Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja wybucham śmiechem.
— Tego waszego rozkazu, dalibóg! niepodobna mi spełnić. Moja garderoba oddawna gwałtownie domaga się remontu. Musimy pocieszać się, że śnieżysta białość gorsu i jego „glanc“, arcydzieło kostromskiej praczki, zamaskuje grubość płótna. Staroświecki krój ubrania, na podróżnym w moim wieku, także nie będzie rażący.
Pakowanie rzeczy prędko skończyłem.
Kanonik tymczasem żwawo się krząta; przerozmaite wiktuały zawija, abym się „po stacyjnych bufetach nie truł i przed żandarmami nie słaniał“. Ułożył już stos różnego kształtu i różnej wielkości paczuszek, a ciągle jeszcze coś z szafy wyjmuje i do owego stosu dokłada, pomrukując przytem: „cara patria, — carior libertas“.
Udaję, że nie słyszę, gdy się to przecie powtarza zbyt często, wołam:
— Co to, dobrodziej, szambelańskiemi sentencyami przeznaczone dla mnie wiktuały przyprawia? Uniżony sługa! Otruję się niemi. Mógł dobrowolny wygnaniec, imć pan Kajetan Węgierski, taką sentencyę wykoncypować i swój herb nią przyozdobić, ale nam tej herezyi powtarzać niewolno, kanoniku! Toćby nas tutaj nie było, gdybyśmy się byli rządzili zasadą, że: „wolność droższą jest, nad Ojczyznę“.
— No! no! eksplikuje się skonfundowany i mar-