Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W oddali błyszczą blade, smętne światełka z okien Ujazdowskiego szpitala.
Z pierwszego piętra pałacyku, na rogu ulicy Pięknej, biją łuny światła.
Fortepian i wiolonczela wtórują tenorowi śpiewającemu pieśń włoską, której melodyjne strofy przez otwarte okna weneckie i koronkowe zasłony echo porywa i rzuca je w pustkę, w ciszę Ujazdowskiego Placu i Alei.
Z kręgu światła skręcam na lewo i przez bardzo mroczne ulice: Wilczą, Mokotowską, Bracką wydostaję się na Nowy-Świat.
Przystanąłem na rogu.
Ścigający mnie szpicel oczywiście zgubił mój trop — dorożki z parą pasażerów nie było.
Z gardzielą ulicy Obożnej na Krakowskie — Przedmieście wysuwa się korowód z kilkunastu mężczyzn złożony.
Poznaję ich, to moi znajomi, przyjaciele, niegdyś towarzysze — katorżnicy, ex-wygnańcy, wracający teraz z wieczornicy, od Aleksandra Krajewskiego.
Na czele korowodu idą: Pług[1], Bułharowski, Pióro, Aleksander Rodkiewicz, Antoni Wałecki, Wołody Skiba[2].
Przystają chwilę, kończą rozpoczętą gawędę, zaczem rozchodzą się w różne strony miasta.

Jestem pewien, że każdy z tych ludzi bez

  1. Antoni Pietkiewicz, literat, poeta.
  2. Sabowski.