Bez paszportu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Szymon Tokarzewski
Tytuł Bez paszportu
Podtytuł Z pamiętników wygnańca
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia L. Bilińskiego i W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SZYMON TOKARZEWSKI


BEZ PASZPORTU
Z pamiętników wygnańca
NAKŁAD DRUKARNI
L. BILIŃSKIEGO i W. MAŚLANKIEWICZA
SKŁAD GŁÓWNY: WARSZAWA GEBETHNER i WOLFF
========   KRAKÓW  G.  GEBETHNER  i  S-ka   ========
1910


DRUK L. BILIŃSKIEGO I W. MAŚLANKIEWICZA. WARSZAWA, NOWOGRODZKA 17.





Kostroma, d. 2 sierpnia 1882 r.

— ...Miłość nasza dla Niej, jest czystą jak lilia... Jest bezinteresowną... Wykwitła na mogile i żądając dla Niej wszystkiego, dla siebie nie pragnie nic, a nic... Ta miłość w nasze serca wkorzeniła się tak silnie, że zgasnąć może dopiero z ostatniem ich tętnem...
— Bracie Szymonie, przerywa mi kanonik Rogoziński[1], przemawiacie, niby trubadur do umiłowanej królewny.
— Alboż nie królowę mam na myśli?
— Tak, to tak, bez kwestyi... Tylko widzicie: zawsze, osobliwie zaś, w naszem położeniu trzeba na wodzy trzymać uczucia... A sposób w jaki chcecie je zamanifestować, wybaczcie, uważam za niewłaściwy.
— To nie manifestacya uczuć, kanoniku.. Zresztą co tu gadać, widzę, że poraz pierwszy w ciągu naszego, kilkoletniego współżycia nie zdołamy porozumieć się.
Milknę.
Po chwili zaczynam nucić:

... jest kraj inny, za tym krajem.
A w tym kraju, świat mój cały,
A w kraju anioł biały...

— No! no! — przymuszonym śmiechem wybucha kanonik Rogoziński, — skoro was szafirowe anioły z szablami u boku w swoje objęcia pochwycą, z sentymentalnego szału wytrzeźwicie się dopiero kędyś, blisko Oceanu Lodowatego, pośród Jakutów.
— Jakuci?! znam ich mnóstwo. Przemiłe plemię! — Co zaś do okolic arktycznych, zawsze one budzą zaciekawienie najżywsze. Teren to do badań niezwykły...
— Waryat! jak mi Bóg miły waryat! woła kanonik, porywa pudło ze skrzypcami i do drugiego pokoju wybiega, zatrzaskując drzwi za sobą.
Ksiądz Rogoziński wcale nie tuzinkowym jest muzykiem. Swoją przepiękną grą smutne chwile wygnańcom osładzał: w Tunce, gdzie był z wielu kapłanami internowany, następnie w Haliczu, gdzie przez lat ośm, ze mną przemieszkiwał.
W tej chwili kanonik Rogoziński wykonywa jakiś, bajecznemi trudnościami najeżony utwór Sarasatego. — To znać, oddziaływa kojąco na jego nerwy, bo skończywszy grać, wraca do mojej izby i spokojnie mówi:
— Proszę was, bracie Szymonie, odłóżmy na bok retorykę, odłóżmy deklamacye, wstrzymajcie się od niewczesnych żartów, pogadajmy seryo. Odpowiedzcie mi po męzku, odpowiedźcie szczerze: czy chcecie jechać do Warszawy?
— Odpowiadam wam seryo, drogi kanoniku, odpowiadam szczerze: projekt wyjazdu do Warszawy powziąłem, skoro tylko zdjęto ze mnie nadzór policyjny i zamiar ten postanowiłem uskutecznić bezzwłocznie, gdyśmy się z obmierzłej dziury: z Halicza, do Kostromy przenieśli.
— Toć przecież manifest korononacyjny, którego się można za kilka miesięcy spodziewać, da wam swobodę zupełną.
— Da?... zkąd wiecie?... Czy moglibyście kanoniku zaręczyć, że łaski z koronacyjnego manifestu i na mnie spłyną?
Wszak ja „recydywista“ „mener rzemieślników“, jak mnie w wyroku nazwano, już z paru manifestów bywałem wyłączany.
Ksiądz Rogoziński zamilkł. Nakłada fajkę. Ja ciągnę:
— Kanoniku, wszak od r. 64 jednym gościńcem idziemy. Zdarzało się rozmaicie, bywaliśmy naprzemian przyjmowani przekleństwy i kamieniami, chlebem i solą, serdecznością, lub złorzeczeniem... Za współczucie wdzięczni, obojętni na zniewagi, — katorgę, wygnanie, tę szarą dolę z moralnym bólem nieodstępnym, a stale towarzyszącą troską materyalną, naogół znosiliśmy dość pogodnie. Bo nasze serca wciąż były zwrócone ku Polsce, bo krzepiła nas niegasnąca nadzieja powrotu...
— Tak! było tak, rzeczywiście, — przytakuje ksiądz Rogoziński.
— W ten sposób przeżyliśmy lat z górą ośmnaście. Spory szmat czasu, co?... Po odrzucanych moich prośbach do różnych władz, po tylu zawodach, szanse mego powrotu wydają się mnie coraz mniejsze... prawie żadne... A zarazem cierpliwość moja i zdolność cierpienia już się wyczerpują. A tęsknota za Ojczyzną stała się chorobą ciężką... która lada chwila mogłaby się stać szałem... Nie dostrzegliście tego?... to dowód, że jeszcze umiem panować nad sobą... Ale to już wysiłki woli ostatnie... Słuchajcie! Ten mój projekt odwiedzenia Warszawy, to nie przemijająca fantazya, to nie jakiś poryw szalony, — to rzecz obmyślona rozważnie. Zapewne okoliczności nigdy nie ułożą się przyjaźniej dla moich projektów; Kostroma spore miasto. Nikt nas tu jeszcze nie zna, wymknę się niepostrzeżenie, ani jedna żywa dusza nie zauważy mej nieobecności... A w Warszawie, moi drodzy! wszak tam ze starszych naczelników władz, już niema nikogo. Nowi stróże bezpieczeństwa, ci właśnie najgroźniejsi, ani mnie znają, ani też mego nazwiska nie słyszeli nigdy... Wśród półmilionowej ludności łatwo się ukryć, zwłaszcza, gdy kto, jak ja, tylu ma przyjaciół. Wrócę do was zdrów i cały.
— Daj to Boże! wzdycha ksiądz Rogoziński. O jedno tylko upraszam: zanotujcie to sobie dobrze w pamięci, żem wam tę karkołomną eskapadę odradzał.
— Najchętniej stwierdzam, że poważnych i wszelkich argumentów użyliście, kanoniku, aby mię do wyjazdu zniechęcić, żeście mi ten wyjazd odradzali najusilniej.





Kostroma, d. 4 sierpnia 1882 r.

Wyjazd mój do Warszawy zdecydowany...
Jestem wesoły i rzeźki, jak gdyby mi ze dwa dziesiątki lat ubyło.
Ksiądz Rogoziński nalega, abym jechał drugą klasą, bo na pasażerów trzeciej klasy policyjni funkcyonaryusze baczniejszą zwracają uwagę.
Faktycznie tak jest. Konspiratorzy zazwyczaj nie bywają w grosze zasobni...
Obliczamy wspólne fundusze. Na drugą klasę do Warszawy starczy.
Radzi kanonik zabierać z sobą tylko maleńką walizkę, z którą przemykać się łatwiej i z przed śledczych oczu też łatwiej się usunąć.
Racja! — wielkie bagaże ogromnie podróżnego krępują.
— Musicie też elegancko się ubrać, — konkluduje ksiądz Rogoziński.
Ja wybucham śmiechem.
— Tego waszego rozkazu, dalibóg! niepodobna mi spełnić. Moja garderoba oddawna gwałtownie domaga się remontu. Musimy pocieszać się, że śnieżysta białość gorsu i jego „glanc“, arcydzieło kostromskiej praczki, zamaskuje grubość płótna. Staroświecki krój ubrania, na podróżnym w moim wieku, także nie będzie rażący.
Pakowanie rzeczy prędko skończyłem.
Kanonik tymczasem żwawo się krząta; przerozmaite wiktuały zawija, abym się „po stacyjnych bufetach nie truł i przed żandarmami nie słaniał“. Ułożył już stos różnego kształtu i różnej wielkości paczuszek, a ciągle jeszcze coś z szafy wyjmuje i do owego stosu dokłada, pomrukując przytem: „cara patria, — carior libertas“.
Udaję, że nie słyszę, gdy się to przecie powtarza zbyt często, wołam:
— Co to, dobrodziej, szambelańskiemi sentencyami przeznaczone dla mnie wiktuały przyprawia? Uniżony sługa! Otruję się niemi. Mógł dobrowolny wygnaniec, imć pan Kajetan Węgierski, taką sentencyę wykoncypować i swój herb nią przyozdobić, ale nam tej herezyi powtarzać niewolno, kanoniku! Toćby nas tutaj nie było, gdybyśmy się byli rządzili zasadą, że: „wolność droższą jest, nad Ojczyznę“.
— No! no! eksplikuje się skonfundowany i markotny ksiądz Rogoziński — macie słuszność. Głupstwo się rzekło, wyznaję i „mea culpa!





Jarosław, w sierpniu.

Kiedym na przystani, w Jarosławiu zapytał dorożkarza, czy wie, gdzie mieszka arcybiskup Feliński, spojrzał na mnie wielce tem pytaniem zdziwiony.
— Zaśbym nie wiedział, gdzie mieszka „polski episkop“ odpowiedział uchylając czapkę — toć najmniejszem dzieciom u nas ten adres jest wiadomy.
Rzeczywiście, arcypasterz Feliński podczas swego wygnania w Jarosławiu zdobył sobie cześć i miłość ogólną.
Wśród sfer zamożnych bywał doradzcą, albo rozjemcą w poróżnieniach rodzinnych, dla ubogich był opiekunem — stałym i niezmordowanym pocieszycielem.
Miejscowi notable świeccy i duchowni zazdrościli mu tej moralnej nad umysłami przewagi. Więc do władz „donosy“ szły jeden za drugim... Lecz gdy się okazało, że w działalności arcypasterza niema ani krzty polityki, lecz ta działalność jest czysto filantropijną, — pozostawiono go w spokoju.
Kiedy służący kartkę, na której skreśliłem swoje nazwisko, zaniósł w głąb mieszkania, zaraz arcypasterz, z otwartemi ramiony, wybiegł na moje spotkanie.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podczas gawędy poufnej, pierwszej po tylu latach rozstania, z zakamarków serc naszych wspomnienia wypadków, w których obaj braliśmy udział, — snuły się i nizały w różaniec z pereł jasnych, świetnych, błyszczących i paciorków czarnych, matowych, żałobnych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . a potem arcypasterz mówił
— Skoroś taki rezolut, że się bez paszportu do kraju wybrałeś, — przygotuj się na to, mój bracie, że znajdziesz tam nowych mogił mnóstwo. A z tych ścieżek, po których myśmy chadzali, wiele, jak mi donoszą, już dawno trawą zarosło, a co gorzej... wiele jest zachwaszczonych zupełnie.
— Wróciwszy, da Pan Bóg, będziemy chwasty wypleniać, drogi arcypasterzu! — zawołałem z zapałem.
— Rozumie się, mój bracie, gorliwie chwycimy się pracy — uśmiechnął się smutno arcybiskup Feliński i westchnął.
Odgaduję! On, równie jak ja przeczuwa, że będzie wyłączony z amnestyi.





Warszawa, w sierpniu.

Na dworcu kolei jarosławsko-wołogodzkiej w Moskwie, przyczepiła się do mnie oryginalna małżeńska para. Z twarzy i z figur, typy kałmucko-mongolskie, — z obejścia i stroju — typowi kupcy milionerzy z guberni środkowej Rosyi.
Ona rumiana, młoda, tęga niewiasta w kraciastej, jedwabnej sukni, w aksamitnem paltociku i białym, jedwabnym szalu na głowie.
On, brodacz i grubas, w sukiennej, fałdzistej kapocie i w czapie wielkości półmiska.
Rozumie się, że nie odemnie wyszła inicyatywa poznajomienia się z tą parą.
Z walizką w ręku stojąc na peronie upatruję jakiegokolwiek wehikułu...
Wtem owa niewiasta, która przez jaskrawość swej tualety wpadła mi już w oczy, zbliża się do mnie i zaczepia mię pytaniem.
— Pan na smoleński dworzec też?
Otrzymawszy skinieniem głowy odpowiedź twierdzącą, miłym, śpiewnym głosem przemawia:
— Pan nie dostanie już żadnej „telegi“, wszystkie już „rozszarpały pasażery“. Tedy cóż?... pan z nami naszym własnym tarantasem zabierze się na smoleński banhof. Bardzo proszę i Apołon Frołowicz, mój mąż, pana zaprasza też.
Apołon Frołowicz zbliża się do nas, czapki palcami po wojskowemu dotyka, hałaśliwie śmieje się, rozdziawiając usta od ucha do ucha, i mówi:
Nus! wiadomo! zapraszam! zapraszam, ja! a Pełagieja Ignatjewna każe. Tak! i pojedziem razem, panie podróżny.
Zdziwiony tą uprzejmością nieznajomych, waham się...
Wreszcie widząc, że peron z pojazdów i z ludzi opustoszał już zupełnie, z konieczności grzeczną propozycyę przyjmuję i moją osobę, wraz z bagażem wtłaczam do tarantasu państwa Frołowiczostwa, a następnie rad nierad muszę ulokować się z nimi w jednym wagonie.
Zaledwie pociąg ruszył, Pełagieja Ignatjewna zaczęła rozwięzywać różnokształtne koszyczki, pudełeczka. Wyciąga z nich rozmaite smakołyki. Apołon Frołowicz tymczasem odkorkowywa butelki.
Oboje małżonkowie jedzeniem i trunkami częstują mnie bardzo natarczywie.
Grzecznie i stanowczo od traktamentu wymawiam się, żem syt, a trunków nie używam wcale. Niezrażeni moją odmową małżonkowie, nalegają abym „przekąszał“ i „przetrącał“, a jednocześnie sami raczą się bardzo obficie. Zwłaszcza Apołon Frołowicz, niby krokodyl szczękami kłapie, miażdżąc olbrzymie kawały mięsiwa z kawiorem, popijając arakiem.
W miarę oddalania się pociągu od Moskwy, przedział, w którym początkowo było tylko nas troje, zaczyna się gęściej zaludniać.
Raz poraz, jeden za drugim pojedynczo wsuwają się jakieś płci męzkiej indywidua, widocznie „z pod ciemnej gwiazdy“. Jakoby obcy byli sobie zupełnie ci ludzie, przecież bardzo prędko zaznajamiają się pomiędzy sobą.
Pełagieja Ignatjewna i Apołon Frołowicz grają rolę gościnnych, serdecznych gospodarzy, — jadłem i napojem szafują przy okrzykach: „lij! prolij! ty miłyj!“...
Oświetlono wagon....
Ktoś proponuje zabawę w „kartoczki“...
Propozycya wywołuje aplauz ogólny.
Aha! teraz rozumiem, jestem pośród szulerów... jestem ofiarą, jeszcze na dworcu jarosławsko-wołogodzkim w Moskwie do ogrania upatrzoną przez członków szulerskiej wędrownej bandy: Pełagieję Ignatjewnę i Apołona Frołowicza.
Jeśli, notabene, rzeczywiście tak nazywają się ci ludzie?
Co prawda, z takimi szulerami z profesyi wówczas stykałem się poraz pierwszy. Wiadomo mi przecież było, że ci, którzy po Rosyi Europejskiej w wagonach i na parowcach grasują i upatrzone osoby ogrywają, są w swoim fachu minorum gentium.
Od braci wygnańców, od rosyan wiarogodnych, o szulerach z upodobania nieraz słyszałem fakta wprost nieprawdopodobne, a przecież najzupełniej prawdziwe, zdarzające się w Zabajkalskim, Usuryjskim i Nadamurskim kraju. W tych pięknych i bogatych krainach kupcy przy hazardownych grach swoje suto złotem wypełnione kalety wyładowywają z szerokim humorem, równie łatwo i szybko, jak łatwo i szybko bywały naładowane, dzięki naiwnej, dobrodusznej nieświadomości autochtonów. Inaczej z urzędnikami.
Ci panowie, mając ograniczone fundusze, ryzykowali i przygrywali pieniądze z rządowych kas wyasygnowane na budowle, na cele rolnicze i sądownicze.
W Petersburgu leżały plany cerkwi, projekta wzorowych osad rolnych i sadów...
Lecz za Bajkałem, nad Usuryą i nad Amurem, tych fortec i cerkwi, tych osad i sadów oko ludzkie nie ujrzało nigdy...
Ani budowane, ani zakładane nie bywały nigdy, bo z rąk funkconaryuszów rządowych „kazionne“ ruble wyślizgiwały się do szulerów.
Krążyły też po Syberyi wieści o takim fakcie.
Pewien inżenier, rosyanin, nad Amurem przebywał ze swoją przyjaciołką francuzką.
Namiętny szuler, grał z rozmaitem powodzeniem. Raz osobliwie nie szła mu karta.
Partner jego pułkownik F. na ostatni kusz rzucił pięćdziesiąt tysięcy rubli.
Jako ekwiwalent tej sumie, inżenier przeciwstawił swą przyjaciołkę i — przegrał.
Francuzka chętnie zgodziła się zamienić inżeniera na pułkownika.
Wkrótce potem wygrana i wygrywający pobrali się i... jak fama niosła byli bardzo szczęśliwem stadłem...
Korzystam z pierwszej możności opuszczenia tak zacnej kompanii. Rad, żem zdołał bez szwanku ulotnić się z pośród bandy szulerów, sadowię się w innym wagonie.
Prócz mnie, w przedziale niema nikogo.
Staję przy oknie.
Ziemię objęła pogodna noc...
Lokomotywa ze stalowego gardzielą miliardy iskier wyrzuca...
Te obok pociągu mkną, tworząc fantastyczne widziadła: jakieś nieuchwytne, rozwichrzone, w zwałach czarnych obłoków płynące postacie, które naokół płomieniste węże rozrzucają, pożary niecą, krwawo malują niwy i gaje, lasy i rzeki po drodze spotykane w przelocie...
Purpurowe refleksy odbijają się na ciemno szafirowym firmamencie...
Wschodząca pełnia księżyca wynurza się, niby z ognistego morza...
Tymczasem kuryer nie zatrzymując się na podrzędnych stacyach pędzi... pędzi...
Rozmarzam się... Rozkoszuję myślą, że każdy obrót, każdy ruch tego olbrzyma do upragnionego celu mnie zbliża... że mnie zbliża do Ojczyzny, do swoich...
Jasny, słoneczny, sierpniowy dzień wstaje... Ustępując promiennej różowej zorzy wędrowne mgły znikają z firmamentu...
Nie odchodzę od okna pogrążony w kontemplacyi krajobrazu.
Daleko majaczą słomiane strzechy wioskowych chat i świeżo zorane rżyska i bory sosnowe.
Tu i owdzie przebłyskują stawy i strumyki.
Wszystko wesołe, rozsłonecznione, różowe.
Pociąg skroś ściernisk leci.
Mija od plantu odsunięte mendle snopów i niby żółte, baszty okrągłe — sterty świeżo z wiezionych zbóż.
Chłonę w siebie każdy wiew powietrza.
Każdy najdrobniejszy szczegół stęsknionem, rozkochanem spojrzeniem ogarniam i, schylając głowę, z pobożną adoracyą szepcę:
— Witaj, ty moja ziemio, rodząca chleby, które pracowite rzesze żywią. Witaj!
A gdy tak myśl moja w ekstazie powtarza: „Ave Patria!“, do przedziału wchodzi ktoś...
Jako natręta wkraczającego w moje domeny, obrzucam nowego pasażera niechętnem spojrzeniem.
Ach!... jestto oficer żandarmów.
Młody, przystojny, blondyn jasny, wysmukły, tak rosły, że głową sięga sufitu wagonu, mimo porannego chłodu, jest tylko w mundurze; ma płaszcz niedbale zarzucony na lewem ramieniu, szabla z brzękiem wlecze się za nim... ruchem bardzo zmęczonego człowieka rzuca się na ławkę i papierosa zapala. Lecz zobaczywszy napis: „dla niepalących“ wciska papieros w popielniczkę i, dotykając dwoma palcami czapki, mówi z bardzo miłym uśmiechem:
Winowat!
— Pal pan proszę — odpowiadam po rosyjsku, pomiędzy mężczyznami wszak nie powinno być ceremonii.
Mercis! uśmiecha się oficer i, wydobywając cygaretkę ze srebrnej papierośnicy, siłą nałogu badawczy wzrok utkwił we mnie.
Lustrował mnie od stóp do głowy... Spotkały się nasze oczy.
On, w moje źrenice wpił jedno z tych spojrzeń, które jak sęp spadają na udręczoną i zatrwożoną duszę ludzką, aby kawałami wyszarpywać z niej myśli, czy fakty, w najgłębszych jej tajniach ukryte.
Znałem takie spojrzenia. Tuchołko i kosooki Zdanowicz na Pawiaku turturowali niemi politycznych więźniów, aby wydobyć z nas zeznania i do protokółów je wciągnąć. Te spojrzenia były stokroć sroższą katuszą, niżli wybijanie pięściami zębów i wyszarpywanie garściami włosów, których to praktyk, wyżej wzmiakowani inkwirenci dopuszczali się stale przy badaniu politycznych więźniów.
Czułem żar w głowie, a lód w piersiach, bo pomimo żem bez spuszczenia powiek wytrzymał wzrok śledczy byłem przecież pewien, że lada chwila oficer zapyta mnie zkąd i dokąd jadę?... i poco?... i paszport mój zechce obejrzeć, a potem aresztować każe.
Ale nic z tego nie nastąpiło. Obawy moje były płonne.
Dla kontenansu wydobyłem swoje zapasy i udawałem, że z apetytem zajadam, podczas gdy oficer rozciągnął się na ławie i przez resztę drogi spał snem sprawiedliwego.
Na terespolskim banhofie zbudzony, bardzo grzecznie pożegnał się ze mną.




— Wszelki!... wykrzykuje pułkownik Walenty Lewandowski[2] skoro mnie ujrzał z walizką i pakietami w ręku, w swojem mieszkaniu, róg ulicy Chmielnej i Brackiej.
Oczywiście miał zamiar zawołać „wszelki duch pana Boga chwali“, wszelako widząc, że bez powitania mijam pierwszy pokoik i chyłkiem przemykam się do drugiego — jako stary spiskowiec, bardzo szybko oryentuje się w sytuacyi i odgadując, że nagłe i niezapowiedziane pojawienie się moje w Warszawie jest nielegalne, ze swego wykrzyknika na poczekaniu przerabia frazes nie tyle gramatyczny, jak zręczny:
Wszelki gatunek herbaty, do wyboru znajdą panie u mnie, rzecz w tem, jaki paniom przypadnie do smaku...
— A toś zuch, a toś chwat! — śmieje się pułkownik zacierając ręce, kiedym mu po odejściu klientek wyznał, że przyjechałem bez paszportu...
— Doradzać, nikomubym nie doradzał takiej ekskursyi, ale skoroś się sam zdobył na odwagę — dajże gęby, pozwól się uściskać... Rozgospodarujże się u mnie proszę, mój bracie, po syberyjsku bez obłudy i ceremonii. Odpocznij trochę, a później — do licha! ex-re twego przybycia, zamknę dziś budę. Puścimy się na Warszawkę, będę ci do wspólnych naszych przyjaciół ciceronował.
— Zgoda! Zgoda! na wszystko co obmyślisz i co projektujesz.





Warszawa, 15 sierpnia.

Ze spiżowych serc, ze spiżowych łon dzwonów archikatedry i innych sąsiednich kościołów płyną i wysoko ponad miastem ciągną harmonijne dźwięki, wzywające wiernych na nabożeństwa.
To dziś pietnasty sierpnia, święto Matki Boskiej Zielnej.
Wieśniaczki w naręczach naniosły wiązanek kwiecia, ziół wonnych, makówek, jabłuszek i kłosów. — Warszawiacy chętnie rozkupują te sielskie poświęcone bukiety.
Więc miasto, a zwłaszcza ulice, kościołów bliskie, pełne są świeżości, pełne aromatów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

...Po sumie idę ulicą św. Jana.
Jakaś kobieca rączka lekko wsuwa się pod moje ramię... Spoglądam, widzę: to pani Józefowa Leszczyńska, żona mego współtowarzysza więzienia w cytadeli i w Modlinie[3].
Uśmiecha się i mówi:
— Pułkownik wczoraj sygnalizował mi wasz przyjazd... zaraz telegrafowałam do męża, niezawodnie lada dzień przybiegnie z Litwy powitać was i uściskać. Dowiedziawszy się od pułkownika, żeście poszli do Fary, przed drzwiami kościoła czatowałam, aby was pochwycić i prosić o przyjęcie gościny u mnie. Dom kobiet, widzicie, mniej jest na oku policyi niżli magazyn ex-konspiratora, ex-wojaka Lewandowskiego.
Oba z Walentym musimy przyznać, że pani L. ma racyę.
Korzystam z tej propozycyi i przenoszę się do gościnnego domu pani Józefowej.




Co jak co, ale zamiłowanie do zabaw hucznych i traktamentów sutych, — to w Polsce trwa od wieków i nie zmieniło się bynajmniej.
Wielki Przemysł“ witał mnie w hotelu „Victoria“ ucztą wspaniałą.
Przy humorach lekkich, niby pianka szampańskiego wina, które do kielichów szumiącym spływa strumieniem, — „Wielki Przemysł“ toastuje na intencyę rychłego mego powrotu do Warszawy (legalnego ma się rozumieć) i upewnia mię, że „w Polsce Szymonowi Tokarzewskiemu chleba nie zabraknie“.
Muszę wierzyć tym zapewnieniom, bo wszak „Wielki Przemysł“, to potencya ogromna, która w swoich dłoniach dzierży losy setek tysięcy biedaków i tymi według swej woli kieruje.
W latach sześćdziesiątych z tą potencyą łączyły mnie stosunki bardzo przyjazne i zażyłe.
Czy takie same stosunki dałyby się teraz nawiązać?... Wątpię!...
Serdeczności wymienione przy kielichach szampańskiego nektaru nie obowiązują nikogo... pomiędzy ową epoką, a chwilą obecną, pomiędzy — wczoraj, a dziś — czas i okoliczności głębokie wykopały przepaście...
Mimo to jestem pełen nadziei, że położenie moje chyba w tych czasach zmienić się musi. Wszystko wszak ma swój koniec. Bywałem w dość przykrych tarapatach, a przecież dawałem sobie radę. Otóż i teraz, gdyby mi tylko wrócić pozwolono, przy resztkach zdrowia, sił i energii, jakie zachowałem, potrafię jeśli nie zupełnie wygramolić się na wierzch, to przynajmniej chociaż z samego spodu się wydostać i nie być podścieliskiem...
Dziś oczy i nadzieje wszystkich Polaków pod zaborem rosyjskim zwrócone są ku — koronacyi. Nie dziw przeto, że i ja swój wzrok i swoje nadzieje w tę samą stronę obracam.
Jestem podobien do mieszkańców krain podbiegunowych...
Przez kilka zimowych miesięcy w arktycznej ich ojczyźnie — nie było widać słońca... Więc już w początku kwietnia, chociaż wiedzą, że jeszcze słonka nie zobaczą, wychodzą przecież ze swoich siedzib lodowych i z utęsknieniem, z upragnieniem spoglądają w tę stronę, gdzie się ma słońce pokazać...
A skoro się pokaże, z jakąż to oni witają je radością!...
Czas już chyba, aby po dziewiętnastu latach oczekiwania i w moje okienko upragnione słońce zajrzało.





Warszawa, 22 sierpnia 1882

Moję pielgrzymkę po syrenim grodzie skończyłem...
Śmiało rzec mogę, że chodząc po ulicach Warszawy, zaglądając do kamienic gdzie bywałem niegdyś, — powtórnie przeżyłem cały przeciąg czasu od powrotu z pierwszej katorgi, w Omsku, do trzeciego uwięzienia w cytadeli i do trzeciego mego wygnania, to jest od r. 1857 do r. 1864.
Postacie moich przyjaciół i tych, którzy już w grobach spoczęli, i tych, którzy wraz ze mną spożywali gorzki chleb wygnania, i tych, po różnych krańcach świata rozproszonych — przed wyobraźnią moją jak żywe stają.

Koloryt moich wspomnień z owej epoki, koloryt na Syberyi cokolwiek przybladły, nabiera żywych, pięknych, jasnych barw...
Władysław Krajewski.

Zaszedłem najpierw zdala popatrzeć na dworek, podówczas nr. 941 oznaczony, a będący w latach 1857 i następnych własnością panny Emilii Gosselin, która lubo miała cudzoziemskie nazwisko, wszelako była gorącą patryotką polską, a przytem kobietą niezwykle podniosłych przymiotów umysłu i charakteru.
W tym dworku ocienionym kasztanami z ogródkiem kwiatowym i z paru owocowemi drzewami, pod kierunkiem p. Emilii Gosselin kształciły się panienki z bogatych domów ziemiańskich.
W tym dworku zbierały się „Entuzyastki“ z Narcyzą Żmichowską i Eleonorą Ziemięcką na czele; zbierały się najtęższe i najmędrsze głowy jak: Gustaw Ehrenberg, Henryk i Aleksander Krajewscy, Gerwazy Gzowski, Opieńscy, Traugutt, Żulińscy i cała falanga innych. I najgoręcej patryotyczna młodzież, w której wiódł rej ognistego temperamentu Władysław Krajewski[4] student Akademii Medycznej.
W tym dworku pojawiała się świetlana postać: księdza Benwenuty, a codzień zgromadzali się liczni goście w celach porozumienia się z sobą w kwestyach ważnych, w celu wspólnego roztrząsania powziętych projektów, wreszcie dla wymiany uczuć i myśli.
Z panną Emilią Gosselin jeździłem do Warki, do pułkownika Piotra Wysockiego, odwieźć mu 2253 złp., które za staraniem p. Chrzanowskiego, właściciela Szymczyc, dla starego wojaka złożyła szlachta z ziemi piotrkowskiej.
Jakże to wzmocniły nas na duchu odwiedziny pełnego zawsze najświetniejszych nadziei rębacza! I ta jego pogoda umysłu i ta jego skromność tak szczera, a tak podniosła![5].
W r. 1864, w parę tygodni po mojem wywiezieniu, panna Gosselin umarła. Dworek został sprzedany. Kasztany i drzewa owocowe wyschły. Ogródek stał się śmietnikiem.
Obecny właściciel zamierza zburzyć domek.
I tak z domku, w którym najpiękniejsze dni mego życia przepędziłem, wkrótce nie pozostanie ani śladu.
Niema obawy, żeby podobny los, to jest żeby zagłada kiedykolwiek groziła pałacowi Uruskich, gdzie za mego pobytu w Warszawie mieszkali państwo Hipolitowie Skimborowiczowie. W ich wielkim salonie powiewał chłód a królowała sztywność, nie waham się powiedzieć: królowała nuda.
A może tylko ja nie umiałem się do tego salonu dostroić?
Natomiast serdeczna, miła, bezpretensyonalna atmosfera panowała na zebraniach u Gołębowskiego przy ulicy Długiej, w domu pań Wierzbowskich i u Felicyi Pancer, w Alejach Jerozolimskich.
U Oskara Stanisławskiego bywało dużo figur urzędowych. Najbardziej utkwił mi w pamięci częsty gość: hrabia Osoliński i córka jego, wielce uczona niewiasta: Wanda Tomaszowa hr. Potocka.
Równie dobrze zapamiętałem ministra Tymowskiego, z dwoma grzebykami wpiętemi we włosy. Te grzebyki pana ministra śmieszyły mię ogromnie. Nie mogłem się z niemi oswoić.
Placyk przed Resursą nic się nie zmienił, pozostał miłym i słonecznym.
Tutaj w domu jenerała Lewińskiego jakiś czas mieszkała autorka „Poganki“.
Ztąd przeniosła się na ulicę Miodową do pałacu Grabowskich. Na „Miodziogórzu“, to jest na trzeciem pięterku, u Narcyzy Żmichowskiej bywało ludno i miło. Nie zatrze się nigdy w mej pamięci mistrzowska gra Julii Bąkowskiej. Majaczy mi przed oczyma jakiś żywy obraz, który na „Miodziogórzu“ zaimprowizował młody, piękny chłopiec artysta malarz: Wojciech Gerson. Skimborowicz występował jako Milton, pochmurny Bartoszewicz, słodki Frąckiewicz, astronom Baranowski, brali też udział w tym obrazie.
Dla wielkiej różnicy poglądów na ówczesną sytuacyę polityczną w naszym kraju, na aspiracye zbiorowej duszy naszego narodu, w zgodnem poprzednio kółku gości Narcyzy Żmichowskiej zapanował rozdźwięk...
My, Sybiryacy, zaczęliśmy się z tego kółka usuwać... usuwać... „Miodziogórze“, któreśmy też między sobą nazywali „Mont Parnas“ dla pewnych przyczyn przemianowaliśmy na „Mont Sinaï“....
Znajduję nową ulicę „Brühla“ piękną, żelazną kratę i bramę zamiast domu, który zamykał ulicę Niecałą od strony Saskiego ogrodu.
W tym nieistniejącym już domu, raz w niedzielę u p. Kryspiny Stelmowskiej, podczas południowego przyjęcia, dwaj panowie o trzeźwych głowach twierdzili, że wszelkie nasze patryotyczne ruchy po roku 1830 były politycznym błędem, może nawet były głupstwem, szaleństwem zapalonych, niedowarzonych młodzieńczych mózgów...
Oponując przeciwko temu, Narcyza Żmichowska tak się uniosła, że cisnęła na podłogę trzymaną w ręku filiżankę...
Po trzasku stłuczonej porcelany i brzęku rzuconej łyżeczki, w pokoju zapanowała ponura cisza... Unosiły się tylko westchnienia... te i owe z obecnych pań, które w potępionych „ruchach“ straciły najbliższych, ocierały łzy... a ktoś głośno wyrzekł:
— Fanaryoci!
Preopinanci chwycili kapelusze i nie żegnając nikogo, a żegnani niechęcią ogólną, szybko wymknęli się z domu p. Stelmowskiej.




Emilia Gosselin, nauczycielka, zadaniem swojego życia uczyniła nieść pociechę i pomoc politycznym więźniom i wygnańcom.
Kiedy 18 czerwca 1848 r. z ordynanshauzu, przy Saskim Placu, kibitkami wywożono nas na Sybir, wśród wielu odprowadzających nas osób zauważyłem sympatyczną, młodą, płaczącą, czarno ubraną kobietę, od której konwojujący oficer wręczył mi dar: mały, ceratą owinięty pakiecik.
Na pierwszym postoju do walizy wrzuciłem ów pakiecik, a dopiero w styczniu r. 1849 w Ust’kamienogorsku[3] rozwinąłem go.
Zawierał pachnące mydło, szczotkę do włosów i piękny, duży gęsty grzebień ze słoniowej kości. Ten grzebień, za kosztowny, za wykwintny dla katorżników, a w dodatku bardzo kruchy i nietrwały, nieosobliwie świadczył o praktyczności ofiarodawczyni.
Używałem go przecież, a gdy się cokolwiek przybrudził, na gładkiej powierzchni grzebienia wystąpiły mikroskopijne litereczki... Natarłem je delikatnym popiołem z cygara... nabrały wyraźnych kształtów, tak, że zdołaliśmy odczytać napis: „Odwagi, drodzy bracia! Ojczyzna o was nie zapomni“.
Jakoż to przyrzeczenie nie było rzucone na wiatr.
W Oczairze u Krzyżanowskich[3] zastaliśmy listy z podpisem: „nieznajoma siostra, Emilia Gosselin“.
Rozpoczęta korespondencya trwała przez cały ciąg mojej katorgi w Omsku i podczas wygnania.
Przybywszy do Warszawy w r. 1857 najpierw zaszedłem do „nieznajomej siostry“.
W dworku pod kasztanami przez gospodynię Emilię Gosselin i stałych jej gości byłem iście po bratersku przyjęty. Emilia Gosselin natchnęła mnie myślą, abym się wziął do rzemiosła.
Uśmiechała się do mnie sympatyczna postać Kilińskiego, i — zostałem szewcem.
Z pierwszym swoim warsztatem po „wyzwolinach“ ulokowałem się w sąsiedztwie dworku pod kasztanami, przy ulicy dziś Mirowską zwanej.
Osoby przyjazne wyrabiały mi klientelę.
Wnet moje wyroby weszły w modę. Zamówień miałem mnóstwo, panie przysyłały obstalunki w wyperfumowanych liścikach zaadresowanych:
Monsieur Simon de Tokarzewski
Karety zajeżdżały przed moje skromne mieszkanko, aż się trzęsła ciasna i wązka uliczka. Moi przyjaciele ręce zacierali z uciechy; ja sam bardzo byłem zadowolony z plonów mojej pracy.
Po roku przeniosłem się na Tłomackie i nad moją pracownią szewcką zawiesiłem szyld:

Tu dostanie obuwia dla kobiet.

Szyld wydał się niezwykłym, w mieście wprost wywołał sensacyę i jeszcze więcej kupujących sprowadził.
Zapytany, czemu utartym obyczajem na szyldzie nie umieściłem napisu: „magazyn obuwia damskiego“ — odrzekłem:
— Czczę i uwielbiam kobiety, lecz w naszem społeczeństwie nie uznają dam.
W moim skromnym lokaliku za sklepem w każdą sobotę zbierało się toż samo grono kobiet i mężczyzn, co we dworku pod kasztanami.
Często nasze grono, ściśle uczuciami i pragnieniami zespolone z sobą, powiększali ziemianie z bliższych lub dalszych okolic, dla wspólnych narad ze „starą Syberyą” do Warszawy przybyli.
Szymon Darowski[6] z Krakowskiego, przyjeżdżał obładowany zakazanemi poezyami, które przepisywał własnoręcznie i nam deklamował bardzo często przy wtórze skrzypiec, a przeplatane przepięknym śpiewem Karoliny Frybenówny.
Niekiedy, zjawiskowo pojawiał się jaki emisaryusz z zagranicy....
Bardzo często policya wizytowała mnie w nocy.
Ale że byłem bardzo ostrożny, najskrupulatniejsze rewizye nie dawały żadnych rezultatów.
Tylko raz komisarz cyrkułu wykrzyknął zadowolony w moim pokoju, wyciągając z za pieca plikę jakichś sznurkiem owiązanych papierów.
Zrobiło się mnie gorąco...
A nuż ktoś u mnie, bez mojej wiedzy, pozbył się niebezpiecznego ciężaru?... Wszak tylu i rozmaitych nieznanych bywało u mnie interesantów....
Wprędce jednak przy oględzinach wyjaśnia się, że to jest tylko zwój „Komunałów“ obrzydliwego piśmidła, które wywoływało oburzenie w całym kraju.
Z czasem stałe tygodniowe zebrania w naszych kółkach z konieczności ustać musiały.
Schodziliśmy się tu i owdzie w małych grupach dla narad w razie potrzeby.
Z każdym dniem ubywał ktoś z naszego grona... Ten i ów byli wzięci do cytadeli, albo na Pawiak.... ten i ów zostali internowani do Rosyi.
Ja sam, jako rzekomy redaktor „Strażnicy“, na wygnaniu przez pewien czas przebywałem w Riazaniu[1].
A gdym powrócił — Warszawa stała na wulkanie...
Żar tlał we wnętrzu — jeszcze, ale już czuć było, że lada chwila otworzy się krater i pożoga na ziemie polskie buchnie, a krew potokami je zbroczy.
Starsi, chłodniejsi, ostrożniejsi, z niepokojem i trwogą oczekiwali wybuchu, pocieszając się i kojąc nadzieją, że jeszcze uda się wybuch zażegnać, albo przynajmniej odroczyć!...
Tymczasem młodzi o krwi kipiątkiem krążącej zapytywali wciąż:
— Kiedy?... czy jeszcze nie czas?...
Aż wreszcie naczelnik rządu cywilnego, pan margrabia Wielopolski, zarządził brankę, na którą dwadzieścia jeden tysięcy, skazanej do wojska polskiej młodzieży, odpowiedziało jednomyślnym okrzykiem:
— Już czas!
I poszli do lasów...
I wybuchnęło powstanie...
Każdy kto bacznie i uważnie na te wypadki patrzył i kto sam brał w nich udział czynny — ma wszelkie dane mniemać, że gdyby nie owa „branka“ pewno w naszych porozbiorowych dziejach nie byłoby krwawych kart 1863 i 1864 roku.





Warszawa we wrześniu
— Nie zgadlibyście, moi drodzy, co wam oznajmię — mówi do mnie p. Józefowa Leszczyńska.
Józefowa Belina-Leszczyńska.
— Ni mniej, ni więcej, tylko do jutra wypowiadam wam gościnę.

— Spodziewacie się rewizyi?... policya wpadła na moje tropy?

— A broń Boże! nie wywołujcież wilka z lasu, aby zaś nie wymówić w złą godzinę. Jest rzecz taka: dziś wieczorem u nas pierwsze po wakacyach zebranie młodzieży. To już wiecie, że tu co miesiąc zbiera się młodzież: studenci uniwersytetu, starsi uczniowie i uczennice gimnazyów i pensyi. Deklamują, improwizują, muzykują, śpiewają. Lecz głównym tych zebrań celem jest wzajemne poznanie i porozumienie się młodzieży.
Józef Belina-Leszczyński.

— Więc są mowy, repliki, dyskusye...
— Ależ to bardzo ciekawe, ogromnie ciekawe... Radbym ich posłuchać. Młodzież, wszak to przyszłość każdego narodu.
— Bezwątpienia. Tylko... jakby to zrobić?... Nie możecie, wszak, być bezimiennym uczestnikiem zebrania. Dać wam inne nazwisko. Też ryzyko. Młodzież w naszym domu słyszała dużo o was i wasze portreciki zna doskonale — wiszą na ścianach i są w albumach...
— Więc jeśliby was kto poznał i niechcący się wygadał...
— A gdybym był niewidzialnym słuchaczem przemów i dyskusyi?
— Doskonała myśl, trzeba to jakoś urządzić.
...Wielki pokój, o trzech oknach, kilkoramiennym żyrandolem oświetlony à giorno, krzesła poustawiane pod ścianami, pianino otwarte, całe urządzenie rzeczywiście ma wygląd sali tanecznej, „bo w razie czego“ powiedziałoby się, że młodzież zebrała się na tańce.
Chłopcy wszyscy są w mundurach, panienki w jasnych sukienkach z bukiecikami u pasków i kokardami u rozpuszczonych warkoczy.
Tylko kilka panienek starszych ma na sobie ciemne, bronzowe suknie, czarne fartuszki, włosy zaczesane gładko.
Pomiędzy temi, bezpretensyonalnością swoją wyróżnia się wysoka, poważna, przystojna blondynka, która pośród pewnej grupy młodzieży widocznie zajmuje wyjątkowe stanowisko. Nazywa się Stanisława M.[7]
W przyległym gabinecie, za parawanem, wprost lustrzanej szafy, usadowiono mnie w ten sposób, że w wielkim źwierciedle najdoskonalej widzę odbicie wszystkiego co się dzieje w salonie. Gabinet jest nieoświetlony, przeto niema obawy, aby tam kto z gości wszedł. Zresztą we drzwiach na straży zasiadła przyjaciółka domu Leszczyńskich, przezacna p. Walerya Matyńska.
Z dolatujących moich uszu rozmów dowiaduję się, że będzie przemawiał student warszawskiego uniwersytetu.
Panna Stanisława M. przygotowuje audytoryum.
Zaleca skupienie uwagi, bo (mówi) „towarzysz“ przepędził wakacye w Szwajcaryi, gdzie miał możność poznać wszystkich przywódzców „naszej partyi“ i wielu wybitnych „jej“ członków. I wielokrotnie konferował z nimi.
Ta „nasza partya“ zaostrza moją ciekawość, słucham z natężeniem ogromnem.
Pan ⁂ student uniwersytetu staje w ten sposób, że kandelabr oświeca jego piękną głowę.
Zaczyna.
Zaczyna od ciśnięcia gromów na „szlachecczyznę“, pod której „okrutnym uciskiem tyle milionów ludu przez tyle wieków jęczało“... piorunuje na „klasy uprzywilejowane“, które w straszliwy sposób wyzyskują klasy pracujące... A dalej mówi: ci uciśnieni, ci wyzyskiwani, do nas wyciągają ręce, od nas spodziewają się ratunku i wybawienia i szczęścia. I słusznie. „My nie spiskowcy z trzeciego dziesiątka lat, my nie bojownicy z 63 roku, my jesteśmy członkami jednej, wielkiej narodowości, nieszczęśliwszej niż Polska, my jesteśmy członkami narodu proletaryuszów... Ani Polsce: „niech żyje!“ ani „pereat“ żadnemu narodowi nie wołamy... My znamy jeden tylko wspólny okrzyk: „proletaryusze całego świata niech żyją!“
Mówca jest prześlicznym brunetem o purpurowych ustach, a przytem wytwornym elegancikiem. Modulacyę głosu ma bardzo miłą i dźwięczną, lecz chłodną. Przybiera pozy malownicze, gestykuluje umiarkowanie i właściwie.
Widocznie oczarował pewną część audytoryum, a że nietylko jest szlachcicem, lecz w dodatku hrabią, gdy skończył odezwały się głosy:
— Mirabeau! Mirabeau! brawo! brawo!
Nowoczesny Mirabeau kręci wąsiki, uśmiecha się wdzięcznie i widocznie jest bardzo z siebie zadowolony — chociaż prawił, a ściśle rzeczy biorąc trzebaby rzec, powtarzał frazesy oklepane już na trybunach i w dziennikach wygłaszane wielokrotnie, znane ogólnie, — chociaż z jego harangi było widać, że tylko jest głosicielem cudzych idei, lecz nie gorliwym tych idei wyznawcą i zręcznym ich propagatorem.
— Julek! powiem Stasi, że teraz ty chcesz mówić, — proponuje swojemu bratu[8] jedna panienka.
— Daj pokój! cóż u licha! przecież nie potrzebuję jej protekcyi, ani pozwolenia. Mam tutaj takie same prawa, jak tamten — burzliwie odpowiada siostrze student, mający w swej postaci dużo młodzieńczej dzielności.
Staje, w tem samem miejscu, które opuścił „Mirabeau“ i mówi:

— Przed chwilą z ust kolegi, — wymienia nazwisko — usłyszeliśmy, że klasy uciśnione, wyzyskiwane, do organizacyi „Proletaryat“ wyciągają ręce po opiekę, po wyzwolenie z ucisku, po szczęście... Czy to wyzwolenie, czy to szczęście od was kiedykolwiek dostaną?... czy wasza organizacya może je rozdawać wedle upodobań i woli?... Wszak:

„Świat ten, jest wieczna każdemu Golgota,
Darmo się duch miota,
Kiedy ból go zrani
Na burze żywota
Niema tu przystani...“

Lecz wy Zygmuntowych słów nie znacie, nie rozumiecie, bo odrzuciliście zasadnicze idee chrystyanizmu! Wy uznajecie tylko głód chleba, innych pożądań, innych głodów — nie!... Wszelkie loty górne, wszelkie aspiracye podniosłe wykreśliliście z waszego programu. Na sztandarach waszych organizacyi wypisaliście: „Równość“, lecz usiłujecie ogniem i krwią przeprowadzić niwelacyę kast. „Odbieracie ludowi niebo, a ziemi mu dać nie możecie“.
O przeszłości naszego narodu większość z was wie tylko tyle, ile wam powiedział Iłowajski. To się tłumaczy i do pewnego stopnia usprawiedliwia i wybacza. Ale czemuż na tę przeszłość przekleństwa, potwarze, obelgi, z zajadłością rzucacie, jak na cuchnące i wstrętne śmietnisko?... Czy wolno potępiać to, czego się nie zna?...
Temu, kto nie zna historyi, zaiste trudno uwierzyć, że gdzie ruiny dziś leżą, jeszcze niedawno stały gmachy piękne, wspaniałe, użyteczne... Ci nieświadomi mniemają, że przodkowie nasi niedołężnie klecili tylko same nędzne lepianki, że zgoła byli niezdolni wznieść coś trwałego, coś pożytecznego zbudować... Tacy nieświadomi ze złorzeczeniem i szyderstwem odwracają się od ruin nie pragną ich dźwignąć, owszem: usiłują zburzyć to, co jeszcze pozostało... Czy przecież z tych materyałów, z tych cegieł, które wy znosicie, uda się wam zbudować trwałe gmachy, gdzieby pomieściły się owe wszelkie ziemskie szczęśliwości i dobra, które obiecujecie waszym adeptom?...
Śmiem wątpić.

„Z tej strony grobu, przed zmartwychwstań wschodem
Bądź ty, człowieku, męką z niebios rodem,
Bądź arcydziełem nieugiętej woli,
Bądź cierpliwością — tą panią niedoli
Co gmach swój stwarza z niczego — powoli!
Bądź tą przegraną — której cel daleki,
A która w końcu wygrywa na wieki!
Bądź spokojnością — wśród burz niepokoju —
W zamęcie miarą — i strojem w rozstroju —
Bądź wiecznem pięknem w wiecznym życia boju!
Dla podłych tylko i Faryzeuszów
Bądź groźbą — gniewem — lub świętem milczeniem!
I nie miej żadnych z obłudą sojuszów!
Dla wszystkich innych bądź anielskiem tchnieniem!
Bądź tym pokarmem, który serca żywi —
Bądź im łzą siostry — kiedy nieszczęśliwi —

A głosem męzkim — gdy się w męztwie chwieją!
Tym, którzy z domu wygnani — bądź domem!
Tym — co nadzieję stracili — nadzieją!
A śpiącym trupio — bądź przebudzeń gromem!
.................
W ciągłej przykładu i słowa postaci
Rozdawaj siebie samego twej braci!
Mnóż ty się jeden przez czyny żyjące
A będą z ciebie jednego — tysiące!
.................
Niech ból cię żaden choć boli — nie boli!
W jednej twej piersi — bądź twym całym ludem!
Bądź niebo z ziemią spajającym cudem!”
.................

— Wedle tego programu my, narodowcy, pragniemy żyć i pracować... Azali ten program feruje wyrok zagłady dla jakiegokolwiek narodu, czy państwa?... Azali każę uciskać i gnębić jakie kasty?... azali nakazuje burzyć i niszczyć i złorzeczyć? Nie!... I po wieki wieków pozostanie chlubą naszego narodu, że się taki ideał począł w duszy Polaka.
Student mówił z zapałem, deklamował z uniesieniem bez pozy, bez efektacyi.
Jego głos drgał uczuciem, w jego słowach czuć było moc przekonania... Na licach wykwitły mu rumieńce, oczy zapłonęły od silnego wzruszenia.
Na sali zawrzało...
Mirabeau“ spogląda przymrużonemi oczyma.
Sarkastyczny uśmiech wykrzywił mu usta.
— Ten pan odsłonił nam Psyche polską, — mówi, usiłując podniesionym głosem zapanować nad gwarem. — Dowiedzieliśmy się, że narodowcy swoje programy biorą z dzieł poetów.
— Uwieńczyć poetów różami i wyprowadzić ich za granice rzeczypospolitej — radzi Platon — popisując się ze swoją erudycyą, woła jedna z ciemno ubranych panienek, — jedna z takich, z których tworzą się falangi pseudo-mówczyń, pseudo — filantropek, pseudo-działaczek.
— Towarzyszu! odpowiedźcie temu panu! — woła kilka głosów naraz.
Mirabeau“ lekceważąco potrząsa głową.
— Nie warto! wszak jesteśmy na zebraniu towarzyskiem, a nie na posiedzeniu partyjnem. Spotkamy się jeszcze nieraz i nieraz w czasie i miejscu odpowiedniem skrzyżujemy szpady z tym panem.
— W każdym czasie i miejscu służę — w stronę „Mirabeau“ skłonił się Julian. A zwracając się do swoich rzekł:
— Będę zawsze jednakowo mówił i utrzymywał, że rozpętali złe instynkta w duszach prostaczków. Poco ludowi obiecują, że „ziemia należeć będzie do tych, co ją orzą“? Poco ludowi obiecują gruszki na wierzbie, które jeszcze nigdy i nigdzie nie urodziły się i nie urodzą się nigdzie.
Młodzież dzieli się na grupy.
Przeważną większość stanowią „narodowcy“.
Po tych dwóch przemówieniach wiec przekształca się w bardzo ożywione zebranie towarzyskie.




Myśl moja tymczasem cofa się o lat dwadzieścia i biegnie na Leszno, do kamienicy „pod Jelonkiem“ — w pobliżu ulicy Solnej.
Tutaj w latach 1860 — 61 w mieszkanku Jana Kleczyńskiego[9] schodzili się jego koledzy ze Szkoły Realnej i na zebraniach swoich owi młodzieniaszkowie „poruszali z posad ziemię“, a „siły mierzyli na zamiary“.
I gospodarz mieszkania i jego koledzy przy patryotyzmie gorącym, przy entuzyastycznem umiłowaniu nauki, dobra i piękna — nie byli zasobni w grosze. Więc każdy z uczestników zebrań przynosił z sobą serdelki, bułki i t. p. wiktuały, które spożywali razem. Zimą, podczas mrozów, pod płaszczami, jak to mówią „podszytemi wiatrem“, znosili wiązki drzewa do napalenia w piecu.
Dzielna to była młodzież i naogół na dzielnych ludzi wyrosła.
W moich wspomnieniach słania się postać pewnego chłopca z tego grona, o którem bardzo wiele słyszałem.
Chłopiec, którego mam na myśli, nazywał się Władysław Grabowski, wybitnych zdolności i woli niby stal hartownej.
Dla braku pieniędzy na wszelkie, choćby najtańsze środki lokomacyi, Władysław Grabowski piechotą udał się do Puław, gdzie 12 października 1862 właśnie założono politechnikę. Zdając egzamin — udzielał lekcye, korepetycye, innych aspirantów na studentów politechniki przysposabiał do egzaminów.
Zebrane wówczas własną pracą rb. 200 przesłał matce, a sam w dalszym ciągu utrzymywał się z lekcyi.
W r. 1863 poszedł do powstania i zginął bez wieści.





Pani Józefina Colonna Walewska[10] komunikuje nam z zagranicy przywiezioną wiadomość, że oprócz księży i tak zwanych „wieszających żandarmów“ wszystkich politycznych przestępców obejmie koronacyjny manifest.
Józefina Colonna Walewska.

— Doskonała nowina i trzeba ją coprędzej po Rosyi i Syberyi rozesłać stęsknionym wygnańcom na pociechę. Tedy skończyło się podawanie próśb — mówi Walenty Lewandowski.
Ja swą wdzięczność wynurzam kilku obecnym paniom, które do paru, kolejno po sobie następujących warszawskich generał gubernatorów podawały prośby o mój powrót.
— Moi drodzy, nie obciążajcie swego serca wdzięcznością, — odpowiada panna Helena Domaszewska, — bo z temi prośbami, coprawda, nie było wielkiej subiekcyi. Co innego w latach czterdziestych, kiedyście rozpoczęli waszą działalność, za czasów namiestnika Paskiewicza. Piśmienne prośby w namiestnikowskiej kancelaryi składane nie dawały żadnych rezultatów. Jeśli ktoś zdołał jaką ulgę lub uwolnienie politycznego więźnia uzyskać, to tylko na audyencyi u namiestnika. Paskiewicz, erywański hrabia, a książę warszawski w b. królewskim zamku petentom audyencyi udzielał w sali, gdzie był rozpięty namiot, w którym pod Erywaniem spoczywał. Ten namiot i całe urządzenie sali miało na celu przypominać petentom, że przyjmuje ich bohater i wielokrotny zwycięzca na polach bitw i dyplomatycznych zapasów. Książe Paskiewicz na audyencye przywdziewał feldmarszałkowski mundur. Od torsu księcia wprost biła olśniewająca łuna od mnóstwa brylantowych orderów. Przyjmował stojąc, lewą dłonią wsparty o wielki stół „empire“ mahoniowy, umocowany na złoconym gryfie, a zarzucony zwojami map i stosami papierów. Niechętnie i bardzo rzadko książę namiestnik udzielał audyencyi, lecz skoro się na takową zgodził, sprawiedliwość nakazuje przyznać, że był dla petentów uprzejmy, a zwłaszcza dla kobiet noszących stare, szlacheckie nazwiska.
— Co zawinił?... za co był sądzony?... to były pytania ks. Paskiewicza.
Wówczas dopiero dla wypytywanej zaczynała się ciężka katusza.
Obawa, żeby nie powiedzieć więcej niżli trzeba... żeby jednem, nieopatrznem, lub zbytecznem słówkiem nie pogrążyć ukochanego więźnia w cięższą jeszcze niedolę, żeby nie poplątać, nie pogmatwać jego zeznań.
A skoro już z tej indagacyi wybrnęło się jakokolwiek, feldmarszałek jął ubolewać nad niestałością i niewdzięcznością Polaków i mówił:
— Wszak nie kto inny, tylko cesarz „Wskrzesiciel“ własną monarszą ręką, miłościwie napisał: „Królestwo Polskie“ na mapie Europy, z której imię Polski już wykreślone było i zatarte... Wszak sami Polacy na transparentach malowali grób, z którego cesarz „Wskrzesiciel“ wyprowadza Sarmatę. I to przecież było tak niedawno!
Tej przemowy trzeba było słuchać stojąc, z natężoną uwagą, bo namiestnik bystrem spojrzeniem ogarniał oblicze słuchaczki, azali nie dostrzeże na niem śladów znudzenia, lub zniecierpliwienia. A wreszcie kończył:
— Wy, Polacy, jesteście urodzonymi wichrzycielami i rebeliantami. Wszak wasi właśnie królowie z wyboru nie zdołali was w należytych karbach utrzymać! Czy nie tak było? Przyznaj pani sama. Więc przypuśćmy, przypuśćmy... żebym dla obchodzącego panią więźnia coś uczynił... jestem pewien że... że zaledwieby uwolniony został, wnetby konspirować zaczął nanowo, bo: „qui a bu, — boira, c’est incontestable“.
Taki zwykle bywał epilog audencyi u księcia feldmarszałka, namiestnika Paskiewicza.
Lecz, w b. zamku królewskim, w sali audencyonalnej księcia namiestnika, petenci bądź co bądź bywali traktowani bardzo uprzejmie.
Natomiast, w sposób w najwyższym stopniu brutalny z publicznością obchodził się ówczesny warszawski policmajster: Abramowicz.
Każdy szlachcic obywatel ze wsi, chociażby na jeden dzień przyjeżdżający do Warszawy, musiał osobiście meldować się w ratuszu i nieraz godzinami całemi w biurze wyczekiwać przyjęcia i indagacyi. Abramowicz zapytywał przybysza: zkąd przyjechał?... poco?... jak długo zamierza w Warszawie zabawić?... gdzie, czy u kogo ulokował się na czas pobytu swojego w mieście?
Trzeba było na wszystkie pytania pana policmajstra Abramowicza z jaknajwiększą ścisłością odpowiadać — a już w wypowiedzianych projektach, co do ulokowania się w mieście, broń Boże! niewolno było nic zmieniać.
Jeszcze bardziej brutalni byli ci, którzy w rękach trzymali życie i losy tysięcy uwięzionych więźniów politycznych.
Więc: prezes komisyi śledczej Storożenko, Leichte, Sijanow, Żuczkowski, Blumenfeld, Bosakiewicz, Kwieciński, późniejszy zarządca pałaców cesarskich w Warszawie.
Każda bytność w cytadeli u więźniów, lub też w interesie więźniów, to było istne przejście przez wszystkie stopnie upokorzeń i bólów Golgoty.
Uprzejmość, serdeczne, prawdziwe niekłamane współczucie dla łez, dobrą radę — w którą stronę starania zwrócić, w obrębie cytadeli można było znaleźć tylko w domu komendanta twierdzy, jenerała Simonicza i uroczo pięknych jego córek.
Jedną z tych dobrych panienek, poślubioną grekowi, jenerałowi armii rosyjskiej, Maurusowi — spotkał Józef Leszczyński na Litwie, gdzie w okolicach Lidy posiadała obszerne majątki.
Zawsze piękna i majestatyczna pamiętała cytadelę; pamiętała nazwiska wielu więźniów, lubiła opowiadać, że jej ojciec nieraz musiał formalne batalie staczać z córkami, skoro te gwałtownie domagały się dla więźniów ulg, wprost niemożliwych do udzielenia lub niezależnych od komendanta twierdzy.
W jakiejkolwiek świata stronie znajduje się obecnie pani z Simoniczów jenerałowa Maurusowa, — w chwili kiedy te słowa kreślę moje serce zwraca się ku niej z pozdrowieniem i wyrazami wdzięczności.
Po tych wspomnieniach, które nawet z biegiem całego szeregu lat nie przestają boleć moralnie, przez to, że najstraszliwiej nad politycznymi więźniami pastwili się właśnie urzędnicy Polacy, przed moją wyobraźnią sunie korowód widmowych postaci moich niegdyś dręczycieli.
— A kysz! a kysz! a kysz! — odstraszam te widma złowrogie, aby mi nie mąciły chwil błogich, które w umiłowanej Warszawie, pośród wypróbowanej wierności przyjaciół przepędzam.




Przemiłą zawarłem znajomość, a nawet powinienbym rzec przyjaźń, z parą Łużyczan: ze znanym łużyckim patryotą i działaczem Janem Smolarem i małżonką jego, Ernestyną Smolarową.
Serbowie Łużyccy, czyli Łużyczanie, przez Niemców „Wenden“ zwani, chociaż od jedenastego stulecia pozbawieni niepodległości, chociaż ze wszech stron przez Niemców otoczeni i uciskani, przez tych nieprzejednanych wrogów nawet imienia słowiańskiego — zdołali przecież utrzymać swoją narodowość.
Ogniskami narodowego ruchu są miasta: Budyszyn i Chociebuż.
Za najważniejszy swój obowiązek, działacze i patryoci łużyccy uznali pieczę nad rozwojem narodowego języka i literatury.
W latach czterdziestych[11] założyli „Macierz łużycką“, której celem jest wydawanie popularnych książek, oraz czasopism i rozszerzanie takowych wśród ludu.
Z początku swoje książki i dzienniki drukowali w niemieckich drukarniach, co było połączone z wielkiemi kosztami i trudnościami.
Z biegiem lat „Macierz łużycka“ założyła własną drukarnię, a wówczas ilość wydawanych książek i czasopism wzrosła, a czytelnictwo rozkrzewiło się ogromnie.
Zamożni, wykształceni Łużyczanie na oświatę ludu nie szczędzą ani zabiegów, ani pieniędzy. Ośm czasopism rozdają bezpłatnie.
W r. 1881 Józef Ignacy Kraszewski ofiarował pewien fundusz na przygotowywanie łużyckiej młodzieży do ojczystej służby.
Alfons Parczewski[12] adwokat przysięgły z Kalisza doradził założenie: „Towarzystwa pomocy naukowej dla kształcących się Łużyczan“.
Jednym z głównych celów Towarzystwa tego jest przygotowanie księży i nauczycieli ludowych, żeby tak ważne posterunki: szkoły i kościół nie były obsadzane przez Niemców, gdyżby to groziło powolnem wynarodowieniem.

Piękny, patryotyczny cel, mądry statut „Towarzystwa“, wymaga do rozwoju swego dużych sum, które trudno byłoby znaleźć na miejscu.
Jan Smolar.

Józef Ignacy Kraszewski doradził księdzu Michałowi Hornikowi i Janowi Smolarowi, wiceprezesowi „Towarzystwa pomocy dla kształcących się Łużyczan“, aby po materyalną pomoc udali się do pobratymczego narodu, do Polaków.
Tedy, Jan Smolar przyjechał do Warszawy i przebywał tutaj prawie cały rok.
Sprawą Łużyczan zajęły się najwybitniejsze tutejsze osobistości jak: dr. medycyny Tytus Chałubiński, redaktor „Tygodnika Illustrowanego“, Ludwik Jenike, redaktor „Wędrowca“, Filip Sulimierski i wielu innych.
Obficie sypały się składki na „Towarzystwo pomocy dla kształcących się Łużyczan“.
Państwa Smolarów poznałem w domu Józefostwa Leszczyńskich, gdzie zwykle przepędzali niedziele i dni świąteczne.
Józef Smolar wysoki, suchy, blady, z twarzą o kształtnych rysach, o wyniosłem czole i włosach białych, robił wrażenie ascety.
Poważny, milczący, zadumany, ożywiał się dopiero wówczas, kiedy podnoszono kwestyę narodowości i oświaty Łużyczan.
Wówczas stawał się ożywiony i wymowny — My Łużyczanie — mówił — z prośbą o pomoc zwróciliśmy się najprzód do polskiego narodu dlatego, że nam jest od innych słowiańskich plemion bliższy, a to jeszcze od czasów Bolesława Chrobrego, który nad Łużycką ziemią panował i w Budyszynie małżeńskie śluby zawarł z córką naszego Dobromira. Wilhelm Bogusławski w swej książce[13] powiada: „Bolesław Wielki najechał i zabrał serbo-łużyckie kraje. Najazd ten porwał węzły łączące łużycki lud z cesarstwem niemieckiem. Takim sposobem uderzenie Polaków na kraje średniej Łaby, jeżeli nie ocaliło mieszkających tam Słowian od niewoli niemieckiej, to przynajmniej część ich postawiło w takiem położeniu, że zaciętość niemiecka ku zniszczeniu narodowości słowiańskiej musiała zużyć się bez skutku“. Więc jak świadczy historya, dawni Polacy dopomogli do tego, że my Łużyczanie jeszcze Słowianami jesteśmy, obecnie w smutnem naszem położeniu śród wrogów przychodzimy do was, bracia, prosić abyście nam dopomogli, żebyśmy nadal i nazawsze Słowianami pozostali. — Oby Polacy, — a łużyccy Serbowie, pod berłem króla Bolesława Wielkiego zjednoczeni na krótki czas, słowiańską myślą i uczuciem byli połączeni na wieki.
Niechajże ta nadzieja nigdy nie zawiedzie naszych pobratymców!
Chociaż umysłowem wykształceniem nie dorównywa swojemu mężowi, pani Ernestyna Smolarowa sercem podziela jego patryotyczne, górne cele i zupełnie się z niemi zespala.
Już za Uralem otrzymałem od Jana Smolara wiadomość, że jeździł do Petersburga... Ale różowe nadzieje, które pokładał w społeczeństwie rosyjskiem, co do solidarności słowiańskiej... bardzo, bardzo mocno przybladły.




Siedzimy wieczorem na werandzie cukierni Loursa.

Tak łatwo wmówić w człowieka to czego pragnie gorąco. Przeto i we mnie przyjaciele wmówili wiarę, że za kilka miesięcy powrócę do kraju.
Ta błoga pewność, nowe horyzonty, nowe nadzieje odsłania przedemną.
Zwykłe nasze grono dziś powiększył krewny Józefa Leszczyńskiego: Maryan Zawisza. Szlachcic to starego autoramentu.
Grubo niemłody, kawaler, krępy i niski, pasyami lubi tańczyć i prowadzić mazura. Znajomi dali mu przydomek „Zawierucha“.
Posiada w ziemi rawskiej piękny majątek: Sadkowice, gdzie swoim własnym sumptem „bez niczyjej pomocy“, jak mówi, stawia kościół[14].
I właśnie, chociaż to pora siewów, przyjechał do Warszawy na konferencye z architektem, z pozłotnikiem i z całą rzeszą rozmaitych rzemieślników.
Te konferencye absorbują mu całe dnie. Wieczorem zaś przychodzi do Józefostwa Leszczyńskich, aby jak powiada: „rzucić się na łono rodziny“.
Zwykle pan Zawisza bywa w brylantowym humorze. Jak z rogu obfitości sypie anegdoty zawsze dowcipne, częstokroć drastyczne, chociaż trzeba przyznać, że te ostatnie pan Maryan bardzo zręcznie umie jedwabiem obwijać.
Dzisiejszego wieczoru opowiada bardzo dowcipnie, ile wycierpiał z powodu pierwszej opery Moniuszki przedstawionej w Warszawie, z powodu Halki.
— Bo żeby też ten narwaniec Włodzimierz Wolski wykoncypował takie paskudne libretto do tej cudnej muzyki. I pomyśleć, że to już na wieki wiekuiste pozostanie... A toć ja sam, byłbym pana Włodzimierza karmił suto i przystojnie odziewał podczas tworzenia libretta do opery Moniuszki, — i hojnie za inną fabułę zapłacił...
Podczas opowiadań Zawisza co i raz skinieniem przywołuje garsona i każę mu przynosić: to pudełko cukierków, to paczkę ciastek, naprzemian.
— Bo przecież — tłomaczy te swoje ciągłe zakupna — skoro tak długo zasiadamy miejsca w cukierni, właściciel musi z nas mieć intratę.
Z humorystycznych anegdot niestrudzony narrator przerzuca się do wspomnień lirycznych.
Opowiada jak w r. 1869 we Florencji, ówczesnej stolicy Włoch, zwiedzając park królewski, ujrzał zdaleka króla Wiktora Emanuela. Podbiegł ku niemu i przedstawił się, jako szlachcic polski, którego siostra rodzona poślubiła Świdzińskiego... a ponieważ matka Franciszki Krasińskiej, królewiczowej Karolowej, była też Świdzińska... przeto niektóre stare szlacheckie polskie rody są z domem Sabaudzkim spokrewnione... Jak on, Maryan Zawisza, dokumentnie wytłomaczył to Wiktorowi Emanuelowi, który słuchał bardzo uważnie, — nie przerywał, ani zaprzeczał, owszem przytakiwał łaskawie. A potem rozkazał przedstawić sobie całe towarzystwo z Zawiszą królewski park zwiedzające (Towarzystwo wyłącznie z dobrej, starej szlachty złożone). I ze wszystkimi król Emanuel był za pan brat i winem w jakiejś altance częstował, na cześć pięknych Polek (a rzeczywiście w tem gronie było kilka prześlicznych pań) a także za pomyślność Polski toasty spełniał...
Maryan Zawisza do łez rozrzewnia się, opowiadając ten fakt autentyczny, świadczący o popularności „del rè galantuomo“.
Tymczasem, podczas króciutkiej pauzy, w narracyi — słyszę, że za mną ktoś cicho wymawia: — Pan Szymon Tokarzewski! — wymawia dwukrotnie, lecz nikt się z powitaniem nie zbliża.
Rozumiem!... wytropił mnie jakiś szpieg, przecież nie będąc pewnym, chce dokumentnie sprawdzić tożsamość mojej osoby... gdybym się obejrzał, już miałby niezbity dowód. Więc, jak trusia, niby na rozżarzonych węglach siedzę, a lubo czuję przeszywające mnie nawskróś sztylety spojrzeń szpiegowskich, — rozmawiam bardzo spokojnie, śmieję się swobodnie bardzo.
Jestem zgubiony, — niema co! nie wyślizgnę się tym razem z sideł... to pewna!...
Jedynem mojem już teraz pragnieniem jest, wyrwać się z tej werandy i odejść, aby swoją obecnością nie kompromitować i na odpowiedzialność nie narażać moich przyjaciół.
Pułkownik Walenty Lewandowski, niechcący ułatwia mi wybrnięcie z przykrej sytuacyi przypomnieniem, że to dziś sobota.
Dwa razy miesięcznie, w soboty bywały męzkie zebrania u Aleksandra Krajewskiego, przy ulicy Obożnej.
Zrywam się i, prawie nie żegnając towarzystwa, wybiegam na placyk przed hotelem Europejskim. Wsiadam do dorożki i każę się wieźć w Aleje Ujazdowskie.
Już jest godzina dziesiąta.
Na Nowym Świecie większa część sklepów już zamknięta. Przechodniów bardzo niewielu.
W Alejach Ujazdowskich już zupełnie pusto.
Przy świetle gazowych rewerberów tu i owdzie dostrzegam siedzące na ławkach, przytulone do siebie, oczywiście romansowe pary.
Ciągle doznaję wrażenia, jakoby śladem mojego wehikułu dążyła inna dorożka.
Przysiągłbym że tuż za mną słyszę stąpania znużonego dorożkarskiego szłapaka...
Jestem pewien, że ściga mnie szpieg...
Jestem pewien, że skorobym wysiadł, każe mnie aresztować i do ratusza, albo na Pawiak powiezie natychmiast.
— Już koniec Alei, panie, — mówi dorożkarz odwracając się do mnie z kozła, — już Belweder.
— Belweder — powtarzam jak echo.
— Pan każe do rogatek, czy też za rogatki jechać?
— Wysiądę — odpowiadam po chwilowym namyśle i wysiadam nie mając żadnego planu, żadnego pomysłu, co dalej robić ze swoją osobą?...
Tak! nie myliłem się: trop, w trop za mną dążyła dorożka, zajęta przez dwie osoby: kobietę i mężczyznę.
Odgaduję.
Szpicel zabrał ze sobą kompankę, aby od siebie odwrócić moją uwagę, moje podejrzenia, aby swemu pościgowi za mną nadać pozór romantycznej eskapady.
Schodzę z szosy w aleję. Oni zawracają.
Ja dążę ku miastu — oni też ku miastu dążą noga za nogą, równolegle ze mną...
Zresztą absolutna pustka. Tylko ku Łazienkom galopem posuwają się dwa odkryte powoziki, wiozące oficerów grodzieńskiego pułku lejbgwardyi.
Otaczają mnie obszary ciche, rozjaśnione srebrzystym księżyca blaskiem.
Lewą stronę Alei zajmuje letni obóz wojsk.
Białe namioty obozu wyglądają niby jurty nomadów. Obóz już we śnie pogrążony. Tu i owdzie mignie coś — jak iskra, albo jak skrzydełka przelatujących świetlików — to ostrze bagnetu szyldwacha.
W pośrodku Alei, sylwetkowemi kontury, na srebrzystem tle rysuje się wydłużona postać stójkowego.
A tamci wolniusieńko, wolniusieńko, wciąż, wciąż jadą za mną...
W oddali błyszczą blade, smętne światełka z okien Ujazdowskiego szpitala.
Z pierwszego piętra pałacyku, na rogu ulicy Pięknej, biją łuny światła.
Fortepian i wiolonczela wtórują tenorowi śpiewającemu pieśń włoską, której melodyjne strofy przez otwarte okna weneckie i koronkowe zasłony echo porywa i rzuca je w pustkę, w ciszę Ujazdowskiego Placu i Alei.
Z kręgu światła skręcam na lewo i przez bardzo mroczne ulice: Wilczą, Mokotowską, Bracką wydostaję się na Nowy-Świat.
Przystanąłem na rogu.
Ścigający mnie szpicel oczywiście zgubił mój trop — dorożki z parą pasażerów nie było.
Z gardzielą ulicy Obożnej na Krakowskie — Przedmieście wysuwa się korowód z kilkunastu mężczyzn złożony.
Poznaję ich, to moi znajomi, przyjaciele, niegdyś towarzysze — katorżnicy, ex-wygnańcy, wracający teraz z wieczornicy, od Aleksandra Krajewskiego.
Na czele korowodu idą: Pług[15], Bułharowski, Pióro, Aleksander Rodkiewicz, Antoni Wałecki, Wołody Skiba[16].
Przystają chwilę, kończą rozpoczętą gawędę, zaczem rozchodzą się w różne strony miasta.
Jestem pewien, że każdy z tych ludzi bez względu co potem nastąpi zaprosiłby mnie do swojego domu na nocleg.
Lecz właśnie ja tego nie chcę... Ja nie chcę narażać przyjaciół swoich na ciężką odpowiedzialność.
— Jeśli mam ginąć — niechaj ginę sam! — myślę, we wnęku jakiejś bramy kryjąc się tak, że nikt z przechodzących moich przyjaciół, nikt mnie nie dostrzega.
Minęli mnie...
Tymczasem do wiedeńskiego dworca nadjeżdża hotelowy omnibus i kareta...
Błyska mi szczęśliwa myśl...
Wskakuję do napotkanej dorożki i wraz za omnibusami i za karetką do hotelu wjeżdżam, jako podróżny świeżo do Warszawy przybyły. W hotelu mogę przenocować; tutaj już nikt za udzielenie mi schronienia i noclegu nie będzie odpowiedzialny...
Jestem niemłody, przyzwoicie ubrany, nie budzę żadnych podejrzeń. A że już jest dobrze po północy, a ja rzeczywiście ogromnie zdenerwowany i znużony, odrazu rzucam się na łóżko, nie pyta mnie służący o nazwisko, ani nie żąda legitymacyi, tembardziej że mu dałem dwudziestopięciorublowy banknot, prosząc aby mi go zmienił i z herbatą przyniósł rano.
Leżałem bez ruchu, nie mogąc zasnąć.

Tymczasem płynęły godziny, kwadranse, liczyłem je i usiłowałem oswoić się z myślą, że to są już ostatnie godziny, ostatnie kwadranse, które przepędzam na wolności...
Kanonik Teodor Rogoziński.

Szpicel już pewno zaalarmował ratusz.
Lada chwila policya zarządzi rewizyę po domach i we wszystkich hotelach...
Lada chwila mnie zaaresztują i do cytadeli odstawią.
O jakże prędko spełniają się obawy kanonika Rogozińskiego!
Czemużem nie posłuchał mądrej rady przyjaciela?...
Czemu?...
Czemu żem popełnił czyn, rzeczywiście nierozważny wysoce?...
Czemu?...
Ach! bo tęsknota do Ojczyzny, tak mi duszę rwała, szarpała, żarła, aż rozsądek i rozwaga i wszystkie inne uczucia stłumione umilkły...
Ale czy ten, kto mnie ściga i zadenuncyuje, czy taki człowiek, jest zdolny zrozumieć i odczuć tęsknotę do ziemi ojczystej?
Nie! on oskarży mnie, żem do kraju powrócił w celach konspiracyi. Oskarży zaś tem śmielej, że socyalistyczny ruch, zapoczątkowany przez Ludwika Waryńskiego, od r. 1876 rozwijał się u nas coraz bardziej...
Wstrząsa mną dreszcz lęku, dreszcz oczekiwania gromu, który musi nieodzownie we mnie uderzyć.
Rozprzęgają się resztki mojej energii, obezwładnia moją duszę poczucie samotności i opuszczenia, znękania.
Wreszcie w rozgorączkowanym moim mózgu myśli przestają wirować... Wpadam w stan absolutnej prostracyi....
W pokrzepiającym, chociaż krótkim śnie, przepaliła się we mnie gorączka trwogi. Zaczynam sam z siebie szydzić i strofować się za swoje wczorajsze tchórzostwo.
Przy pogodnym słonecznym dniu nerwowa moja wczorajsza wrażliwość tężeje zupełnie.
Rzeczywistość odsłania się przedemną, niby krajobraz, z którego opadły ciemności i mgły...
Decyduję się opuścić Warszawę najpierwszym pociągiem, jaki odejdzie w kierunku Kostromy, i z drogi dopiero dać moim przyjaciołom wiadomość o moich obawach i przygodach.
Jestem spokojniejszy, niżli wczoraj. Jestem zrezygnowany przyjąć mężnie wszelkie pociski, jakie los ma dla mnie w swoim kołczanie — jednak wychodząc z pokoju płochliwe spojrzenie zapuszczam w głąb hotelowego korytarza.
Pusto...
Wolnym, swobodnym krokiem zadowolonego z siebie safanduły ze wschodów schodzę — nagle...
Po za sobą słyszę cicho, nieśmiało wymówione:
— Pan Szymon Tokarzewski, z Halicza...
— Oho! niema głupich! niedoczekanie twoje, abym się obejrzał, niedoczekanie, naiwny szpiclu! myślę i idę, ani przyśpieszając, ani zwalniając kroku.
A głos tymczasem powtarza:
— Pan Szymon Tokarzewski z Halicza.
Na pierwszem piętrze ktoś zachodzi mi drogę z flanku...
Anim drgnął, anim się zatrzymał...
Aż tu czarno, żałobnie ubrana postać wyciąga ku mnie ręce, delikatnie ujmuje moje dłonie i słodki dźwięczny głosik pyta:
— Czy pan mię naprawdę nie poznaje, czy też tylko poznać nie chce?...
Pytająca osóbka odrzuca krepowy welon i ze zdumieniem widzę — znajomą z Halicza.
— To pani, Anno Piotrowno, wołam, — pani w żałobie i po kim?
— Po mamie, — odpowiada panienka i łzy tryskają jej z oczu.
— Biedactwo! mówię ze szczerem współczuciem. Co pani porabiasz w Warszawie?... z kim przyjechałaś i poco?
— Przyjechałam sama. Przyjechałam w celu znalezienia zarobkowej pracy. Ze śmiercią mamy, zarazem straciłam byt oparty na emeryturze. Pan zna przecież Halicz i wie, że tam trudnoby nawet marzyć o jakimkolwiek zarobku. W Warszawie, jak słyszałam, o lekcye rosyjskiego języka nietrudno. Ja skończyłam instytut w Moskwie, mam patent... Więc przyjechałam się starać o lekcye... W braku znajomych stanęłam w hotelu... Ja wczoraj wieczorem na werandzie u Loursa spostrzegłam już pana i, ucieszyłam się ogromnie. Ale pan był w licznem, wesołem towarzystwie, przeto nie śmiałam się zbliżyć...
— I — przerywam gwałtownie — i dwa razy wyrzekłaś pani półgłosem: „pan Szymon Tokarzewski“. Czy tak?
— Tak! tak właśnie.
— Bodaj też panią Bóg kochał, napędziłaś mi kolosalnego strachu, no! — wybucham śmiechem uszczęśliwiony, bo całe olbrzymie rusztowanie moich podejrzeń co do szpiega i obaw, co do aresztowania mnie wali się w tej chwili. Czuję się znów spokojny w kochanej Warszawie.
Znajoma, którą spotkałem, Anna Piotrówna, chociaż rosyanka doskonale włada polskim językiem.
Przez parę lat w Haliczu mieszkaliśmy w jednym domu i one, nasze sąsiadki, zachwycone prześliczną grą na skrzypcach kanonika Rogozińskiego, coprawda, trochę niechętnie z naszej strony z początku, przecież zaznajomiły się z nami.
Z biegiem czasu pozyskały naszą życzliwość, bo matka dobre, potulne stworzenie, serdecznie współczuła naszej doli, czyli właściwie naszej niedoli wygnańców i tem chwyciła nas za serce, czego znów Anna dokazała, z zapałem ucząc się po polsku, studyując historyę naszego narodu, uwielbiając naszą literaturę i naszą poezyę.
Jak umiem, jak mogę pocieszam płaczącą biedaczkę.
— Moje znajome zaopiekują się panią i wskażą jej biura pośredniczące w znalezieniu lekcyi. Będziemy bardzo radzi, że lekcye rosyjskiego języka naszej młodzieży będzie udzielała osoba, przyjazna Polakom. Tylko — śmieję się kiedyśmy już do Leszczyńskich jechali — tylko na ulicy nie wywołuj pani mojego imienia i nazwiska. Niech ręka Boska od tego broni!
— Jezus! Marya! a to czemu?
— Bo, w Warszawie ja, nie jestem ja.
—?
— Nie rozumie pani? No! to musisz pohamować swoją ciekawość, gdyż rozwiązanie zagadki otrzymasz dopiero, kiedy stanę w Kostromie. A teraz, — sza!
Ten mój kilkunastogodzinny strach, lubo nieuzasadniony, był jednak przestrogą, że nie trzeba przeciągać struny, — że mój nielegalny pobyt w Warszawie, pobyt bez paszportu trwa już zadługo, że wreszcie może się stać i dla mnie i dla moich przyjaciół niebezpiecznym....




Jest na Uralu słup uwieńczony dwiema tablicami.
Na jednej z tych tablic jest napis:

Europa.

Na tablicy z odwrotnej strony widnieje napis:

Azya.

Po owym miłym, niezapomnianym pobycie w Warszawie, w listopadzie 1882 r. po raz trzeci w mem życiu przejeżdżałem granicę Europy.
Tym razem nie byłem wieziony do miejsca kaźni. — Do guberni permskiej dążyłem: „za chlebem“.
Tym razem już do Azyi jechałem nie jako polityczny przestępca, skazaniec na katorgę, ale jako obywatel olbrzymiego rosyjskiego imperyum. Wprawdzie byłem obywatelem pod ścisłym dozorem policyjnym i obywatelem pozbawionym wielu praw wolnego człowieka.
Przywrócił mi te prawa manifest koronacyjny w r. 1883.
Zaczem stęskniony i skołatany tułacz na stałe już osiadłem w Warszawie.







  1. 1,0 1,1 patrz „Ciernistym Szlakiem”. P. W.
  2. Kapitan z legionów polskich na Węgrzech w r. 1848 — następnie profesor w szkole polskiej w Batignolles — pułkownik z powstania r. 1863, patrz „Ciernistym Szlakiem“ P. W.
  3. 3,0 3,1 3,2 patrz: „Siedem lat katorgi“. P. W.
  4. Władysław Krajewski, uwięziony w r. 1864, skazany został na wygnanie do Minusińska. Ułaskawiony, ale bez prawa pobytu w kraju, skończył medycynę w Wiedniu. Poczem osiadł w Czechach w Teplifz-Schönau. U dr. Władysława — w willi, zwanej „villa Polonia“ zbierali się Polacy, przebywający na kuracyi w Schönau. Za bezinteresowną pomoc lekarską udzielaną ubogim, dwa miasta czeskie ofiarowały mu tytuł honorowego obywatela. Dr. Władysław Krajewski umarł w Krakowie w r. 1892. P. W.
  5. List pułkownika Piotra Wysockiego do p. Chrzanowskiego.
    Szanowny Rodaku!
    Niewidzę potrzeby opisywać mojego rozrzewnienia i wdzięczności, jaką moim ziomkom obowiązany jestem, bo wszystko cobym niepowiedział w tym względzie, byłoby niedostateczne w porównaniu tego wzniosłego i szlachetnego uczucia, jakie wogóle moi ziemkowie dla mnie okazują, a które tylko przyszłe pokolenia będą wstanie osądzić i ocenić. Lecz co do mnie, to proszę zacnego kolegi, aby wszystkim moim rodakom oświadczyć raczył, iż oprócz wdzięczności, z jaką do zgonu życia mojego za ten chwalebny wasz czyn pozostanę, już mi na niczem więcej nie zbywa, gdyż nabywszy z uczynionych ofiar waszych maleńki domek i przy nim kilkadziesiąt morgów gruntu, są mi aż nadto dostateczne dla mojego samotnego, oszczędnego i skromnego życia jakie sobie, choćby przy największych dochodach i dostatkach, do śmierci przepędzić zamierzyłem.
    Proszę przyjąć wyraz głębokiego szacunku
    i poważania z jakiem pozostaję
    Piotr Wysocki.

    złp. 2553 gr. 10
    odebrałem.

  6. Szymon Darowski szlachcic starego rodu i wysoko wykształcony człowiek, Ściegieńszczyk, w latach czterdziestych wyuczył się ciesielstwa i jako majster cieśla prowadził propagandę wśród ludu. Tworzył też ładne wierszyki, najczęściej drukowane w Gazecie Warszawskiej, pod pseudonimem: „Cieśla”. — Przebrał się za chłopa i barwny strój krakowskich włościan bardzo często przywdziewał i z upodobaniem nosił podczas uroczystych występów. Jan Matejko malował jego portret.
  7. Stanisława Motz, znana działaczka partyi socyalistycznej. Przebywała dłuższy czas w Szwajcaryi, przed kilkunastu laty zmarła w Warszawie. P. W.
  8. Juljan ⁂, który właśnie to zebranie zorganizował.
  9. Późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, już nieżyjący.
  10. patrz Ciernistym Szlakiem. P. W.
  11. XIX wieku.
  12. Obecny poseł z Kalisza do Dumy. P.W.
  13. „Rys dziejów serbo-łużyckich”, r. 1861.
  14. Konsekrowany w r. 1884 przez J. E. ks. Arcybiskupa Popiela.
  15. Antoni Pietkiewicz, literat, poeta.
  16. Sabowski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Tokarzewski.