierzysz w cnotę i choć wiesz, że ci nikt nie uwierzy. Pocóż więc się tam wleczesz? skoro wiesz, że ofiara twoja nikomu się nie przyda. Całą noc wahać się będziesz, iść? czy nie iść? a przecież w końcu pójdziesz. Dlaczego? bo nie będziesz śmiał nie pójść. — A dlaczego nie będziesz śmiał? Zgadnij, w tej chwili ty wszedłeś, a on znikł. — Tchórzem mnie nazwał, Alosza. — „Nie takim, jak ty, orłom wzlatywać nad ziemią”. To mi jeszcze dodał na odchodnem.
Smerdiakow także nazwał mnie tchórzem. Muszę go zabić. Kitia pogardza mną, widzę to już od miesiąca. I ty pogardzasz mną, Alosza, dlatego nienawidzieć cię będę znów. I tamtego potwora nienawidzę, t. j. Dymitra, nie myślę go zbawiać, niech zgnije w kopalniach. Hymn swój niech śpiewa. — Ach! pójdę jutro i wszystkim im w oczy plunę.
Zerwał się, a zrzuciwszy z głowy mokry ręcznik, biegać zaczął po pokoju szybkim krokiem. Alosza zrozumiał, że Iwan ulegać musi w tej chwili jednej z tych halucynacyi, o których wspominał. Chciał pobiedz po doktora, ale bał się zostawić brata samego. Iwan tymczasem mówił coraz więcej, ale zupełnie już bez związku, wymawiając słowa coraz mniej wyraźnie. W końcu zachwiał się i byłby z pewnością upadł, gdyby Alosza nie podbiegł w porę. Udało mu się zaprowadzić go do łóżka i ułożyć do snu. — Po niejakim czasie chory zasnął głęboko. Alosza przesiedział nad nim dwie godziny, nasłuchując oddechu, który zdawał się być równy i spokojny. — Wtedy Alosza położył się na kanapie, pomodliwszy się wpierw za braci.
Rozumiał pasowanie się Iwana. „Męki zbudzonego sumienia i dumne postanowienie. Bóg i Jego prawda, którą dotąd odrzucał, oblegają to harde serce, które poddać się nie chce, ale Bóg zwycięży ostatecznie” — myślał Alosza.
„Albo więc brat mój podniesie się w świetle prawdy, albo zginie pod ciężarem nienawiści, mszcząc się sam na sobie za to, że służyć musi temu, w co nie może uwierzyć.” Na tę myśl, Alosza uśmiechnął się gorzko i pomodlił się osobno za Iwana.








  1. Chlestakow, postać komiczna z powieści Gogola.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.