Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wie z wyboru nie zdołali was w należytych karbach utrzymać! Czy nie tak było? Przyznaj pani sama. Więc przypuśćmy, przypuśćmy... żebym dla obchodzącego panią więźnia coś uczynił... jestem pewien że... że zaledwieby uwolniony został, wnetby konspirować zaczął nanowo, bo: „qui a bu, — boira, c’est incontestable“.
Taki zwykle bywał epilog audencyi u księcia feldmarszałka, namiestnika Paskiewicza.
Lecz, w b. zamku królewskim, w sali audencyonalnej księcia namiestnika, petenci bądź co bądź bywali traktowani bardzo uprzejmie.
Natomiast, w sposób w najwyższym stopniu brutalny z publicznością obchodził się ówczesny warszawski policmajster: Abramowicz.
Każdy szlachcic obywatel ze wsi, chociażby na jeden dzień przyjeżdżający do Warszawy, musiał osobiście meldować się w ratuszu i nieraz godzinami całemi w biurze wyczekiwać przyjęcia i indagacyi. Abramowicz zapytywał przybysza: zkąd przyjechał?... poco?... jak długo zamierza w Warszawie zabawić?... gdzie, czy u kogo ulokował się na czas pobytu swojego w mieście?
Trzeba było na wszystkie pytania pana policmajstra Abramowicza z jaknajwiększą ścisłością odpowiadać — a już w wypowiedzianych projektach, co do ulokowania się w mieście, broń Boże! niewolno było nic zmieniać.
Jeszcze bardziej brutalni byli ci, którzy w rę-